Lord Wieży - Anthony Ryan - ebook + audiobook + książka

Lord Wieży ebook

Anthony Ryan

0,0
52,43 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Bogowie są prawdziwi dla tych, którzy w nich pokładają nadzieję.”

Vaelin Al Sorna, legendarny wojownik, Morderca Nadziei, człowiek, który widział, jak jego królestwo tonie we krwi – wraca do domu. Niesie ze sobą ból, brzemię zdrady i jedno postanowienie: nigdy więcej nie sięgać po miecz. Ale los ma swoje plany, a pieśń krwi, która tętni w jego żyłach, nie zamierza milczeć.

"Lord Wieży" to opowieść o wojnie, zdradzie i potędze, która nie daje wytchnienia nawet tym pragnącym pokoju.

Czasem, by ocalić wszystko, co ważne, trzeba raz jeszcze chwycić za broń – choć serce błaga o coś innego.

„Wojna czyni głupców z nas wszystkich”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1059

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Mojej mamie, Catherine,

Kruk szybuje na ognistych skrzydłach gdy płomienie rodzą się z letnich wiatrów

RAPORT VERNIERSA

Wychowano mnie w luksusach. Ale nie mam poczucia winy, w końcu nie wybiera się rodziców. Nie wstydzę się też dzieciństwa spędzonego w dobrobycie, wśród licznych służących i najlepszych nauczycieli, którzy dbali i kształtowali mój utalentowany i zawsze spragniony wiedzy umysł. Historia mojej młodości nie jest zatem opowieścią o bohaterskiej walce z przeciwnościami, z niesprawiedliwością losu. Urodziłem się w rodzinie o szlacheckim rodowodzie i znacznym majątku, otrzymałem edukację na najwyższym poziomie, po czym dzięki wpływom mojego ojca zostałem umieszczony na dworze i choć moi lojalni czytelnicy wiedzą, że żałoba i boleść nie były mi obce, to nie zaznałem ani jednego dnia wysiłku fizycznego przez całe trzydzieści sześć lat mego życia, poprzedzające wydarzenia tu opisane. Gdybym wiedział, że podróż do Zjednoczonego Królestwa, gdzie miałem zacząć swą pracę nad kompletną i pozbawioną wszelakich uprzedzeń historią tej straszliwej, acz fascynującej krainy, położy kres mojej ignorancji w dziedzinie ciężkiej pracy, deprecjacji, upokorzenia i tortur, zapewniam was, że chętnie wyskoczyłbym za burtę i podjął wysiłek dotarcia do domu wpław, pokonując mile wód pełnych rekinów.

Widzicie, w dniu, w którym zdecydowałem się spisać tę opowieść, nauczyłem się bólu, przyswoiłem lekcję wykładaną batem i pałką, metaliczny smak własnej krwi, wypluwanej z ust wraz z zębami, i zarazem nauczyłem się oporu. Nauczyłem się być niewolnikiem. Tak mnie bowiem nazywano i tym byłem, i w żadnym wypadku, w żadnych okolicznościach, bez względu na to, co mówią inni, nie byłem bohaterem.

Volariański generał był młodszy, niż się spodziewałem, tak samo i jego żona, moja nowa właścicielka.

– Nie wygląda na uczonego, serce – zakpił, oglądając mnie, wsparty na poduszkach swojej kanapy. – Za młody trochę.

Odziany był w jedwabne szaty w czerwieni i czerni, miał długie kończyny i muskularną sylwetkę, jak przystało na żołnierza o pewnej renomie. Zdumiał mnie brak jakichkolwiek blizn na jasnej skórze jego nóg i rąk. Nawet twarz generała była gładka, pozbawiona wszelakich śladów wojennego rzemiosła. Niejednokrotnie widywałem wojowników rozmaitych nacji i ten jako pierwszy nie miał żadnych blizn.

– Wzrok ma jednakowoż bystry – mówił dalej generał, zauważywszy moje baczne spojrzenie. Natychmiast spuściłem oczy, szykując się już na nieuniknione cięcie bata nadzorcy. Pierwszego dnia mej niewoli widziałem, jak pojmany sierżant Gwardii Królewskiej został oćwiczony i wytrzewiony za to, że spoglądał gniewnie w stronę młodszego oficera Wolnej Jazdy. Szybkom sobie przyswoił tę lekcję.

– Szlachetny mężu – odezwała się małżonka generała głosem przenikliwym, ale tonem kulturalnym – przedstawiam ci Verniersa Alishe Somerena, Cesarskiego Kronikarza przy dworze Alurana Maxtora Selsusa.

– Czy to aby na pewno on, serce moje? – Generał zdawał się szczerze zainteresowany, po raz pierwszy od chwili, gdy wkroczyłem do jego wspaniale urządzonej kajuty. A była naprawdę duża jak na pomieszczenie na statku, zdobiły ją przy tym dywany i kilimy, podczas gdy stoły zastawiono winem i owocami. Gdyby nie łagodne kołysanie, jakie czułem pod stopami, równie dobrze mógłbym znajdować się w pałacu. Generał wstał i zbliżył się do mnie, wpatrując się uważnie w mą twarz.

– Autor „Pieśni złota i pyłu”? Kronikarz wielkiej wojny o suwerenność? – Podszedł bliżej i powąchał mnie, a nozdrza zadrgały mu odrazą. – Cuchnie jak każdy inny alpirański pies. I patrzy stanowczo zbyt butnie.

Cofnął się i skinął leniwie na nadzorcę, ten zaś wymierzył mi cios, którego się spodziewałem, mocne uderzenie w plecy kościaną rękojeścią bata. Wymierzone z wypraktykowaną efektywnością. Zdusiłem krzyk bólu za zaciśniętymi zębami. Krzyki uznawane były za odzywanie się, a odzywanie się bez pozwolenia za przestępstwo, karane śmiercią.

– Mężu, proszę – odezwała się żona, w jej głosie zadźwięczała nuta irytacji. – Był kosztowny.

– O, nie wątpię. – Generał uniósł dłoń i niewolnik pospieszył napełnić jego kielich winem. – Nie obawiaj się, szlachetna małżonko. Dopilnuję, by jego rozum i dłonie pozostały nietknięte. Bez nich nie byłoby z niego pożytku, czyż nie? A więc, bazgrolący niewolniku, jakżeś znalazł się tutaj, w naszej nowo pozyskanej prowincji, mm?

Odpowiedziałem szybko, mruganiem pozbywając się łez bólu, bowiem opieszałość była zawsze karana.

– Zbierałem materiały do nowej historii, panie.

– O, wspaniale. Jestem miłośnikiem twej sztuki, nieprawdaż, serce moje?

– W rzeczy samej, mężu. Sam jesteś uczonym.

Wychwyciłem coś w jej głosie, gdy wypowiedziała słowo „uczony”, nuta była słaba, ale słyszalna. Pogarda, uświadomiłem sobie. Nie szanuje tego człowieka. A jednak ofiarowuje mu mnie.

Nastąpiła chwila ciszy, po której generał przemówił ponownie, w jego głosie zaś zabrzmiały ostrzejsze tony. Usłyszał zniewagę, lecz postanowił ją zignorować. Kto tu tak naprawdę rządzi?

– A co było przedmiotem twych badań? – spytał. – Tematem tej nowej historii?

– Zjednoczone Królestwo, panie.

– A, czyli wyświadczyliśmy ci przysługę, nieprawdaż? – zaśmiał się, rozbawiony własnym żartem. – Dając zakończenie.

Znów się roześmiał i upił nieco wina, unosząc brwi w wyrazie aprobaty.

– Wcale niezgorsze. Zanotuj, sekretarzu.

Łysy niewolnik wysunął się z kąta, unosząc pióro nad pergaminem.

– Rozkaz dla zwiadowców: winnice mają pozostać nietknięte, zmniejszyć o połowę wywóz niewolników w regionach winnych. Powinno utrzymać się ten poziom umiejętności w lennie... – Przerwał, spoglądając na mnie z oczekiwaniem.

– Cumbrael, panie – podpowiedziałem.

– Właśnie, Cumbrael. Nie mogę powiedzieć, by to miano było miłe dla ucha. Zamierzam po powrocie zaproponować Radzie całkowitą zmianę tej nazwy.

– Trzeba być członkiem Rady, by składać przed nią wnioski, mężu – zwróciła mu uwagę żona. Tym razem w jej głosie pogardy nie było, ale zauważyłem, jak generał ukrył spojrzenie pełne wściekłości w głębi kielicha.

– Gdzieżbym teraz był, gdyby nie twoja gotowość do przypominania mi, Fornello – mruknął. – A więc, historyku, gdzie mieliśmy okazję przyjąć cię do rodziny?

– Podróżowałem z Gwardią Królewską, panie. Król Malcius zezwolił mi towarzyszyć jej podczas misji w Cumbraelu.

– Czyli byłeś tam? Na własne oczy widziałeś moje zwycięstwo?

Zdusiłem wartki strumień prawdziwie straszliwych obrazów i dźwięków, które nawiedzały moje sny od tamtego dnia.

– Tak, panie.

– Wygląda na to, że twój dar jest wart więcej, niż się spodziewałaś, Fornello. – Pstryknął palcami na sekretarza. – Pióra, pergamin i kajuta dla historyka. Niezbyt wygodna, nie chcę, żeby przysypiał, podczas gdy powinien spisywać swoją bez wątpienia wymowną i poruszającą relację z mojego pierwszego wielkiego zwycięstwa w tej kampanii. – Znów się do mnie zbliżył, uśmiechając z upodobaniem. Był to uśmiech dziecka, które dostało nową zabawkę. – Spodziewam się przeczytać ją rano. Jeśli nie, zabiorę ci jedno oko.

Ręce mnie bolały, plecy zdrętwiały od garbienia się nad niskim stolikiem, który mi dali. Mój strój niewolnika zachlapany był inkaustem, a wyczerpanie mąciło mi wzrok. Nigdy dotąd nie przelałem na papier tylu słów w tak krótkim czasie. Całą kajutę zaśmiecał pergamin, zapełniony niezdarnymi często próbami sprokurowania kłamstwa, które chciał przeczytać generał. Wspaniałe zwycięstwo. Na tamtym polu nie było niczego wspaniałego, tylko strach, ból i rzeź, spowite smrodem śmierci i gówna. Generał z pewnością o tym wiedział, w końcu porażka Gwardii Królewskiej była jego dziełem, mnie jednak kazano stworzyć kłamstwo, a jako obowiązkowy niewolnik, którym niewątpliwie się stałem, zabrałem się do tego dzieła z całą energią, na jaką tylko było mnie stać.

Gdy minęła północ, sen zaczął mnie morzyć i chwilami tonąłem w koszmarach pełnych obrazów z mych świeżo przywoływanych wspomnień... Twarz Lorda Bitew, gdy zrozumiał, że porażka jest nieunikniona, ponura determinacja, z jaką dobył miecz i ruszył wprost na linie Volarian, jego śmierć z rąk Kuritai, zanim zdołał zadać choćby jeden cios...

Ocknąłem się na dźwięk pukania do drzwi kajuty; gdy się otworzyły, chwiejnie dźwignąłem się na nogi. Na progu stał niewolnik z tacą, na której zobaczyłem chleb, winogrona i niewielką butelkę wina. Postawił wszystko na stole i wyszedł bez słowa.

– Pomyślałam, że możesz być głodny.

Podniosłem pełne strachu oczy na żonę generała, stojącą w drzwiach. Miała na sobie szatę z czerwonego jedwabiu, haftowaną złotą nicią. Pięknie podkreślała jej figurę. Opuściłem wzrok.

– Dziękuję, pani.

Weszła, zamykając za sobą drzwi, obrzuciła taksującym spojrzeniem arkusze pełne mych gorączkowych zapisków.

– Skończyłeś zatem.

– Tak, pani.

Podniosła jeden z arkuszy.

– Napisane po volariańsku.

– Założyłem, że tego właśnie życzyłby sobie mój pan, pani.

– Słuszne założenie. – Zmarszczyła brwi, czytając. – Elegancko sformułowane. Mego męża przepełni zazdrość. Pisze poezje. Jeśli szczęście cię opuści, być może zechce ci zadeklamować kilka ze swych utworów. Przypomina to słuchanie kaczki o wyjątkowo irytującym sposobie kwakania. Ale to... – Uniosła pergamin. – Znam wielu volariańskich uczonych, cieszących się doskonałą reputacją, którzy czuliby się zawstydzeni, porównując swoje prace z tym.

– Jesteście nazbyt łaskawa, pani.

– Nie, jedynie prawdomówna. To moja broń. – Milczała przez chwilę, po czym zaczęła czytać na głos: – „Dowódca Gwardii Królewskiej wykazał się brakiem roztropności i poważnie nie docenił przebiegłości przeciwnika, i zastosował strategię aż nazbyt oczywistą i prostą, wiążąc środek sił volariańskich, podczas gdy jego kawaleria spróbowała natarcia z flanki. Jego decyzjom brakło taktycznej maestrii generała Reklara Tokreva, który przewidział każdy niezdarny ruch swego przeciwnika”. – Spojrzała na mnie spod uniesionych brwi. – Niewątpliwie jesteś człowiekiem, który rozumie potrzeby swej publiczności.

– Cieszę się, że się wam podoba, pani.

– Podoba? O, nie sądzę. Ale z pewnością spodoba się memu mężowi, tępakowi. Ta szmira znajdzie się jeszcze jutro na najszybszym statku w drodze do Imperium, bez wątpienia opatrzona poleceniem zrobienia tysiąca kopii, które można będzie rozprowadzić bezzwłocznie. – Odrzuciła arkusz. – Powiedz mi, i rozkazuję ci mówić szczerze, jak doszło do tego, że Gwardia Królewska poniosła taką porażkę w starciu z nim?

Przełknąłem z trudem. Mogła rozkazać mi mówić prawdę, ale czy mogła mi zaoferować ochronę na wypadek, gdyby zechciała podzielić się tą prawdą w małżeńskiej łożnicy?

– Pani, być może mój styl był nadto kwiecisty...

– Prawdę, powiedziałam! – Znów usłyszałem ten twardy ton, pełen autorytetu, ton kobiety, która przez całe swoje życie była panią niewolników.

– Gwardia Królewska poniosła porażkę w obliczu przewagi liczebnej i zdrady. Walczyli niezłomnie, ale było ich zbyt niewielu.

– Rozumiem. Walczyłeś wraz z nimi?

Walczyłem? Kiedy już oczywistym było, że losy bitwy się zmieniły, zawróciłem swego konia i okładałem go batem bez wytchnienia, by umknąć na tyły. Tylko że tyłów nie było, Volarianie bowiem atakowali zewsząd, zabijając wszystkich bez wyjątku. Znalazłem więc odpowiedni stos ciał, by się ukryć, i wychynąłem zeń dopiero w ciemności, tylko po to, by natychmiast wpaść w ręce łowców niewolników. Ci zaś byli niezwykle wydajnym plemieniem, skupiali się na ocenie wartości każdego pojmanego, a moja stała się dla nich oczywista, gdy pierwsze baty wyrwały ze mnie prawdziwe imię. Fornella kupiła mnie z zagrody w ich obozie, wyłowiła spośród przesuwającej się nieustannie, skutej łańcuchami masy. Najwyraźniej łowcy otrzymali polecenie, by przyprowadzać do niej każdego uczonego. Sięgnęła do eleganckiej torebki i nadzorca otrzymał sowitą, jak się wydawało, zapłatę.

– Nie jestem wojownikiem, pani.

– Mam nadzieję, że nie. Nie kupiłam cię z uwagi na twoją wprawę we władaniu bronią. – Stała, taksując mnie spojrzeniem. – Dobrze to ukrywasz, ale ja widzę, lordzie Verniersie. Nienawidzisz nas. Może biciem skłoniliśmy cię do uległości, ale nienawiść wciąż jest w tobie, niczym wyschnięta podpałka czekająca tylko na iskrę.

Nadal wbijałem wzrok w podłogę, koncentrując się na zawiłości słojów w deskach. Pociły mi się ręce. Jej dłonie ujęły moją twarz, uniosły podbródek. Zamknąłem oczy, dusząc w sobie pełen strachu szloch, gdy mnie pocałowała. Jedno miękkie muśnięcie jej warg.

– Rankiem będzie chciał, byś był świadkiem ostatecznego uderzenia na miasto. Wreszcie udało się zrobić wyłomy. Dopilnuj, by twoja relacja była stosownie drastyczna, dobrze? Volarianie lubią, gdy opisy ich rzezi są odpowiednio barwne.

– Tak zrobię, pani.

– Dobrze zatem. – Cofnęła się do drzwi. – Jeśli szczęście nam dopisze, to już jutro zakończymy nasze sprawy w tym przesiąkniętym wilgocią kraju. Powinieneś zobaczyć moją bibliotekę w Volarze. Ponad dziesięć tysięcy tomów, niektóre z nich tak stare, że nikt nie potrafi ich przetłumaczyć. Chciałbyś?

– Bardzo, pani.

Westchnęła, śmiejąc się zarazem, i opuściła moją kajutę bez słowa.

Długo wpatrywałem się w zamknięte drzwi, ignorując jedzenie na stole, mimo burczącej coraz głośniej pustki w żołądku. Z jakiegoś powodu moje dłonie przestały się już pocić. Wyschnięta podpałka czekająca na iskrę.

Zgodnie z przewidywaniami Fornelli generał kazał wyprowadzić mnie na pokład dziobowy, bym mógł obserwować, jak Volarianie zdobywają wreszcie miasto Alltor, które oblegali od ponad dwóch miesięcy. Był to imponujący widok. Bliźniacze iglice katedry Ojca Świata wznosiły się ponad domami, ściśle wypełniającymi przestrzeń na otoczonej murami wyspie, połączonej ze stałym lądem pojedynczą groblą. Z prowadzonych wcześniej badań dowiedziałem się, że miasto nigdy dotąd nie zostało zdobyte, ani przez Janusa w trakcie wojny o zjednoczenie, ani przez żadnego z poprzednich pretendentów do królewskiego tytułu. Trzysta lat opierało się z powodzeniem wszelkim próbom podboju, teraz kres tej epoce miały położyć dwa wyłomy uczynione w murach przez potężne katapulty okrętowe, umieszczone zaledwie dwieście jardów od brzegu. Nie przestawały niestrudzenie ciskać wielkich głazów, aczkolwiek szczeliny wyrwane w murach miasta wydawały się całkiem spore dla niedoświadczonego w wojnie oka.

– Wspaniałe, czyż nie, historyku? – spytał generał. Tego dnia miał na sobie pełną zbroję, napierśnik emaliowany głęboką czerwienią, sięgające ud buty kawaleryjskie, a przy pasie krótki miecz; w każdym calu stanowił ucieleśnienie volariańskiego dowódcy. Zauważyłem, że towarzyszył mu jeszcze jeden niewolnik. Starzec chudy niczym patyk, o niezwykle jasnych oczach; kawałek węgla, który trzymał w dłoni, poruszał się nieustannie nad szerokim płótnem, uwieczniając wizerunek generała. Ten zaś wskazał na katapultę i zamarłszy w tej pozycji, zerknął na starego niewolnika przez ramię.

– Nigdy dotąd nie używano ich przeciwko celom lądowym, ale ja dojrzałem ukryty w nich potencjał i uznałem, że mogą nam tu przynieść zwycięstwo. Udany mariaż sztuki wojennej lądowej i morskiej. Zapisz to.

Zapisałem na arkuszu, który dostałem wcześniej.

Staruszek skończył szkicować i ukłonił się swemu panu ponuro. Generał zaś zmienił wreszcie pozycję i podszedł do stołu z mapami.

– Czytałem twoją relację – oznajmił. – Okazałeś się bystry, ograniczając swe pochlebstwa.

Mą pierś przeszył bolesny skurcz strachu i przez głowę przemknęło pytanie, czy pozwoli mi wybrać oko, które wyłupi.

– Nadmiernie pochlebna relacja wzbudziłaby podejrzenia czytelników w domu, zainteresowanych moimi dokonaniami – mówił dalej. – Mogliby uznać, że wyolbrzymiłem swoje dokonania. Bardzo mądrze, że to przewidziałeś.

– Dziękuję, panie.

– To nie jest komplement, zaledwie obserwacja. Spójrz tutaj. – Gestem nakazał mi się zbliżyć do map. Wiedziałem, że volariańscy mierniczy słyną ze swej dokładności, ale i tak zdumiała mnie szczegółowość planu Alltoru; każdą ulicę oddano z wyjątkową precyzją, która pokryłaby rumieńcem wstydu oblicza najlepszych członków Cesarskiej Gildii Kartografów. Jednak ja zacząłem zastanawiać się, od jak dawna Volarianie planowali swą inwazję i jak znaczną pomoc otrzymali, by zrealizować swe plany.

– Wyłomy są tu i tu. – Palec generała pokazał jeden po drugim dwa znaki uczynione węglem, prostackie skazy na doskonale wyrysowanych murach. – Przypuszczę atak na oba jednocześnie. Niewątpliwie Cumbraelici przygotowali mi możliwie niemiłe przyjęcie po swojej stronie, ale ich uwaga skupiona będzie na wyłomach, wobec czego nie będą spodziewać się kolejnego szturmu na mury. – Postukał w rysunek muru od zachodniej strony, oznaczony niewielkim krzyżykiem. – Cała numeria Kuritai wedrze się na mur i zaatakuje obrońców najbliższego wyłomu od tyłu. Dostęp do miasta zostanie zabezpieczony i jak się spodziewam, Alltor będzie w naszych rękach, zanim jeszcze słońce zajdzie.

Zanotowałem jego słowa starannie, opierając się pokusie pisania po alpirańsku, bo mogłoby to obudzić podejrzenia.

Tymczasem generał odszedł od stołu, przemawiając z teatralnym zadęciem.

– Przyznam, że w tych miłośnikach boga znalazłem godnych przeciwników, najlepszych łuczników, jakich zdarzyło mi się napotkać dotąd na polach bitew, prawdę powiedziawszy. A ta ich wiedźma rzeczywiście potrafi zainspirować do walki. Słyszałeś o niej, jak mniemam?

Do niewolniczych zagród niewiele docierało wieści, były to zaledwie szeptem przekazywane plotki, podsłyszane od Wolnych Mieczy, zazwyczaj sprowadzały się do kolejnych przerażających opowieści o kolejnych przerażających masakrach, jakich dopuszczały się volariańskie wojska, mieczami wyrąbując sobie drogę przez Królestwo. Ale gdy zapędzono nas batami w głąb Cumbraela, historia o przerażającej wiedźmie z Alltoru, nasz jedyny promyk nadziei w tym przeklętym kraju, powtarzana była coraz częściej.

– Strzępy plotek zaledwie, panie. Może jest jedynie postacią z legend?

– Nie, jest rzeczywista. Dowiedziałem się prawdy od kompanii Wolnych Mieczy, która uciekła po ostatnim szturmie na miasto. Była tam, mówili, dziewczyna zaledwie, nie więcej niż dwudziestoletnia, w bitewnym zgiełku. Zabijała wielu, mówili. Wszystkich kazałem powiesić. Bezwartościowi tchórze. – Zamilkł na chwilę zamyślony. – Zapisz: tchórzostwo jest najgorszą zdradą wolności. Albowiem człowiek, który ucieka przed walką, jest niewolnikiem strachu.

– Bardzo głębokie, mój szlachetny mężu. – Żona generała wstała, by do nas dołączyć.

Tego ranka ubrana była z prostotą, zmieniła przepych jedwabnej szaty na skromność muślinowej sukni, ramiona okryła czerwonym wełnianym szalem. Minęła mnie w odległości mniejszej, niż było to stosowne, i podeszła do relingu, przyglądając się, jak załoga katapulty wysila się przy wielkim kołowrocie, który odginał bliźniacze ramiona przed kolejnym rzutem.

– Upewnij się, że te słowa znajdą się w twojej relacji ze zbliżającego się rozlewu krwi, dobrze, Verniersie?

– Tak zrobię, pani. – Patrzyłem, jak dłoń generała drga na rękojeści jego miecza. Kąsa go przy każdej okazji, a jednak ten człowiek, który zabił już tysiące, powstrzymuje swój gniew. Zastanawiałem się, jaka naprawdę jest jej rola.

Niewielka łódka, popychana wiosłami po gładkiej powierzchni wody, odwróciła uwagę Fornelli od katapulty. W łódce stał jakiś mężczyzna, z tej odległości niemal nierozpoznawalny, lecz zauważyłem, że małżonka generała zesztywniała na jego widok.

– Nasz Sojusznik przysyła swą kreaturę, szlachetny mężu – powiedziała.

Generał podążył wzrokiem za jej spojrzeniem i przez twarz przemknął mu grymas gniewu, ale też i strachu. Poczułem nagłą potrzebę oddalenia się z tego miejsca; kimkolwiek był przybysz, nie chciałem go poznawać, skoro potrafił wzbudzić strach w sercach takich jak te. Nie było jednak dla mnie ucieczki. Byłem niewolnikiem i nie zostałem odprawiony. Mogłem jedynie stać i patrzeć, jak łódź podpływa bliżej, jak volariańscy niewolni żeglarze łapią liny rzucone im z pokładu i jak wiążą je ze zręcznością i efektywnością, zdobywaną jedynie po latach pełnej strachu służby.

Mężczyzna, który wszedł na pokład, dobiegał lat średnich, był mocno zbudowany, brodaty i łysiejący, o twarzy pozbawionej jakiegokolwiek wyrazu.

– Witam – rzekł generał neutralnym tonem.

Nie wymienił imienia, uświadomiłem sobie. Kim był ten człowiek?

– Zakładam, że przywozisz dla nas nowe wiadomości na temat obrońców? – spytał tymczasem generał.

Mężczyzna zignorował to pytanie.

– Alpiranin – odezwał się po volariańsku z akcentem, który umiejscowiłem gdzieś na północy upadłego Królestwa. – Który to?

– Czego od niego chcesz? – zapytała Fornella ostrym tonem. Nawet na nią nie spojrzał i odkryłem w sobie zupełnie nieznane głębie strachu, gdy jego wzrok wędrował od twarzy do twarzy, aż zatrzymał się na mojej. Podszedł do mnie na tyle blisko, bym poczuł smród jego niemytego ciała. Cuchnął śmiercią i absolutną pogardą dla ludzkich standardów w zakresie czystości, jego oddech był niczym trujący wyziew.

– Gdzie – zaczął z naciskiem – jest Vaelin Al Sorna?

Reva

Niechaj Ojciec Świata, który w swej miłości widzi wszystko i wie wszystko, prowadzi moje ostrze.

Obserwowała wysokiego mężczyznę, który schodził z trapu na nabrzeże. Ubrany był w typowe odzienie żeglarza, uszyte z prostej burej tkaniny, i stare, ale wciąż mocne wysokie buty, a ramiona okrywała mu wełniana peleryna, solidnie już nadwerężona używaniem. Ku zdumieniu dziewczyny mężczyzna nie miał miecza ani przy pasie, ani przytroczonego na plecach. Aczkolwiek z ramienia zwisała mu płócienna torba, związana kawałkiem liny, która bez trudu pomieściłaby klingę.

Mężczyzna odwrócił się, gdy ktoś zawołał za nim z pokładu. Ten drugi miał szerokie ramiona, czarną skórę i czerwoną chustkę zawiązaną wokół szyi, co oznaczało, że jest kapitanem okrętu, który dowiózł tak sławnego pasażera do tak nieznacznego portu. Wysoki mężczyzna potrząsnął głową, uśmiechając się przy tym grzecznie, acz z rezerwą, po czym pomachał na pożegnanie przyjacielskim, ale stanowczym gestem, i odszedł raźnym krokiem, naciągając na głowę kaptur. Na nadbrzeżu roiło się od ulicznych sprzedawców, trubadurów i dziwek; większość nie poświęciła nowo przybyłemu większej uwagi, choć przyciągnął kilka spojrzeń, wyróżniał się bowiem wzrostem. Kilka ladacznic spróbowało zainteresować go swymi usługami. Niezbyt gorliwie, najwyraźniej widziały w nim kolejnego wilka morskiego, a ci zwykle mieli wiatr w kieszeniach. Roześmiał się beztrosko na ich propozycje i rozłożył ręce w kłamliwie przepraszającym geście, dając im do zrozumienia, że w istocie ma niewiele.

Głupie dziwki. On łaknie krwi, nie rozkoszy, pomyślała, kucając w zatęchłej alejce, która od trzech dni była jej domem. W budynkach po obu stronach handlowano rybami i dziewczyna wciąż jeszcze nie zdołała przyzwyczaić się do tej woni.

Mężczyzna skręcił za róg, bez wątpienia kierował się w stronę północnej bramy. Wtedy ona wyślizgnęła się ze swego ukrycia, żeby ruszyć jego śladem.

– Zalegasz z opłatą, kochana.

Znowu ten grubas. Męczył ją od chwili, gdy pojawiła się alejce, domagał się zapłaty w monetach, by nie zawiadamiać strażników o jej obecności. Ostatnimi czasy władze portu nie miały wyrozumiałości dla włóczęgów. Dziewczyna zdawała sobie sprawę, że grubas tak naprawdę zainteresowany jest innym rodzajem zapłaty. Mógł mieć jakieś szesnaście lat, byłby wtedy o dwa lata od niej młodszy, był jednak wyższy o cal i znacznie szerszy. Sądząc po oczach, wyłudzane monety przepuszczał na wino.

– Koniec tej szopki – powiedział. – Żeś mówiła, dzień jeszcze i znikasz, a jakoś tu cięgiem siedzisz. Zalegasz z zapłatą.

– Proszę – powiedziała wysokim, pełnym strachu głosem, robiąc przy tym krok w tył. Gdyby był trzeźwy, pewnie zastanowiłby się, dlaczego dziewczyna cofa się z ulicy w cień, gdzie jest przecież bardziej narażona na atak. – Mam pieniądze, widzisz?

Wyciągnęła dłoń, moneta błysnęła mdło w półmroku zaułka.

– Miedziak! – Odtrącił jej dłoń, dokładnie tak jak przewidziała. – Cumbraelicka dziwka! Tak, wezmę wszystkie twoje miedziaki i jeszcze tw...

Nie zamknęła pięści, jedynie zwinęła palce. Trafiła go kostkami od dołu w nos. Cios był precyzyjny, obliczony na zadanie jak największego bólu i oszołomienie przeciwnika. Głowa grubasa poleciała do tyłu. Krew trysnęła z nosa i rozbitej górnej wargi. Dziewczyna dobyła noża z ukrytej pochwy na plecach, ale nie musiała zabijać. Po oczach grubasa widziała, że chłopak w ogóle nie rozumie, co się stało. Przesunął językiem po rozbitej wardze i osunął się zemdlony na ziemię. Złapała go za kostki i wciągnęła głębiej w półmrok zaułka. Przetrząsnąwszy kieszenie, znalazła resztę swoich miedziaków, niewielką fiolkę czerwonego kwiatu i na wpół zjedzone jabłko. Zabrała pieniądze, zostawiła fiolkę i odeszła, gryząc owoc. Miną godziny, zanim ktoś w ogóle znajdzie grubasa, a nawet jeśli, to pewnie i tak uzna go za ofiarę pijackiej burdy.

Wysoki mężczyzna mignął jej na chwilę, gdy przechodził przez bramę. Uprzejmie kiwnął głową strażnikom, ale nie zdjął kaptura. Stała, kończąc jabłko, gdy tymczasem on wybrał północną drogę. Dała mu pół mili przewagi, a potem ruszyła jego śladem.

Niechaj Ojciec Świata, który w swej miłości widzi wszystko i wie wszystko, prowadzi moje ostrze.

Wysoki mężczyzna przez resztę dnia trzymał się drogi, czasami tylko przystawał, aby przyjrzeć się otoczeniu, uważnym spojrzeniem obrzucić linie drzew i horyzont. Tak jak ma w zwyczaju postępować człowiek ostrożny lub doświadczony wojownik. Z kolei ona trzymała się z dala od traktu, pozostając wśród drzew, które porastały gęsto ziemię na północ od Warnsclave, pilnowała jedynie, by nie stracić mężczyzny z oczu. Szedł równym tempem, wyciągniętym krokiem, który połykał kolejne mile z zaskakującą prędkością. Od czasu do czasu mijali go inni, głównie wozy z towarem zmierzające z i do portu, kilku samotnych jeźdźców. Nikt się nie zatrzymał, aby zamienić z wysokim mężczyzną choć słowo. W okolicznych lasach aż roiło się od rozmaitych banitów, więc rozmowa z obcym nie była mądrym posunięciem. Ale mężczyzna nie sprawiał wrażenia zmartwionego tym brakiem zainteresowania.

Gdy na drodze zapanowały ciemności, opuścił szlak i wszedł do lasu, szukając miejsca na obozowisko. Dziewczyna podążyła jego śladem do polanki, skrytej pod potężnymi gałęziami cisu. Schowała się w płytkim rowie za kępą ciernistych janowców i przyglądała się zza paproci, jak szykował obóz. A szykował z niezwykłą sprawnością, kolejne czynności wykonywał z niemalże odruchową wprawą doświadczonego wędrowca: zebrał drewno, rozpalił ogień, oczyścił ziemię, rozłożył posłanie i wszystko to, zdawałoby się, w kilka chwil zaledwie.

Skończywszy, usiadł, opierając się o cis, i zabrał do kolacji, którą stanowiła porcja suszonej wołowiny. Spłukał posiłek łykiem z manierki i zapatrzył się w ognisko. Na jego twarzy malowało się niezwykłe skupienie, zupełnie jakby przysłuchiwał się jakiejś rozmowie. Dziewczyna spięła się w obawie, że została odkryta, błyskawicznie sięgnęła po nóż. Czyżby mnie wyczuł? – pomyślała. Kapłan przestrzegał ją przed Mrokiem w tym człowieku, powtarzał, że to najbardziej niebezpieczny z przeciwników, z jakimi przyjdzie się jej mierzyć. Roześmiała się wtedy i cisnęła nożem w tarczę umieszczoną na ścianie stodoły, gdzie kapłan szkolił ją przez tyle lat. Ostrze wbiło się w sam środek celu i rozłupało go na pół. „Ojciec mi błogosławi, pamiętasz?” – odpowiedziała, a kapłan wychłostał ją za pychę i bluźnierstwo, jakim było przypisywanie sobie wiedzy o zamiarach Ojca Świata.

Przez kolejną godzinę obserwowała mężczyznę, wpatrując się w jego skupioną minę, aż ten wreszcie zamrugał, rozejrzał się ostatni raz i, zawinąwszy w opończę, ułożył do snu. Zmusiła się, aby zaczekać jeszcze, póki nocne niebo nie ściemniało całkowicie, a w lesie nie zapanował nieprzenikniony niemal mrok. Jedynym źródłem światła była mdła łuna dogasającego ogniska.

Powoli wychyliła się ze swojego rowu, nóż trzymała klingą do siebie, przycisnąwszy ostrze do przedramienia, aby ukryć jego błysk. Zbliżyła się do mężczyzny bezszelestnie, skradając się z całą zręcznością i wprawą, wpojonymi batami przez kapłana od chwili, gdy skończyła sześć lat. Równie cicho, co każdy leśny drapieżnik. Mężczyzna leżał na plecach, głowę miał lekko przechyloną na bok, szyję odsłoniętą. Bez trudu mogła go teraz zabić, ale cel jej misji był jasny. „Miecz” – powtarzał kapłan setki razy. „Miecz to wszystko, śmierć to sprawa drugorzędna”.

Zmieniła chwyt na rękojeści. Teraz trzymała nóż gotowy do ciosu. „Większość ludzi mówi, gdy czuje stal na gardle” – uczył ją kapłan. „Niechaj Ojciec Świata, który w swej miłości widzi wszystko i wie wszystko, prowadzi twe ostrze”.

Skoczyła na śpiącego, mierząc nożem w odsłonięte gardło.

Powietrze wyrwało się jej z płuc ze świstem, gdy coś twardego uderzyło ją w pierś. Buty, uświadomiła sobie z jękiem. W tej samej chwili poleciała, wyrzucona do góry ruchem nóg. Odepchnął ją o dobre dziesięć stóp.

Poderwała się natychmiast, kierując ostrze tam, gdzie musiał się znaleźć po swym ataku. Lecz nóż przeciął tylko powietrze. Wysoki mężczyzna stał obok cisu, patrząc na nią z miną, która musiała obudzić wściekłość. Był rozbawiony.

Dziewczyna rzuciła się do ataku z warknięciem, zapominając o ostrożności, jakiej nauczyła ją kapłańska laska.

Zamarkowała atak z lewej i skoczyła, tnąc z góry, żeby przebić jego ramię... ale ostrze ponownie przeszyło tylko powietrze. Zachwiała się, wytrącona z równowagi. Obróciwszy się, zobaczyła, że stoi spokojnie, wciąż wyraźnie rozbawiony.

Natarła, poruszając nożem w skomplikowanej sekwencji pchnięć i cięć, którym towarzyszyła oszałamiająco szybka seria kopnięć i uderzeń. Żadne nie doszło celu.

Zmusiła się, żeby przestać, oddychając ciężko i tłumiąc wzbierającą w sercu falę nienawiści i szału. „Jeżeli atak się nie powiedzie, wycofaj się” – głos kapłana rozbrzmiewał wyraźnie w jej umyśle. „Z cienia wypatruj kolejnej okazji. Ojciec zawsze wynagradza cierpliwość”.

Parsknęła wściekle, obnażając zęby, po czym odwróciła się, by uciec pod osłonę mroku.

– Masz oczy swojego ojca.

UCIEKAJ! – krzyczał kapłan w jej myślach. Ale ona zatrzymała się i odwróciła powoli. Rozbawienie, malujące się dotychczas na twarzy mężczyzny, zastąpił chyba smutek.

– Gdzie to jest? – zapytała. – Gdzie miecz mojego ojca, Ostrze Mroku?

Uniósł brwi.

– Ostrze Mroku? Nie słyszałem tego przydomku od lat. – Cofnął się do swojego obozu. Dorzucił gałęzi do wygasłego ogniska i ponownie je rozpalił przy użyciu krzesiwa.

Dziewczyna odwróciła się ku drzewom, by niemal natychmiast ponownie spojrzeć w jego stronę. Nienawiść do samej siebie i frustracja paliły ją w piersi. Słabeusz, tchórz...

– Zostań, jeśli zostajesz, albo uciekaj, jeśli uciekasz – rzucił.

Odetchnęła głęboko, by się uspokoić, schowała nóż i usiadła po przeciwnej stronie ogniska.

– Mrok cię ocalił – stwierdziła oskarżycielsko. – Twe przeklęte sztuczki są zniewagą dla miłości Ojca.

Odpowiedział jej rozbawionym chrząknięciem, nie przestając dokarmiać ognia.

– Masz na podeszwach gnój z Warnsclave – powiedział. – Miejski gnój ma charakterystyczny zapach. Powinnaś była schować się pod wiatr.

Spojrzała na swoje buty i zaklęła w myślach, powstrzymując się przed ich oskrobaniem.

– Wiem, że Mrok w tobie daje ci wiedzę – nie ustawała. – Skąd inaczej mógłbyś wiedzieć o moim ojcu?

– Jak powiedziałem, masz jego oczy – odparł. Sięgnął po skórzaną sakwę i rzucił dziewczynie ponad płomieniami. – Proszę, wyglądasz na głodną.

W środku znajdowały się suszona wołowina i trochę ciasteczek owsianych. Zignorowała jedzenie, tak samo jak wściekłe burczenie w brzuchu.

– Ty to wiesz na pewno. W końcu go zabiłeś.

– Prawdę powiedziawszy, to nie ja. A co do człowieka, który to zrobił... – Zamilkł i sposępniał. – Cóż, on też nie żyje.

– Ale to ty dałeś rozkaz – zaprotestowała. – Gdy zaatakowałeś świętą misję...

– Hentes Mustor był szalonym fanatykiem, który zamordował własnego ojca i wciągnął Królestwo w niepotrzebną wojnę.

– Ostrze Prawdy wymierzył zdrajcy sprawiedliwość wedle praw Ojca i usiłował wyzwolić nas z twego heretyckiego dominium. Wszystko, co zrobił, zrobił w służbie miłościwego Ojca...

– Doprawdy? Tak ci powiedział?

Zamilkła, pochyliła głowę, aby ukryć wzbierający gniew. Jej ojciec nic nie powiedział. Nigdy go nie spotkała, z czego ten ogarnięty Mrokiem heretyk najwyraźniej doskonale zdawał sobie sprawę.

– Powiedz mi tylko, gdzie jest miecz – wychrypiała. – Miecz mego ojca. Należy mi się z mocy prawa.

– To właśnie twoje zadanie? Święta wyprawa po kawałek naostrzonej stali?

Sięgnął po przewiązany pakiet, który leżał oparty o pień, i podał dziewczynie.

– Weź ten, jeśli chcesz – powiedział. – Jest z pewnością wykonany lepiej niż tamten należący do twojego ojca.

– Miecz Ostrza Prawdy jest świętą relikwią opisaną w Jedenastej Księdze, pobłogosławioną przez Ojca Świata, aby przynieść jedność Umiłowanym i położyć kres heretyckiemu dominium.

Mężczyzna zdawał się jeszcze bardziej rozbawiony jej słowami.

– Ściśle mówiąc, była to zwykła broń renfaelickiego wzoru – stwierdził. – Z rodzaju tych używanych przez ubogich rycerzy i gwardzistów. Ani śladu złota czy drogich kamieni, które nadawałyby mu wartość.

Pomimo pogardliwego tonu w jego słowach było coś fascynującego.

– Widziałeś, jak ograbiono ciało mego ojca, męczennika, z miecza. Powiedz mi, gdzie się znajduje, bo inaczej przysięgam ci, że będziesz musiał mnie zabić, ponieważ będę cię prześladować po kres twych dni, Ostrze Mroku.

– Vaelin – powiedział, odkładając na bok swój tobołek.

– Co?

– Tak mi na imię. Sądzisz, że mogłabyś go używać? Może być lord Al Sorna, jeżeli jesteś zwolenniczką formalności.

– Myślałam, że powinnam nazywać cię bratem.

– Już nie.

Zawahała się, zaskoczona. A więc nie był już członkiem Zakonu? Absurd, to na pewno jakaś sztuczka.

– Jak wiedziałaś, gdzie złapać mój trop? – zapytał.

– Statek zawinął do portu przy Południowej Wieży, zanim dotarł do Warnsclave. Nie powinieneś oczekiwać, że ktoś tak znienawidzony jak ty pozostanie nierozpoznany. Wieści roznoszą się szybko wśród Umiłowanych.

– Zatem nie jesteś osamotniona w tym wielkim przedsięwzięciu.

Przełknęła cisnącą się na usta falę przekleństw. Czemu nie wyjawisz mu wszystkich swoich sekretów, ty bezwartościowa suko?! Wstała, odwracając się do mężczyzny plecami.

– To się tu nie skończy.

– Wiem, gdzie go znaleźć.

Znów się zawahała i zerknęła szybko za siebie. Tym razem spoglądał na nią zupełnie poważnie.

– Zatem mi powiedz.

– Powiem, ale pod pewnym warunkiem.

Splotła mocno ręce na piersi, krzywiąc się z niesmakiem i pogardą.

– A więc wielki Vaelin Al Sorna targuje się o ciało kobiety, jak każdy inny mężczyzna.

– Bynajmniej. Jak sama stwierdziłaś, nie mogę wciąż liczyć na to, że pozostanę nierozpoznany. Potrzebuję czegoś w rodzaju przebrania.

– Przebrania?

– Tak, i to ty będziesz moim przebraniem. Będziemy podróżować razem... – Urwał, namyślając się przez chwilę. – Jako brat i siostra.

Podróżować... z nim?! Na samą myśl poczuła mdłości. Ale miecz... Miecz jest wszystkim. Niech Ojciec mi przebaczy.

– Jak daleko? – zapytała.

– Do Varinshold.

– To trzy tygodnie drogi!

– Dłużej. Mam po drodze coś do załatwienia.

– I powiesz mi, gdzie znajduje się miecz, jak już dostaniemy się do Varinshold?

– Masz moje słowo.

Usiadła ponownie, nie patrząc na niego. To, jak łatwo nią manipulował, sprawiało, że go nienawidziła.

– Zgoda.

– W takim razie najlepiej idź spać. – Odsunął się od ognia, ułożył wygodnie i owinął płaszczem. – Aha... Jak mam cię nazywać?

Zauważyła, że spytał „jak mam cię nazywać”, nie „jak masz na imię”. Spodziewał się, że nie powie mu prawdy. Zdecydowała się go rozczarować. Chciała, aby znał imię kobiety, która go zabije.

– Reva – powiedziała.

Otrzymałam imię po matce, dodała w myślach.

Obudziła się gwałtownie, gdy zaczął rozgrzebywać wygasłe ognisko.

– Lepiej coś zjedz. – Ruchem głowy wskazał sakwę. – Mamy dziś przed sobą wiele mil.

Zjadła dwa owsiane ciasteczka, popijając wodą z jego manierki. Głód był jej dobrym znajomym, nie pamiętała dnia, w którym nie dałby o sobie znać. „Prawdziwi Umiłowani – powiedział kapłan, gdy po raz pierwszy zostawił ją samą na noc na zewnątrz – potrzebują jedynie miłości Ojca, by się pożywić”.

Ruszyli w drogę, nim słońce znalazło się nad drzewami. Al Sorna nadał zabójcze tempo, idąc swym równym, wyciągniętym krokiem.

– Dlaczego nie kupiłeś w Warnsclave konia? – zainteresowała się. – Przecież szlachta wszędzie jeździ wierzchem.

– Ledwie mi wystarcza na jedzenie, a co dopiero na wierzchowca – odparł. – Poza tym pieszy wędrowiec przyciąga mniej uwagi.

Nie mogła zrozumieć, czemu tak mu zależy na ukryciu się przed własnymi ludźmi. Wystarczyłoby, żeby w Warnsclave wspomniał, kim jest, a daliby mu tyle złota, ile zdołałby udźwignąć, i całą stajnię do wyboru.

Jednak on się ukrywał. Za każdym razem, gdy mijali jakiś wóz, odwracał spojrzenie i poprawiał nasunięty kaptur. Nie wiedziała, po co wrócił, ale na pewno nie po chwałę.

– Nieźle sobie radzisz z nożem – skomentował, gdy zrobili sobie krótki odpoczynek przy kamieniu milowym.

– Nie dość – mruknęła.

– Takie umiejętności trzeba nieustannie ćwiczyć.

Zjadła ciastko bez słowa.

– Ja bym nie zawiódł, mając tyle lat, co ty. – W jego tonie nie usłyszała drwiny, tylko proste stwierdzenie faktu.

– To dlatego, że twój bezbożny Zakon chłostał cię jak psa od dzieciństwa i szkolił w sztuce śmierci.

Ku jej zaskoczeniu roześmiał się rozbawiony.

– W rzeczy samej. Jakiej broni jeszcze używasz?

Nachmurzyła się i potrząsnęła głową. Nie chciała mówić mu więcej o sobie.

– Na pewno wiesz, jak się posługiwać łukiem – nie ustawał. – Wszyscy Cumbraelici są łucznikami.

– Ja nie – warknęła ze złością. I była to prawda. Kapłan uznał, że nóż będzie dla niej wystarczającą bronią, gdyż, jak stwierdził, łuk jest nieodpowiedni dla kobiet. Sam miał łuk, rzecz jasna, jak każdy cumbraelicki mężczyzna, kapłan czy nie. Ból wskutek lania, jakie jej sprawił, gdy zorientował się, że potajemnie stara się nauczyć strzelać, dorównywał upokorzeniu płynącemu z odkrycia, iż do naciągnięcia cięciwy potrzeba więcej sił, niż miała. Był to dla niej wyjątkowo drażliwy temat.

Al Sorna nie drążył już tej kwestii. Podjęli wędrówkę i do wieczora przeszli kolejne dwadzieścia mil. Tego wieczoru jej towarzysz wziął się do rozbijania obozu szybciej niż poprzedniego dnia, a gdy skończył, zniknął w lesie, poleciwszy jej uprzednio, aby pilnowała płonącego ogniska.

– Gdzie idziesz? – zapytała, podejrzewając, że odejdzie i po prostu ją zostawi.

– Zobaczyć, jakie dary ma nam las do zaoferowania – odpowiedział.

Wrócił wraz z zapadnięciem zmroku, niosąc długą jesionową gałąź. Po posiłku zasiadł przy ognisku i zaczął obrabiać gałąź żeglarskim nożem, z wprawą odcinając gałązki. Nie wyjaśnił, co robi, a ona nie mogła powstrzymać cisnącego się na usta pytania.

– Co robisz?

– Łuk.

Prychnęła, czując wzbierającą złość.

– Nic od ciebie nie chcę, Ostrze Mroku – powiedziała.

– To dla mnie – odparł, nie podnosząc wzroku. – Niedługo będziemy potrzebowali mięsa.

Pracował nad łukiem przez dwie kolejne noce, zwężając gryfy i wyrabiając majdan. Cięciwę zrobił z zapasowej rzemiennej sznurówki.

– Nigdy nie byłem zbyt dobrym łucznikiem – zakpił, szarpnąwszy cięciwę, która odpowiedziała niskim brzęknięciem. – Za to mój brat Dentos strzelał, jakby się urodził z łukiem w dłoni.

Reva znała historię brata Dentosa. Była częścią legendy Al Sorny. Słynny brat łucznik ocalił Al Sornę, gdy ten podkładał ogień pod alpirańskie machiny oblężnicze, tylko po to, by następnego dnia samemu zginąć w zasadzce zgotowanej przez tchórzliwych Alpiran. Wedle opowieści Ostrze Mroku w furii zalał piaski krwią, tnąc błagających o litość napastników. Nie wierzyła ani w tę, ani w inne bajeczki z życia Vaelina Al Sorny, lecz niewymuszona łatwość, z jaką poradził sobie z jej atakiem pierwszej nocy, kazała Revie zastanowić się, czy w legendach nie ma czasem ziarnka prawdy.

Zrobił strzały z kolejnej gałęzi jesionu, ostrząc nożem ich końce, nie miał bowiem metalowych grotów.

– Powinno wystarczyć na ptaki – stwierdził. – Na dzika jednak nie. Trzeba stali, aby przebić się przez jego żebra.

Podniósł łuk i skierował się między drzewa. Odczekała chwilę, zaklęła i podążyła za nim. Znalazła go za gałęziami wiekowego dębu ze strzałą założoną na cięciwę. Czekał w absolutnym bezruchu, ze wzrokiem utkwionym w małej polance przed nimi. Reva zbliżała się ostrożnie, ale stanęła przy tym na suchej gałązce i głośny trzask poniósł się nad polanką. Trzy bażanty poderwały się z trawy, ciężko młócąc skrzydłami. Brzęknęła cięciwa i jeden ptak spadł na ziemię, gubiąc po drodze pióra. Al Sorna spojrzał na Revę z wyrzutem, po czym udał się po zdobycz.

Niezbyt dobry łucznik, pomyślała kwaśno. Kłamca.

Rankiem zbudziła się i odkryła, że jest sama. Ostrze Mroku bez wątpienia udał się na polowanie, aczkolwiek jego łuk pozostał na miejscu, oparty o zwalone drzewo. Miała dziwne uczucie, jakby niezwykłej ciężkości. Zrozumiała, że po raz pierwszy, odkąd sięgała pamięcią, obudziła się z pełnym żołądkiem. Al Sorna upolował i upiekł bażanta, doprawiając oskubaną z piór skórę cytrynową macierzanką. Tłuszcz płynął Revie po brodzie, gdy pałaszowała swoją porcję. Zauważyła, że Al Sorna uśmiecha się, patrząc na nią, zachmurzyła się i odwróciła, ale nie przestała jeść.

Teraz jej spojrzenie zatrzymało się na łuku. Był krótszy niż ten, który przez tyle lat powodował jej frustrację. Łęczysko miał cieńsze i niewątpliwie łatwiej dawało się nagiąć. Rozejrzała się szybko i podniosła broń, nałożyła na cięciwę strzałę wyciągniętą z prowizorycznego kołczanu Al Sorny. Łuk trzymało się lekko, wygodnie. Wycelowała w wąski pień srebrzystej brzozy oddalonej o jakieś dziesięć jardów. Wydawał się najłatwiejszym celem w zasięgu wzroku. Łuk trudniej było napiąć, niż się spodziewała, co obudziło w Revie wspomnienia godzin bezowocnych ćwiczeń z długim łukiem kapłana. W końcu dociągnęła cięciwę do ust. Strzała przeleciała nad koroną brzozy i zniknęła w kępie paproci.

– Nieźle.

Al Sorna przeszukiwał leśne runo, w płaszczu niósł świeżo zebrane grzyby.

Reva odrzuciła łuk i usiadła, wyciągając nóż.

– Jest niewyważony – burknęła. – Znosi na bok.

Ujęła włosy na karku i zabrała się do odprawianego dwa razy w tygodniu rytualnego strzyżenia.

– Nie rób tego – poprosił Al Sorna. – Masz uchodzić za moją siostrę, a asraelickie kobiety noszą długie włosy.

– Asraelickie kobiety to próżne ladacznice! – Ostentacyjnie obcięła pukiel włosów i pozwoliła mu opaść.

– No cóż, zawsze można powiedzieć, że nie jesteś zbyt bystra – westchnął Al Sorna. – Obcinałaś sobie włosy jako dziecko i nasza mama nie potrafiła cię od tego odzwyczaić.

– Ani się waż! – Popatrzyła na niego ze złością. Odpowiedział uśmiechem. Zgrzytnęła zębami i schowała nóż.

Położył łuk i kołczan pełen strzał obok niej.

– Zatrzymaj go. Zrobię sobie nowy.

Następny ranek zastał ich już w drodze. Al Sorna wciąż szedł w tym samym tempie, ale Reva coraz łatwiej dotrzymywała mu kroku, bez wątpienia dlatego, że jadała dużo lepiej. Szli od godziny, gdy Al Sorna zatrzymał się z uniesioną lekko głową. Zobaczyła, że jego nozdrza się poruszyły. Chwilę później Reva też to poczuła, woń niesioną bryzą z zachodu, woń zepsucia, kwaśną i przykrą. Znała ten zapach, podobnie jak bez wątpienia znał go Ostrze Mroku.

Nie odezwał się słowem, ale zeszli z traktu, kierując się w stronę lasu, który stawał się rzadszy, im dalej na północ docierali, wciąż jednak trafiały się po drodze partie naprawdę gęste, gdzie mogli rozbić obóz albo zapolować. Zauważyła zmianę, jaka zaszła w sposobie poruszania się jej towarzysza, gdy tylko zbliżyli się do drzew. Lekkie pochylenie pleców, luźno opuszczone ręce. Palce rozłożone, jakby gotowe coś pochwycić. Widziała, jak kapłan poruszał się w podobny sposób, lecz nigdy z taką niewymuszoną gracją. Zrozumiała nagle, że Al Sorna przewyższał jej dawnego nauczyciela umiejętnościami, co do tej pory uważała po prostu za niemożliwe. Była przekonana, że nikt nie zdołałby pokonać kapłana, którego zdolności pochodziły z błogosławieństwa samego Ojca Świata. Jednak ten heretyk, ten wróg Umiłowanych, poruszał się z tak drapieżnym wdziękiem, że nie miała żadnych wątpliwości, który z tych dwóch by zwyciężył. Byłam głupia, uznała, rzucając mu wtedy wyzwanie. Gdy nadejdzie czas, żeby go zabić, będę musiała wykazać się przebiegłością... lub większymi umiejętnościami.

Szła tuż za Al Sorną. Niosła ze sobą łuk, zastanawiając się, czy nie byłoby lepiej od razu nałożyć strzałę na cięciwę, ale uznała, że nie. Jako łucznik nie stanowiła większego zagrożenia dla tego, co mogło kryć się w lesie. Zamiast tego wyciągnęła nóż, lustrując otoczenie, jednak dostrzegała jedynie ruch gałęzi na wietrze.

Na zwłoki natknęli się po dwudziestu jardach. Trzy ciała: mężczyzny, kobiety i dziecka. Mężczyzna został przywiązany do drzewa i zakneblowany konopnym sznurem. Na jego nagim torsie zaschnięta krew pozostawiła brązowe ślady. Kobieta była naga, liczne otarcia, płytkie cięcia i sińce na ciele świadczyły o tym, że umierała długo. Odcięto jej też jeden palec, sądząc z ilości krwi, zrobiono to, gdy jeszcze żyła. Chłopiec nie mógł mieć więcej niż dziesięć lat. Też był nagi i podobnie umęczony jak kobieta.

– Banici – stwierdziła Reva. Przyjrzała się uważniej mężczyźnie, odnotowując, jak głęboko konopny knebel wrzynał mu się w policzki. – Chyba zmusili go, by patrzył.

Al Sorna przyglądał się śladom kaźni z intensywnością, jakiej Reva nie widziała dotąd w jego oczach. Obszedł ciała, szukając wszelkich śladów na ziemi.

– Zginęli jakieś półtora dnia temu – oświadczyła. – Ślad już dawno ostygł. Ci, co to zrobili, siedzą w najbliższym miasteczku, gdzie piją i chędożą za to, co udało im się zrabować.

Rzucił jej przeszywające spojrzenie.

– Miłość twojego Ojca Świata czyni cię całkiem zimną – powiedział.

Ze złością zacisnęła dłoń na rękojeści noża.

– W tym kraju roi się od złodziei i morderców, Ostrze Mroku. Widziałam już śmierć. Mieliśmy szczęście, że sami nie zainteresowaliśmy bandytów.

Spojrzenie Al Sorny złagodniało nieco, straciło tę drapieżną gotowość.

– Młyn Rhana leży najbliżej.

– Ale nie jest nam po drodze.

– Wiem.

Podszedł do trupa mężczyzny i rozciął więzy swoim żeglarskim nożem.

– Nazbieraj drewna – polecił jej. – Dużo drewna.

Trzeba było całego dnia, żeby dotarli do Młyna Rhana. Miasteczko okazało się niezbyt imponującą zbieraniną domów skupionych wokół wodnego młyna na brzegu rzeki Avern. Dotarli doń nocą i trafili w sam środek jakiegoś festynu czy święta. Dookoła paliło się mnóstwo pochodni, a mieszkańcy tłoczyli się przy ustawionych w półkole szarych wozach.

– Aktorzy – stwierdziła Reva z niesmakiem, patrząc na frywolne, a nawet i sprośne malunki, jakimi ozdobiono wozy. Bez pośpiechu torowali sobie drogę przez tłum. Al Sorna jak zawsze chował twarz w kapturze. Zresztą spojrzenia ciżby przykuwała drewniana scena wzniesiona pośrodku półkola.

Mężczyzna znajdujący się na scenie miał szczupłą twarz i koszulę z jasnoczerwonego jedwabiu oraz obcisłe czarno-żółte portki. Śpiewał i grał na mandolinie, a kobieta w szyfonowej sukni uświetniała jego występ tańcem. Mężczyzna grał z wyraźną wprawą, głos miał melodyjny i czysty, ale to taniec kobiety przykuł uwagę Revy. Precyzyjny wdzięk ruchów przyciągał jej wzrok niczym płomień przyciąga ćmę. Nagie ramiona tancerki wydawały się lśnić w świetle pochodni, tak samo jak oczy ukryte za welonem: promienne i niebieskie.

Reva odwróciła wzrok i zacisnęła dłonie tak mocno, że paznokcie przebiły skórę. Ojcze Świata, raz jeszcze proszę o Twe przebaczenie...

– Dłoń mej kochanki w mojej miękko spoczywa. – Mężczyzna w czerwonej koszuli śpiewał ostatnie wersy „Przez dolinę”. – Po jej policzku lśniąca łza zaś spływa. W Zaświaty zabiorę uśmiech mej miłej, i tam miłości czekać będę... – Przerwał, otwierając szeroko oczy, gdy dostrzegł kogoś w tłumie publiczności. Reva podążyła za jego spojrzeniem i odkryła, że śpiewak spogląda prosto na osłoniętą kapturem twarz Al Sorny. – ...chwilę – dokończył z wyraźnym trudem.

Mimo tego potknięcia publika nie szczędziła mu oklasków.

– Dziękuję wam, przyjaciele! – Skłonił się głęboko i wskazał tancerkę. – Urocza Ellora i ja dziękujemy wam najpokorniej. Okażcie, proszę, swe zadowolenie w tradycyjny sposób.

Kiwnął na wiadro ustawione na przedzie sceny.

– A teraz, drodzy przyjaciele – ściszył głos – przygotujcie się na nasz ostatni występ tej nocy. Opowieść o wielkiej przygodzie i podłej zdradzie. O krwi przelanej i skarbie skradzionym. Przygotujcie się na „Zemstę pirata”!

Trubadur rozłożył szeroko ramiona, po czym ujął dłoń dziewczyny i opuścili scenę raźnym krokiem, on nieco mniej zgrabnie z uwagi na wyraźne utykanie. Ich miejsce zajęło dwóch mężczyzn w strojach naśladujących typowy ubiór meldeńskiego żeglarza.

– Widzę okręt, kapitanie! – powiedział niższy z nich, gdy oklaski ucichły. Trzymał przy oku drewnianą lunetę, obserwując wyimaginowany horyzont. – Królewska jednostka, o ile znam się na tych sprawach. Łakomy kąsek nam się trafił, na bogów!

– Łakomy, w rzeczy samej! – zgodził się wyższy. Jego twarz okalała rzadka broda z wełny, głowę zdobiła czerwona chusta. – I wiele krwi do przelania – dodał. – By ugasić pragnienie naszych bogów.

Aktorzy na scenie zanosili się diabolicznym śmiechem, tymczasem Al Sorna delikatnie dotknął ramienia Revy i skinął głową w lewo. Ruszyła za nim, kiedy skierował się ku wolnej przestrzeni między dwoma wozami. Nie zdziwiła się, zobaczywszy tam muzyka, którego oczy jarzyły się w ciemnościach, gdy zachłannie wpatrywał się w Al Sornę zsuwającego kaptur.

– Sierżancie Norin.

– Mój panie – szepnął trubadur. – Słyszałem... To znaczy krążyły pogłoski, ale...

Al Sorna postąpił do przodu i uścisnął tamtego ciepło. Reva zauważyła, że grajek przyjął owo powitanie z prawdziwym zaskoczeniem.

– Bardzo dobrze cię widzieć, Janril – oświadczył Al Sorna, cofając się o krok. – Naprawdę bardzo dobrze.

– Krążą tysiące opowieści o twojej śmierci – powiedział grajek Al Sornie przy wieczerzy. Zaprosił ich do wozu, który dzielił z Ellorą. Tancerka przebrała się w prostą, zieloną suknię i podała posiłek, na który składała się kapusta z mięsem oraz placki z grzybami. Reva unikała patrzenia w jej stronę, z całej siły skupiając się na jedzeniu. Al Sorna przedstawił ją jako „Revę, udawaną siostrę na kilka najbliższych tygodni”.

Janril Norin tylko skinął głową i zapewnił, że jest mile widziana. Jeżeli był ciekaw, na czym polega natura ich relacji, starannie to ukrywał. Żołnierze nie kwestionują decyzji swych dowódców, pomyślała.

– A kolejne tysiące o twej ucieczce – ciągnął Norin. – Mówi się, że z łańcuchów wyrobiłeś sobie buzdygan i z pomocą Umarłych wyrąbałeś drogę z lochów cesarza. Napisałem o tym piosenkę, zawsze dobrze przyjmowaną.

– Cóż, obawiam się, że musisz napisać inną – odparł Al Sorna. – O tym, jak po prostu mnie wypuścili.

– Myślałam, że najpierw udałeś się na Wyspy Meldeńskie – wtrąciła Reva, pozwalając, by usłyszał niedowierzanie w jej głosie. – Zabiłeś piratów i uratowałeś księżniczkę.

Wzruszył ramionami.

– Wszystko, czego dokonałem na Wyspach, było częścią sztuki, aczkolwiek marny ze mnie aktor.

– Aktor czy nie, mój panie – wtrącił Norin – wiedz, że jesteś mile widziany w naszej kompanii, jak długo tylko zechcesz.

– Zdążamy do Varinshold. Jeżeli jedziecie w tamtym kierunku, z przyjemnością będziemy wam towarzyszyć.

– Jedziemy na południe – odezwała się Ellora. – Święto Letniego Przesilenia w Maelinscove zawsze przynosi pokaźny zarobek.

W jej tonie słychać było ostrożność, jak i to, że nie czuła się dobrze w obecności Ostrza Mroku.

Jest na tyle bystra, by wiedzieć, że wszędzie niesie za sobą śmierć, pomyślała Reva.

– Jedziemy na północ – zdecydował Norin stanowczo. – Festyn w Varinshold i tak przyniesie zyski.

– Odpracujemy – zapewnił Al Sorna Ellorę.

– Nie ma mowy, mój panie – zaprotestował Norin. – Twój miecz w naszej kompanii jest wystarczającą zapłatą. Ostatnimi czasy bandyci rozplenili się jak grzyby po deszczu.

– Skoro o nich mowa, natknęliśmy się na ich dzieło kilka mil stąd. Obrabowali i wyrżnęli całą rodzinę. Prawdę mówiąc, przybyłem tu wymierzyć sprawiedliwość. Widziałeś jakichś kandydatów?

Norin zastanawiał się przez chwilę.

– Tego popołudnia widzieliśmy bandę łobuzów w piwiarni. Byli nędznie ubrani, ale mieli za co pić. Zwrócili moją uwagę, bo jeden miał złoty pierścień na łańcuszku. Zbyt mały na mężczyznę, o ile się na tym znam. Zrobili trochę rabanu, gdy piwowar odmówił im sprzedaży córki. Straż kazała im się uspokoić i wynosić. Milę lub dwie w dół rzeki znajduje się obozowisko włóczęgów. Jeśli nie wrócili do lasu, to pewnie tam ich znajdziemy.

Spojrzenie Ellory błysnęło gniewem, gdy usłyszała owo „my”.

– Jeżeli się upili, to będą odsypiać – powiedział Al Sorna. – O poranku niewątpliwie wciąż tam będą. Jednak wymierzenie sprawiedliwości oznacza wciągnięcie w tę sprawę straży, a miałem nadzieję nie zwracać na siebie uwagi.

– Istnieją inne formy wymierzania sprawiedliwości, mój panie – zauważył Norin. – Był czas, gdy dość regularnie zajmowaliśmy się banitami.

Al Sorna zerknął na owinięty w płótno miecz, oparty o ścianę wozu.

– Nie. Nie jestem już lordem marszałkiem i nie działam w imieniu króla. No cóż, najwyraźniej nie ma na to rady. Rankiem poszukam kapitana straży.

Po posiłku Norin zasiadł na schodkach wozu, grając na mandolinie i śpiewając do wtóru z Ellorą. Pozostali aktorzy zgromadzili się dookoła, domagając się od Janrila swych ulubionych piosenek i przyśpiewek. Reva i Al Sorna przyciągnęli kilka ciekawskich spojrzeń, niektórzy najwyraźniej odgadli tożsamość przybysza. Jednakże stwierdzenie Norina, że zarówno dziewczyna, jak i stary przyjaciel z Watahy są jego gośćmi i należy uszanować ich prywatność, najwyraźniej wystarczyło, by nikt o nic nie pytał.

– Nie wygląda na żołnierza – zauważyła Reva. Razem z Al Sorną siedzieli w pewnym oddaleniu od reszty towarzystwa, rozpaliwszy ogień, by chronił ich przed chłodem nocy.

– Zawsze był bardziej pieśniarzem – odpowiedział Vaelin. – Choć tęgi z niego wojownik, gdy zajdzie potrzeba. Cieszę się, że zdecydował się przejść na emeryturę. Sprawia wrażenie szczęśliwego z tym, co ma.

Reva zerknęła szybko w stronę Ellory, która z uśmiechem opierała się o kolano Norina. Nie zdziwiłabym się, pomyślała.

Zrobiło się późno i towarzystwo rozeszło się do swych wozów. Norin i Ellora też udali się na spoczynek. Przedtem jednak dali swym gościom grube koce i miękkie futra. Reva nie mogła się nadziwić, jak bardzo były wygodne. Dotąd sypiała zawsze na twardej ziemi. „Komfort jest pułapką” – nauczał kapłan. „Przeszkodą dla miłości Ojca. Czyni nas słabymi, bezbronnymi wobec heretyckiego dominium”. Z tymi słowy spuścił Revie lanie za zbrodnię, jaką było ukrywanie w stodole worka słomy, służącego jej za siennik.

Odczekała dwie godziny. Al Sorna nigdy nie chrapał, gdy spał, prawie w ogóle nie wydawał żadnych dźwięków ani się nie ruszał. Obserwowała jeszcze przez jakiś czas, jak jego pierś łagodnie unosi się i opada, dla pewności, i dopiero wtedy wysunęła się spod koca, zebrała buty i boso podreptała do rzeki. Na brzegu ochlapała sobie twarz wodą, aby przepędzić resztki zmęczenia, wciągnęła obuwie i ruszyła z nurtem.

Nietrudno było znaleźć obozowisko włóczęgów. Woń palonego drewna zdradziła jego położenie, zanim jeszcze Reva dostrzegła zbieraninę namiotów i bud. W obozie paliło się tylko jedno ognisko. Nad nim dudnił ochrypły rechot, czterech mężczyzn grzało się przy płomieniach, przekazując sobie flaszkę z rąk do rąk. Pewnie odstraszyli resztę, pomyślała. Podkradła się bliżej, żeby móc słyszeć ich głosy.

– Zerżnąłeś tę sukę, gdy już była martwa, Kella! – zarechotał jeden z mężczyzn. – Żeby chędożyć trupa! Jesteś paskudnym zwierzakiem!

– Przynajmniej nie zerżnąłem chłopaka – odgryzł się ten drugi. – To dopiero wbrew naturze.

Reva nie widziała powodów, aby dłużej się ukrywać czy zwlekać. Musiała to załatwić szybko, nim Al Sorna zauważy jej nieobecność.

Mężczyźni umilkli, gdy wkroczyła do obozu, ale ich zaskoczenie szybko ustąpiło podsycanemu pijaństwem pożądaniu.

– Szukasz noclegu, słodziutka? – odezwał się największy z nich.

Miał imponującą szczotę potarganych włosów i wynędzniałe oblicze człowieka, który żyje z dnia na dzień, bez stałego schronienia i stałych posiłków. Złoty pierścionek zwisał mu z łańcuszka na szyi. „Zbyt mały jak na mężczyznę, o ile znam się na rzeczy”. Reva przypomniała sobie zwłoki kobiety w lesie i jej odcięty palec.

Milczała, wpatrując się w nich tylko.

– Mamy wystarczająco miejsca – mówił tamten, chwiejnie podchodząc bliżej. – Cała reszta, nie wiedzieć czemu, gdzieś spieprzyła.

Reva pochwyciła spojrzenie włóczęgi, nadal bez słowa. Może i był pijany, ale jego instynkt chyba musiał się przecknąć, bo mężczyzna zatrzymał się kilka stóp przed nią, obserwując ją spod przymrużonych nagle powiek.

– Czego tu szukasz, słodziut...

Dobyła noża tak szybko, że stał się jedynie rozmazanym błyskiem. Zanurkowała i wyprostowała się w jednym płynnym ruchu. Cięła bandytę w szyję, uwolniła ostrze, przekręcając je jednocześnie. Upadł, ściskając gardło. Krew tryskała mu między palcami.

Drugi, którego zabiła, był zbyt zaskoczony, aby zareagować, gdy do niego doskoczyła i wbiła mu nóż głęboko u nasady karku raz i drugi. Zwróciła się zaraz w stronę trzeciego, który szarpał się z pałką przytroczoną do pasa. Udało mu się zamachnąć. Reva z łatwością uniknęła ciosu. Przetoczyła się po ziemi i podcięła bandycie ścięgno. Upadł przy akompaniamencie wrzasków i przekleństw. Reva odwróciła się w stronę czwartego. Ten rozgorączkowanym spojrzeniem obrzucił kompanów i dziewczynę, nerwowo obracając w palcach długi nóż. Posłał Revie ostatnie, przepełnione strachem spojrzenie, cisnął broń na ziemię i rzucił się do ucieczki. Niemal udało mu się skryć w zbawiennej ciemności, gdy ostrze Revy ugodziło go między łopatki.

Podeszła do ciała dużego mężczyzny, obróciła je, aby zabrać pierścień. Bandyta miał jeszcze dobrej jakości myśliwski nóż przy pasie. Standardowe wyposażenie Gwardii Królewskiej z regimentowym znakiem na rękojeści. Wzięła nóż, schowała pierścień do kieszeni i podeszła do banity z przeciętym ścięgnem, który, zapluwając się, żebrał wśród szlochów o litość.

– Nie bój się, Kella – powiedziała. – Obiecuję, że nie zerżnę twojego trupa.

Ellora przygotowała śniadanie złożone ze smażonych na maśle jajek i grzybów. Jest równie dobrą kucharką, jak tancerką, przyznała w myślach Reva, pochłaniając posiłek. Odczekała, aż Ellora i Norin pójdą zająć się końmi, które ciągnęły ich wóz, dopiero wtedy wyjęła pierścień i rzuciła Al Sornie. Vaelin przyglądał się mu przez długą chwilę.

– Słońce i księżyc – odezwał się miękko.

– Słucham? – Reva zmarszczyła brwi.

Pokazał jej grawiurę po wewnętrznej stronie: dwa koła, jedno spowite płomieniem.

– Byli Niegodnymi.

Wzruszyła ramionami, wracając do posiłku.

– Ciała? – rzucił.

– Na dnie rzeki, obciążone.

– Fachowa robota.

Podniosła wzrok na dźwięk twardej nuty w głosie Al Sorny i dostrzegła w jego oczach coś, co tylko podsyciło jej gniew. Rozczarowanie.

– Nie jestem tutaj dlatego, że mam na to ochotę, Ostrze Mroku – powiedziała. – Jestem tu, żeby odzyskać miecz Ostrza Prawdy, aby zasłużyć na miłość Ojca przez pogrążenie waszego plugawego Królestwa. Nie jestem twoją przyjaciółką, siostrą ani uczennicą. Mam gdzieś twoją aprobatę.

Janril Norin odkaszlnął, przerywając ciężką ciszę, jaka zapadła po tych słowach.

– Najlepiej rozejrzeć się za kapitanem straży, jeżeli chcesz to zrobić dzisiaj, mój panie – powiedział.

– To nie będzie konieczne, Janril – odparł Al Sorna, odrzucając pierścień do Revy. – Zatrzymaj go. Zasłużyłaś.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

PODZIĘKOWANIA

Chciałbym raz jeszcze podziękować Susan Allison, mojej redaktorce z wydawnictwa Ace, za jej nieustanne wsparcie i nieocenione rady. Dziękuję również Paulowi Fieldowi za wszelkie poprawki i Michaelowi J. Sullivanowi za wspieranie mnie od samego początku. Ale przede wszystkim dziękuję tym, którzy zaryzykowali, wzięli do ręki „Pieśń krwi” i polubili ją na tyle, bym mógł napisać kolejną książkę.

COPYRIGHT © by Anthony Ryan, 2014 COPYRIGHT © by Fabryka Słów sp. z o.o., 2024

Tytuł oryginału: Tower Lord

WYDANIE I

ISBN 978-83-8375-028-6

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Wydanie zostało opublikowane w porozumieniu z Ace, wydawnictwem Penguin Publishing Group, oddziałem Penguin Random House LLC.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski Robert Łakuta

TŁUMACZENIE Dominika Repeczko

GRAFIKA ORAZ ORAZ PROJEKT OKŁADKI Szymon Wójciak

MAPA Paweł Zaręba

ILUSTRACJE Paweł Zaręba, Szymon Wójciak

REDAKCJA Dorota Pacyńska

KOREKTA Agnieszka Pawlikowska

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]

WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowieckiwww.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabryka