28,80 zł
Zbiór wnikliwych i świetnie napisanych felietonów Agnieszki Osieckiej o książkach. Te krótkie i przystępne teksty Agnieszka Osiecka pisała regularnie dla nieistniejącego już dziś literackiego magazynu "Ex Libris" (w latach 90. XX wieku dodatek do "Życia Warszawy"). Powstał zbiór inteligentnych i dowcipnych impresji z jej licznych lektur (. Jerzy Pilch, Daniel Steel, Magdalena Samozwaniec, Adam Zagajewski, Witold Gombrowicz, Susan Sontag, Andrzej Żuławski, Philip Roth). W jej tonie nie ma żółci czy sadyzmu typowego dla recenzentów o niezrealizowanych własnych pretensjach literackich. Nie znaczy to jednak, że teksty te są mdłe. Agnieszka Osiecka była fenomenalnie dowcipną felietonistką i złośliwą obserwatorką epok, w których żyła - znajdziemy tu kilka genialnych przykładów stylu felietonistycznego, np. typologię kochanków opisywanych w erotykach. Po latach można też stwierdzić, iż miała "nosa" do autorów dobrze rokujących. Dziś chwaleni przed laty przez Agnieszkę Osiecką młodzi autorzy, tacy jak Paweł Huelle czy Jerzy Pilch, są gwiazdami polskiej literatury.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 252
Copyright © Agata Passent, 2010
Projekt graficzny serii
Andrzej Barecki
Projekt okładki
Maciej Trzebiecki
Zdjęcie na okładce
Jan Borkowski
Redaktor prowadzący
Marek Włodarski
Korekta
Katarzyna Szajowska
Łamanie
Jacek Kucharski
Książka powstała we współpracy z Fundacją Okularnicy im. Agnieszki Osieckiej
ISBN 978-83-7839-331-3
Warszawa 2010
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7
www.proszynski.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o. o.
Zebrane w Czytadłach teksty Agnieszki Osieckiej na szczęście trudno zaszufladkować. Nie są to recenzje z książek – za dużo tu wątków osobistych, wspomnień i dowcipnych felietonistycznych zabiegów. Nie są to też eseje literackie na miarę Jerzego Stempowskiego czy Marcela Reicha-Ranickiego – za mało w nich intertekstualnych zawijasów i profesorskiej erudycji. Nie są to hermetyczne zapiski krytyczki literackiej, która pisząc o książkach, decyduje się na pewną metodologię i za pomocą odkrywczych tez tworzy nową teorię znaku czy kontekstu.
Te krótkie i przystępne teksty Agnieszka Osiecka pisała regularnie dla nieistniejącego już dziś literackiego magazynu „Ex Libris”, który był dodatkiem do „Życia Warszawy”. Powstał zbiór impresji z lektury. Dla Agnieszki Osieckiej nie tylko same książki były istotne, ale i sama czynność czytania. Mamy tu zatem dużo informacji o tym, gdzie (na ławce w parku), w jakiej atmosferze, a nawet pozycji (na kanapie) czy mieście (Berlin, Cambridge, Warszawa) poetka czyta. Ważne były dla niej okładki książek, księgarnie, konkursy literackie czy biblioteki, z których recenzowane teksty pochodzą. Czasem impresje te przywodzą na myśl wyznania i eseje poufałe znakomitej współczesnej amerykańskiej autorki Anne Fadiman.
Wytrawni znawcy twórczości Agnieszki Osieckiej wnet rozpoznają, że recenzując czyjeś książki, wraca ona do wątków znanych nam z jej życia, poezji i prozy. Jako absolwentka łódzkiej szkoły filmowej chętnie recenzuje książki związane z kinem, wspomina przy okazji takich swych kolegów, jak Roman Polański czy Eugeniusz Priwieziencew. Jako dziecko Skamandrów (sama tak siebie w tej książce określa) potrafi „przytruć” futurystom i opisuje wiersze między innymi znanych polskich poetek. Wybór lektur, po które autorka sięgnęła, jest bardzo eklektyczny. Dyplomatycznie byłoby napisać, iż zainteresowania
Osieckiej były niezwykle szerokie: mamy tu impresje dotyczące klasyki powieści rosyjskiej, popularne harlekiny, poradniki o kotach i scenariusze Fassbindera.
Jako córka Autorki miałam okazję znać jej domową biblioteczkę. Było w niej sporo książek o psychologii, m.in. dzieła Zygmunta Freuda i Antoniego Kępińskiego. W zbiorze niniejszym pisze ona o ważnej dla ludzi w depresji (i nie tylko!) autobiograficznej książce Williama Styrona Darkness Visible, stawiając ciekawe pytanie dotyczące kulturowych różnic w recepcji tej książki.
Autorka nigdy nie jest bezwględna w swoich analizach książek i autorów. W jej tonie nie ma żółci czy sadyzmu typowego dla recenzentów o niezrealizowanych własnych pretensjach literackich. Nie znaczy to jednak, że teksty te są mdłe. Agnieszka Osiecka była fenomenalnie dowcipną felietonistką i złośliwą obserwatorką epok, w których żyła – znajdziemy tu kilka genialnych przykładów stylu felietonistycznego, na przykład typologię kochanków opisywanych w erotykach. Po latach można też stwierdzić, iż miała „nosa” do autorów dobrze rokujących. Dziś chwaleni przed laty przez Agnieszką Osiecką młodzi autorzy, tacy jak Paweł Huelle czy Jerzy Pilch, są gwiazdami polskiej literatury.
Na koniec tego wstępu uprzedzę Państwa pytanie: nie, nie trzeba przeczytać wszystkich recenzowanych przez Autorkę lektur, aby czerpać przyjemność z czytania tej książki. Czytadła na pewno zachęcą Państwa do czytania w ogóle. A w szczególe do czytania prozy Agnieszki Osieckiej w tej serii wydawnictwa Prószyński i S-ka.
Agata Passent
…nie, to nie muzyka… to miłość…
Iwan Gonczarow
Dobrze już w maju usiąść sobie na ławce w parku i poczytać. Są nowe ptaszki, nowe łaszki, ale książka powinna być stara. Park czy skwerek może być taki, jaki się nam przydarzy. Mnie się przydarza Cambridge, a więc campus, a więc szare wiewiórki, a więc studentki w szortach, Japończycy i ławeczka, prawie że z widokiem na Barańczaka. Ale książka jest stara, starannie obłożona w biblioteczny brązowy papier z numerem wypisanym atramentem: 2853
– Obłomow Iwana Gonczarowa.
Książka pochodzi z mojej dzielnicowej biblioteki w Warszawie, ale kiedy się ją czyta w Ameryce, to jednak inne skojarzenia przez głowę przelatują: mniej Lenina, więcej Freuda. Och, bo biedny Obłomow zadręczony został przez krytykę socrealistyczną po same uszy, aż po dzieła samego Wodza włącznie!
Tak: biedny Obłomow. Pół życia przespał. Przedrzemał i przechrapał na kanapie. Stał się symbolem spania na kanapie! Stał się symbolem nicnierobienia. No i dobrze. Zapłacił za to niemałą cenę: marne życie, utracona kobieta, udręka nudy, choroba wreszcie. Ale krytykom, jakby tego było mało, zachciało się wmawiać Obłomowowi, przeciwko komu on tak śpi i któż go tak starannie do snu ułożył. Wrzucano tedy Gonczarowa do jednego worka z Bielińskim, Hercenem i z Czernyszewskim – z tymi wszystkimi, którym droga była idea demokratycznej rewolucji w Rosji. Włodzimierz Lenin z rozbrajającą prostotą wyznał, że nieróbstwo i śpiączka Obłomowa są typowym wykwitem ustroju pańszczyźnianego… Może i tak. Nawet – z pewnością tak. Ale chyba nie tylko tak. Chciałoby się rzec: więcej Freuda!
No bo tak. W 1859 roku dziewiętnasty wiek był jeszcze syty, można było spać z najróżniejszych powodów. Czy kanapa, do której tuli się młody Gonczarow, to jest po prostu zwykła kanapa? A może to ciało matki, która nie dotuliła chłopca za młodu? A może to ciepła przystań, w której niknie chwilowo i tłumi się lęk przed wyjątkowo srogim ojcom? A może to symbol ledwo przeczuwanej kobiety, która najpierw zbyt długo nie nadciąga, a gdy nadciągnie, okaże się… zbyt wymagająca? Jednocześnie czuła, ale i groźna???
O, bo przepiękne dialogi liryczne Obłomowa z Olgą nasycone są wieloznacznością, rozwibrowane, skołtunione jak maj po burzy, kiedy nawet słowiki są potargane. Niby to mowa jest o bzach. O łzach i konwaliach. Kto woli jakie kwiaty, kiedy, dlaczego. Ale w Oldze nabrzmiewa niecierpliwość, pretensja, irytacja. Bohater powtarza sobie w duchu: Jaka ona zła, jaka zła…
Zastanawiam się, czy ucieczka od Olgi jest rejteradą, czy też postępkiem mężczyzny obdarzonego głębokim poczuciem odpowiedzialności.
Oto Olga zdecydowana jest podać Obłomowowi rękę i podnieść go z kanapy. I on, w porywach, gotów jest wstać. Ale czy Olga, gdy już Obłomow się podniesie, ofiaruje mu prawdziwe partnerstwo, czy też będzie wywijać nim wte i wewte? A może zacznie wymagać zbyt wiele? A może zadręczy go społecznikostwem, familijnym rajem, egzaltacją, dewocją? Nigdy się tego nie dowiemy. Postać Olgi narysowana jest na tyle wykwintnie i tajemniczo, że ledwo śmiemy przypuszczać, iż ta bajeczna dziewczyna stanowi materiał na jędzę. Nie wiemy tedy, czy Obłomow uciekł jako nieuleczalny leń i produkt epoki, czy też jako człowiek odpowiedzialny, który wie, że nie wytrzyma w sieci i nie sprosta zadaniom, które postawi przed nim śpiewająca żona. A może jako ktoś, kto broni siebie, swojej najwłaściwszej treści, choćby dla siebie samego niejasnej.
Tak czy inaczej, Obłomow traci kobietę swojego życia. Dawniej bardzo mi go było z tego powodu żal. Ale teraz, kiedy jest maj i wiewiórki mają nowe futerko, i rosa spada na skrypty, i każdemu należy się odrobina współczucia, to bardzo mi żal Sztolca. Sztolc to przyjaciel Obłomowa, człowiek pracowity, zamożny, pół-Niemiec. Jest przez całe życie wiernym przyjacielem Obłomowa. Haruje, wozi kolegę na letniska, leczy go, ratuje z upadku. W oczach Olgi stara się być zawsze w cieniu. Żeni się z nią dopiero wtedy, kiedy Obłomow ostatecznie się wycofa. Mimo to zraniona i odtrącona Olga będzie już zawsze na dnie serca przechowywała zmąconą wprawdzie, lecz nieuleczalną miłość do neurotycznego lenia. I właśnie Sztolc, w swojej kryształowej przyzwoitości, wytłumaczy żonie, cóż to tak cennego posiadał Obłomow:…uczciwe, wierne serce…serce jego nie wydało ani jednej fałszywej nuty, błoto nie przywarło do niego. Nie olśni go żadne wytworne kłamstwo…
Tak, tak. Kobiety kochają czystych i leniwych, a taki Sztolc może się tylko wygrzewać w ich uprzejmym chłodku. Jakie to piękne i jakie smutne. Odpowiednia lektura na maj. Stare książki są wciąż młode, a wiewiórki będą miały szczeniaki.
Iwan Gonczarow, Obłomow, przeł. Nadzieja Drucka, Warszawa 1978.
Kiedy czytam Opowiadania na czas przeprowadzki Pawła Huellego, odnoszę raz po raz wrażenie, że autor jest człowiekiem wiekowym. Odruchowo spoglądam na zdjęcie, widzę twarz ozdobioną jeszcze pucołowatością młodości i wracam do lektury. Ulotne wrażenie nie mija jednak, ponieważ Paweł Huelle jest akuszerem historii. Tam, gdzie jej nie ma, odgaduje ją. Tam, gdzie jest poszarpana, składa ją na nowo. Nasze biedne, rozsypane wątki są jak klocki lego kopnięte ordynarnym butem żołdaka. Przychodzi młody autor i znów wszystko odbudowuje. Przedmioty, ludzie i zwierzęta mają swoich dziadków i wnuków. Mają swoją przeczuwalną przeszłość, wyrazistą teraźniejszość i zato – pione jeszcze w mgławicach pytajników – życie wieczne. Nigdy nie wejdą na ten kamień – powiedział ojciec, wskazując na ślimaki. A my nie dowiemy się, dlaczego muszą tam wchodzić…
Huelle odważnie zagląda na każdej niemal stronicy do metafizycznej jamy, i to jest druga cecha tej magnetycznej prozy, dla której tak bardzo chce się ją czytać. Proza ta nasycona jest życiem jak żywicą. Krzaki porzeczek pachną mocno, dusi się mięso w pieprznym sosie, marudzą wujowie, sznury rwą się od ciężaru ryb. Wariatka zapala papierosa, młoda matka marzy o stole i pieją nieobecne koguty. Ale proza ta nasycona jest również śmiercią. Brodziłem po kałużach jak Bóg pochylony nad światem, powiada młody autor nie bez pychy i pozwala sobie towarzyszyć. Ciekawe jest to wszystko i człowiek bardzo by się chciał dowiedzieć, dokąd dopłyną drewniane łódki.
Czasem, kiedy jak w opowiadaniu In Dublin’s fair City nasycenie szczegółami jest zbyt gęste, zaczynam się odganiać od tej ilości kuzynek, nazw, ulic, placów i informacji, ale potem, kiedy powraca plaża i las, zaczynam znów czytać w narzuconym przez autora rytmie i ogromnie żałuję, że te opowiadania nie są powieściami. Niestety, powieściami być nie mogą, bo ta proza jest również poezją, a wiersze są krótkie.
Nie wiem, może się mylę, ale mam wrażenie, że Huelle pisze po południu. To jest ta pora, kiedy światło ma kolor miodu, przedmioty wyraźnieją, kwiaty puchną, a Indianie zaczynają się modlić i w lęku wyczekują nadchodzącej nocy. Czasem tylko – ogromnie rzadko – przeczuwam w tej gorącej prozie elementy wyrachowania, ale to głupstwo. Jest jeszcze wcześnie, a anioły zawsze wracają.
PS Piękna jest też okładka.
Paweł Huelle, Opowiadania na czas przeprowadzki, Warszawa 1991.
Jest taki typ mężczyzny, który w okolicy czterdziestki rozstaje się z romantycznymi porywami serca i ze wszystkich młodzieńczych marzeń zostaje mu jedno: zjeść raz dziennie coś na ciepło.
I jest taki typ nieszczęsnej niewiasty, której też coś w życiu nie wyszło. A może i wyszło, ale nie z tym, o którego jej chodziło. Tych dwoje „zaprzyjaźnia się” i od słowa do słowa on zaczyna chodzić do niej na obiady. Najpierw co jakiś czas, a potem codziennie. Z jej strony naturalnie ten rodzaj miłości jest katorgą: trzeba umieć gotować albo mieć wierną kuchtę. Trzeba mieć czas. Można pośmiardywać garami, ale bez przesady. I przede wszystkim trzeba być masochistką (to po mamusi). Trzeba bowiem przyzwyczaić się do jednego: że on nigdy nie zostanie na noc. Wprost przeciwnie: zje, podrzemie w fotelu i pójdzie do siebie (?).
No tak. Ale co z tego? – Nic.
To znaczy, jeżeli chodzi o życie, to może jednak coś tam! Może on się na przykład na starość ożeni z młodą dziewczyną i dla niej zacznie gotować obiady. Albo ona – ta nieszczęśnica – spotka nagle pana, który zostanie na noc. Poświecą się przez chwilę jak robaczki świętojańskie, ale ten nowy zobaczy kalosze tego starego w przedpokoju i pójdzie sobie. No w każdym razie. Tyle o życiu. Dla literatury nie wynika z tego literalnie nic. Nic, nic, absolutnie nic!
Tymczasem Augustyn Baran…
Tymczasem Augustyn Baran wie o tym od dziecka, ale z wiedzy tej nie korzysta. Pisze o rzeczach Ciekawych i Innych. Pisze o świecie zanurzonym w gorączce. A przede wszystkim sam się gorączkuje.
Przecież naczelnym i podstawowym zadaniem człowieka, którego prosi się, aby coś opowiedział, jest dać ludziom „coś ciekawego”. Każdy gaduła w celi więziennej będzie miał powodzenie, jeżeli opowiada na przykład o cielęciu o dwóch głowach albo o romansie z Pigmejką. Facet, który opowiada o obiadach domowych, skazany jest na niepowodzenie. Wniosek z tego prosty: prozę trzeba pisać wierszem, tylko że winien to być niejako wiersz utajony: poetycka woda podskórna, która płynie pod suchą glebą życia, życieńka, żyćka.
Z prozą Augustyna Barana – galicyjskiego nauczyciela – zetknęłam się w sposób arcybanalny, mianowicie w czasie obrad jury konkursu literackiego. Konkurs rozpisali płocczanie, którymi dowodził Marek Grala – poeta, szlachetny maniak i mój stary znajomy. Konkurs zorganizowano pod hasłem miłości do Stefana Themersona, futurystycznego pisarza, a przy tym płocczanina. Prawdą mówiąc, niewiele z nadesłanych wierszy i opowiadań nawiązywało do tradycji futuryzmu, znacznie więcej do Tuwima i Nowej Fali. Nie dziwota. Futuryści nie brylowali po salonach jak Skamandryci, traktowali swoje kanciaste samoloty niezwykle poważnie, a poza tym wszyscy byli od skamandrytów mniejsi. Przyboś – miniaturowy, Peiper – chudzinka. Tuwimowi sięgali do pasa: poza tym Tuwim był piękny, bogaty i pisał piosenki. Inny skamandryta, Franz Fiszer, był nie tylko od futurystów wyższy, ale i grubszy. Dlatego Fiszer w ogóle nie umiał nic pisać, ale i tak był sławniejszy od Peipera. Jedynie autor Jakuba Szeli [Słowo o Jakubie Szeli Brunona Jasieńskiego] przebił się do towarzystwa, ale to pewnie dzięki tytułowi Palę Paryż. Polacy lubią takie fimfy literackie. Tak więc polskich futurystów każdy zna, ale nikt nie czyta. Nasi autorzy konkursowi orientowali się w sprawie na tyle, żeby wiersz przesłać do Płocka, a jeden uczestnik to nawet na tyle się orientował, że zaczął swój elaborat od słów: Bardzo lubię futuryzm…
Tak czy siak, przeczytaliśmy kilkadziesiąt interesujących wierszy i kilka zgrabnych opowiadań, ale przejęliśmy się – Klara Kopcińska, Urszula Ambroziewicz, Marek Grala i ja – przejęliśmy się chyba wszyscy w tym samym stopniu – tylko jedną porcją prozy: opowiadaniami Augustyna Barana. Ich autor nie jest już chłopczykiem, ma grubo ponad czterdziestkę, swoje przeżył i mieszka w Izdebkach. Jestem galicyjskim nauczycielem – powiada. Ba! Gdybym była Zofią Nałkowską, wysłałabym do pana Barana list, jak Ona do Schulza. Skoro jest tak, jak jest, wysłałam telegram.
Z przedstawionych przez Augustyna Barana tekstów najbardziej wyraziście zapamiętałam trzy opowiadania: Głowa wroga, Mężczyźni pragną nagród i Wszystkim już się zdarzyło.
Pierwsze – Głowa wroga – to jest zawikłana walka chłopaczka z kogutem. Każdemu, kto pomyśli, że rzecz trąci tak zwaną prozą wiejską, powiem, że jest na złym tropie. W opowiadaniu króluje ów wielobarwny upał, który trawi poetów Ameryki Południowej, a jednocześnie panoszy się polska aż do upiorności – mentalność naszej prowincji.
Historyjka druga opowiada o kobiecie, która za wszelką cenę chce przerobić mężczyznę na swoje kopyto. Ale to nie jest powszednia proza obyczajowa. Baran dotyka tych miejsc, które bardzo bolą. Bohater bowiem jest człowiekiem niezwykłym, pokręconym, brudnym, dziwacznym, cyganeryjnym. Wkręca się w jego życie niewiasta zdrowa, dobra, zacna, a przy tym z temperamentem. Nikt nie chce źle, a jednak oboje zaglądają do otchłani (gdyby nie zajrzeli, gdyby oboje nie szli po wszystko, spotkaliby się przy obiadach domowych).
Trzeci tekst zaczynia się od słów: Nareszcie doszedłem donikąd. I jest silnym tekstem poetyckim, zatem niezbyt nadającym się do streszczenia. Język jest po męsku metafizyczny, ale nie po babsku astrologiczno-hochsztaplerski. Oto próbka: Trawę zjadła szarańcza. Potem sama padła z głodu. Tak dziwnie nogi skrzypiały w jej kilkucalowej warstwie. I dalej: W miasteczku nie było miasteczka. Nic i nikogo. Bohater Augustyna Barana nie jest odporny na życio-watość życia. Bywa, że ucieka w chorobę. Ale wraca, wraca! Bogaty w język w jasność obserwacji, w niemazgajenie się. No, to niemodne.
Zatem – proza prozą?…
Myśmy się w szkole uczyli, że najlepiej prozie robi realizm. I że w ogóle proza realistyczna jest cudna. Żeby powiększyć szeregi „realistów”, nauczyciele wrzucali do tego garnka co się dało, nawet takie dzikie pisarstwo jak to, które uprawiał Emil Zola. Ogólnie jednak realizm kojarzono z pewną zgrzebnością. Powstało z tego wszystkiego sporo zacnej pisaniny spod skrzydeł Marii Dąbrowskiej. Na kontrze do realistów działała od wieków grupka dziwnych chłopców odkrywanych przez Henryka Berezę. No, ale to było w czytaniu trochę trudne. I właściwie mało jest w powojennym pokoleniu u nas takich prozaików, którzy mówią „realistycznym”, ale własnym głosem – jak Marek Nowakowski czy Paweł Huelle.
Ale wydaje się, że Augustyn Baran dołączy właśnie do tej rozstrzelonej plejady. Umie interesująco opowiadać o interesujących dziś sprawach i jedno wie na pewno: prozy nie pisze się prozą.
[O opowiadaniach Augustyna Barana: Głowa wroga, Mężczyźni pragną nagród i Wszystkim już się zdarzyło1]
Pchli targ to arcysympatyczna książka. Autor prezentuje się w niej jako człowiek, którego by się chciało poznać i przyjmować u siebie w domu. Wdzięk, prawdomówność i tylko odrobina snobizmu sprawiają, że książkę dosłownie się „połyka”. Ten tom memuarów jest również pewną niespodzianką.
Marianowicz dotąd, jak każdy poeta, jawił mi się jako istota skłonna do autokreacji. Nigdy go nie widziałam w stanie rozwichrzonym, cyganeryjnym bądź dżinsowatym. Antoni – a raczej Kazio – choć jest mężczyzną postury nieco buddoidalnej, prezentuje się jak angielski dyrektor spółki z nieograniczoną odpowiedzialnością, a grube okulary nadają mu wyraz profesorskiej powagi.
Tymczasem Pchli targ to książka szczera, plastycznie opowiedziana i w tonie wręcz łobuzerskim. Podobają mi się zwłaszcza opowiastki młodzieńcze – pierwsze kroki chłopca w przedwojennej Warszawie, zabiegi wychowawcze ambitnego taty, najdawniejsze kontakty ze Słonimskim, warszawskie adresy, warszawskie fimfy i facecje.
Ogromnie też zaciekawiły mnie historyjki dotyczące dyplomatycznego epizodu Marianowicza, zabawne sylwety salonowych górników, półdam, amantów i szyfrantów. Marianowicz jest niezwykle wierny pewnej formacji ludzi, tej formacji, która teraz odchodzi. To jest formacja, której ton nadawali poeci, prawnicy i facecjoniści. Niektórzy – jak Brzechwa – należeli do wszystkich tych trzech grup naraz. Do kodeksu obyczajowego owej formacji należało: nie rwać się do rozmowy, jeśli się nie miało w zanadrzu dowcipnej pointy, bywać w kawiarni literackiej, która była po trosze senacikiem, plotkować bez jadu, przyjmować w domu ładnie, ale bez hecy, sporo czytać, kochać kobiety, nie robić zbyt dużych świństw, a ponadto – przy każdej okazji – poświęcać czas i uwagę wielu rzeczom niepotrzebnym – na przykład pisaniu wierszyków dla przyjaciół. W Pchlim targu można prześledzić ów kodeks Słonimskiego bardzo wyraźnie. Książka, wbrew kokieteryjnej zapowiedzi na początku (że spotkamy się z pewnym bałaganem), napisana jest i ułożona porządnie; można się nią bawić, ale można się z niej także uczyć.
Ja, która przez koneksje rodzinne i wszelkie uważam się za dziecko Skamandra, czuję w opowiastce Marianowicza zapach koktajli z SIM-u – tej kawiarni literackiej, która należała do mojej ciotki – ale już córka moja, której nos nie sięga tak daleko, mogłaby się ucieszyć anegdotką o Hitlerze:…Sceptycy mówili wówczas: Jedni twierdzą, że Hitler umarł, inni, że Hitler żyje. Ja tam nie wierzę ani jednym, ani drugim.
Na marginesie Pchlego targu – jeszcze jednej rzeczy pogratulowałabym autorowi: niezwykłego porządku w domowym archiwum. Kolekcja autografów – fantastyczna!
Antoni Marianowicz, Pchli targ. Dziennik roku przestępnego 2000, Warszawa 1991.
Dobrze się stało, że w starannym opracowaniu Ryszarda Koniczka ukazał się Słownik filmowy Krzysztofa Mętraka. Spodziewałam się książki wątlejszej, a może nie tyle wątlejszej, co nieco staromodnej. Myślałam, że to się będzie czytało trochę jak Flirt z Melpomeną Boya: urocze, inteligentne felietony o sztukach, których już nikt nie pamięta. Jest inaczej. Po pierwsze, Mętrak pisze o filmach, które moje pokolenie i młodsze doskonale pamięta; 0 dziełach klasycznych, jak Cena strachu, ale i o rozmaitych sympatycznych dyrdymałach. Nie to jest jednak najważniejsze. W końcu ten Słownik to naprawdę nie słownik, tylko całkiem poważna książka. Oto dopiero teraz, kiedy eseje są zebrane w pęczek, widzi się, że Mętrak miał wyrazistą i upartą koncepcję kina. Niczym Irzykowski wierzył, że kino ma – oprócz rozrywkowej – wielką moc intelektualną. I niczym Irzykowski rad by się od kina czegoś domagał.
Kochał filmy kultowe lat sześćdziesiątych, oddzielał hollywoodzką gumę do żucia od niezapomnianych gigantów i razem z Hłaską i starszymi kolegami poszukiwał w kinie bohatera do naśladowania – szlachetnego, silnego człowieka, romantycznego, ale i niedającego się omamić. Później, już po 1989 roku, irytował się Mętrak tym, że ambicje kina, zwłaszcza polskiego, zaczęły upadać i że roztapiają się w komercyjnej papce. Z tej książki, niczym z biblijki, wynurza się ciekawy obraz epoki – owych lat siedemdziesiątych, kiedy słoń zaczął się chwiać i wreszcie runął.
Mętrak doskonale potrafił odnajdywać w kinie światowym to, co wspólne i ciekawe. Rozterki amerykańskiego „buntownika bez powodu” porównywać do naszych polskich buntów i rewolucji; bez zawiści śledzić dyskusje swoich kolegów po piórze – krytyków filmowych – i wyciągać z nich to, co istotne.
Umiał pisać lekko i plotkarsko, jak na przykład o słynnej knajpie filmowej „Ściek”, ale potrafił również pofilozofować o twórczości Polańskiego albo z goryczą drwić z pustki pisarskich szuflad.
Znałam Krzysztofa dość dobrze i w latach siedemdziesiątych często go spotykałam. Włóczyliśmy się trochę po mieście, często w nocy. Pamiętam, że on sam był trochę wykreowany na bohatera filmowego. Lubił grać silnego „mena”, zdolnego do wypitki, ale i do bitki. Silny zresztą był, boksował się swego czasu, a potem latami pisywał o piłce nożnej. To były te lata, kiedy pisarze pasjonowali się sportem!
Tak czy siak, kreacja Krzysztofa była troszkę śmieszna – jak pewnie każda poza – ale jego dusza była mroczna.
Pisywał na przykład niezwykle chętnie wspomnienia o zmarłych kolegach. Była w tym jakaś lojalność pokoleniowa, ale może i obsesja. Pamiętam, że mówiliśmy kiedyś w grupie przyjaciół o Marku Hłasce, o Śliwoniku2 bodajże i o innych pięknych zmarłych, i ku mojemu zdumieniu Krzysztof wyjął z kieszonki marynarki pomiętą karteczkę, która wyglądała jak stare menu z baru mlecznego.
Zaczął ją wygładzać i coś tam na niej sprawdzać i oglądać: były to ni mniej, ni więcej, tylko skrupulatnie zapisane daty śmierci zmarłych wybitnych kolegów – poetów, prozaików, aktorów.
Dziwne, niezrozumiałe! Popatrzyłam na niego jak na jakąś kochaną, cmentarną mysz. Dziś myślę, że może było w tym głębokie zaniepokojenie śmiercią. Może też i przeczucie, że i on sam, Krzysztof, umrze młodo i przyłączy się do najdłuższej, ostatniej sztafety? Ten niepokój, ten lęk obecny jest też w biblijce pod tytułem Słownik filmowy. Bardzo warto to przeczytać: z sentymentu, z ciekawości, ale także i po to, żeby sobie coś uporządkować w głowie. Jeszcze jedno: książka bardzo pięknie się zaczyna – od starego wiersza Mętraka poświęconego kinu właśnie. Zacytujmy pierwsze linijki:
Świat się o ciebie ociera,
Jak Hamlet o Olivera;
Pamiętna losu karta
Tężeje w rękach Bogarta;
To były takie czasy: poeci pisali wiersze o kinie – jak choćby Gałczyńskiego Najlepsze te małe kina – prozaicy chodzili na mecze, strażacy pili sok malinowy, a skowronki wiły sobie gniazda we włosach starych panien. I co to komu szkodziło?
Krzysztof Mętrak, Słownik filmowy, Warszawa 1995.
Kupiłam sobie niewielką książeczkę, niewiele większą niż dowód osobisty, a z pewnością przydatniejszą. Nasze twardogłowe legitymacje opowiadają nam bowiem – aż do znudzenia – wciąż tę samą historię. Bez względu na to, kim jesteśmy, budząc się rano, i kim nam się zdaje, że jesteśmy!
Co innego ta zielonozłota książeczka. Każdego dnia, jeśli zechcemy, ofiaruje nam nową przypowieść o nas samych. To Spoon River Edgara Lee Mastera.
Ten tajemniczy pisarz – poeta, prozaik i dramaturg – opublikował w swym długim życiu (1869-1950) dzieł wiele, ale u nas zasłynął przede wszystkim jako twórca imaginacyjnych epitafiów wydanych w Polsce w 1968 roku pod tytułem Umarli ze Spoon River. Potem – w roku 1974 – wyszły jeszcze Poezje zebrane.
Owa zielona książeczka, którą dziś pieszczę, zawiera nieznane u nas dotąd opowiastki Edgara Lee Mastera, pięknie i soczyście przetłumaczone z angielskiego – a właściwie z amerykańskiego – przez pana Andrzeja Szubę.
I proszę! Wystarczy oswobodzić jedną kieszeń albo schowek w torbie podróżnej, a będziemy mieli przy sobie prawdy i nieprawdy na każdą okoliczność. Budzisz się zielonkawa i zgryźliwa? Patrzysz w lustro bez miłości? Przeczytaj sobie na pociechę wspomnienie Ollie McGee:
To mój mąż, skrycie a niesłychanie okrutnie
zabrał mi moją urodę i młodość;
W końcu, pomarszczona i z pożółkłymi zębami,
poniżona w swej dumie i haniebnie upokorzona, zeszłam do grobu.
A jak myślicie, co krwawi serce mojemu mężowi?
Twarz tej, którą byłam, twarz tej, którą dzięki niemu się stałam…
Czujesz się miejskim pijakiem, którego życie wynagrodziło zbyt psotnie? Przeczytaj epitafium pod tytułem Chase Henry. Dostrzegasz cynizm świata? Widzisz na własne oczy tego, co. głosował przeciw szynkom z zemsty, że nie miał do nich dostępu – przeczytaj rady, których udziela powątpiewający we wszystkich Harry C. Goodhue. Czujesz się nędzny jak nocny stróż wsłuchujący się w dostojne kroki doktora Hilla? Przyswój sobie tę oto rzewną pointę:
Teraz inny stróż pilnuje Spoon River,
jak inni pilnowali przede mną.
I oto tu leżymy doktor Hill i ja,
w miejscu, gdzie nikt się nie włamuje
i nie kradnie, i którego nie trzeba pilnować.
Niektóre epitafia Mastersa, prócz wdzięku właściwego przestrogom, mają także siłę sonetu. Dzięki, być może, przekładowi Andrzeja Szuby, dadzą się również czytać jak pocztówka, jak zwykły list napisany w skupieniu do kogoś bliskiego. Oto przesłanie do Luizy, które przepisałam sobie ot tak, prozą:
Cały twój żal, Luizo, i nienawiść do mnie, wzięły się ze złudzenia, że to rozwiązłość ducha i wzgarda dla praw twojej duszy kazały mi zaprzeć się ciebie i zwrócić ku Annabelli. Faktycznie znienawidziłaś mnie z miłości do mnie.
W wierszach Mastersa odnajduję jednak, prócz serdecznych igieł aluzji, coś w rodzaju szekspirowskiego humoru, szekspirowskiej figlarności; urodę angielskiego cmentarzyka we wrześniowy dzień, kiedy babie lato włóczy się nisko, a między nagrobkami pokrytymi mchem psocą dzieci we włóczkowych czapeczkach.
Tak więc zieloną książeczkę można śmiało trzymać w portfelu obok zdjęć tych, których kochamy, można ją kupić w podarku mądrej dziewczynie albo można ponumerować wierszyki i grać nimi ze śmiercią we flirt towarzyski. Można wszak śmierć oswajać, tak jak to czynił zakopiański malarz, Tadeusz Brzozowski. Nie mówił „śmierć”, tylko „śmiertka”…
Edgar Lee Masters, Spoon River, przeł. Andrzej Szuba, Kraków 1994.
W Polsce uważa się, że pisarz urodzony w 1952 roku jest jeszcze młodym człowiekiem. W wypadku Aleksandra Jurewicza byłaby to opinia całkowicie zasadna: jego proza jest soczysta, młodzieńcza. Nie chodzi mi tu o jakieś pacholęce rozswawolenie, lecz wręcz przeciwnie – o głęboką, skupioną wrażliwość. Obcowanie pisarza ze światem to nie żadna bezładna hasanina, ruchy kosmosu zaś to nie mechaniczne podrygi, lecz dotykanie cierniem.
Dorobek Jurewicza jest już spory i gęsty. Przypomnijmy najważniejsze pozycje, wprzód tomy wierszy: Sen, który na pewno nie był miłością (1974), Po drugiej stronie (1978), Nie strzelajcie do Beatlesów (1983), Jak gołębie gnane burzą (1990), Dopóki jeszcze i inne wiersze (1991). Niemal równolegle rodziły się powieści: W środku nocy (1980), Lida (1990), no i ta, którą trzymam w rękach: Pan Bóg nie słyszy głuchych. Jurewicz nie zasługuje jednak na to, aby jego twórczość rozdzielać na prozatorską i poetycką. Kamyki prozy bowiem mieszają się u niego z łezkami poezji niezwykle szlachetnie i – niczym u Adama Zagajewskiego – dobrze się czują we wzajemnym uścisku.
Już na pierwszych stronicach pojawiają się strofy poetyckie:…Biała suka leżała nieruchoma z łbem wtulonym w trotuar, jakby stamtąd ssała chłód… A na ostatnich stronicach pojawiają się Opisy Czasu tak soczyste, że mógłby pozazdrościć każdy pisarz i każdy kronikarz obyczajów: Serię trójkątnych węgierskich znaczków z końmi schowałem do niedoczytanych Chłopców z placu broni. W walizce leżała piszcząca lalka dla siostry, kupiona przez dziadka na rynku. Wraz z lalką leżał gliniany ptaszek… Mamie dziadek kupił kilka miodowych lepów na muchy.