Męczennik - Anthony Ryan - ebook + audiobook

Męczennik ebook

Anthony Ryan

0,0
52,43 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Władza to ciężar, który przygniata każdego, kto odważy się po nią sięgnąć. To sztuka oszustwa, zdrady i przelanej krwi, a czasem jedyna droga do ocalenia.

Królestwo Albermaine stoi na progu chaosu. Gdy miecze błyszczą w porannym słońcu, a mury zamków wstrzymują oddech przed burzą, Alwyn Skryba, niegdyś banita, teraz szpieg i wojownik, musi wkroczyć w grę, której stawką są losy całego świata.

Pod sztandarem Lady Evadine Courlain, prorokini, której wizje o końcu świata wywołują strach i oddanie, Alwyn wyrusza do Księstwa Alundii. Tam, w labiryncie intryg i zdrad, musi stawić czoła nie tylko rebeliantom, ale i mrocznym sekretom, które mogą zniszczyć wszystko, co starał się ocalić.

Alwyn nauczył się walczyć o przetrwanie, teraz musi walczyć o coś znacznie większego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 802

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykowane pamięci Lloyda Alexandra, autora „Kronik Prydain”, który jako pierwszy otworzył drzwi i zaprosił mnie do środka.

Uwaga archiwisty: fragment całości. Data i autor nieznane.

Błogosławieni Bracia,

Z wielkim podekscytowaniem przekazuję następującą wiadomość: jestem w posiadaniu manuskryptu, który uważam za autentyczną osobistą narrację spisaną przez nikogo innego, jak bohatera najtragiczniejszej z legend – samego Alwyna Skrybę. Oczywiście prześlę pełną kopię relacji Skryby, gdy tylko zakończę swoją pracę. Jednakże przeczytawszy całość tego bluźnierczego manuskryptu, mogę przedstawić podsumowanie jego treści. Zakładam, że nie osądzicie biednego uczonego za powtórzenie oszczerstw Skryby. Zapewniam, że moja dusza pozostaje nieskażona herezją.

Nie powinno być zaskoczeniem, że Alwyn Skryba zaczął swe życie w sposób nad wyraz marny. Urodzony w burdelu, nigdy nie znał własnej matki, tym bardziej ojca i ponoć otrzymał imię po świni rajfura. Wyrzucony z domu rozpusty, gdy był jeszcze niedorostkiem, dołączył do bandy złoczyńców nękających okolicę znaną jako Knieja Shavine, położoną w jednym z nadmorskich księstw, w zachodniej części ówczesnego Królestwa Albermaine.

Przywódcą tej bandy złoczyńców, samozwańczym Królem Banitów, był niejaki Deckin Scarl. Mogę potwierdzić, że osoba taka rzeczywiście istniała, ponieważ wiele zachowanych ballad i opowieści z tego regionu wspomina o nim i jego pięknej, ale podstępnej kochance Lorine D’Ambrille. Według Skryby, Scarl był w rzeczywistości nieuznanym bękartem lokalnego księcia, szlachcica, który stracił głowę zdradziwszy króla Tomasa Algathineta, w tamtym czasie rządzącego Albermaine. Scarl dowiedział się o upadku ojca od bandy wygnańców z Fiordowego Geldu, której przewodziła uczona młoda kobieta imieniem Berrine Jurest (o niej będzie mowa później). Scarl, człowiek przebiegły i sprytny, jednakowoż o nadmiernej ambicji, uknuł spisek mający na celu obalenie nowo mianowanego księcia i przejęcie władzy w księstwie. Banici zostali jednak zdradzeni – wpadli w zasadzkę przygotowaną przez żołnierzy koronnych pod wodzą budzącego grozę Królewskiego Czempiona sir Elberta Bauldry’ego. Alwyn, jak to z robactwem bywa, zdołał umknąć z masakry, mordując przy okazji jednego ze swoich kompanów.

Ogarnięty dziwnym poczuciem lojalności, które przywodzi na myśl przywiązanie, jakie bity pies okazuje swemu panu, Alwyn udał się do zamku, gdzie trzymano pojmanego Scarla i przybył w samą porę, by obejrzeć egzekucję Króla Banitów. Nie mogąc oprzeć się skłonności do pobłażania sobie, Alwyn postanowił utopić swój żal w alkoholu, co doprowadziło do tego, że schwytali go królewscy żołnierze. Obili go solidnie i poczęli wieszać, egzekucję przerwała interwencja niejakiego sir Althusa Levalle’a, Komtura Kompanii Koronnej. Chociaż sir Althus oszczędził Alwynowi stryczka, nie oszczędził mu pręgierza i wielu godzin męczarni zadawanych przez miejscowych łotrzyków. Kiedy męka dobiegła końca, sir Althus wyjaśnił Alwynowi, że okazana Skrybie łaska wynikała z wcześniejszych relacji, jakie łączyły komtura z Deckinem Scarlem, albowiem służyli razem jako żołnierze w Wojnach Książąt. Alwyn zachował życie, ale tylko na tak długo, jak długo zdoła przetrwać w osławionych Wyrobiskach, straszliwym miejscu podziemnej harówki, z którego żadna potępiona dusza nigdy nie uciekła.

Zdolność Alwyna do mówienia nieprawdy ujawnia się szczególnie wyraźnie w jego opisie podróży do Wyrobisk. Twierdzi, że został tam zabrany przez kaeryckiego strażnika, zwanego Kajdannikiem, człowieka posiadającego nienaturalną zdolność słyszenia głosów zmarłych. Założyłem, że Skryba pragnął tym sposobem ożywić swoją opowieść, zatem dodał owe fantazyjne wymysły, jednakowoż jego ewidentny strach przed kaeryckim mistykiem brzmi prawdziwie. To właśnie podczas tej podróży Alwyn poznał młodą złodziejkę o imieniu Toria i nawiązał z nią burzliwą przyjaźń, która przetrwała kolejnych kilka lat.

Gdy Alwyn został wtrącony do kopalni, miał szczęście trafić pod skrzydła niejakiej Syldy Doisselle. Ascendantka Sylda, jak zapewne wiecie, Błogosławieni Bracia, została nazwana Męczennicą przez pomniejsze odłamy Przymierza. Często przywołuje się jej imię jako przykład tego, jak ważne jest trzymanie się prawdy w obliczu kłamstw i oszustw władzy, wskutek których, Sylda została skazana na otchłań pod rzekomo fałszywym zarzutem morderstwa. Najwyraźniej nie przejęta uwięzieniem, Sylda zaczęła formować ze swych współwięźniów kongregację wiernych. Legenda Skryby pełna jest aluzji do nauki, jaką otrzymał on z rąk ascendantki, a jego własna relacja nie pozostawia wątpliwości, że gdyby nie Sylda, nigdy nie zostałby skrybą. Umiejętność pisania i zdolności umysłu były owocem jej nauk i to dzięki wskazówkom ascendantki Alwyn doszedł do wniosku, że zdrada, która spotkała bandę Deckina została zaaranżowana przez Lorine D’Ambrille. To również z ust Syldy poznał kolejny sekret o daleko większym znaczeniu, który zostanie ujawniony we właściwym czasie. Pomimo sympatii, jaką Sylda darzyła Alwyna Skrybę, osobiście twierdzę, że gdyby znała naturę istoty, którą wychowała, zatopiłaby kilof w głowie Alwyna, w chwili ich pierwszego spotkania.

To dzięki sprytnym machinacjom Syldy i wysiłkom jej kongregacji, która niestrudzenie kopała tunel wiodący na powierzchnię, Alwyn mógł uciec z kopalni po czterech długich latach. Skryba opisuje poświęcenie Syldy, mające zagwarantować mu szansę ucieczki – ascendantka zawaliła tunel, zabijając przy tym siebie i wszystkich członków zgromadzenia, oprócz oddanego jej bezgranicznie brutala nazywanego Piwowarem i wulgarnej, ale zawsze lojalnej Torii. Tych troje umknęło prześladowcom i dotarło do miasta-sanktuarium Callintoru. Tam Alwyn zdołał przekonać miejscowego ascendanta, aby ten udzielił im schronienia w zamian za kopię testamentu Syldy, dokumentu najcenniejszego dla każdego kapłana.

Ale choć Alwyn nauczył się pisać i zdobył wykształcenie, zachował serce okrutnego banity. Co udowodnił, spotkawszy dawnego wspólnika o imieniu Erchel. Wierząc, że Erchel, nikczemna istota o bestialskich skłonnościach, był częścią planu Lorine, Alwyn postanowił torturami wydobyć z niego prawdę. Zanim jednak zdążył to zrobić, odrażające nawyki Erchela doprowadziły do tego, że został on wytrzebiony przez niejaką Ayin, słodką dziewczynę o prostym umyśle, śmiertelnie niebezpieczną dla mężczyzn o brutalnej, cielesnej naturze. Mimo że Alwyn nie był winny śmierci Erchela, został oskarżony o to morderstwo. Na szczęście to w tym właśnie momencie doszło do najbardziej brzemiennego w skutkach spotkania w jego życiu.

Zwój Zmartwychwstałej Męczennicy Evadine Courlain głosi, że w istocie przybyła ona do Callintoru mniej więcej w tym czasie. Męczennicy Evadine powierzono zadanie zebrania pierwszej Kompanii Przymierza, która miała stawić czoła odradzającej się Rebelii Pretendenta. Kapitan szukała rekrutów wśród złoczyńców zgromadzonych w mieście-sanktuarium. Alwyn i jego dwaj towarzysze zaciągnęli się pod sztandar Męczennicy nie z pobudek religijnych, lecz z chęci ucieczki przed stryczkiem. Dołączyła do nich również nieokrzesana Ayin, wobec której Alwyn wykazywał osobliwie opiekuńczą postawę. Liczne opowieści wspominają najwyraźniej prawdziwą odwagę Skryby w bitwie na Polu Zdrajców, ale jego własna relacja maluje obraz niechętnego, choć niewątpliwie skutecznego udziału. Potwierdza on również powszechnie panujące przekonanie, że w pewnym momencie uratował życie Męczennicy Evadine.

Większość Hordy Pretendenta została wyrżnięta w pień, ale kapitan zdołała ocalić szlachetnego Wilhuma Dornmahla, swego przyjaciela z dzieciństwa. Wilhum, uznany za zdrajcę, został pozbawiony tytułów, ale uniknął śmierci i został wcielony do Kompanii Przymierza.

To właśnie po bitwie na Polu Zdrajców Alwyn splamił swoją duszę, szukając kaeryckiej uzdrowicielki, znanej jako Jutowa Wiedźma. Chciał, by zajęła się Piwowarem, śmiertelnie ranionym zatrutą strzałą. Jutowa Wiedźma zyskała swój przydomek ze względu na worek, który nosiła na głowie, ponoć w celu ukrycia ohydnego, okaleczonego oblicza. Zanim zgodziła się uzdrowić Piwowara, dobiła targu z Alwynem: w zamian za uzdrowienie przyjaciela musiał przyjąć z jej rąk małą, starożytną księgę napisaną pismem, którego nie potrafił rozszyfrować. Skryba zgodził się zaskoczony i Piwowar doczekał świtu. Natura tego uzdrowienia nie została opisana w relacji, ale jasnym jest, że sam Skryba przypisuje je nieziemskim mocom Jutowej Wiedźmy.

Kolejne wydarzenia pokrywają się z tymi przedstawianymi w opowieści o Męczennicy Evadine, mówiącej o tym, jak Kompania Przymierza została wysłana na północ do portu Olversal w niespokojnym Fiordowym Geldzie, aby powstrzymać lokalny bunt i inwazję pogańskich Askarlijczyków. Podczas pobytu w Olversalu Alwyn ponownie spotkał Berrine Jurest, wtedy już kustoszkę słynnej Biblioteki Króla Aeryka. Przekonał ją do przetłumaczenia księgi podarowanej mu przez Jutową Wiedźmę, dowiedział się przy tym, że została ona napisana archaiczną formą pisma kaeryckiego i zawierała niemal dosłowną relację z ich wcześniejszego spotkania w Kniei Shavine. Zanim Alwyn zdążył dowiedzieć się więcej, port Olversal został opanowany przez hordę dzikich Askarlijczyków. Męczennica Evadine odniosła poważne rany z rąk wojownika zwanego przez pobratymców tielwaldem, ale została uratowana przez Alwyna i Wilhuma. Ocalali członkowie Kompanii Przymierza odpłynęli na zdobytych askarlijskich statkach, podczas gdy Olversal i jego słynna biblioteka zostały strawione przez pogańskie płomienie.

Po przybyciu do portowego miasta Farinsal, Męczennica Evadine przez wiele dni leżała bliska śmierci, dopóki Alwyn i kapitan Swain z Kompanii Przymierza nie uknuli spisku, zaplanowali bowiem uzdrowienie Męczennicy, decydując się potępić swoje dusze: Alwyn miał odszukać Jutową Wiedźmę i nakłonić ją do uzdrowienia ukochanej kapitan. Wyruszywszy na poszukiwanie Wiedźmy, Alwyn ponownie wpadł w łapy kajdannika. Kajdannik – przekonany przez swoje wyimaginowane duchy, że pewnego dnia Alwyn doprowadzi do jego śmierci – planował, jak wyprzedzić Skrybę. Alwyn skończył przywiązany do drzewa i mógł tylko znosić okrucieństwo kajdannika, czekając na swój koniec. W tym momencie pojawiła się Lorine D’Ambrille, wtedy już księżna Marchii Shavine. Wyjawiła, że to z jej polecenia kajdannik pochwycił Alwyna. Oświadczyła również, że jest niewinna zdrady Deckina, gdyż zbrodnia ta była dziełem niejakiego Todmana, który już dawno zginął z jej ręki. Aby dowieść prawdziwości swoich słów, zabiła kajdannika, ratując Alwyna, ale by ukarać dawnego kompana za niewyparzony język, pozostawiła go przywiązanego do drzewa.

Od śmierci głodowej uratowało Alwyna pojawienie się Jutowej Wiedźmy. Uwolniwszy Alwyna, zabrała z powrotem księgę, którą mu dała, wraz ze spisanymi przez Berrine instrukcjami, jak ją przetłumaczyć. Wtedy Skryba zobaczył, że twarz pod workiem nie była okaleczona ani ohydna. Razem wrócili do Farinsal, gdzie – i przekazuję te słowa z bólem mego przepełnionego wiarą serca – Alwyn Skryba, jak twierdzi, uczestniczył w tajemnym rytuale, który uratował Męczennicę Evadine przed niechybną śmiercią. Skryba twierdzi też, że jej zmartwychwstanie z rąk Serafila było jedynie złudzeniem zrodzonym z delirium. Dalej mnoży swoje bluźnierstwa, wspominając o formie cielesnego przyciągania między nim a Zmartwychwstałą Męczennicą. Mam nadzieję, że teraz widzicie, Błogosławieni Bracia, jak konieczne jest ukrycie tej relacji przed wszystkimi, z wyjątkiem najbardziej pobożnych oczu.

W późniejszym opisie słynnego przemówienia Męczennicy Evadine do wiernych z Farinsal, relacja Skryby jest zaskakująco zgodna z treścią zwojów. Podobnie jak w przypadku nikczemnego spisku, wskutek którego Męczennica wpadła w zasadzkę i została porwana przez nieuczciwe sługi Korony obawiające się jej wyniesienia. Alwyn dodaje pewne pouczające szczegóły, takie jak śmierć Piwowara z rąk porywaczy Męczennicy Evadine. To również w tym momencie nastąpiło zerwanie wieloletniego sojuszu z Torią, która zdecydowała się uciec przed zbliżającym się kryzysem na pokładzie statku przemytników. Wedle słów Alwyna, odmówił on towarzyszenia przyjaciółce w wyniku jakiejś formy tajemnej więzi ze Zmartwychwstałą Męczennicą. Biorąc pod uwagę jego charakter, jestem bardziej skłonny przypisać tę odmowę jego nosowi złoczyńcy zdolnego wyczuć potencjalne zyski.

Niezależnie od swoich motywów, Alwyn towarzyszył Kompanii Przymierza w drodze do Zamku Ambris. Tam odbył się oszukańczy proces prowadzony przez szemranego kapłana imieniem Arnabus. Skazana na śmierć pod fałszywymi zarzutami zdrady i herezji, Zmartwychwstała Męczennica stanęła na szafocie, wtedy Alwyn, odziany w zbroję pożyczoną od Wilhuma Dornmahla, przedarł się przez tłum, i zażądał prawa do zakwestionowania werdyktu w walce. Ten aspekt historii Męczennicy Evadine jest zbyt dobrze poświadczony przez inne źródła, by można było zaprzeczyć tej relacji – Alwyn Skryba rzeczywiście stoczył tego dnia pojedynek z dowódcą rycerzy sir Althusem Levalle’em, zdobywając wielkie uznanie, dzięki swoim sukcesom w starciu ze znanym rycerzem-weteranem. To właśnie podczas tego pojedynku Alwyn wyjawił sekret powierzony mu przez ascendantkę Syldę Doisselle, sekret, przez który została ona skazana na pobyt w kopalniach: król Tomas z Albermaine był tak naprawdę bękartem, synem Królewskiego Czempiona, i nie miał prawa zasiadać na tronie.

Powalony przez rozwścieczonego komtura, Alwyn został uratowany przed zabójczym ciosem przez Zmartwychwstałą Męczennicę, która zeskoczyła z szafotu i przebiła sir Althusa skradzionym mieczem. Później połączone siły żołnierzy Przymierza i pobożnej biedoty przypuściły atak na Kompanię Koronną. Męczennica Evadine i jej zwolennicy wydostali prawie martwego Alwyna z zamieszania i zanieśli go z powrotem do lasu, w którym spędził swoją niechlubną młodość. Męczennica i banita zjednoczyli się w buncie, ale czy taki związek mógł przetrwać?

Słyszałam te pytania, choć zawsze zadawane szeptem: „Ascendantko, czy Zatrata była prawdziwa? Czy Serafilowie naprawdę zesłali na nas ogień i zniszczenie, aby oczyścić świat z Malecytów? Czy naprawdę tysiące straciło życie, a wielkie miasta upadły w tym chaosie ognistego zbawienia?”.

Moja odpowiedź, choć wielu mnie za to potępi, zawsze brzmiała następująco: „Czy to ma znaczenie?”.

Z „Testamentu Ascendantki Syldy Doisselle” spisanego przez sir Alwyna Skrybę.

Erchel czekał na mnie we śnie. Ze wszystkich martwych nieszczęśników, którzy tłoczyli się w moich wspomnieniach, pamięć wybrała właśnie jego. Nie słodką Gerthe o zwinnych palcach. Nie Deckina, przerażającego i szalonego, ale czasem nad wyraz mądrego Króla Banitów. Nawet nie otumanionego wiarą, męczącego Fornala, którego zamordowałem i zostawiłem w śniegu przed laty. Nie. To właśnie Erchel przywitał mnie swoim chytrym uśmiechem, odsłaniającym poplamione zęby, ciemne w pobladłej twarzy, ze świeżą krwią kapiącą z poszarpanego materiału spodni w kroku. Pomimo jego uśmiechu, od razu zrozumiałem, że nie cieszył się na mój widok, kastracja z pewnością wzbudziłaby złość i gorycz nawet w najmilszej duszy, nie żeby Erchel był miły za życia...

– Przyszedłeś zobaczyć, co, Alwynie? – zapytał, a głowa mu się kiwała na chudej szyi, która wyciągnęła się i skręcała na podobieństwo węża, z każdym jego słowem. Ton bardziej pasowałby do żebraka niż wytrzebionego okrutnika ze śmiertelną urazą. – Przyszedłeś zobaczyć, coś zrobił, he?

Jego palce, dłuższe i bardziej wiotkie niż zapamiętałem, drapały i dźgały zbroję płytową zakrywającą moje przedramię, pozostawiając na metalu czerwone plamy.

– Teraz jesteś rycerzem, co? – wysyczał z radosną satysfakcją, kiwając głową na wężowej szyi. – Daleko zaszedłeś, co? Wyżej niż biedny Erchel kiedykolwiek miał szansę. Wystarczająco wysoko, by dać trochę pieniędzy staremu przyjacielowi.

– Nie jestem rycerzem – zaprzeczyłem, cofając gwałtownie rękę, bo mimo zbroi jego dotyk sprawiał mi ból. – I nigdy nie byliśmy przyjaciółmi.

– Nie bądź takim sknerą dla biednego Erchela. – Przykucnął z nadąsaną miną i zacisnął dłoń o długich palcach na krwawej plamie między nogami. – Nie ma już masztu, pamiętasz? Pozwoliłeś tej małej suce wszystko obciąć.

– Na nic jej nie pozwalałem – przypomniałem. – Choć nie twierdzę, że bym ją powstrzymał.

Zacisnął zęby i wydał dźwięk, który był groteskowym połączeniem syku i śmiechu.

– Dostanie to, na co zasłużyła – zapewnił mnie, szczękając zębami, podczas gdy coś mrocznego i wilgotnego wiło się w głębi jego ust. – Już tego dopilnujesz.

Wezbrał we mnie nagły gniew i sięgnąłem po miecz, ale gdy go dobyłem, Erchel odsunął się już poza zasięg ostrza.

– Chodź, chodź. – Skinął na mnie. – Nie chcesz zobaczyć, co zrobiłeś?

Podmuch wiatru potoczył mgłę po okalającej nas trawie i sprawił, że Erchel stał się przygarbionym cieniem. Miękka ziemia ustępowała pod moimi stopami, gdy podążałem za nim, powodowany zarówno ciekawością, jak i pragnieniem odebrania mu życia, której to przyjemności nie zaznałem na jawie. Było oczywiste, że znajdujemy się na bagnach, ale nie rozpoznawałem okolicy. Gęsta mgła przesłaniała wszelkie punkty orientacyjne poza nierównymi, poskręcanymi cieniami skalistych grzbietów, które wyrastały z moczaru – niczym milczące i nieruchome potwory skryte w mroku. Gdziekolwiek się znaleźliśmy nie było to miejsce mi znane.

Wkrótce Erchel zniknął we mgle i straciłem go z oczu. Przez chwilę błąkałem się po bagnach w bezskutecznym polowaniu, aż słaby krzyk jakiegoś niewidocznego zwierzęcia zaczął wzywać mnie na podobieństwo latarni morskiej. Nie słyszałem jeszcze takiego zawołania, zgrzytliwy syk mieszał się w nim z gardłowym rykiem, przybierał na sile i łączył się z innymi, tworząc dysonansowy chór. Źródło tego krzyku stało się jasne, gdy wiatr po raz kolejny rozwiał mgłę i zobaczyłem dużego ptaka siedzącego na na wpół zatopionych zwłokach. Nigdy wcześniej nie widziałem podobnego, wielkiego jak orzeł, ale pozbawionego jakiegokolwiek majestatu. Podobnie, jak u Erchela ze snu, głowa ptaka kołysała się na wydłużonej szyi, a jasne, bulwiaste oczy, ponad przypominającym tasak dziobem pokrytym krwią, wpatrywały się we mnie ze złowieszczym głodem. Ptak rozdziawił dziób i wydał z siebie kolejny paskudny okrzyk, który powtórzyło wiele gardeł.

– To są sępy, z tego, co słyszałem – pouczył mnie Erchel, a oczy mu lśniły, gdy cieszył się moim pełnym przerażenia obrzydzeniem.

W tej samej chwili dotarło do mnie, że ptaki wypełniały bagno aż po horyzont, setki, a może tysiące, trzepotały rozłożystymi skrzydłami i kiwały głowami, raz po raz rozdziawiając wstrętne dzioby, by dołączyć do chóru. Miały o czym śpiewać, ponieważ otrzymały wielką obfitość padliny. Choć ptaków było wiele, trupów było jeszcze więcej. Leżały częściowo zanurzone w mętnej wodzie bagna. Niektórzy z poległych byli rycerzami, a ich zbroje błyszczały w matowym świetle przesłoniętego mgłą słońca. Ale widziałem też dzieci i starców. Gdzieniegdzie dostrzegałem jaskrawe kolory szlacheckich strojów. Wszyscy zginęli gwałtowną śmiercią, a moczary poczerwieniały od krwi płynącej z ich licznych ran.

– To, Alwynie. – Erchel zachichotał przenikliwie. – To jest właśnie to, coś uczynił...

Krzyk wyrwał mi się z gardła i rzuciłem się na niego, wznosząc miecz do śmiertelnego ciosu. Ale, jak to często bywa w snach, moje działania były bezowocne. Erchel zniknął i ostrze przeszyło jedynie powietrze.

– Ocaliłeś ją, rozumiesz?

Obróciłem się gwałtownie, a on kucał za mną, spoglądając chytrze. Twarz wykrzywiało mu to samo plugawe zadowolenie, które widywałem za każdym razem, gdy Erchel zdołał pochwycić jakąś żywą istotę, by zadawać jej męki.

– Ocaliłeś Zmartwychwstałą Męczennicę – szydził śpiewnie. – I wypełniłeś świat trupami...

Uniosłem miecz na wysokość piersi, ujmując rękojeść obiema dłońmi. Miałem zamiar przebić tego to nikczemnika, wrażając sztych w jedno z jego jasnych, niemrugających oczu. Gdy pchnąłem, po raz kolejny umknął w nicość, tylko po to, by pojawić się za moimi plecami i szydzić dalej.

– Coś chciał osiągnąć? – zapytał, a jego ton był parodią szczerej ciekawości. Stał teraz w wodzie, zaraz obok sępa, bez reszty zajętego zewłokiem, na którym siedział. – Naprawdę myślałeś, że świat z nią stanie się lepszy?

– Zamilcz! – rozkazałem chrapliwie i ruszyłem w stronę Erchela.

– Niczego się nie nauczyłeś od ascendantki Syldy? – Wydłużona szyja wydźwignęła jego głowę na nienaturalną wysokość i Erchel uniósł brwi w grymasie potępiającego zdziwienia. – Jakże by się wstydziła, widząc cię teraz...

Wydałem z siebie ryk dzikiej wściekłości i rzuciłem się na niego z mieczem uniesionym tak, by odciąć mu głowę od tej wężowej szyi. Zamiast tego zanurzyłem się w bagnistej wodzie, a ciężar zbroi wciągnął mnie pod powierzchnię. Zacząłem się miotać, ogarnięty paniką, odrzuciłem miecz, byle tylko wydostać się z uścisku bagniska. Gdy znów poczułem smak powietrza, zobaczyłem Erchela unoszącego się nad ziemią, z sępem na ramieniu. Niebo nad nim pociemniało, gdy pozostałe ptaki wzbiły się w powietrze, tworząc gęstą, wirującą masę.

– Moi przyjaciele nie skończą z tobą od razu – obiecał mi Erchel z niezachwianą pewnością, po czym dodał z coraz szerszym uśmiechem: – Nie, dopóki nie będę miał przyjemności popatrzeć, jak odgryzają ci jaja. Ciekawe, czy będziesz krzyczeć tak głośno jak ja?

Ogromny ptak na jego ramieniu zaskrzeczał ponownie, po czym zatrzepotał skrzydłami i rzucił się na mnie, wystawiając przed siebie długie szpony, wymierzone w moją głowę. Ponownie zepchnął mnie w bagno i trzymał mocno, gdy opadałem coraz głębiej. Szpony rozdzierały stalowe karwasze niczym papier, a dziób wbił się w skórę pod zbroją, szarpał ciało, szarpał i szarpał...

– Alwynie!

Moja ręka wystrzeliła w górę, by złapać dziób wbijający się w moje przedramię, ale zamiast tego zatrzymała się na gładkim nadgarstku człowieka. Krzyk zaskoczenia przegnał sen, a wiry czerwonej wody zniknęły, i zobaczyłem skrzywioną twarz Ayin. Przez chwilę wpatrywałem się w jej zdezorientowane oczy, czując pieszczotę zimowego chłodu, a zmysły zalały mi znajome dźwięki i zapachy płynące z obozu o wschodzie słońca.

– Znowu śnisz? – spytała, spoglądając wymownie na moją dłoń wciąż zaciśniętą na jej nadgarstku.

– Przepraszam – wymamrotałem, zwalniając uścisk. Przekręciłem się na stosie futer i tkanin, które stanowiły moje posłanie i usiadłem, przegarniając dłońmi potargane włosy. Głowę wypełniał mi pulsujący ból, który witał mnie co rano od dnia, w którym w pełni odzyskałem przytomność, dwa tygodnie wcześniej. Była to pamiątka po sir Althusie Levalle’u, zabitym i zupełnie nieopłakiwanym Komturze Kompanii Koronnej. Choć mógłbym wygłosić niejedno słowo krytyki pod adresem jego charakteru, to nigdy nie mógłbym zarzucić komturowi braku siły w ramieniu.

– Ja już nie śnię – powiedziała Ayin. – Od czasu jak kapitan mnie pobłogosławiła.

– To... dobrze – odpowiedziałem, szukając jednocześnie niewielkiej zielonej buteleczki, którą ostatnimi czasy zawsze miałem gdzieś pod ręką.

– Powinieneś poprosić, żeby i ciebie pobłogosławiła – mówiła dalej Ayin – wtedy też nie będziesz miał snów. O czym śniłeś?

O człowieku, któremu nie tak dawno obcięłaś jaja, ugryzłem się w język, zanim ta złośliwa odpowiedź wymknęła mi się z ust. Choć Ayin bywała naprawdę irytująca, nie zasługiwała, aby w tak brutalny sposób przypominać jej przeszłość. Choć biorąc pod uwagę, co zrobiła temu ascendantowi w Farinsal, po uprowadzeniu Evadine, nie wierzyłem już, że Ayin wyleczyła się całkowicie ze swych dawnych skłonności.

– Czy kiedykolwiek słyszałaś o sępie? – zmieniłem temat.

– Nie. – Zamrugała z twarzą całkowicie pozbawioną wyrazu. – A co to?

– Najwyraźniej paskudny wielki ptak, który żywi się trupami.

Odetchnąłem z ulgą, znalazłszy butelkę pod zrolowanym kocem, który służył mi za poduszkę. Suplikant Delryk nazywał zawartość butelki „eliksirem oszustwa”, ze względu na to, że mikstura usuwała ból, nie mając przy tym żadnego efektu leczniczego. Oszukany czy nie, byłem nieustannie wdzięczny za to, jak szybko gorzka i oleista zawiesina rozpraszała ból w mojej głowie. Twarz Delryka była pierwszą, którą ujrzałem po przebudzeniu się z długiego snu wywołanego obrażeniami odniesionymi w pojedynku, a na tej twarzy malował się niepokojący wyraz zaskoczenia. Delryk spędził trochę czasu ostrożnie badając moją głowę swoimi zręcznymi palcami, chrząkał od czasu do czasu, gdy przesuwały się po różnych grzbietach i guzach, z których jeden wzbudził jego szczególne zainteresowanie.

– Czy ten drań rozbił mi czaszkę? – spytałem, gdy jego palce znieruchomiały.

– Tak – odpowiedział mi z surową szczerością. – Ale chyba się już goi.

Po czym Delryk wręczył mi zieloną flaszkę i polecił codziennie meldować się u niego na kolejne badania. Miałem też przybiec do niego natychmiast, gdyby z nosa bądź uszu popłynęła mi krew.

– Lekcje. – Ayin zsunęła torbę z ramienia i ułożyła sobie na kolanach. – Mam świeży atrament i pergamin.

Skrzywiłem się, przełknąłem jeszcze jedną kroplę eliksiru i ponownie zakorkowałem buteleczkę. Delryk ostrzegał, że jeśli nie będę ostrożny, to nadużywanie tego specyfiku uczyni mnie niewolnikiem mikstury, toczyłem więc codzienną walkę z sobą samym, by nie przełknąć na raz, ile tylko zdoła znieść mój język.

– A skąd? – Wsunąłem flakon na poprzednie miejsce.

– Ci ludzie z Ambriside przynieśli dziś rano więcej zapasów, przyprowadzili też grupę rekrutów. Policzyłam ich. – Sięgnęła do torby, wyciągnęła skrawek pergaminu pokryty mozolnie skreślonymi liczbami. – Razem jest jeden tysiąc sto, osiemdziesiąt i dwa.

Jeszcze nie armia. Ale za miesiąc albo dwa będzie ich dość.

Ta myśl rodziła niezbyt przyjemne pytania o nieuniknioną przecież reakcję księcia Elbyna i, co ważniejsze, króla Tomasa na to, że w Kniei Shavine gromadziło się wielu zagorzałych wyznawców nieuznanej formalnie Zmartwychwstałej Męczennicy. Prawdę mówiąc, każdego dnia przeżywałem to samo zdumienie, gdy żaden z naszych zwiadowców nie przynosił informacji o zbliżających się wojskach koronnych czy książęcych.

– Lekcje – powtórzyła Ayin, szturchając mnie w ramię z naciskiem. Kolejne dni spędzone na nauce stawiania liter i liczenia ujawniły, że jest uczennicą być może aż nazbyt uważną. Większość biedoty uważała czytanie i pisanie za jakąś tajemną sztukę, znaną tylko kapłanom lub wykształconym szlachcicom. Na początku Ayin niewiele się od nich różniła i z podejrzanym zdziwieniem patrzyła na znaki, które kazałem jej kopiować. Jednak szybko zdziwienie ustąpiło miejsca zachwytowi, gdy tylko pojęła, że te abstrakcyjne rysunki reprezentują dźwięki, które można połączyć w słowa. Jej ręka nadal była niezdarna, a litery nierówne, ale Ayin czytała już z wyjątkową płynnością, bez przeciągania samogłosek i potknięć, które były tak charakterystyczne dla moich pierwszych lekcji.

– Nie skończyliśmy pierwszego objawienia Męczennika Stevanosa – przypomniała mi i wyciągnęła zwój z torby.

Ucząc ją, przyjąłem metodę ascendantki Syldy, polegała ona na recytowaniu świętych pism Przymierza, po czym kazałem Ayin je zapisywać, poprawiając przy tym pisownię i gramatykę.

– Właśnie doszliśmy do fragmentu, w którym oparł się lubieżnym pokusom tej dziwki Malecytów, Denishy.

Ayin rozwinęła zwój z twarzą rozpromienioną wyczekiwaniem, co skłoniło mnie do zastanowienia się nad dziwacznym zbiorem sprzeczności, które reprezentowała. Pod wieloma względami pozostawała niewinna i ufna, jak każde dziecię zmuszone do odnajdywania drogi pośród chaosu i zawirowań, jakimi jest ten świat. Ale była także wielokrotną morderczynią, która nie wykazywała cienia poczucia winy za swoje zbrodnie. Jej oddanie Evadine, naszej namaszczonej kapitan i Zmartwychwstałej Męczennicy, było tak samo żarliwe jak zawsze i podobnie niezmiennie przejawiała prawdziwy entuzjazm w kwestii co bardziej ponurych i krwawych elementów wiedzy o Przymierzu, które ja uważałem za niepokojące, zwłaszcza po moim śnie.

– Dzisiaj spróbujemy chyba czegoś innego – oznajmiłem i sięgnąłem po buty.

Wyszliśmy ze szczeliny między dwoma wiekowymi blokami kamienia, gdzie miałem swoje schronienie. Nad plątaniną nagich gałęzi świeciło jasne słońce i niebieściło się czyste niebo. Nie pamiętałem tego, ale to tutaj przywiodłem naszą uciekającą kompanię po uratowaniu Evadine z szafotu pod murami zamku Ambris. Było jednak jasne, że choć liczne ruiny sprzed Zatraty stanowiły idealną kryjówkę dla bandy banitów, to rosnąca rzesza zwolenników Evadine okazała się zbyt tłumna. Drzewa ścięto, aby stworzyć prowizoryczne chaty dla żołnierzy kompanii i naszych nowych rekrutów, których większość cierpiała właśnie z powodu uprzejmości sierżanta Swaina i innych suplikantów zbrojnych.

– Stój prosto, powiedziałem! – szczeknął Swain na jednego chuderlaka, który bezskutecznie próbował zająć miejsce w pierwszym szeregu nierównej kohorty. – Nie wiesz, co to znaczy „prosto”, ty zasrany obszczańcu?!

Sądząc z wyrazu szeroko otwartych oczu kmiotka, wątpiłem, czy kiedykolwiek przedstawiono mu koncepcję prostości.

– Męczennicy, miejcie nas w opiece – mruknął Swain i wyrwał chudzinie pikę z rąk. – To – uniósł broń w poziomie – to jest proste. I to też! – Obrócił pikę do pionu, uniósł i wraził drzewce w pierś stojącego z otwartymi ustami wieśniaka tak mocno, że ów wpadł na drugi rząd rekrutów, pociągając za sobą tych, którzy stali po jego obu stronach.

– Jeśli podczas bitwy nie będziesz stał prosto, to spotka cię coś o wiele gorszego niż zziębnięty tyłek – pouczył go Swain. – Wstawaj!

Widziałem inne oddziały, rozproszone po nielicznych polanach w tej części głębokiego lasu, traktowane z podobną surowością. Rekruci stanowili prawdziwą mieszaninę. Byli wśród nich nieopierzeni młodzieńcy, bez żadnego pojęcia o broni, ale też weterani albo tacy, którzy przynajmniej raz mieli okazję maszerować pod książęcymi sztandarami. Prawie wszyscy wywodzili się z biedoty i chłopstwa, przepojonych głębokim, choć słabo wyrażanym pragnieniem podążania za Zmartwychwstałą Męczennicą. W ostatnich dniach pojawiło się także kilku kapłanów, w większości młodych nowicjuszy, którzy nie zostali jeszcze zatwierdzeni jako suplikanci. Tak, jak rosnąca liczba chłopów pozwalała żywić obawy co do reakcji króla, tak pojawienie się dezerterów z ortodoksyjnej wiary miało szansę jedynie zwiększyć dezaprobatę hierarchów Przymierza dla kogoś, kogo wciąż nie chcieli uznać za Zmartwychwstałego Męczennika.

Poprowadziłem Ayin z dala od krzyków i przekleństw szkolących się żołnierzy, do płytkiego strumienia. Mróz skuł brzegi i pobielił porośnięte mchem kamienie wystające z wody. Owinąłem się płaszczem i usiadłem na głazie w pobliżu zakrętu potoku, czekając w milczeniu, aż Ayin ponownie szturchnie mnie w ramię.

– Co my tu...?

– Poczekaj – uciszyłem ją, spoglądając na dużą skałę sterczącą pośrodku strumienia. Ptak pojawił się wkrótce potem, przycupnął na kamieniu i wbił swój mały dziób w mech w poszukiwaniu pożywienia.

– Co widzisz? – spytałem Ayin.

– Ptaka na kamieniu – odparła, mrużąc oczy zdumiona.

– Jakiego ptaka?

– Rudzika. – Przestała się krzywić, ogarnięta swoją typową miłością do zwierząt. – Jest śliczny.

– Tak. – Ruchem głowy wskazałam jej torbę. – Zapisz to.

– Zapisać?

– To, co widzisz. Ptaka, kamień, strumień. Zapisz wszystko.

Była to kolejna z metod Syldy, aczkolwiek ja musiałem polegać na mojej pamięci, ponieważ w Wyrobiskach niewiele scen nadawało się do opisania.

Ayin sięgnęła do torby po pióro, atrament, pergamin i płaską drewnianą deskę, której używała jako biurka. Widok tego prymitywnie rzeźbionego przedmiotu przywołał tęsknotę za moim cudownym, składanym biurkiem, które straciłem w chaosie łupienia Olversalu, jakiego dopuścili się Askarlijczycy.

Ayin wyjęła korek z naczynia z atramentem, ale minę miała pełną wątpliwości.

– Po co?

– Odtwarzanie słów innych, nie nauczy cię pisać – wyjaśniłem. – Prawdziwa umiejętność bierze się ze zrozumienia.

Usadowiła się obok mnie, ostrożnie stawiając pojemnik z atramentem, by się nie przewrócił, po czym ponownie zmrużyła oczy, zanurzyła pióro i zaczęła pisać. Poprawiałem jej błędy w trakcie pracy, jak to mieliśmy w zwyczaju, od czasu do czasu prowadząc jej rękę, by uformować znaki. Jej litery wciąż były niezdarnymi, postrzępionymi bazgrołami, ale ostatnio pismo zaczęło nabierać podstawowej czytelności. Dziś była bardziej niezdecydowana niż zwykle, pióro chybotało się na pergaminie, podobnie jak moje, gdy Sylda po raz pierwszy zadała mi to ćwiczenie. Nauka na pamięć zawsze była łatwiejsza, ale jeśli Ayin miała zostać prawdziwym skrybą, musiała tworzyć słowa sama.

– Rudzik siedzi na skale – odczytała po kilku chwilach wysiłków i uśmiechnęła się dumnie. W moich oczach wciąż była dzieckiem, ale kiedy się uśmiechała, przypominałem sobie, że to w istocie młoda kobieta i do tego urodziwa. Ów fakt w równym stopniu przygnębiał mnie i rozpraszał.

– Dobrze – pochwaliłem. – Pisz dalej. Opisz ptaka, opisz skałę. I nie tylko to, co widzisz. Jakie dźwięk wydaje strumień? Jak pachnie tu powietrze?

Przez chwilę obserwowałem, jak jej pióro skrobie po pergaminie, ale moje myśli szybko wróciły do snu. Chciałem myśleć, że wizja nieznanych mi ptaków ucztujących na zwłokach była tylko wytworem umysłu, który doświadczył potwornych przeżyć. No i kto mógł powiedzieć, jaki tak naprawdę wpływ na mózg może mieć pęknięta czaszka? A jednak wstrętne ptaki ze snu wydawały się bardziej realne, bardziej szczegółowe w swojej formie, niż byłoby to możliwe, gdybym je sobie tylko wyobraził. Co więcej, w słowach Erchela dźwięczała ta szczególna nuta prawdy, która odróżniała je od bezsensownych wypowiedzi innych mieszkańców naszych snów. „Ocaliłeś Zmartwychwstałą Męczennicę i wypełniłeś świat trupami...”

Zadrżałem i szczelniej okryłem się płaszczem, dopiero wtedy dotarło do mnie, że Ayin nuciła podczas pracy. Jej głos był przyjemny, naturalnie melodyjny, a nucenie czasami ustępowało miejsca krótkim wersom. Zazwyczaj bzdurnym przyśpiewkom, w których nie znalazłbyś niczego poza rymami, ale dziś jej pieśń miała odrobinę sensu.

– Żegnajcie zatem me siostry i bracia – śpiewała. Nie znałem tej melodii, ale podobał mi się jej smutek. – Żegnajcie wszyscy moi bracia w stali...

– Co to za piosenka? – zapytałem, na co Ayin podniosła wzrok znad pergaminu.

– Taka sobie. – Wzruszyła ramionami. – Śpiewam, gdy pracuję.

– Wymyśliłaś ją sama?

– Wymyślam wszystkie swoje piosenki. Od zawsze, kiedy jeszcze byłam mała. Matula lubiła, gdy jej śpiewałam. – Zachmurzyła się nieco. – Mniej się złościła, gdy śpiewałam, więc często to robiłam.

– Zapisz tę, którą śpiewasz teraz. – Wskazałem na pergamin.

Zmarszczyła brwi z powątpiewaniem.

– Nie wiem, jak zapisać niektóre słowa.

– Pokażę ci.

Początkowo prowadziła pióro bardziej chwiejnie niż zwykle, ale wkrótce nabrała pewności siebie, a litery wyrazistości, poczuła serce do swojego zadania i pisząc, śpiewała kolejne wersy.

– Bo oto stajemy w przededniu bitwy i wiem, że mój los został przypieczętowany...

– To wszystko? – zapytałem, gdy zapisała cały arkusz.

– Wszystko, co wymyśliłam.

– I jak ją nazywasz? Dobra pieśń potrzebuje tytułu.

– „Pieśń o bitwie”, bo zaczęłam śpiewać niektóre kawałki po Polu Zdrajców.

– Taki trochę zbyt oczywisty. – Wyjąłem pióro z jej dłoni i opatrzyłem pieśń tytułem, dodając do liter ozdobne zawijasy.

– „Los żołnierza” – przeczytała Ayin i wydęła usta w milczącej dezaprobacie.

– Jest poetycki – zapewniłem ją, z nutą irytacji w głosie, co Ayin uznała za zabawne.

– Skoro tak mówisz.

Zmarszczyłem brwi, widząc ten psotny uśmiech i zastanawiałem się, czy nie byłoby jednak słusznie jej skarcić, szybko jednak o tym zapomniałem, gdy wśród drzew rozległ się głos wołający moje imię. Chwilę później zobaczyłem zaczerwienionego z wysiłku młodzieńca, który pospieszył w naszą stronę, potknął się o korzeń i niemal upadł na twarz. Tak jak wielu byłych suplikantów, którzy zaciągnęli się pod sztandar Evadine, Emond Astier należał do dzieci miasta raczej niż wsi. Ci młodzi ludzie, pełni byli zapału, ale wychowani pod kloszem, w swym nowym, leśnym domu, poruszali się z wyjątkową niezdarnością zrodzoną w równym stopniu ze strachu, co z nieznajomości kniei.

– Panie Skrybo – powiedział, a raczej wysapał. Powstrzymałem znużone westchnienie, gdy się ukłonił. Nie miałem żadnej rangi, a jednak wielu nowo przybyłych oddawało mi w ten sposób honory, zrezygnowałam już nawet z protestów. – Namaszczona Pani prosi, byś do niej dołączył.

W jego głosie słychać było naleganie, a także niewielkie drżenie, zdradzające lęk. Emond był zaledwie rok lub dwa lata młodszy ode mnie, ale jego gładka, pozbawiona zarostu twarz wydawała się bardzo młoda. Zamrugał gwałtownie, jak żołnierz, który po raz pierwszy stanął przed perspektywą bitwy.

– Jakieś kłopoty? – zapytałem, oddając pergamin Ayin.

– Wrócili zwiadowcy wysłani na wschód – odpowiedział, zerknąwszy na ułamek chwili na Ayin. Naprawdę byłem pod wrażeniem, że mimo strachu, jaki odczuwał, zdołał jeszcze zwrócić uwagę na ładną buzię. Odechciało mi się jednak śmiać, kiedy Emond odezwał się ponownie: – Przyszli, mistrzu Alwynie. Królewscy żołnierze.

– Jesteś pewien, że wszyscy są z Kompanii Koronnej?

Ze sposobu, w jaki Szypnik służalczo skinął głową, wywnioskowałem, że był to pierwszy raz, kiedy Namaszczona Pani zwróciła się do niego bezpośrednio. Szypnik był mężczyzną krzepkim, z pewnym doświadczeniem w zakresie kłusownictwa, co można było wywnioskować ze zgrzebnego, ale wytrzymałego stroju i jesionowego łuku, a jednak wił się pod spojrzeniem Zmartwychwstałej Męczennicy Evadine Courlain jak nieśmiałe dziecię.

– Ilu? – chciał wiedzieć Swain.

– Naliczyłem stu, suplikancie sierżancie – odparł Szypnik. – To może być awangarda, ale pomyśleliśmy, że lepiej będzie jak najszybciej wrócić z wiadomością, niż czekać. Obozowali w Sadzie Shrivera, jakieś osiem mil na wschód.

– Obozowali? – zdziwiłem się, ściągając brwi.

– Owszem, panie Skrybo – odparł kłusownik, już z mniejszym szacunkiem, za to z większą swobodą. Banita zawsze rozpozna banitę. – Też uznałem, że to dziwne. Nie szukali tropów, nie wzięli ze sobą myśliwych ani psów. Tylko setka konnych pod trzema sztandarami.

– Trzema sztandarami – powtórzyła Evadine. Mówiła cicho, ale i tak dosłyszałem nutę przerażenia w jej głosie.

– Najwyższy był sztandar królewski, moja pani. Z dwoma wielkimi złotymi kotami. Na drugim była róża, czarna, na białym polu. A trzeci to tylko mały proporzec w czerwono-niebieskie paski.

Zauważyłem, że Wilhum i Evadine wymieniają wymowne spojrzenia, gdy usłyszeli opis drugiego sztandaru, który znany był im obojgu. Ja też go znałem, widziałem ten sztandar po Bitwie na Polu Zdrajców, w dniu, w którym tak naprawdę narodziła się legenda Namaszczonej Pani. Był to też dzień, kiedy jej przyjaciel z dzieciństwa i zdrajca Wilhum Dornmahl został jej dostarczony przez rycerza, który nosił na tarczy czarną różę na białym polu.

– Niebiesko-czerwony proporzec to symbol sojuszu – wyjaśniła Evadine Szypnikowi. Uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę, żeby ująć jego dłoń, a on natychmiast przykląkł na jedno kolano, gdy tylko go dotknęła. – Proszę, dobry panie – zaoponowała łagodnie. – Tylko księżniczki wymagają takich formalności. Powstań i przyjmij moje podziękowania za świetną służbę.

– Czyli sojusz – powiedział Wilhum, gdy zwiadowca już odszedł, wciąż z nisko pochyloną głową, mimo wyraźnych instrukcji Evadine. – To bardzo sprytne ze strony króla, że spośród wszystkich rycerzy wysłał właśnie jego.

– Sprytne – zgodziła się Evadine, a przez jej twarz przemknął cień irytacji. – Albo okrutne.

– Setka królewskich to całkiem przyzwoity przeciwnik – stwierdził Swain. – Ale taki, z którym sobie poradzimy, jeśli trzeba będzie.

– Jeśli to tylko ta setka – zwróciłem mu uwagę. Zawiesiłem uważne spojrzenie na Evadine i dodałem: – Jeśli to pułapka, to z doskonale dobraną przynętą.

– Uważasz, że pojadę prosto do obozu na ślepo, mości Skrybo? – Evadine uniosła brew.

– Uważam, że król albo jego doradcy, wysłali jedynego rycerza, którego na pewno oszczędzisz. Ale skoro nie mają psów, to dobry znak. Może to znaczyć, że naprawdę chcą rozmawiać.

– Zostawiliśmy wielu martwych królewskich pod zamkiem Ambris – przypomniał Wilhum. – Razem z ich komturem, który został zabity, gdy pilnował wprowadzenia praw, zarówno Korony, jak i Przymierza. Trudno zrównoważyć coś takiego.

– W przypadku zbuntowanego lorda albo zwykłego banity, zapewne – odparłem, nie odrywając wzroku od Evadine. – Ale nie Zmartwychwstałej Męczennicy.

Evadine złożyła ręce i opuściła głowę. Miała na sobie proste bawełniane spodnie i koszulę, które nosiła, gdy zdejmowała zbroję, a na ramiona narzuciła płaszcz z niedźwiedziej skóry. Jej twarz była blada, jak zawsze, ale teraz znałem już Evadine na tyle dobrze, by dostrzec zmęczenie, lekko ściągnięte usta i zaróżowione powieki, co wskazywało na nieprzespaną noc, a przynajmniej na niedostatek snu. Przyszło mi do głowy, że Evadine też mogły nękać koszmary, a jeśli tak, to ciekawe, czy również widziała sępy?

W końcu zobaczyłem, że lekko zacisnęła wargi, kolejny znak, który nauczyłem się odczytywać – podjęła decyzję. A każda z jej decyzji mogła oznaczać życie lub śmierć nas wszystkich.

– Wybierz setkę żołnierzy – poleciła Swainowi. – Najlepszych, jakich mamy. W południe pomaszerujemy na spotkanie mojego ojca.

Widząc naszą grupę wyłaniającą się z linii drzew, sir Alteryk Courlain wyszedł poza linię wart otaczającą obóz królewskich. Dobrze wybrali sobie miejsce do obrony. Sad Shrivera był od dawna opuszczonym gospodarstwem, które tworzyło skupisko rozpadających się budynków, położonym na niskim wzniesieniu w sercu niewielkiej polany. Przewagę, jaką dawał żołnierzom króla podwyższony teren, potęgowały jeszcze liczne, częściowo zwalone, kamienne mury, tworzące całkiem użyteczną barierę dla ewentualnej szarży napastników. Stanowiły również pewną ochronę przed niechcianymi gośćmi. Banici stronili od tego miejsca ze względu na opowieści o Cieniu Shrivera, złośliwym duchu dawno zmarłego właściciela sadu, który kilkadziesiąt lat wcześniej zamordował swoją rodzinę. Historia głosiła, że po uduszeniu wszystkich bliskich w napadzie jakiegoś szaleństwa, powywieszał ich ciała na gałęziach swoich jabłoni w przekonaniu, że wrócą do życia. Kiedy nie wrócili, zmarł nagle przygnieciony ciężarem swojej winy. Jako nieodkupiona dusza, której odmówiono przejścia przez Boskie Portale, został skazany na wieczne męki. Wielu twierdziło, że go widziało, choć mnie się to nie przytrafiło. Drzewa pozostały, bez opieki ogrodnika poskręcały się i stały karykaturą swych wcześniejszych wersji, ale jeśli jakiekolwiek ciała kiedykolwiek zdobiły ich gałęzie, dawno już zniknęły.

Sir Alteryk zamiast zbroi miał na sobie kaftan z miękko wyprawionej skóry, a jego jedyną bronią był miecz u pasa. Dzierżył w dłoniach czerwony proporzec w niebieskie pasy i gdy zatrzymał się jakieś dwadzieścia kroków za linią posterunków, wraził drzewce proporca w ziemię. Jako mężczyzna o imponującej posturze i niemałej sile, z łatwością wbił drewno na tyle głęboko, by proporzec wypuszczony z dłoni pozostał w pozycji pionowej. Zrobiwszy to, sir Alteryk cofnął się i wymownym gestem odpiął pas z mieczem, po czym rzucił broń na ziemię.

– Nie powinnaś iść sama – poradził Wilhum Evadine, gdy odpięła swój pas i wręczyła przyjacielowi. – To miejsce, które wybrał, znajduje się zbyt blisko ich wartowników.

– Głęboko wierzę w przywiązanie mego ojca do honoru – odpowiedziała. – Jeśli którykolwiek z królewskich żołdaków spróbuje mnie pojmać, ojciec zabije go własnoręcznie. Niemniej zgadzam się, że ktoś jeszcze powinien być obecny, żeby usłyszeć, co takiego ma do powiedzenia. – Uniosła dłoń, widząc, jak Wilhum zaczyna odpinać swój pas. – Nie gniewaj się, Wilu, ale wiesz, że mój ojciec nie może cię ścierpieć od czasu zerwania naszych zaręczyn. Zresztą ty też nie jesteś do niego najlepiej usposobiony. Trzeba mi bardziej obiektywnego świadka. – Odwróciła się do mnie i unosząc wymownie brwi wskazała na rycerza i jego proporzec. – Czy uczynisz mi ten zaszczyt, mości Alwynie?

Gdy weszliśmy na zbocze, sierżant Swain wydał rozkazy naszej stuosobowej eskorcie; byli w niej wszyscy weterani Kompanii Przymierza, którzy walczyli zarówno na Polu Zdrajców, jak i pod Olversalem. Ustawił ich w zwartym szyku na skraju drzew, tak aby w razie potrzeby mogli ruszyć naprzód szybkim marszem. Sir Alteryk stanął w pozie, która odzwierciedlała postawę jego córki: skrzyżowane ramiona i taksujące spojrzenie, aczkolwiek on spoglądał znacznie surowiej. Jak można się było spodziewać, większość jego uwagi skupiała się na Evadine, ale raczył też rzucić długie spojrzenie i mnie, gdy już zatrzymaliśmy się jakieś pół tuzina kroków od proporca. Wcześniej widziałem go tylko w pełnej zbroi, teraz mogłem się przyjrzeć jego obliczu, które wydawało mi się starszą, męską wersją oblicza Evadine: wysokie kości policzkowe i blada cera, ciemne włosy i brodę miał dłuższe i gęstsze, niż to było typowe dla rycerzy. Wiatr targał atramentowe kosmyki, poprzetykane srebrnymi smugami, a oczy sir Alteryka zatrzymały się na moment na mojej twarzy, po czym wróciły do Evadine.

– Ojcze. – Skłoniła się nisko.

Również się ukłoniłem i przykląkłem na jedno kolano, jak powinien uczynić prostak w obecności szlachcica. Sir Alteryk nie poczuł się jednak zobowiązany odpowiedzieć na moje powitanie.

– Schudłaś – stwierdził, gdy Evadine się wyprostowała, jego głos, podobnie jak oblicze, było odległym echem jej głosu. – Żywiłaś się pewnie pędrakami i korzonkami?

– Możesz być pewien, że jadam wystarczająco dobrze, ojcze – odparła. Zerknęła na mnie, wciąż klęczącego i przez jej twarz przemknął wyraz irytacji. Gestem nakazała mi wstać. – Przedstawiam... – zaczęła, ale sir Alteryk wszedł jej w słowo.

– Skrybę, który walczył z komturem. – Prześlizgnął się spojrzeniem po moich rysach, zniekształconych życiem banity i niedawną uwagą ze strony sir Althusa Levalle’a. – Słyszałem, że było to niezłe widowisko. Każdy prostak stąd do Couravelu paple jedynie o tym. Banita, który prawie upokorzył rycerza i to cieszącego się niemałą sławą. – Uśmiechnął się lekko. – Ale tylko prawie.

Wyczytałem w jego oczach i postawie, że to próba, zaproszenie bym albo sprzeciwił się jego słowom, albo pokornie przyłożył rękę do czoła i spuścił oczy, jak przystało na tchórza bez urodzenia. Zdecydowałem, że nie pójdę żadną z tych dróg.

– W rzeczy samej, mój panie – zgodziłem się z radosną uprzejmością. – Walczyłem z nim i jak nic byłby mnie zabił, gdyby twoja córka nie zatopiła miecza w jego czaszce. – Powinienem na tym poprzestać, ale nigdy nie umiałem oprzeć się pokusie, by podrażnić tych, którzy uważali się za lepszych ode mnie. – Moim zdaniem nie zasługiwał na takie miłosierdzie.

Sir Alteryk zmrużył powieki, ale był to wyraz ukrywanego rozbawienia raczej niż urazy.

– Z tą opinią w żadnym razie nie będę się kłócił – mruknął, po czym znów skupił się na Evadine. – Porzućmy bezużyteczne formalności i puste słowa. – Ruchem głowy wskazał niebiesko-czerwony proporzec. – Wiesz, co to oznacza, jak mniemam?

– Król wysłał cię, byś układał się w jego imieniu – powiedziała Evadine. – A to by znaczyło, że masz do przedstawienia warunki. Mogę pozwolić sobie na odrobinę hazardu i odgadnąć ich treść?

Oblicze rycerza pociemniało, a ukrywane rozbawienie zastąpiła nagła sztywność i tik wywołany narastającym, choć z drugiej strony zwyczajowym, gniewem. Doszedłem do wniosku, że ów człowiek przyzwyczajony jest do gniewu, jaki budzi w nim córka.

– Jeśli musisz – mruknął.

– Mam rozwiązać moją kompanię. Ci, którzy podążają za mną mają oddać broń i wrócić do swych domów z obietnicą całkowitego darowania win. Ja zobowiązana jestem przysiąc wierność królowi Tomasowi, złożyć miecz i udać się do jakiejś odległej świątyni, gdzie dokonam żywota w ciszy, błagając Męczenników o wybaczenie. – Posłała mu uśmiech, który nie sięgnął oczu. – Mam rację, ojcze?

Jego gniew osłabł znacznie i przerodził się w pełen żalu grymas. Wiele mówił też sposób, w jaki bez mrugnięcia spoglądał na córkę, z pewnością najbardziej krnąbrnego potomka, jakiego kiedykolwiek wydała jego szlachetna linia. Miłość tego człowieka do dziecka mogła być wystawiona na ciężką próbę, ale nigdy nie osłabła.

– Masz – przyznał z westchnieniem – i nie masz zarazem. – Zamilkł, wyprostował się, po czym podjął suchym tonem, jakim zwykle recytuje się zapamiętaną wiadomość. – Jego Królewska Mość pragnie, aby było powszechnie wiadomym, że do godnych pożałowania wydarzeń, które miały miejsce na zamku Ambris, doszło bez jego wiedzy i zgody. Nie wydał żadnego rozkazu przeciwko lady Evadine Courlain, ani też nie potępił jej działań słownie. Wezwał jednak księcia Elbyna z Marchii Shavine, aby ten odpowiedział za nieusankcjonowane proklamacje w imieniu jego królewskiej mości i bezprawne uprowadzenie Namaszczonej Pani, dzielnej i niezwykle cenionej klingi królestwa, która odegrała niezrównaną rolę w sprawach Jego Królewskiej Mości. Inne osoby szlachetnego urodzenia, które wzięły udział w tym przestępstwie, również zostaną przykładnie ukarane. Lady Evadine zostaje serdecznie zaproszona na spotkanie z Jego Królewską Mością w Couravelu, gdzie zostanie wynagrodzona za swoją służbę we Fiordowym Geldzie. Jego Królewska Mość z niecierpliwością czeka, aby usłyszeć z ust lady Evadine szczere wyrazy lojalności i żarliwe wyparcie się wszelkiej zdrady, popełnionej zarówno słowem, jak i czynem.

Przy ostatnich słowach, jego spojrzenie prześlizgnęło się po mnie. Zastanawiałem się, czy oświadczenie, które wyplułem w twarz sir Althusowi, wygłoszone w gorączce i zgiełku naszej walki, zostało przeoczone przez masę gapiów. „Tomas Algathinet jest bękartem, który nie ma większych praw do zasiadania na tronie niż ja”. Tajemnica ascendantki Syldy, zapisana w jej testamencie i powierzona mnie, teraz, jak się okazało, zyskała skrzydła. Zastanawiałem się, jak daleko owa wieść dotarła i jak wielu, usłyszawszy ją, uwierzyło w jej prawdziwość, łącznie z samym królem. Biorąc pod uwagę, że nadal zasiadał na tronie, było oczywistym, że ten człowiek albo nie uwierzył w nieprawość swego pochodzenia, albo po prostu nie obchodziło go, że nie jest synem króla Mathisa, tylko jego słynnego czempiona.

Patrzyłem, jak Evadine w milczeniu rozważa słowa ojca, z głową i wzrokiem spuszczonymi w ponurej kontemplacji. Przed pojmaniem w Farinsal płonął w niej zapał dla swojej kampanii, rozpalała ją wizja wybawienia z rąk Serafilów, która stała się ciałem. Pozornie boskie uzdrowienie Evadine było tylko pierwszym krokiem w kierunku przywrócenia ludziom tej ziemi nieskażonej prawdy Przymierza Męczenników, boskim potwierdzeniem słuszności jej życiowej misji zapobieżenia odrodzeniu się Malecytów i nadejściu Drugiej Zatraty. Jednak podczas tygodni spędzonych w lesie, które nadeszły po rzezi na zamku Ambris byłem świadkiem, jak nasza kapitan poczęła rozmyślać nad sobą. Wygłaszała już niewiele kazań, choć pod jej sztandar wciąż napływali rekruci, i spędzała dni, wędrując po obrzeżach obozu i oferując jedynie cień aprobaty zdumionym witającym ją ludziom. Niewiele czasu, który spędziłem w jej obecności, wystarczyło, bym martwił się zmęczeniem, dostrzeganym w twarzy Namaszczonej Pani, i zwątpieniem, przez które wzrok jej błądził, a głos przycichł.

Sir Alteryk przyglądał się jej przez chwilę, po czym podszedł bliżej, na co spiąłem się natychmiast. Ja również zostawiłem swój miecz pod opieką Wilhuma, ale nigdy nie ufałem szlacheckim obyczajom i zapobiegliwie schowałem nóż do buta. Jednak postawa rycerza pozbawiona była wszelkiej agresji, podszedł do córki, by ująć jej dłoń. Kiedy się odezwał, głos miał niski, ale zabarwiony szczerym błaganiem.

– Oferowano ci drogę ocalenia, Evadine. Błagam cię, przyjmij tę ofertę.

Przymknęła oczy i zacisnęła usta. Domyśliłem się, że od bardzo dawna nie czuła dotyku dłoni ojca, ani w życzliwości, ani w gniewie. Wiedziałem co nieco o tym, jak sir Alteryk troszczył się o swoje jedyne dziecko, z korespondencji, jaką pisałem w imieniu jej zalotnika, nieżyjącego już durnia sir Eldurma Gulatte’a. Gorzkie napomknienia na temat ojca Evadine pozwoliły mi domyślić się, że jest to człowiek zajadle opiekuńczy, pragnący pozbawić córkę jakiejkolwiek szansy na miłość, niezależnie od tego, jak godny okazałby się przyszły mąż. Nadto Evadine zdecydowała się podążać drogą miecza, a jej decyzja o przyjęciu duchownej rangi odcięła ją od ojcowskiego domu, tym samym eliminując wszelkie szanse na dziedziczenie. Dla człowieka o tak szlachetnym rodowodzie, cieszącego się powszechnym poważaniem, dyshonor i brak szacunku musiały być trudne do zniesienia, a jednak sir Alteryk się tu zjawił. Aczkolwiek nie umiałem powiedzieć, czy po to, by ocalić córkę, czy królestwo. Bękart czy nie, król Tomas zasiadał na tronie. Pretendent został pokonany, a przynajmniej osłabiony, zatem Tomas nie miał już rywali, z wyjątkiem niewygodnie Zmartwychwstałej Męczennicy, niesprawiedliwie osądzonej i skazanej w jego imieniu.

Myślałem, czy nie odezwać się i nie wygłosić ostrzeżenia, by słowa ojca nie zdobyły serca Evadine. W tej ofercie było wiele do rozważenia, wiele do wytargowania. Jeśli Tomas był skłonny potępić w ten sposób księcia Elbyna i zabitego sir Althusa, świadczyło to o głębokiej potrzebie zażegnania kryzysu. A taka potrzeba stwarzała z kolei możliwości, które przychodziły do głowy mnie, ale nie Evadine. Zwracałem też uwagę na słowa sir Alteryka i w prostszych frazach odczytałem całe morze znaczeń. Jednak ostrzeżenie okazało się zbędne, bo gdy Evadine otworzyła oczy, rozbłysły one gniewnym ożywieniem, a nie podszytym zwątpieniem zmęczeniem ostatnich tygodni.

– Powiedz mi, ojcze, nadal uważasz mnie za kłamcę? Czy też, jak to było? Owładniętą szaleństwem typowym dla płci w czasie rozkwitania kobiecości?

Rysy sir Alteryka stężały i szlachcic cofnął dłoń i odstąpił o krok.

– Pamiętasz, kiedy po raz pierwszy opowiedziałam ci o swych wizjach, prawda? – kontynuowała Evadine. – Jak płakałam i błagałam cię, byś sprawił, żeby mnie opuściły?

Twarz rycerza oblała się czerwienią, a w oczach błysnęła niewyraźna iskierka wstydu.

– Nigdy nie twierdziłem, że jestem człowiekiem bez skazy, ani ojcem bez skazy. Ale starałem się ci pomóc.

– Tak – zgodziła się i zaśmiała niewesoło. – Sprowadzając wszelkiego rodzaju uzdrowicieli, którzy wlewali mi do gardła swoje plugawe mikstury, po to tylko, by zostawić mnie targaną torsjami albo krzyczącą z bólu. Potem zjawiła się kaerycka kuglarka, żeby machać nade mną swoimi talizmanami, oblewać wywarami, podczas gdy ja błagałam Męczenników, aby ustrzegli mą duszę przed tymi heretyckimi bzdurami! A gdy i to nie pomogło, zjawił się ten zboczony suplikant gotowy wygonić ze mnie obłęd biczowaniem. To był człowiek, który prawdziwie kochał swoją pracę! A wszyscy oni przybyli do trzynastoletniej dziewczyny, której jedyną zbrodnią było wyznanie prawdy własnemu ojcu!

Zamilkła, a jej gniew zgasł równie szybko, jak się rozpalił. Ojciec i córka spoglądali na siebie przez jedno uderzenie serca, po czym sir Alteryk spuścił wzrok.

– Mości Alwynie – odezwała się, nie patrząc na mnie. – Jaką odpowiedź uznałbyś za odpowiednią, w obliczu tak hojnej oferty Jego Królewskiej Mości?

To pytanie zadane tak otwarcie i tak niespodziewanie mogłoby odbić się zdumieniem na mojej twarzy, gdyby nie fakt, że pulsujący ból głowy postanowił dać o sobie znać po raz kolejny. Tak więc, zamiast zaskoczonego uniesienia brwi, nagły impuls cierpienia spowodował głębokie zmarszczki na moim czole i lekkie przygięcie ramion.

– Czy byłoby z mojej strony niedbałością, mój panie – zacząłem, pocierając czoło ręką, co ani trochę nie złagodziło bólu – gdybym pozwolił sobie na krótką chwilę domniemywać?

Sir Alteryk najwyraźniej wziął moje roztargnienie za oznakę autorytetu, jakim obdarzyła mnie Namaszczona Pani, gdyż odpowiedział neutralnym mruknięciem, pozbawionym pogardy, której się spodziewałem.

– Pozwalaj sobie, na co chcesz, mości Skrybo.

– Jego Królewska Mość twierdzi, że lady Evadine należy do cenionych mieczy królestwa – powiedziałem. – Nawiązuje też do zdrady czynem bądź słowem. Czy mylę się, twierdząc, że kłopoty królestwa nie zakończyły się na Polu Zdrajców?

Szlachcic potwierdził niechętnym skinieniem głowy i ponownie spojrzał na córkę.

– Jego Wysokość król Tomas potrzebuje swych wszystkich lojalnych poddanych. Szczególnie tych, sprawdzonych w boju.

– Zatem kolejna wojna – stwierdziła Evadine, pochmurniejąc jeszcze bardziej. – To jest cena mojej łaski?

– Nie znam zamysłów Jego Królewskiej Mości. Wolno mi tylko powiedzieć, że kłopoty nadciągają z południa. Jednak warunki twojej służby to rzecz między tobą a Koroną.

– Zauważyłem, że wspominałeś jedynie o Jego Królewskiej Wysokości, mój panie – powiedziałem, dochodząc do wniosku, że rycerz nie ma nic więcej do powiedzenia na temat nadciągającej wojny. – Ale niewiele powiedziałeś dotąd o Przymierzu. Mogę zapytać, jaka jest opinia duchownych w tej sprawie?

– Jego Królewska Mość – sir Alteryk przeszył mnie lodowatym spojrzeniem – ma możliwość ustanawiania własnych praw i rozdawania łask według własnego uznania, bez porad duchowieństwa.

– Lady Evadine jest wyświęconą aspirantką w Przymierzu Męczenników – przypomniałem. – Nadto sama jest Zmartwychwstałą Męczennicą. A jednak to jeden z członków Przymierza, niejaki ascendant Arnabus, przewodził tej zbrodniczej farsie, jaką był jej proces. Zapewniam cię, panie, że wysoce cenimy mądrość i szczodrobliwość króla Tomasa. Jednak bezpieczeństwo lady Evadine, jest największą troską wszystkich, którzy za nią podążają, i zagwarantować je może jedynie porozumienie między Koroną a Przymierzem, tak samo jak i jej przyszłość w tym królestwie.

Rycerz potrząsnął głową z irytacją.

– Nie mogę wypowiadać się w imieniu Przymierza – zbył mnie.

– Nie. – Skłoniłem potakująco głową. – Kościół będzie musiał mówić w swoim własnym. – Zamilkłem i spojrzałem na Evadine, dzięki czemu odkryłem, że przestała gniewnie wpatrywać się w swojego ojca. Uniosłem brew w niemym pytaniu i w odpowiedzi otrzymałem krótkie kiwnięcie głową. Od czasu, gdy Evadine została uzdrowiona przez Jutową Wiedźmę, nasze relacje charakteryzowało wzajemne milczące porozumienie. Właśnie zezwoliła mi negocjować w jej imieniu.

– Dlatego też – powróciłem spojrzeniem do sir Alteryka – zgody na królewskie warunki nie udzielimy tutaj, czy też w Couravelu, ale w Athiltorze, najświętszym z miast, gdzie Rada Luminarzy poświadczy, że zgadzają się ze słowem tej umowy, jak również uznają Namaszczoną Panią za Zmartwychwstałą Męczennicę. Aby Rada Luminarzy na pewno zrozumiała głębię szacunku i poważania, jakim lady Evadine cieszy się wśród ludu, wyruszy ona do Athiltoru wraz z całą swoją kompanią i każdym, kto zechce dołączyć do niej po drodze.

– Chcecie pomaszerować na Athiltor z armią chłopów?! – W tonie sir Alteryka zabrzmiała nuta oburzonej konsternacji, ale, jak zauważyłem, również odrobina szacunku. Ten człowiek doceniał działanie taktycznego umysłu.

– Zamierzamy zastosować się do pragnienia Jego Królewskiej Mości, by pokojowo zakończyć tę niefortunną sprawę – odpowiedziałem. – Kiedy Zmartwychwstała Męczennica wkroczy do najświętszego miejsca w Albermaine, przy akompaniamencie wiwatów tysięcy zebranych i zostanie powitana przez samego króla, wszyscy będą wiedzieli, jak bardzo Jego Królewska Mość jej sprzyja. Tylko głupiec pomyślałby, że Jego Królewska Wysokość kiedykolwiek mógłby ją skrzywdzić.

Sir Alteryk westchnął i schylił się, by podnieść swój pas z mieczem.

– Czy ten człowiek przemawia w twoim imieniu? – zapytał wyprostowawszy się.

– Mam do niego zaufanie – odparła – albowiem na nie zasłużył, ojcze. Przekazałeś nam warunki Jego Królewskiej Mości i wysłuchałeś moich. Jutro wyruszysz i przekażesz je Koronie i Przymierzu. W ciągu miesiąca stanę u bram Athiltoru z całą swoją kompanią.

Skinęła mi głową i oboje odwróciliśmy się, aby odejść, jednak Evadine zmyliła krok, gdy ojciec zawołał za nią.

– Wiesz, że twoja matka płakałaby na ten widok?

Evadine zatrzymała się i dojrzałem błysk łez gniewu, które nagle wezbrały w jej oczach, gdy odwróciła się do sir Alteryka. Jej odpowiedź była chrapliwa, ale na tyle głośna, by ją usłyszał.

– Przyprawiałeś ją o łzy o wiele częściej, niż ja kiedykolwiek zdołałam. A teraz zabieraj się stąd, mój panie.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

O Autorze

Anthony Ryan mieszka w Londynie, jest autorem bestsellerowych serii „New York Timesa” Kruczy Cień oraz Draconis Memoria. Wcześniej wykonywał wiele prac dla rządu Wielkiej Brytanii, w tej chwili cały swój czas poświęca pisaniu. Interesuje się sztuką, nauką oraz nieskończonym questem znalezienia perfekcyjnej pinty piwa.

Dowiedz się więcej o Anthonym Ryanie oraz o innych autorach Orbit, rejestrując się do naszego newslettera na orbitbooks.net.

Podziękowania

Bardzo dziękuję wszystkim, którzy pomogli doprowadzić drugą część podróży Alwyna do końca, zwłaszcza moim redaktorom, Jamesowi Longowi i Bradleyowi Englertowi; mojemu agentowi, Paulowi Lucasowi; i mojemu zawsze czujnemu „drugiemu zestawowi oczu”, Paulowi Fieldowi.

COPYRIGHT © 2021 by Anthony Ryan COPYRIGHT © 2025 by Fabryka Słów sp. z o.o.

Tytuł oryginału: The Martyr

WYDANIE I

ISBN 978-83-67949-36-1

Kod produktu: 4000591

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

REDAKTORKA PROWADZĄCA Joanna Orłowska

TŁUMACZENIE Dominika Repeczko

REDAKCJA Dorota Pacyńska

KOREKTA Marta Sobiecka

ILUSTRACJA NA OKŁADCE Jaimie Jones

PROJEKT OKŁADKI Szymon Wójciak

ILUSTRACJE Robert Łakuta

MAPA Paweł Zaręba

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]

PRODUCENT Fabryka Słów sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki [email protected]

DANE DO KONTAKTU Fabryka Słów sp. z o.o. ul. Chmielna 28B/4 00-020 Warszawa www.fabrykaslow.com.pl [email protected] www.facebook.com/fabryka instagram.com/fabrykaslow/

WYDAWCA Robert Łakuta

DYREKTORKA WYDAWNICZA Izabela Milanowska

MARKETING Luiza Kwiatkowska Urszula Słonecka

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

ZAMÓWIENIA HURTOWE Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91