39,90 zł
Młodziutkiej panience z Saskiej Kępy zależało na samopoznaniu i osobistym rozwoju, bo – jak na córkę artysty przystało – miała silne poczucie własnego indywidualizmu. Chciała być nowoczesną, znaczącą podmiotowością – taką więc, która realnie wypływa na losy świata. Wierzyła, że kiedyś będzie działać poprzez słowo pisane – że stanie się ważną dziennikarką, pisarką, eseistką, krytyczką. Stąd tak ważna pozostawała dla niej kwestia własnych poglądów oraz ewentualnego wpływu na opinię publiczną. Dorastająca Osiecka bardzo pragnęła liczyć się, znaczyć coś dla innych ludzi, wyznaczać innym cele.
Nawiasem mówiąc, źle trafiła, bo jej młodość przypadła na czasy stalinowskiego reżimu. Silny indywidualizm, jaki ją nieodmiennie cechował, przysparzał jej w szkole i na studiach niemałych kłopotów. Ale nie tylko nowoczesna podmiotowość zmuszała ją do przelewania myśli na papier. Kolejnym bodźcem była silna skłonność do autoanalizy. Agnieszka Osiecka fascynowała się ludźmi oraz procesami interpersonalnymi, ciekawiła ją również jej własna psychika. Ubolewała, że jej współczesność ignoruje indywidualne potrzeby jednostki – także te wynikające z ludzkiej natury i duchowości. "Wiesz, Misiu, czasem żal mi nie tylko siebie, ale i całego mojego pokolenia, żeśmy się urodzili i wychowali w takim Międzyczasie Obyczajowym: Już nie ma Pana Boga, a jeszcze nie ma komunizmu, nie wiadomo, co wolno, a czego nie wolno, z kim można, a z kim nie można: »Nie ma kryteriów«". "Międzyczasem Obyczajowym" Osiecka nazywała swoje dzieciństwo, które przypadło na czas okupacji hitlerowskiej, i swoją młodość, w którą wkroczyła u zarania Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Odwilż, której z kolei doświadczyła jako dwudziestoletnia dziewczyna, choć na zawsze pozostała dla niej wydarzeniem inicjacyjnym i przełomowym, przypieczętowała tylko symptomatyczny dla jej pokolenia "brak kryteriów" i typowe dla jej środowiska "bycie pomiędzy".
"Wiesz, Misiu, kiedy myślę o swoich romansach, to mi czasem strasznie siebie żal. Boże, ile w tym było sztuczności!! Szkoda, strasznie szkoda, że wtedy się nie chodziło do psychoanalizy, tylko do ZMP!! […] Przecież przez całą wojnę mówiło się u nas tylko »naród i naród«, a przez całe ZMP – »lud i lud«, a dopiero teraz zaczyna się pojękiwać słowo »psychika« i nawet Mietek Rakowski pochyla się nad swoim szoferem i powiada: »Pan Dacko ma klimakterium« (a więc analizuje go duchowo, a nie klasowo, jak go na wsi uczono)" – pisała w 1974 roku w liście do Janusza Minikiewicza.
Agnieszka Osiecka (1936–1997) – poetka, autorka tekstów piosenek, pisarka, reżyser teatralny i telewizyjny, dziennikarka. Od 1954 roku związana była ze Studenckim Teatrem Satyryków (STS), gdzie zadebiutowała jako autorka tekstów piosenek. Prowadziła w Polskim Radiu Radiowe Studio Piosenki, które wydało ponad 500 piosenek i pozwoliło na wypromowanie wielu wielkich gwiazd polskiej estrady. Od 1994 roku była związana z Teatrem Atelier w Sopocie, dla którego napisała swoje ostatnie sztuki i songi. Dorobkiem Agnieszki Osieckiej zajmuje się założona przez córkę poetki Agatę Passent Fundacja Okularnicy. Pośmiertnie została odznaczona przez Prezydenta RP Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 779
Copyright © Agata Passent, 2017
Przypisy i indeks
Karolina Felberg-Sendecka
Opracowanie wstępne materiałów archiwalnych
Marta Dobromirska-Passent
Korekta
Irma Iwaszko
Projekt graficzny
Zbigniew Karaszewski
Książka powstała we współpracy
z Fundacją Okularnicy im. Agnieszki Osieckiej.
Zdjęcia z Archiwum Fundacji.
ISBN 978‒83‒8123-431-3
Warszawa 2017
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
ZESZYT XX1
BOŻENA OSTOJA2
[9 X 1952 – 5 II 1953]
1 Czarny notes z wytłoczonym napisem: AKADEMICKI.
2Bożena Ostoja – pseudonim urodzonej 9 października 1936 r. Agnieszki Osieckiej. Używała go w dziennikach od 1949 r., a zapożyczyła od ojca Wiktora Osieckiego, który pod pseudonimem Ostoja wstąpił w 1937 r. do Związku Autorów i Kompozytorów Scenicznych.
– 1953 –
„Życie ma swoje wybryki
i to cały jego wdzięk”.
Boy-Żeleński3
(„– I was in love with somebody
who really wasn’t there,
somebody I’d made up.
– You can always build up
another image for yourself
to fall in love with.
– No, I can’t. That’s the trouble
I lose the capacity for building
I run short of the stuff
that creates beautiful illusions,
just if a gland stopped working”).
J.B. Priestley4
1 I 1953, czwartek
Był Janek Rajski5 złożyć mi życzenia noworoczne.
Nie umiem tego ocenić. W każdym razie był to pierwszy krok ku rzeczy, której nikt bardziej niż ja nie pragnie, a którego mimo to (a może właśnie dlatego) nie podjęłam. A może po prostu dlatego „nie odpowiedziałam”, że siedziała u mnie Alina6 i nie mogłam z nim swobodnie porozmawiać?
Raczej to drugie. Zdaję sobie sprawę z tego, że lepiej byłoby dla mego spokoju, żeby się Janek więcej „w moim życiu” nie zjawiał. A jednak ćmy lecą do ognia. Gęś.
Znowu nie mam czasu się wypisać. A tyle się tego zebrało!
2 I 1953, piątek
Należałoby zacząć od „wrażeń teatralnych”.
W pierwszy dzień świąt byłam na Radcach pana radcy w Ludowym7. Przemiła komedyjka Bałuckiego: polskość (już ta geldhabowska8, nie kontuszowa i sumiasta) bucha ze sceny, młode panienki są uroczo naiwne, tatusiowie zażywni i jowialni, mamusie niezaspokojone, a kawalerowie dzielą się na „czarne charaktery” i „tych szlachetnych”. Wszystko kręci się koło „złotego cielca”, ale z wdziękiem. Głupota też wdzięczna i w miarę podkasana. Satyra Bałuckiego cięta, przez wykonanie ożywiona i niepozbawiona pewnej aktualności (niewłaściwi ludzie na niewłaściwym miejscu). Wykonanie – świetne.
Bodajże nazajutrz byłam na Rozbitym dzbanie (Zerstorbene Krug) w wykonaniu berlińskiego Ensemble9. Zabawna, sprytnie zmajstrowana komedyjka von Kleista wywodzi się z końca XVIII wieku. Toteż „dusza teatru” – Bertolt Brecht – tym razem nie mógł „zrobić” z nią charakterystycznego dla swych ujęć eksperymentu. Trochę dzięki temu, trochę (najprawdopodobniej) dzięki samym aktorom sztuka ta była dla widza polskiego w ogóle, a więc i dla mnie, uderzającą niespodzianką – grana była tak żywo, z takim wyjątkowym temperamentem, że gdyby nie język, trudno byłoby uwierzyć, że to naprawdę ten sam niemiecki, wypracowany, ciężki często „teatr Bertoltowski”.
À propos tego określenia – „teatr Bertoltowski”. Wspomniałam niedawno, że poeta i dramaturg, reżyser główny i dyrektor BE Bertolt Brecht jest duszą „swego teatru”. Zrobiłam to celowo: fakt ten to nie tylko jego udział w organizacji pracy teatru, to jego rola w charakterze teatru. BE jest faktycznie „teatrem Bertoltowskim”. Prasa polska z odcieniem pobłażania lub też szacunku dla pionierskich poczynań w dziedzinie szukania nowych „form” wspomina o śladach rozmaitych „izmów” w charakterze inscenizacji BE. Otóż te rozmaite „izmy” i ich nowa interpretacja (a więc prymityw środków artystycznych dochodzący do wyrafinowania – i wyrafinowanie przechodzące w prymityw, silnie indywidualne potraktowanie ról charakterystycznych – itd., itd.) to nic innego jak „Bertoltowski teatr” – próba ujęcia artystycznego rzeczywistości z jeszcze jednej strony. Pisząc o Matce Gorkiego10 w Bertoltowskiej interpretacji, mówiłam, że mnie osobiście to się nie podoba. Jako eksperyment, jako „próba nowego stylu” jest to jednak bezsprzecznie bardzo ciekawe i szkoda, że w Polsce nie możemy sobie na swego rodzaju eksperymenty pozwolić, gdyż na przeszkodzie stoją surowe socrealistyczne11 kanony.
A tymczasem interesujący kierunek – egzystencjonalizm12, w którym tylko głuche wieści dochodzą na powierzchnię – musi występować jako zakonspirowane „podziemie artystyczne” naszej nowej sztuki! Szkoda.
Wróćmy do mojej „skromnej” osoby:
Wtedy na Bałuckim byłam z Kazikiem13 i jego przyjacielem Maćkiem. Ze względu na to, że moi „czterej muszkieterowie”14 przesiadywali u mnie przez cały ten okres, nie obyło się bez tego, żeby ci dwaj się na nich nie natknęli. Wrażenie przeszło moje oczekiwania i przekształciło się w dyskusję na temat: „Jak możesz pogodzić się z przebywaniem u ciebie tego rodzaju ludzi?”. W dyskusji „zamotałam” się straszliwie. Dowodziłam na przemian, [to] że ich bikiniarstwo15 jest powierzchowne, to że ja sama lubię ten sposób bycia i zabawy (co nie ma odbicia w świadomości) etc., etc. A oni mi o niemożliwości kompromisu i o błędnym liberalizmie. Kazika stosunek do mnie jest może bardziej serdeczny, ludzki i nie piłowałby on tak tego tematu, ale Maciek jest takim „super-hiper” aktywistą i w to mu graj (notabene wzbudza we mnie antypatię. Być postrzelonym na punkcie zetempowskich16 metod, a jednocześnie „zasługiwać” na moją sympatię i szacunek – na to potrzeba być Kazikiem). Dyskutowało się wtedy jeszcze o kilku zagadnieniach, co mi nie sprawiło żadnej przyjemności – to były święta – wesołe święta – w czasie których miałam ochotę rozmawiać i śmiać się, a nie dyskutować.
Tyle o wypadkach teatralnych. Co tam jeszcze ze świąt? Bałaganienie na wesoło u mnie to już, rozmowy z Aliną – mniej więcej już... Aha! Jeszcze w związku z Aliną: na podstawie naszych ostatnich wzajemnych stosunków zaczynam czuć, że mogę ufać Alinie i wierzyć w szczerość jej „lubienia” mnie. Rozmawiałyśmy jeszcze o tym na takim bardzo długim spacerze w pewien bardzo mglisty, tajemniczy wieczór i wtedy również zdecydowałam definitywnie „skończyć” z Waldkiem17. Wpłynęła na to postawa Aliny: jeżeli chcę (jak to jej kiedyś mówiłam) „kręcić” z Waldkiem, ale nie zależy mi na nim bardziej niż na którymś z bliższych znajomych – to mogę zrobić to dla niej i zerwać znajomość. Jeżeli kocham Waldka i zerwanie byłoby „ciosem” – w takim wypadku oczywiście Alina nie chce wymagać ode mnie poświęcenia. Takie postawienie sprawy uważam za rozumne i ponieważ aktualna jest pierwsza alternatywa [!], „poczynię odpowiednie kroki”.
Nie chcę wpadać w jakieś samoupojenie – to nie będzie „poświęcenie w imię przyjaźni”. Postępuję dobrze, ale to nie jest żaden altruizm – aby tak było, musiałabym się wyrzec czegoś bardzo drogiego. Tymczasem Waldek potrafił mi się podobać, ale nie wzbudzał ani namiętności, ani zainteresowania (jeśli chodzi o to ostatnie, to był mi najmniej bliskim ze wszystkich moich, najbardziej nawet obojętnych kolegów). Nie chcę przez to wszystko powiedzieć, że w ogóle nie jestem zdolna do wyrzeczeń. Chcę tylko słusznie ocenić swoje postępowanie – poprawne, ale nie „wzniosłe, bohaterskie”.
We wtorek pisaliśmy colloquium18 z historii. Byłam „w formie”, że aż ha! I dostałam taki efektowny, ciekawy temat: „Układ polit[yczny] i teryt[orialny] Europy po 1815 roku według traktatu wiedeńskiego”. Temat – marzenie! Naczytałam się ostatnio sporo książek z tej epoki i późniejszej, więc pisałam o zdarzeniach i ludziach żywych (a to lubię). M.in. (wśród tych książek historycznych) przeczytałam wreszcie w całości Wojnę i pokój Tołstoja19 (kiedyś czytałam tylko w wyjątkach po rosyjsku). Zainteresowała mnie tu jedna rzecz:
Tołstoj pisze:
„Starożytni pozostawili nam wzory poematów bohaterskich, w których bohaterowie stanowią centrum zainteresowań historycznych, my zaś wciąż nie możemy jeszcze przyzwyczaić się do myśli, że tak pojęta historia nie ma sensu”.
A gdzie indziej, charakteryzując gen. Kutuzowa20:
„...rozumie, że istnieje coś silniejszego i bardziej ważkiego od jego woli – nieunikniony bieg wypadków. Umie je widzieć, pojąć ich znaczenie, a wobec tego znaczenia potrafi wyrzec się własnego udziału w owych zdarzeniach, potrafi wyrzec się swej własnej woli skierowanej w inną stronę”.
A więc co? Nieunikniony bieg wypadków, ograniczona rola jednostki w historii uwarunkowana stopniem, w jakim jej dążenia pokrywają się z nastrojami mas... To przecież znane, marksistowskie sformułowanie! Tołstoj nie czytał Marksa21. U niektórych pisarzy przedmarksistowskich lub też (jak Tołstoj) obcych Marksowi – też czasem się je spotyka. Czyżby więc Marks i jego ortodoksyjni kontynuatorzy „ściągali” z Tołstoja? To bezsprzecznie nie. Tołstojowe „nieuniknione wypadki” wynikają z uznania głęboko przez Tołstoja wielbionego (tak, nawet „wielbionego” – chociaż to „nieładne” określenie) fatalizmu w historii. Marksowskie „obiektywne warunki” wiążą się ściśle z pozbawionymi wszelkiego pierwiastka nadprzyrodzonego „prawami rozwoju”. Ta różnica wypływa z tego, że Tołstoj był równie głęboko przekonanym o swej słuszności idealistą, jak Marks – materialistą. Stąd różnica w interpretacji tych samych sformułowań. Ta różnica nie przeczy jednak temu, że to są te same sformułowania. Przestawić np. Tołstojowski fatalizm (czy podobny pogląd – tych było wiele: Hercen, Czernyszewski, Hegel22 – ze znanych mi) na materialistyczny grunt to, wydaje mi się, nie odkrycie godne „epokowości”. Na to nie trzeba było być geniuszem – pionierem. Wystarczyło być materialistą. Jajko Kolumba23? Nie. Nie neguję wartości ekonomicznych i filozoficznych prac Marksa. A jednak przez mglistą zasłonę, jaką nas (mnie i moje pokolenie) się otacza, zaczynam dostrzegać jakąś przesadę, jakiś do nieprawdopodobnych rozmiarów doprowadzony „pucz” w nauce i filozofii „oficjalnej”. Ot, choćby moje poprzednie sformułowanie: „Nie neguję wartości prac Marksa w dziedzinie ekonomii i filozofii”. A cóż ja mogę negować czy nie negować, jeżeli to są jedyne teorie tego rodzaju, jakie znam i rozumiem, a wszelkie inne dotyczące tych dziedzin poglądy otrzymuję już w formie gotowej krytyki?!
Jeszcze w związku z Tołstojem: „chylę czoła” przed Tołstojem jako historykiem i mędrcem, zachwycam się nim jako pisarzem i odtwórcą duszy ludzkiej. Jedno tylko (już nie w związku z zagadnieniami społecznymi) razi mnie, gdy patrzę z perspektywy czasu: Tołstoj ma skłonność do ulubionych bohaterek – Natasza z Wojny i pokoju i Kitty z Anny Kareniny24 to postaci kobiece „wyczarowane” piórem pisarza. Wdzięk, niewinność, młodość potęgująca urok, nieświadomość życia (dziś – gęś, kiedyś – podlotek) – oto co cechuje Tołstojowską kobietę-dziewczynkę. Ale te „pączuszki różane” zawikłane są w obu powieściach w „straszny” romans (dziś powiedzielibyśmy – przelotny flircik), gdzie jakiś szkaradny czarny charakter (Kuragin i Wroński25), lekkoduch, hulaka i w ogóle – „okrutnik” zwodzi biedne dziewczę, zaplątuje swe mamiące sieci i doprowadza do tego, że panienka się „kompromituje” na całej linii.
No dobrze, wszystko to bardzo wzruszające, ale cóż to niewinne i czyste dziewczę robiło, gdy ten ciemny typ tak ją przebiegle zwodził i bałamucił? Czyżby siedziało zarumienione i panieńskim zwyczajem trzymało „buzię w ciup i rączki w małżyk”26? Żeby dać się zbałamucić temu „zbrodniarzowi”, też trzeba było mieć, u licha, nie lada temperamencik!!
Może odarliśmy dziś miłość z poezji, ale odarliśmy ją również z głupoty.
Miłość sama jest zjawiskiem przeraźliwie niesprawiedliwym („le coq aime la poule, la poule aime le cochon – et c’est la vie...”27). Po cóż ją jeszcze komplikować?
To wszystko, co napisałam o przemiłej zresztą Nataszy Rostowej i jej romansie, nie dowodzi śmieszności Tołstoja, nie dowodzi to nawet śmieszności jego czasów. To tylko oddziaływanie perspektywy28.
À propos: i dziś mówi się o „uwiedzionych dziewczętach”. Nie wierzę w te bajki z łezką. Jestem zwolenniczką „obopólnej odpowiedzialności” w tych sprawach: „Cierp, grzeszne ciało, gdy się chciało” – jak mawiali nasi dziadkowie w dostatecznie przyzwoitych okolicznościach.
À propos lektury ostatnich czasów: czytałam nie tylko Tołstoja i Tarlego (!! – połączenie) – Talleyrand i Napoleon, ale i rozmaite powieścidełka (zdrobnienie nie dlatego, że głupie, tylko dlatego że lekkie): np. Nowoczesną pannę Clémenta Vautela29. Jest to niesamowite opowiadanie z „tysiąca i jednej nocy”, jak to pewna urocza paryska modystka jechała, wysłana przez swą firmę, reklamować Francję w Afryce przez wystawę kapeluszy, jak ta młoda osoba wylądowała na Wyspie Nieznanej, a wraz z nią grupka ocalałych rozbitków (gdyby nie katastrofa, nie byłoby powieści), jak tam wreszcie po masie komicznych przygód podbiła serce króla tubylców i została jego ministrem i... uf, mnóstwo różności. Wszystko razem urocze, bardzo francuska satyra na politykę (dziś świętokradztwo): wraz z naszą bohaterką jadą statkiem trzej dyplomaci w binoklach: Anglik, Francuz i Włoch. Są scharakteryzowani lekkim i ciętym piórem i ta ich charakterystyka, rządy Gaby na Wyspie oraz ich subtelne zestawienie ze stosunkami francuskimi zasługują na miano pierwszorzędnej farsy politycznej pt. „Możni tego świata w bieliźnie” albo „Dessous30 wielkiej polityki”. A może lepiej: „Bojowa satyra układu sił politycznych w aparacie państwa kapitalistycznego” czy „Zgnilizna kapitału”. Wybór – to rzecz gustu.
Szukałam jakiegoś zeszytu i znalazłam... zawieruszony pamiętnik z ubiegłego roku (jak to zwykle przy takich okazjach bywa). Otwieram i czytam:
„W tramwaju jacyś państwo bardzo mnie obserwowali, pan przez chwilę jakby się wahał, wreszcie podszedł do mnie i spytał:
– Bardzo przepraszam, czy pani grała Luizę w Intrydze i miłości31?
Zaskoczona i zdziwiona ze śmiechem zaprzeczyłam, wobec czego pan przeprosił i znikł w tłumie. Było mi bardzo przyjemnie na duszy, bo pani Krasnodębska jest śliczna i zgrabna, o co siebie posądzać nie mogę. Wkrótce jednak doszłam do wniosku, że »pan« mógł podziwiać Luizę z ostatniego rzędu galerii, a poza tym »oczy nie sługa (?)« etc.
No ale zawsze fakt – faktem, a za faktem wnioski: podobno stare panny upodabniają się do swych kotów, a długotrwali właściciele psów, papug i wszelkiego innego bydła pokojowego – do swych »pociech«. Jeżeli przerzucić to na teren mojego »fanatyzmu« teatralnego, to obawiam się, że zaczepią mnie pewnego dnia na ulicy z pytaniem:
– Przepraszam, czy grała pani babcię Pipskiego w sztuce Stalinowskie cudaczki?
Lub:
– Przepraszam, czy nie była pani czasem nogą od stylowej szafy gdańskiej ze sztuki O okręcie Bydlaku?”32.
Oto co mnie czeka.
Dzisiaj przez calutki dzień byłam na Uniwerku33: nauganiałam się mnóstwo, więc powinnam dawno iść spać (już chyba ok. 5-ej34 w nocy). Trzyma mnie jednak przy biurku pióro tudzież potężne pudło czekoladek (mamusia35 dostała od życzliwych kolegów, którzy dowiedzieli się, że jest chora, ale nie myśleli, że na zęby). Ponieważ są to dwa podstawowe elementy natchnienia, więc piszę dalej.
Mój „sylwester” poprzedziło niesamowite „uganianie się” mojej paki za zaproszeniami (choroba Mamusi ostatecznie rozwiała projekty pląsu u mnie), w czym im aktywnie pomagałam. Mnie DD się nie udał, z CWKS-u na razie zrezygnowałam, więc bawiłam się z Kazikiem u Medyków36. Ani przez chwilę nie przypuszczałam, że będzie tak przyjemnie – począwszy od orkiestry (grali miejscowi fanatycy jazzu – cudnie!!), a skończywszy na Kaziku samym. Wyglądał bardzo przystojnie w granatowym garniturze „w kant” (mój ideał ubrania męskiego!). Tańczy doskonale i wcale nie tak „obojętnie”, jak się spodziewałam. Rozmawialiśmy na mnóstwo tematów. Jak zwykle – o ludziach i zagadnieniach (à propos – bardzo lubię sposób rozmowy z Kazikiem. Można się tak bardzo „dorzecznie” porozumieć). Zdarzyło się nam m.in. rozmawiać o miłości (o dziwo, bez aluzji). Kazik chciałby i tu „organizować i doskonalić”. Chociaż nie śmiałam obalać jego podstawowego postulatu, że „nie można kochać człowieka o wrogich lub po prostu obcych przekonaniach”, gdyż to byłaby jawna „zdrada stanowiska”, to jednak pozwalałam sobie na rozmaite herezyjki. Przypomniały mi się ni stąd, ni zowąd słowa lorda Tennysona („love in a man’s life a thing apart; for a woman – her whole life”37) i w całej naszej „polemice” wychodziłam z tego założenia (oczywiście nie powołując się na „cytaty z Tennysona”). Kazik był przerażony i pytał, czy ja rzeczywiście w to wierzę. Ja na to:
– Nie tylko wierzę, ale wiem.
– Obiektywne warunki?
– Tak.
Przejął się tym bardzo, bo to mu zakłóciło „porządek rzeczy” – a Kazik przecież dąży do światopoglądu wszechstronnie jednolitego. Taki psychiczny monolit. Moje powiedzenie, „pierwsze westchnienie miłości jest ostatnim westchnieniem mózgu”38, burzyłoby mu całe gmachy – gdyby było słuszne. Miłość, co wynika z wspólnej idei przyświecającej dwojgu... itd., itd. – oto co jest godne w Kazika mniemaniu miana miłości. To już zahaczało o światopogląd, więc się nie mogłam w pełni wygadać, a moje skromne zdanie brzmi: cóż, każdemu wolno kochać inaczej. Jeżeli Kazik kocha przez Ideę, dla Idei, w związku z Ideą – pięknie, niech będzie i tak. Inny kocha jakimś demonicznym szałem, „spazmem pijanej duszy”, czy jak tam się denerwował pan Przybyszewski39 – i to też dobrze. I niechże temu również będzie wolno nazywać „rzecz” miłością, jeżeli „jako taką” się to odczuwa.
[dopisek w lewej strony:] Ile serc, tyle rodzajów miłości. Waldek mówi – „Miłość – to nie takie proste”. I nie ma racji. Dla jednego proste, dla innego skomplikowane. Ludzie żyją, umierają, znając tylko jeden rodzaj miłości – swój.
Ośmieliłam się powiedzieć, że Kazika jedyną wadą jest to, że nie chce mieć braków, a i w stosunku do otoczenia wierzy w wychowanie człowieka – doskonałości. A on na to, że... tak!! I potem – co Kalinin40 mówił o wadach. Słusznie, mądrze, trafnie. Wolę Oniegina41. Wolę jedną zabawną czy interesującą wadę od tysiąca nudnych zalet. A bawiłam się dobrze. Spotkałam tam wesołego kompana Andrzeja Wierzbę ze swoim towarzystwem, tańczyłam z nim parę „dzikich” fokstrotów, z Kazikiem niemalże namiętne tanga i slow, fruwałam w rzadkich (!!) polkach42 (i mnie się „fruwać” zdarza), a o dwunastej myślałam o wszystkich znajomkach naraz tudzież o tym – co przyniesie nowy rok?
Wczoraj (czyli w sam Nowy Rok) wstałam oczywiście dopiero na obiad i zaczęła się istna „pielgrzymka” znajomków: przede wszystkim mój kolektyw43 (nauka szła trudno, bo nikomu jeszcze sylwester z głowy nie wywietrzał), potem „czterej muszkieterowie” (coraz to któryś inny na półgodzinne pięć minut), Lutek, Alina, wreszcie Janek R[ajski]. Do kolektywu mam żal: Mamusia była bardzo chora i każdy najmniejszy hałas ją denerwował. Bolało ją strasznie. Nawet „chuligany”, gdy im o tym powiedziałam, zachowywały się „jak myszki”, mówiły niemalże szeptem. A wiem, jak to im trudno przychodzi, wziąwszy pod uwagę ich „rozbisurmanienie” i swobodę, do jakiej są u mnie przyzwyczajeni. Mój „kolektyw”, który zresztą nadal bardzo lubię, strasznie mi jazgotał, powtarzali jakieś piosenki na akademię (Jurek śpiewa równie ładnie, jak donośnie) i w stosunku do mnie byli jacyś tacy rozbałaganieni. Hm, mówiło się tyle i teraz jeszcze się mówi o moim zarozumialstwie. A przecież są wypadki, w których (wiem o tym) mam prawo czuć żal do otoczenia o pewną niesprawiedliwość, jaka mi się z jego strony dzieje. To nie żadne roztkliwianie się nad sobą, ale po prostu określenie sytuacji: przecież ja ostatecznie uczę ich po 5–6 godzin tego, czego sama nauczyłam się przez godzinę, a co im z kolei beze mnie by bardzo trudno przyszło. A oni potrafią przyjść, „wypompować” mnie do granic przeciętnej ludzkiej wytrzymałości i jeszcze robić szum i hałas, kiedy proszę, żeby się uspokoili, bo obok leży Mama i jęczy z bólu! Przecież nie będę na nich krzyczała jak „pani” na dzieci w ochronce. Chyba na rozumienie tych rzeczy nie wstyd jest być wystarczająco dorosłym.
À propos kolektywu – Anita stoi wyraźnie poniżej poziomu chłopców i wykazuje nie tylko brak zdolności, ale jakieś zadziwiające lenistwo umysłowe: jej nie brak jest czasu na naukę, tylko brak jej chęci do zrobienia samodzielnego wysiłkuumysłowego.
Kiedy tłumaczę coś chłopakom (szczególnie Jurkowi – Jurek w ogóle tylko dlatego jest na razie nieco poniżej mojego poziomu, że ma braki. Niedługo będziemy po prostu razem prowadzili kolektyw), to wiadomości czy jakieś wyjaśnienia wsiąkają w nich jak woda w gąbkę. A mówić do Anity, to jak wlewać coś prędko do sitka – wylewa się po bokach, a odrobina dostaje się do naczynia. Zdaję sobie sprawę, że z tych moich słów przebija niechęć do „holowania” Anity. I to jest prawda – czuję tę niechęć nie dlatego, że ona jest „niezdolna”. To byłoby z mojej strony co najmniej głupie. Czuję ją właśnie dlatego, że ta dziewczyna przejawia kompletny brak samodzielności. Odczuwam to (zadeklarowała mi to również i w słowach), jakby mi się zwaliła całym ciężarem na barki, mówiąc: „No, rób co chcesz, zobaczymy, czy ci się uda mnie czego nauczyć”. A sama ani drgnie.
Dzisiaj miałam swój „bardzo zaganiany piątek” (notabene poza niesamowicie śpiącą logiką cały czas byłam w fantastycznym humorze) powiększony jeszcze o tarapaty przy zdobywaniu dodatkowych zaproszeń na ten jutrzejszy „bal” absolwentek naszej budy44. Jak nie chcieli brać, to nie chcieli, a od wczoraj „łapią mnie za słowo” i urwanie głowy z tym miałam. Zresztą zdobyłam tylko połowę tego, co potrzebowałam, a o reszcie – dla Jurka i dwóch dla Aliny – marzyć nie mogłam. Psiakość! (Jak ja delikatnie klnę „na piśmie”). Ciekawe, jak wypadnie ta jutrzejsza zabawa „w ogóle”, no i jak będę się bawiła ja sama. I Waldek...
„Посмотрим, сказал слепой...”45.
Spróbujmy zrobić coś w rodzaju uogólnienia (ten bilans roczny). Zawsze kiedy spoglądam w przeszłość, dzielę sobie zupełnie odruchowo lata ubiegłe na „dobre i złe”. Zaczęło się to mniej więcej od powrotu z Austrii46. Pamiętam rok [19]46 – „rok oszołomienia” – z jednej strony radość powrotu, z drugiej – gruzy, do których się powróciło, i złośliwy światek dzieciarni, w której rozkoszne łapki się dostałam. Śmieszny akcent polski, czasem dziwaczna budowa zdań, kompletna nieznajomość historii Polski, „wieść” o stosunkach u nas w domu – to było „pasjonujące” dla dzieciaków. A ja sama – zła, napuszona, opancerzona jak symboliczny żółw (że niby taki wrażliwy). Obywatelstwo – polskie czy niepolskie? Kompromitująca chwila: „Osiecka, jakiej ty jesteś właściwie narodowości?”47. Nie wiem. Potem zima – błotnista, zła. Ojca praca w Neptunie48. Atmosfera straconej fortuny w domu, pułapki, w jakie się wpadło, wracając. Nawrót ataków ojca. I dalej – ta zima. Coś w rodzaju nostalgii za Austrią – Alpy, Rosenau49, suchy, głęboki śnieg. Taki to był ten [19]46 rok.
Rok [19]47 był dobry – pierwsza w życiu „paka” (czy coś w tym rodzaju), wesołe lato, szał piłki, wybryki, zabawy w Indian, łobuzerskie wypady, wiecznie podrapane kolana, zdobywanie szczytów topoli, pierwszy raz przepłynięta Wisła w poprzek. Wesoły umorusany łobuz, którego jedyną lekturą są Przygody Tomka Sawyera, Tiel Eulenspiegel und seine Abeuteur i Emil und die Detektive50. Długie spacery z ojcem, rozmowy o różnościach (przygody, podróże – czasem wniosek). Zaczynam myśleć.
Rok [19]48 – nigdy go nie lubiłam, chociaż nie odznaczał się niczym szczególnie przykrym. Rozlatuje się powoli „paka” do uganiania za piłką („Nasi”). Gimnazjum żeńskie – dziwne, krępujące stosunki. Początek fanatycznej przyjaźni z Ewuśką51. Moja rola „pazia” u stóp boginki. Łobuziak z podrapanymi kolanami i końskim zdrowiem i eteryczna księżniczka. Ja myślę o piłce, a ona czyta Przeminęło z wiatrem52. Rozmowy u Ewuni u internacie. Pytanie: co to jest miłość? Dla niej – kraina wymarzonych cudów. Dla mnie – rzecz interesująca, kiedy nie ma w planie jakiegoś „wypadu”, jakiejś gry w dwa ognie, w siatkę, plaży czy co tam wypadnie.
Rok [19]49 – Przełom. „O Roku ów”53 – ileż o tobie już napisałam, myślałam, uogólniałam i znowu rozdrabniałam... Zaczął epokę54.
Rok [19]50 – zły, męczący. Cały czas oczekiwałam, że coś się wydarzy, że skończą się tamte cierpienia lub przyjdzie jakieś olśnienie; w każdym razie coś nadzwyczajnego. Nic się nie wydarzyło. (Sopot55!). Rok czasu [!] na kontemplację. Ta potwierdziła i rozdmuchała ważność tamtego. Chwile załamań, nawrotów, chwile pewnego spokoju, jakiejś zmiany. W sumie – właśnie ów rok na kontemplację. Stępienie niemalże rozhisteryzowanej wrażliwości na literaturę z jesieni [19]49 roku. Rosnące zainteresowanie zabawami, tańcem, otoczeniem męskim. Brak „takowego”. Klub56 – nowy sposób wygłupów i współżycia, oszołomienie wywołane taką hulaszczą bandą wyjców, jaką zastałam na basenie, w porównaniu z subtelnościami ledwo powleczonych cienką błonką skaleczeń. Miłość Stacha i Ludwika57. Nieoczekiwane „powodzenie” u chłopców na basenie. Nie umiem na to reagować. Pierwsze marzenie o wyniku. Zerwanie z Ewą.
Rok [19]51 – dobry, cudny!
Ten rok zawsze uśmiecha się do mnie promieniście przez obóz szczeciński. Chyba już nigdy w życiu (ojej, nonsens! Ale niech już zostanie) nie będę na takim obozie. Jezioro Głębokie58. Rozkosz pływania na „ogrooomne” (wtedy) dystanse na jeziorze. Wygłupy wieczorem przy ognisku. Międzyzdroje. Kamień Pomorski. Zdjęcia. „Hej, dziadu Wieśku59”. Stargard!
No, ale to był nie tylko obóz szczeciński, ten rok 1951. Buda – piszę „wypracowanka” – dużo efektów, długie a niewodniste. „Sława” polonistyczna „na terenie”60. Przyjaźń z Elizą61. Zainteresowanie taką dziwną kategorią jak Dobroć. Rozwijam dalej swoją filozofię szczęścia. Czytam Balzaka, Voltaire’a62. Męczę Materializm filozoficzny Siwka63. Gram, a zaczynam lubić szczerość. Zazdroszczę ludziom prostoty.
Pierwsze rozpacze z powodu wyników (mimo obozów). Kompletny brak zainteresowania szkołą poza przedmiotami humanistycznymi.
Prace na odcinku harcerskim – „rozpasjonowanie”, pierwszy atak zetempowskiej lewicowości. Poznaję Janka Banuchę – czytam Romain Rollanda, Boya, Słonimskiego64. Uczę się patrzeć na kolory. Jestem pod wpływem Janka i jestem (nadal aktualne – jeżeli chodzi o rezultaty) tym zachwycona. Jednocześnie namiętność Stacha, „nieszczęśliwa miłość” Ludwika. Moje własne nawroty fali [19]49 roku. Dobry rok.
Rok 1952
Czy on był dobry? On był bardzo rozmaity. I dzieli się na trzy „etapy”: zima – pierwszy „szalony” karnawał przetańczony i (niepoważnie) przepity z Januszkiem, poznanie mojej obecnej paczki chuligańskiej i na skutek tego rozluźnienia basenowych więzi towarzyskich. Po wyjeździe do Karpacza ([19]51/[19]52) – ostateczne zerwanie z Ludwikiem. Jego komiczne oświadczyny, moje krętactwa, satysfakcja, wreszcie – „nareszcie” definitywne załatwienie sprawy. Ten szalony karnawał. Pierwsze zaniedbane treningi. Pierwsza próba przyjaźni z Teresą65 i „wprowadzenia jej w życie”. Okres przedmaturalny – przedłużenie karnawału – dużo tańczę, upajam się tym. Nie myślę o Jerzym. Matura – niepozbawiona uroku „chwila strachu i po bólu”. Okres pomaturalny – rozczarowanie: „te czasy przedmaturalne, ciągle pełne zmory maturalnej były przecież lepsze”. Zagadnienie – co począć ze Staszkiem?
Etap drugi: obóz w Złocieńcu. Przedtem jeszcze trening – bardzo forsowny. Pierwszy start motylem na mistrzostwach juniorów. Trzecia. Wreszcie sam obóz. Przyjaźń z Kajtkami. Uczę się prostoty. Słuszne zadowolenie z siebie. Jest mi dobrze. Przesadna i niepotrzebna praca uświadamiająca z Kazikiem na obozie. Początek przyjaźni (wówczas. Teraz już nie – skończyła się szczerość. Wtedy uwierzyłam – znowu) z Kazikiem. Znowu – nie umiem skończyć ze Stachem. Znowu wyrzuty – że on się przecież męczy. Olek wyjeżdża na Olimpiadę66. Trenuje Wieliński67. Początek załamania. A w ogóle: dobrze. Kajaki, słońce, zdjęcia – jeziora. Scysje z Aliną. Jurata. Egzaminy na uczelnię – za łatwo, żeby przyniosły satysfakcję. Spartakiada68 – załamuję się. Pojawia się Waldek – ze swoją „miłością”. Co z nim znowu począć? Godzę się z Aliną.
Etap trzeci – początek studiów, początek rozczarowania. 7 październik [!] – nawrót najgorszych, najbardziej bolesnych „spraw jesiennych”69. Jesień ciężka jak epidemia smutku. Boli.
Sprawa Teodora70, początek rozczarowania do Uniwerku. Dalej – jesień boli. Stach – znowu nudy i znowu „wyrzuty sumienia”. Kazik – to nie to, co na obozie. Praktyka odrzuciła mnie daleko od pięknej wizji Kazikowego wyobrażenia rzeczywistości. Tracę oparcie. Filozofia szczęścia „drży w posadach”. Strata Januszka jako partnera. Śmieszna rzecz, a dobija. Przy tym „humor na co dzień” raczej dopisuje.
Pojawiają się jeszcze stany „nowego życia” – Marek71, „kolektyw”, zacieśniane więzy z „chuliganami”. Nie widuję Janka. Okres świąteczny – kryzys tego października mija. Wychodzę z niego zadowolona. Zaczyna się nowy rok. Jestem „uzdrowiona” po ostatnim nawrocie (ojej, jak ja to głupio formułuję – ale to nic, w tym wypadku sobie wybaczę – obym tylko rozumiała) bez potrzeby okresu rekonwalescencji.
A więc zaczyna się Nowy Rok. Nie wiem, co przyniesie. Czekam uśmiechnięta i ciekawa i zrobię wszystko, abym nie musiała się na długo przestać uśmiechać. A wstępuję w ten Nowy Rok z poczuciem (i pewnością) czegoś bardzo ważnego: że nie wróci już miłość do Jerzego ani jej złudzenie. Minęły trzy „sylwestry” – trzy razy zaczynałam nowy rok z dwoma wnętrzami i bolesną, niepotrzebną nadzieją. Przyszedł czwarty nowy rok – jestem naprawdę wolna. Już nie potrzebuję oszukiwać siebie Stachem czy robić różne inne głupstwa – po prostu skończyło się. Nie kpię z tego, nie potępiam siebie i rozumiem „gorejącą treść” pod każdym najgłupszym nawet sformułowaniem dotyczącym mojej Wielkiej Miłości, a potem jej Wielkiego Wspomnienia, Złudzenia – czy jak tam było – zależnie od chwili.
Po prostu stało się tak, jak mogło się stać najlepiej – rozwiało się jak dym z fajki i pozostało wspomnienie, a nie jakaś jego wykrzywiona maska.
„Prawdziwa miłość, choćby nawet wygasła, pozostaje zawsze czymś wielkim – remember, my darling72”.
Miałeś rację, Jerzy. Pamiętam. I dziękuję Ci za to, że poznałam dzięki Tobie takie głębiny cierpienia i szczęścia, jakich już może nigdy nie będę mogła doświadczyć. To było godne życie. I jeszcze jedno, Jerzy – Twoje postępowanie przez całe te cztery lata było słuszne i uczciwe – bez względu na to, że wyciskało łzy bólu i upokorzenia: ukazałeś mi prawdę z chwilą, gdy ta stała się oczywista dla Ciebie, i ani chwili nie kłamałeś. Cierpiałam przez Ciebie, ale ty nie kłamałeś – więc nie cierpiałam z Twojej winy. Z mojej przyczyny też cierpieli – i cierpią – ale ja kłamałam. To była głupota i gorycz. Nie lubię patosu. Razi mnie nawet wtedy, gdy wiem, że wyraża uczucia prawdziwe. I dlatego trudno mi to powiedzieć, co czuję teraz. Ale powiem: żegnaj, Jerzy.
I niepotrzebnie był u mnie Janek w dzień Nowego Roku. To już nic nie znaczy i niczego nie zwiastuje.
Tell me why I don’t try to forget
Tell me why I do think of you yet
I know I will never bee free
If you once come to me.
If you know – tell me why73.
4 I 1952, niedziela
Ta zabawa pod każdym względem przeszła oczekiwania – to była taka Jedna Szalona Noc jazzu, humoru i naprawdę dobrej zabawy oraz poczucia, że... Eee tam, muszę iść spać, więc popiszę o tym szerzej jutro. A dziś całe popołudnie do wieczora siedział Jasiek Rajski i było cudnie (!).
„Kobieto, puchu marny...”74 (puch raczej ciężkiego kalibru).
5 I 1953, poniedziałek
Motto: O wielka próżności
Zaczniemy od początku:
wiecznej cnoty!
W sobotę prawie od rana byłam niesamowicie „zaganiana” – tym razem nie na U[niwersytecie], tylko w związku z zabawą: ciągle przedtem „nawalałam” w pracach organizacyjnych, więc chociaż ostatniego dnia musiałam się trochę „poudzielać” i pobiegać po mieście (ciastka, wina, ostatnie formalności). Skutek był taki, że buty miałam absolutnie przemoczone i nienadające się do użytku.
W domu zastałam... Janka. Siedział i czekał już dość długo i jego wyjątkowo przystojne „oblicze” nie wyglądało na zbyt „przejęte” ważnością chwili. I rzeczywiście to, co nastąpiło, w niczym nie było zbliżone do jakiegoś „rzucania się” na kolana itp. Prawdę powiedziawszy, to nawet nie wyobrażam sobie kogoś z „panów Rajskich” w tej formie „błagającego o przebaczenie” (obwohl ich es sehr möchte. Eigentlich es ist jetzt fart genau so wie vorher. Und ich hoffte, daß es ändert wird, daß er wird jetzt anders mit mir umgehen. Aber es ist gut so wie es ist. Etwas graues und unangenehmes, daß sogar Tränen koßtete ist geendet75). Przede wszystkim postarałam się o to, aby być jeszcze spokojniejsza niż Janek i nie okazywać „wzruszenia” i – radości. (Ojej, nastawiłam w tej chwili jakąś angielską stację, stąd jest, o dziwo, świetny odbiór. Ale jazz!! Bawię się przy tym świetnie). Rozmawialiśmy o różnościach, nie uchylając się zresztą od tematów związanych z naszym „nieporozumieniem”, osobą Jerzego itp. Wreszcie musiałam się już powoli wybierać. Janek prosił, żeby go „wziąć” – i jeszcze Andrzeja76 z Haliną B. Pokombinowałam, pokręciłam, a że miałam na to serdeczną ochotę i byłam ciekawa sytuacji w „trójkącie” Waldek, ja, Janek, więc wprowadziłam całe towarzystwo. Gdy czekaliśmy na Waldka, zastanawiałam się, czy to nie jest najodpowiedniejsza chwila na to, aby zostawić kartkę ze słowami wyjaśnienia, ale doszłam do wniosku, że to byłoby może potraktowane przez Janka jako dowód jakichś specjalnych łask i „przywilejów” (sam fakt, że wychodzimy, nie czekając na Waldka), więc nie zrobiłam tego.
Wreszcie zjawił się Waldek. Nie wyglądał na zdziwionego obecnością nieprzewidzianego partnera. Wyszliśmy. Byłam przekonana, że nie może być mowy o jakimś porozumieniu, o znalezieniu jakiegoś wspólnego punktu między ludźmi tak różnymi jak Waldek i Mały Lord. A jednak było nieprzewidzianie swobodnie i naturalnie. Waldek opowiadał o Zakopanym [!], śniegu, nartach, treningu i zakopiańskim sylwestrze, a wszystko to z niespotykaną u niego pogodą i – „wdziękiem” – o ile to tak można u niego nazwać (Waldek jest za męski na to, aby być po prostu „wdzięcznym”).
Już pierwsze wrażenie zabawy było bardzo przyjemne: „To wygląda jak prawdziwy bal” – pomyślałam, wchodząc, i przypominały mi się opisy balów z Tołstoja i Grossmana77. Śliczne trzy sale z dużymi lustrami i szklanymi rozsuwanymi drzwiami, lśniące posadzki, ładne, podobne do wielkich świeczników żyrandole. Dziewczęta w wieczorowych lub półwieczorowych sukniach. I wreszcie orkiestra z niezastąpionym Borgielem78 na czele, dokonującym na swej trąbce „cudów jazzowych”. Jakże to wszystko w niczym nie przypominało atmosfery i stylu „zetempowskich wieczornic”.
Gdy tylko otrząsnęłam się z pierwszego wrażenia, w którym poszczególne elementy zlewały się w jedną całość barw i dźwięków (nie byle jakich dźwięków!), zaczęłam rozróżniać te właśnie „poszczególne elementy”:
Tańcząc na przemian z Waldkiem i z Jankiem, rozglądałam się na wszystkie strony i odpowiadałam na ukłony znajomych. A było ich mnóstwo! Jako jedna z organizatorek nie mogłam przecież sprzedawać zaproszeń obcym, a i z moimi ex-koleżankami mamy sporo wspólnych znajomych, więc – „było się komu kłaniać”. W przerwach między tańcami witałam się ze wszystkimi, rozmawiałam o tym i owym i wysłuchiwałam (oraz sama wygłaszałam takowe) entuzjastycznych pochwał na temat orkiestry. Był Janek Regulski z Dianą (oboje bardzo przystojnie wyglądający i wdzięcznie zapatrzeni w siebie, mimo Januszka cynicznych uwag o stosunku do kobiet w ogóle, a do Diany w szczególności), Jurek D[ąbrowski] z Jadźką Suską79 (wspólna koleżanka z uczelni; nie z naszej grupy), jego przyjaciel, niejaki Wiesiek (wspaniale długonogi, przystojny chłopak o miłym uśmiechu) z sympatyczną dziewuszką (cechy szczególne – niebieska sukienka i nieprzeciętnie piękne nogi), Lutek Kozłowski ze swoją kompanią (wszystkie Jacki i Andrzejki), wszystkie „moje chuligany” w rozszerzonym składzie (był jeszcze z nimi Kajfasz, Jacek etc.) z niebrzydkimi „kociakami”, no i wreszcie niesamowita ilość [!] koleżanek ze starszych lat („moje współczesne” należą do raczej „za cnotliwych” na tego rodzaju imprezy) ze swoimi mniej lub więcej „znanymi mi znajomymi”.
Taki tłum znajomych oraz fakt, że od czasu do czasu musiałam wchodzić w swoją rolę „jednej z komitetu” – powodował, że czułam się, jeżeli nie gospodynią, to w każdym razie „współgospodynią” i do indywidualnego zadowolenia z dobrej zabawy dołączało się miłe uczucie – „że ten bal naprawdę jest taki bardzo balowy i tak się świetnie udaje”.
No, fantastyczna (nawet to już za wyblakłe słowo) była przede wszystkim orkiestra. Ten najbardziej obok Ch[arlesa] Bovery’go80 „jazzowy” zespół w Polsce mógł tym razem grać zupełnie nieskrępowany żadnymi względami (bo nikt nie odpowiadał za charakter zabawy. Ot, rozejdziemy się i „szukaj wiatru w polu”), co też w pełni wykorzystywał, budząc fale istnej ekstazy u wszystkich „jazzmanów” (a tych była przytłaczająca większość).
No cóż, jeżeli chodzi o mnie, to za mało będzie powiedzieć, że w takich warunkach bawiłam się świetnie. To była jedna z najwspanialszych zabaw w moim (pod tym względem urozmaiconym) życiu! Poza tym trudno o dwóch tak bardzo rozmaitych, tak efektownych pod względem zewnętrznym partnerów i tak m.in. dzięki kontrastowi, jaki przedstawiali – interesujących, jak moi. Bliższe koleżanki szeptały – „patrzcie, Agnieszka jest z Rajskim”, a wszystkie – i bliższe, i dalsze – robiły „maślane oczy” do Waldka. To nie była żadna „furora” (ostatecznie nikt nie stał pod ścianą, wzdychając smętnie do moich „dwóch niebiańskich partnerów”, a przeciwnie – wszyscy bawili się wspaniale, już chociażby dzięki samej orkiestrze), ale po prostu – „sukces towarzyski” nie lada, a pokażcie mi kobietę w wieku lat od 14 do 99, która by mogła szczerze powiedzieć, że jej te rzeczy nie sprawiają przyjemności!
Ja sama byłam w czarnej jedwabnej spódnicy i niebieskiej bluzce z tą czarną krawatką. Włosy miałam rozpuszczone. To wszystko jest niebrzydkie, ale w ogóle mam sobie pod względem mego zabawowego wyglądu do zarzucenia: bluzka mi ciągle wyłaziła (prawdę powiedziawszy, nie miałam czasu zająć się porządnie swoją „toaletą”), na skutek tego gniotła się więcej, niż „ma prawo” do tego [!], i w ogóle nie wyglądałam zbyt ładnie. Ot, tak sobie. Jeżeli chodzi o urodę i elegancję, byłam tak mniej więcej „pośrodku”. Hania Lisiewicz81 (była z jakimś przystojnym, wysokim jegomościem. Bardzo rozkochany, ona roześmiana) wyglądała prześlicznie (nie dziwię się jegomościowi). Śliczna jest również ta dziewuszka Andrzeja – Halinka B. I w ogóle towarzystwo zebrało się bardzo przystojne.
Sam taniec... Hm, nie wiem, z kim wolę tańczyć – z Waldkiem czy z Jankiem. Obaj tańczą dobrze (choć zupełnie odmiennie), z oboma tańczy się slow namiętnie i fokstrota z temperamentem (tu wolę Janka), obaj ładnie wyglądają w tańcu i mają to „coś”, co powoduje, że taniec z „osobą płci odmiennej” wywiera nieco inne wrażenie niż np. taniec z wałkiem od kanapy (kiedy tańczę np. z Lutkiem K[ozłowskim], to odczuwam właśnie „tyle”, co z „wyżej wymienionym” wałkiem. Zresztą nie tylko z nim jednym...). Z Waldkiem, szczególnie pod koniec, tańczyłam o wiele więcej (tak nakazywał zresztą sam takt), ale to nie przechyliło „szali” na niczyją stronę. Bawiłam się świetnie i kwita. Od czasu do czasu „poskakałam sobie” z którymś z „muszkieterów”, słuchając po raz setny tych samych, zawsze aktualnych zachwytów nad orkiestrą, i byłam w „siódmym niebie”. Gdyby mi ktoś w dniu 7-go października wieczorem powiedział, że tak się to wszystko jeszcze „odmieni” (jak mawiają dobre wróżki) – nigdy bym nie uwierzyła.
[akapit z lewej strony spięty klamrą:] Już dawno, dawno – chyba od „wisusowatych” czasów [19]47–[19]48 roku – nie czułam się tak szampańsko wolna i tak po prostu, bez filozofii i wewnętrznego samoprzekonywania – szczęśliwa jak teraz!!
À propos Waldka – to nawet zastanawiające, że przy całej satysfakcji i wrażeniu („pokazywanie się w towarzystwie”), jakie sprawia na mnie uroda Waldka – nie wywiera on na mnie żadnego większego wrażenia pod innymi względami. Znając siebie, wiem, że Waldek przy swoich walorach powinien mnie „podniecać”. Jeżeli nawet od czasu do czasu tak bywa, to nie jest to wynikiem impulsu, odruchem. To nie jest szczere – „wyduszam” to jakby z siebie samej. Mówię sobie: „co jest, u licha, przecież ci się ten chłopak podoba...”.
A jednak nie.
Jeślibym miała mieć jakąś mniej lub więcej trwałą „sympatię”, to bardzo bym chciała, aby posiadała ona takie „imponujące” walory zewnętrzne jak Waldek. Jednak wiem, że „tym kimś” Waldek nie mógłby być (chociaż kiedyś, wkrótce po obozie, a nawet i teraz, gdzieś w listopadzie, i takie plany snuły mi się po głowie). Ot – do niego „kolejka”, a on – do mnie: głupia satysfakcja i tyle.
Tak że wiem jedno: prawdą jest, że gdyby nie Alina, to nie zerwałabym gwałtownie znajomości z Waldkiem – w każdym razie na razie („ot, zobaczymy, co z tego wyniknie...”), ale prawdą jest również (wspominałam o tym niedawno), że to, co teraz robię, nie będzie mnie drogo kosztowało. Dlatego zresztą oceniam ten postępek bez entuzjazmu. Jak Waldek to przyjmie? Prawdę powiedziawszy, nie wiem. Ale musiałabym być jeszcze bardziej kiepskim niż jestem psychologiem i jeszcze większym niż jestem zarozumialcem, aby przypuszczać, że wyniknie z tego wielka „rozpacz”.
(Notabene ta Waldkowa historyjka to już całkiem na marginesie zabawy. Wtedy to nie było ważne: ja umiem się bawić!).
Po zabawie nie było mi dane wyspać się porządnie, gdyż już o 11-ej (a wróciłam o 7-ej) zebrał się, co prawda nie w komplecie (bawią się ludzie), mój kolektyw i uczyliśmy się tego i owego.
À propos: [strzałka prowadząca do słowa „kolektyw”:] o ile szalenie lubię Jurka i obu Zbyszków, za ich humor, za sympatię, szczerość i koleżeństwo, jakie mi okazują, za piosenki (Jurek i Zbyszek M[ejer]) i masę wdzięku i uroku (Zbyszek S[marzewski]), o tyle w żaden sposób nie mogę szczerze polubić Anity. I zła jestem na siebie za to, że fakt, czy ktoś jest bardziej lub mniej zdolny, wpływa na moje „lubienie”, ale nic na to nie mogę poradzić. Anitka jest tak jakoś dręcząco niezdolna, grzebalska i pozbawiona bystrości, polotu (pod tym względem istne przeciwstawienie Aliny – Alka jest uosobieniem lekkości połączonej z inteligencją i swoistym humorem – „ésprit”82), taka drażniąco jednostajna w swojej „milusińskości”! Zbyszek S[marzewski] powiada w dodatku, żeby uważać jednak przy niej na to, co się mówi (mimo to, że gdy przyjmowaliśmy ją do nas, zastrzegała się, że nic nie „wyniesie”, że skąd, że ona sama lubi „zbroić językiem” to i owo...), bo kotek może pokazać pazurki... etc., etc.
Paskudne stosunki.
No, mojego humoru to nie zmieni.
A wracając do niedzieli, to popołudnie (jak już pisałam) przegadałam z Jaśkiem. Rozmowa z Jaśkiem ma to do siebie, że choć dotyka moich najbardziej czułych, wrażliwych stron (kiedyś to przecież nawet bolało), nigdy nie ma w sobie nic krępującego („...o czym by tu teraz mówić?”). W niedzielę było cudnie (aha, to wczoraj!), a pokój został już zawarty do tego stopnia, że sprzeczaliśmy się już o różności, jak „za dawnych dobrych czasów”. Zmieniło się tylko jedno: Jasiek przyszedł nie „po książki” czy „w takim a takim interesie”.
Dzisiaj z trudem przenudziłam ćwiczenia (cały dzień!), wieczorkiem gadałam z rodzicami, no i teraz piszę. Jazz w radio był naprawdę wspaniały. Szkoda, że już się skończył.
W sobotę rząd zatwierdził „nową reformę dla świata pracy”83 – cholerna zwyżka cen. Wygląda na to, że chcą zaprzepaścić własną politykę. Do czego to podobne, żeby chleb szedł w górę! Wino, wódka, kosmetyki – ale nie chleb! W związku z absurdalnością i naiwnością tego dobrodziejstwa – sterty mniej lub więcej wiarygodnych plotek na mieście. Masy jęczą, a tym, w których to rzekomo godzi – jest wszystko jedno. (Choćby takiemu mojemu ojcu – czyż mu nie wszystko jedno, ile go chleb kosztuje? A choćby kosztował i 20 zł – najwyżej nie kupi jakiegoś nowego futra czy nie wyboruje jednej dziury więcej w ścianie, ale masy, o których interesy tu chodzi? Te „masy” płaczą w ogonkach i po sklepach i muszą ograniczać i tak już ograniczone potrzeby).
Co się dzieje?!! Quo vadis, Polonia84?
6 I 53, wtorek
To, czego się pragnęło i do czego się dążyło, nie jest prawie nigdy tym, co się osiągnęło (tym razem à propos Jaśka). Może stąd, że bardzo często tak właśnie bywa, płynie to ludzkie przeświadczenie, że szczęście nie istnieje, „bo szczęście jest tam, gdzie nas nie ma”.
„Cacko, za którym ręka goni
Traci urok, gdy je trzymać w dłoni”85.
George Byron
To zresztą nie jest jakaś „przekora” świata, rzeczy i celów. Po prostu ludzie, gdy „dążą” i „marzą”, przypisują swoim „celom” lub „przedmiotom marzeń” cechy przesadzone lub w ogóle nieistniejące. Stąd (niesłuszne) rozczarowanie, gdy „cel” się „urealni”.
To na szczęście nie jest reguła.
7 I 1953, środa
A jednak w żaden sposób nie mogę zmusić się do uważania na geografii gosp[odarczej]! Więc popiszę sobie. Wczoraj miałam taki dzień „ni w pięć, ni w dziewięć”: Najpierw kilometrowe zebranie zetempowskie, potem tłumy „gości”, na których tym razem wcale nie miałam ochoty (kiedyś wreszcie trzeba odespać „sylwestra” i ostatnią sobotę).
Najpierw przyszedł [!] Januszek, Rybka, Andrzej „et company”86 i strasznie bałaganili. Zresztą było całkiem wesoło, tylko – powtarzam, nie miałam na nich tego dnia ochoty. Przypomina mi się powiedzenie Marysi Szrederówny87 (prześliczna czarnulka – chodzi do mojej dawnej „budy”), która jest „niesamowicie zakochana” w Januszu Regulskim: „Jaka ty jesteś szczęśliwa, że on u Ciebie przesiaduje, że z Tobą rozmawia, że tyle z nim jesteś!!”. Rzeczywiście, lubię bardzo tych swoich „wisusów”, ale z chęcią bym czasem trochę tego szczęścia „odstąpiła”. Janusz Regulski...
Po nich, właściwie wtedy, kiedy już naprawdę nikogo się nie spodziewałam, przyszedł Kazik z Maćkiem, a potem Jurek – Szafsko88. Z tego całego towarzystwa „miałam ochotę” tylko na Jurka, z którym można pogadać o „rozmaitościach” i o jego osobistych tarapatach, nie siląc się na światopogląd. Tym bardziej jednak ucieszyło mnie jego przybycie w obecności obu „działaczy”. Sam fakt, że pocałowaliśmy się „na dzień dobry”, a Jurek mruknął „się masz, siostrzyczko” – wprowadził jakąś atmosferę lekkości, humoru i niebrania wszystkiego tak przeraźliwie „na serio”, jak tamte oba typy (jeszcze Kazik potrafi być taki bardziej serdeczny – może dlatego że jego stosunek do mnie jest bardziej osobisty niż Maćka, ale Maciek to taki „walczący proletariusz z nienawiścią w oczach”). Mówiliśmy trochę o tej reformie, trochę znowu o mojej „miękkości”, trochę o tym, dlaczego jednak odrzuca się jazz (chociaż „jako taki” jest nieszkodliwy, to jednak pochodzi z Zachodu i dlatego podoba się „niektórym typom”, z którymi „walczymy” {albo nie}). Jurek zapalił się przy tym jazzie i mówił, że nie może nie lubić jazzu tylko dlatego... A oni swoje – mądrze i po marksistowsku. I że prawdziwy komunista musi być zdolny do poświęceń, bo cel ważny, a przeszkody... Uf, to męczy i (ostatnio) złości.
Bo nie potrafię już „wielbić” inteligencji i entuzjazmu Kazika. To było dobre na obozie, gdzie człowiek był „oderwany od świata” i wszystko w Kazikowym światopoglądzie tak się pięknie zgadzało i układało w odpowiednie szufladki. Niestety – nie wytrzymało próby rzeczywistości. I lubić Kazika tak jak wtedy też nie potrafię: oni są tacy nietolerancyjni i jednostronni. To jest nudne, chociaż mądre. A dlatego jest nudne, że chcą być bez przerwy poważni i nieskazitelni, i że nie potrafią żartować ze swoich celów. A w Kazika dziwaczne uczucie do mnie też nie wierzę. On powiada, że nie można kochać człowieka o obcych lub wrogich poglądach, że życie osobiste nie istnieje „jako takie”, tylko wypływa z życia kolektywu, w którym się pracuje w organizacji...
Brrr... Ja nie jestem zdolna tym długo oddychać. I sama nie wiem, jak z tego wybrnąć: wzięto mnie za kogo innego i trudno mi się wycofać. Nie chodzi mi o samo „rozczarowanie” (ojej, co to by się działo – cała „bomba”!), ale o ewentualne przekonywanie mnie, „nawracanie”, konieczność stawiania argumentów, obnoszenia mojej, niezbyt sprecyzowanej, „pozycji”. Mnie jest z tym dobrze, że jestem „stara anarchistka”, jeżeli chodzi o „postawę polityczną”, to entuzjazmuję się walką o pokój (we wszystkich, oby szczerych i skutecznych „wydaniach”) i nikomu krzywdy nie robię. Czuję się z tym dość „promiennie” i uczciwie, a od nich bym się zaraz dowiedziała, że jestem wróg albo tępak (jedno gorsze od drugiego).
Potem poszłam spać, a potem zaczął się „dzień dzisiejszy” – szary, nudny, „cały w wykładach”. Marek się powtarza, a więc ostatnie urozmaicenie zawodzi. Uwielbiam, jak Jurek ze Zbyszkiem śpiewają „jazz”, ale ktoś nierozumny urządził rzeczy tak, że przerwy są krótsze niż wykłady, więc nudzę się „sowicie”.
Czytam Noce i dnie Dąbrowskiej89. Dobra psychologiczna książka i bardzo interesująco napisana – ot, po prostu „dobrze się czyta”. O ile Tołstoj entuzjazmuje się fatalizmem, Marks – walką klas, o tyle u Dąbrowskiej życie jest jakimś skomplikowanym splotem i walką namiętności, co jest bardzo ciekawe i żywe – tak „osobiście” przemawia do czytelnika.
Tak się ostatnio trochę zastanawiałam nad rodzajami miłości: są takie, gdzie obie strony kochają, są jednakowo „aktywne”, ale są i takie, z których jedna bardzo kocha, a druga pozwala na to, żeby „być kochaną”. U Dąbrowskiej występują „i te, i te”. W wypadku drugim zawsze kobiety są tą stroną kochającą. A ja im zazdroszczę. Żadna z moich dotychczasowych „namiętności” nie wypływała z moich dążeń. Po prostu chciałam złapać „jedną srokę więcej” albo miałam chęć widzieć w tym kimś tylko dobrego kolegę, aż tu nagle „sroka” czy „kolega” zaczynał się domagać czegoś innego. Jeżeli to nie było wyraźnie wstrętne, a nawet czasem budziło coś w rodzaju przyjemności – zaczynał się taki właśnie dość dziwaczny (ale jakże popularny) „romans”. Nie mówię, że robiłam to zawsze „na przekór sobie”, że byłam „zimna” etc. Ale jednocześnie dobrze wiem, jak często „rozkoszne rendez-vous90” ze Stachem rozumiałam tylko jako niemiły obowiązek („ojej, już szósta, umówiłam się ze Stachem, a trzeba to »odbębnić«...”). Inna rzecz, że sprawiało mi to czasem niemałą przyjemność, ale to były chwile – w sam raz jak u tych panów u Dąbrowskiej, „co się pozwalali kochać”.
Chciałabym przeżyć jakąś taką „przygodę” (niekoniecznie aż naprawdę „miłość”), gdzie włożyłabym w namiętność całą siebie (bez względu na [to], czy „partner” będzie też taki „aktywny”, czy „bierny”, jak ja w moich dotychczasowych, skąpych zresztą, przeżyciach).
Chciałabym przeżyć taką „przygodę”, gdzie odczuwałabym namiętności, a nie – więzy. A do tej pory było odwrotnie.
To „chciałabym” wcale nie znaczy, że akurat teraz o niczym innym nie marzę. Jestem teraz swobodna jak szatan i dobrze mi, że aż ha! Tylko nie mam już ochoty na taką rolę w „miłościach”, jak do tej pory, i jeżeli nawet się „pogrążę”, to już „po uszy”.
Może to znane „cierpienia”, „szarpaniny” i tym podobne straszności, ale wolę to niż dotychczasowe niepełne rozkosze.
13 I 53, wtorek
Mam ostatnio taką „dobrą passę”, że czasami aż mi się wierzyć nie chce. Dzisiaj dopiero mam pierwszy dzień pecha w tej passie: pożyczyłam Anicie spódnicę w kwiaty. Ona mi ją oddała, a ja „posiałam” i nie mogę znaleźć. Na pewno już się nie znajdzie i co ja teraz zrobię?! Okropnie się boję maminych awantur, szczególnie tych, gdy ma rację. Ale wróćmy do faktów przyjemnych:
W czwartek na treningu było bardzo wesoło i wygłupiałam się z Kajtkiem aż strach. Strasznie bym chciała mieć kiedyś takiego dzieciaka jak Kajtek – z takimi żywymi, błyszczącymi oczami, z takim uśmiechem, wdziękiem, temperamentem i błyskotliwą inteligencją!
Z Aliną prawie wcale nie rozmawiałam, bo obiecałam wracać ze Stachem (!!). Mnie się zawsze zdaje, jak go pewien czas nie widzę, że to jest dawno przebrzmiałe i zakończone, a przecież to jest właśnie „to nierozwiązane” i palące. Tego wieczoru nie przeprowadzał żadnych mniej lub więcej „ostatecznych” rozmów, bo oboje wpadliśmy w jakiś nawrót szału i oboje, każdy na swój sposób, nie mogliśmy i nie chcieliśmy się opanować. Myślałam, że to się wobec tego nadal tak będzie ciągnąć jak żywy „wyrzut sumienia” urozmaicony „chwilami rozkoszy”, ale teraz sama nie wiem, co myśleć: w niedzielę nie byłam na AWF-ie91 na treningu, bo się wysypiałam po zabawie (do tego wrócę). Potem uczyłam się u Jurka. Przychodzę – telefon. Dzwoni Stach – „Przyjedź do mnie zaraz”. „Nie mogę”. „Dlaczego?”. „No nie mogę, uczę się, a nie jestem sama”. „Nie przyjedziesz?”. „Nie przyjadę.” „Zrywam z tobą” (tu u mnie, mimo wszystko, „chochlik śmiechu” drapie gardło: „Zrywam z tobą!” – ha, ha, ha!). „Nie bądź śmieszny”. „Nie, mówię poważnie. Przyjedziesz?”. „Nie.”
No i nie pojechałam. Nie dlatego, że nie miałam czasu. Wprost przeciwnie – do wieczora siedziałam samotnie w domu i „kułam” (!) gramatykę. Ale wiedziałam, że Stach jest tam w domu, że gdybym pojechała, to byłoby między nami coś więcej niż to, na co bym ewentualnie miała ochotę (ta przychodzi zresztą tylko w obecności Stacha i nigdy za nim nie tęsknię – nawet w okresie „przypływu”). A tego bałam się jak ognia. Nie mam wyrobionego zdania o swoim temperamencie miłosnym, ale wydaje mi się, że przypominam dziecko, które woli lizać lizaki niż jeść cukierki. O ile odczuwam przyjemność pocałunku i pieszczoty, o tyle wszelkie „dalej” powoduje u mnie gwałtowne ochłodzenie (!) i zwyczajną niechęć, jeżeli nie wstręt. Ponieważ nie lubię robić na przekór nie tylko swoim chęciom, ale i swoim kaprysom, więc tym bardziej i w tym wypadku postawiłam na swoim.
Szkoda, że trenujemy razem. Stacha słów, znając go, nie mogę uważać za ostateczne, a ja naprawdę mam tego dosyć i z chęcią bym je za takie przyjęła.
Przecież ja jestem chodzącym zaprzeczeniem wszelkiej moralności, nawet tej szczerej, prawdziwej! Jeżeli lubię „poszaleć” i „poflirtować”, to wolno mi to „uprawiać”, jeżeli jednocześnie nie istnieje ktoś, z kim jestem bądź co bądź związana moralnie. To, co ja robiłam, to nie jest tylko „amoralne” lub nieuczciwe w stosunku do Stacha. To jest po prostu takie postępowanie, na jakie człowiek nie powinien sobie nigdy pozwolić. Dlatego jeśli chcę być „niebieskim ptakiem”, jakim się czuję; jeżeli chcę mieć prawo do takiego samopoczucia, to muszę naprawdę „zlikwidować” sprawę Stacha. Ojej, ile razy ja już tak mówiłam!
14 I 53
Wczoraj przejmowałam się tą spódnicą i dlatego nie pisałam właściwie nic o „elementach” mojej „passy”. Dzisiaj co prawda spódnica się nie znalazła, ale powiedziałam o tym mamie i wcale nie była zła, więc nic mi nie przeszkadza wrócić do mojego szaleńczego nastroju:
Bawię się. Bawię się, śmieję i... flirtuję – jak dawno nie. I to „bawienie się i śmianie” bawi mnie bardziej niż za czasów „jednego podstawowego smutku”. Tamto dręczyło, męczyło i przeszkadzało w najwspanialszych chwilach. A teraz jest mi tak swobodnie, tak niebiesko, tak pańsko na duchu! Jestem zadowolona z siebie i pewna siebie i upajam się życiem. I wciąż czekam na coś jeszcze przyjemniejszego, weselszego!
W sobotę złapałam wesołą dwójkę z techniki wydawniczej (zgrywałam komedię przy przezroczu jakiegoś linotypu czy czegoś takiego i nawet ponury asystent rozpogodził oblicze, przerażony moją naiwnością w zakresie rzeczy, które drukuję). Wyszliśmy potem w szalonym humorze (mój „kolektyw i ja”) i wygłupialiśmy się przez całą drogę do domu. W domu długo nie siedziałam, bo wybierałam się z Edkiem S92. na zabawę.
Edek S[obczak] to jeden z tych „Francuzików”93. Wrócili niedawno i wciąż jeszcze zachwycają się „naszą rzeczywistością”. Mają w sobie sporo szczerego entuzjazmu i dziwię się, jak mogą tak długo go zachować. Wolę „kapitalistyczną Francję” niż „socjalistyczną Polskę” z całym jej bagażem zakłamania, ograniczenia i propagandy i dlatego nie czuję się swobodnie w towarzystwie „fanatyków” – po prostu cierpię na myśl, że wolno mi mieć tylko takie i takie zdanie.
Edek jest miłym, dość przystojnym chłopcem, trochę do mnie podobnym „w typie” (silnie zbudowany, wysoki blondas z nieposkromioną czupryną i bardzo niebieskimi oczami. Te oczy i śliczny uśmiech to cały jego wdzięk. Na uczelni uchodzi za „bóstwo”. To gruba przesada). Nie mam o nim na razie dużo więcej do powiedzenia ponad to, że jest „miły”: z rozmów z nim nigdy nie mogę wnioskować, czy jego jakiś brak bystrości, rozmachu, nawet polotu wynika z braku swobody w mówieniu po polsku, czy po prostu z pewnej przeciętności intelektualnej, której zaobserwowanie u kogoś powoduje u mnie zobojętnienie. W każdym razie żadne cudo. Tańczy nieźle i można z nim przyjemnie spędzić wieczór. Kłopotliwe w przebywaniu z Edkiem jest to, że ma „powodzenie” na uczelni „szalone” i dziewczęta, a nawet chłopcy lubią komentować całe jego postępowanie, a nawet każdy ruch i słowo. To albo mi imponuje, albo denerwuje. W sobotę było bardzo przyjemnie.
W niedzielę była zabawa w Domu Dziennikarza. Na początku bawiłam się z Markiem, ale ponieważ lubię sobie poszaleć i tańczyć trochę „ze wszystkimi”, więc „urywałam” mu się od czasu do czasu i „używałam swobody”, ile wlezie. Humor miałam fantastyczny! Wreszcie bawiłam się na przemian z Andrzejem J. (nasza potęga intelektualna, typowy dziennikarz + lew salonu w ciekawym, swoistym stylu. Interesująca maniera. Tańczy dobrze) i Lechem Wolskim94 (ten usiłujący na wszelkie uczciwe i nieuczciwe sposoby „spartyjnieć” – hrabia).
Gadaliśmy o rozmaitościach, śmiechu było mnóstwo. Wreszcie Andrzej gdzieś znikł i bawiłam się do końca z Lechem. Krętacz z niego i pozer niesamowity, z tego jednak gatunku, który podoba się kobietom. Z wielką przyjemnością wywlekałam jego pesymistyczny oportunizm i „naleciałości” i przeciwstawiałam memu kłopotliwemu bałaganiarstwu i „oportunizmowi”, z którego jestem zadowolona. Leszek jest gorzej niż „urodzonym burżujem” czy urodzonym „indywidualistą-egocentrykiem” – jest typem karierowicza, który chce być dzisiejszym człowiekiem, ale przejawia się to tylko jako dążenie do „kariery” w naszym stylu. Taka „walka o byt” w warunkach dyktatury proletariatu (sic!). Zresztą to dość popularny typ człowieka, co pragnie być „u żłobu” i chciałby, aby to było spowodowane Ideą – ale nie jest. To męczy. Leszek się z tym czasem dosłownie „wije”. Daje mu to posmak „dekadenckości”, czasem zmęczenia, czasem zblazowania, które to „rzeczy” i jako prawdę, i jako pozę (z umiarem stosowaną) lubię. Umiem z takimi ludźmi rozmawiać. W ogóle lubię kontrasty.
Z zabawy wyszliśmy przed końcem – „na kawkę” do Kaskady95. Leszek jest eleganckim, obytym chłopcem, z cyklu doświadczonych z kobietami. Lubię być z takim „typkiem” na dancingu – chociaż nie mam zamiaru korzystać z jego doświadczenia. Czuję się dobrze, swobodnie – „w świecie”. Wróciłam do domu o 3-ej rano, ale w świetnym humorze i wcale nie śpiąca.
À propos „reprezentacyjności” mężczyzny: Marek jest bardzo inteligentny, zdolny, interesujący – ale na zabawie wygląda strasznie nieefektownie, bardzo biednie (to już nie bardzo jego wina) i tak jakoś „fajtłapowato”, chociaż tańczy bardzo, bardzo, bardzo dobrze. A to już rzecz kobiecej próżności (a może zresztą nie tylko kobiecej – nie wiem, dlaczego mężczyźni wmówili tę cechę tylko kobietom), że lubią, aby partner „wyglądał”.
Nauka idzie „na 102”. W indeksie mam dwie piątki, kolektyw (nawet Anita) poprawia się z dnia na dzień (Jurek jest wręcz olśniewający), chwalą mnie ciągle za siebie i za kolektyw – bardzo mi miło. W dodatku przestali tak mnie surowo krytykować i po ciekawej rozmowie z dziek[anem] Litwinem i Ryśkiem Danielewskim (aktywista wydziałowy) dowiedziałam się, że mam objąć jakieś „bardzo wysokie” stanowisko w KU ZSP96. Przyznam, że to mi już do szczęścia niepotrzebne – no ale jeszcze jedno pole dla popisania się możliwościami (feeee!).
Lubię Anitkę. Jej brak zdolności czasem mnie jeszcze denerwuje, ale ona ma zniewalający wdzięk, w ogóle masę uroku i tak jakoś ciepło i kochanie do mnie lgnie, nie bacząc na moje złości, nerwy i kaprysy – że naprawdę nie sposób się oprzeć. Jest jeszcze bardzo naiwna i przejmuje się bardzo „przygodami” z chłopcami (ma duże powodzenie, z którego nigdy do „końca” nie skorzystała), i strasznie się entuzjazmuje byle miłym głupstewkiem, a przejmuje – byle potknięciem. Ładnie tańczy. Ma doświadczenie baletowe (tańczy „estradowo”) i nie jest na tym punkcie (co ważne) zarozumiała. Próżna – na tyle, na ile powinna być kobieta. Lubi powodzenie, dobrą zabawę itd. Poza tym ciepłe kociątko.
W swoim entuzjazmie dla współcz[esnej] rzeczywistości miewa luki i zastrzeżenia, których [!] sama przed sobą boi się postawić. Jeżeli już je postawi – nie wie, co z nimi począć! Skłonna (i to bardzo) do poddawania się wpływowi silniejszej indywidualności. Dobrze, że o tym wiem, bo nie powinnam skorzystać (np. chociażby w dziedzinie poglądów politycznych – mogłabym posiać u niej kompletny zamęt. Po co? – chociaż już trochę to zrobiłam).
15 I 1953, czwartek
Całe popołudnie przesiedziałam dziś u Janusza – przyszłam omówić z jego mamusią sprawę wyjazdu w góry, to raz, a w ogóle to „tak sobie” – u mnie nie można siedzieć [słowo połączone strzałką z dopiskiem:] buduje się (kominek97), to się siedzi u Januszka. Lubię bardzo ich dom – prześliczne, eleganckie mieszkanie przepełnione ciepłą, wesołą, „wszędobylską” obecnością pani Lichomskiej. I ją samą też bardzo lubię – przyszłam dziś przed Januszem i siedziałyśmy sobie we dwie, plotkując po babsku. Jest bardzo „mamusiowata” i „ciepła”, zakochana we własnym mężu i synu, a jednocześnie pełna jeszcze energii, sił żywotnych i ochoty (oraz możliwości) do zabawy. Jest jeszcze ładna i bardzo apetyczna – jak świetne ciasteczka, które piecze.
U nich jest takie szczere i zadowolone „ognisko domowe”, a ja mam do tego słabość. Postanowiłyśmy jechać do Bukowiny Tatrzańskiej98 (Zakopane tuż, a nie ma tej przeraźliwej „sezonowości”), ułożyłyśmy budżet i ostateczne terminy (załatwiamy sobie przez Orbis99). Ponieważ Janusza przerwa kończy się wtedy, kiedy moja się zaczyna, więc jadę przed egzaminem z geografii (wyjazd 29 I, powrót 7 II: osiem dni!). Przyjadę 7-go – egzamin – i znowu wolne. „Nawalę” kolektywowi z geografią, ale to przecież pamięciowy przedmiot i możemy się sami nauczyć, a resztę z nimi zrobię. To wszystko łatwizna! Po obgadaniu tych spraw siedziałam u nich jeszcze do wieczora. Przyszedł wkrótce Janusz, potem z góry „nadleciał” Andrzej, jedliśmy jakieś domowe „cudeńka” – frykasy, śmieliśmy się dużo z powodu i bez, pokłóciłam się z Andrzejem o Brechtowski teatr, gadaliśmy z „mamą” o polityce, bawiłam się z Psotką (taki pies) po [!] tapczanie, wyczekałam wspólnie z Panią L[ichomską] na „tych naszych chłopaczysków” i wreszcie, wciąż bałaganiąc, wyszliśmy (Janusz szedł na uczelnię na jakąś akademię, Andrzej do Bogdana, ja do domu) – kurząc amerykańskie morrisy100, gadając bzdurki i snując projekty.
Cieszę się, że jadę z Januszem i jego mamą! Czuję się z nimi bardzo „w domu”, u siebie. [dopisek z prawej strony:] No a „smak goryczy” – to była rzecz chwili. Nie wróci.
[dopisek z lewej strony:] Jedzie jeszcze Janusz Regulski. W dechę! 18 I
Nie chcę nic „zapeszać”, ale zdaje się, że będę pisała recenzje do „Po Prostu”101. To byłoby cudownie! Za artykuł płacą ok. 100 zł! Zaraz bym kupiła mamie buty, ładny materiał na sukienkę, potem wykombinowałabym jakiś wyjazd do Krynicy. Mama jest u nas w domu taki „Kopciuszek”. Nie gra na fortepianie ani nie dostaje piątek – ot, żyje i robi wszystko za nas oboje i dla nas, słucha o naszych sukcesach i znosi nasze fochy, nerwy i kaprysy.
No, a to „Po Prostu” byłoby „piękne” nie tylko ze względu na 100 zł. To w ogóle szalenie przyjemne – być drukowanym.
Jest u nas w grupie niejaki Staszek Wiechno102. Inteligentny chłopak, smarkacz jeszcze (1936 rocznik103), pochodzi ze wsi i pisze całkiem niezłe wiersze. Mają one to do siebie, że operują wielkim, patetycznym słowem. Gdzie mokro – to od razu powódź, gdzie wiatr – to zaraz huragan, smutek – to rozpacz, łzy – to tragedia. Porównania: same rubiny, perły; wszystko targane, szarpane... A ja nie lubię...
Lubię, żeby było jak u Tuwima104 – po prostu, a tak bardzo naprawdę i tak bardzo wzruszająco. Żeby była melodia i serce, i mądrość...
...Jeden wiatr – w polu wiał
Drugi wiatr – w sadzie grał.
Cichuteńko, leciuteńko,
Liście pieścił i szeleścił – mdlał105.
[kartka złożona na pół, na jednej stronie tekst przekreślony do dopisku z 22 stycznia:]
Waldek!
(Wysłane – 6 I 52)
Na to, o czym teraz napiszę, byłam zdecydowana jeszcze przed zabawą 3-go stycznia. Chciałam po prostu spędzić z Tobą „ostatni wieczór” – to raz, a po drugie – skonfrontować swoje postanowienie z rzeczywistością, niejako przekonać się o tym, jak będę się czuła i co będę myślała – potem. Ale do rzeczy:
Otóż nie możemy dłużej przeciągać naszej znajomości – i to bez względu na jej ewentualny charakter. Domyślasz się zapewne, co jest powodem mojej decyzji – nie znasz tylko pobudek, które mimo naszych rozmów i stanowiska, jakie w nich ostatnio zajmowałam, tak pokierowały mymi krokami: wiem, że uważasz „postawę” Aliny za nielogiczną i bezcelową. Masz słuszność. I ja myślę podobnie. Wiem, że nikt i nic nie może wpłynąć na zmianę czyichś uczuć. Wiem, że moja taka czy inna postawa nie wpłynie na Twój stosunek do Aliny. Wiem jednak, że ta sama moja „taka czy inna postawa” „może przyczynić” się do tego, że będzie jej – „trochę lżej”.
I myślę, że jeżeli mogę przynieść człowiekowi ulgę, to należy to uczynić – chociażby nawet chodziło o złudzenia i chociażby danie tego złudzenia mogło kosztować. Bywają takie okoliczności, w których człowiek kieruje się czymś innym niż impulsem – być może, że czymś lepszym, trudniejszym, być może – po prostu niepotrzebnym.
Cóż, oceń to po swojemu – sprawiedliwie. I nie miej do mnie żalu.
Agnieszka
16 I – Sen. Jerzy! Jerzy (Przesadziłam 22 I)
[druga strona kartki złożonej na pół:] Wysłane
22 I – Zajadam jabłka i wspaniałą czekoladę – myślę nielogicznie o logice i jestem tak przepełniona szczęściem, że aż dziwi, że się nie przeleje.
19 I 1953, poniedziałek
Jest mi smutno.
Jestem rad,
jestem zawsze rad106!
CIAG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
3 Właśc. „Życie miewa swoje wybryki, i to cały jego wdzięk” – wyimek z Brewerii Tadeusza Boya-Żeleńskiego, (1874–1941), pisarza, felietonisty, publicysty, satyryka, poety, kronikarza, krytyka literackiego i teatralnego, eseisty, tłumacza, działacza społecznego, lekarza pediatry, wolnomularza i współtwórcy kabaretu Zielony Balonik. Boy-Żeleński wspólnie z Ireną Krzywicką, która była jego życiową partnerką, założył w Warszawie w latach trzydziestych Poradnię Świadomego Macierzyństwa – prywatną klinikę propagującą edukację seksualną, świadome macierzyństwo, antykoncepcję. Osiecka podzielała poglądy Boya i Krzywickiej w kwestiach prokreacyjnych, Boy natomiast imponował jej przede wszystkim jako krytyk teatralny i literacki, eseista i tłumacz literatury francuskiej, zob. Tadeusz Boy-Żeleński, Od autora, w: tegoż, Brewerie, Warszawa 1926, s. 5.
4„– I was in love with somebody / who really wasn’t there, / somebody I’d made up. / – You can always build up / another image for yourself / to fall in love with. / – No, I can’t. That’s the trouble / I lose the capacity for building / I run short of the stuff / that creates beautiful illusions, / just if a gland stopped working” (ang.) –„– Byłam zakochana w kimś, / kogo właściwie nie było / kimś, kogo wymyśliłam / zawsze możesz stworzyć / inny obraz siebie, / w którym możesz się zakochać. / – Nie, nie mogę. Problem w tym, / że tracę zdolność tworzenia / brakuje mi tego, co / tworzy wspaniałe iluzje, / jakby ten gruczoł przestał działać” (przeł. red.), fragment tekstu Johna Boyntona Priestleya (1894–1984), angielskiego pisarza, dramatopisarza, scenarzysty, krytyka literackiego, eseisty i publicysty. Rozstrzelenia, powiększona czcionka, słowa wzięte w ramki i podkreślenia dodane przez Agnieszkę Osiecką w momencie sporządzania notatki dziennej oddane zostały w tekście głównym przez druk rozstrzelony. Podkreślenia, które autorka dodała później (np. przy okazji lektury i redakcji własnych zapisków), zostały zachowane w tekście głównym. Poprawki i dopiski, których autorka dokonała później, oddane zostały za pomocą pogrubienia. W przypadkach szczególnych rozstrzeleniom, podkreśleniom i innym wyróżnieniom towarzyszy komentarz w przypisie.
5 Jan Rajski (Mały Lord, Rajskie Dziecko, Wielkie Trzy po Trzy, 1934‒2015) – przyjaciel z czasów szkolnych, brat Jerzego Rajskiego, zob. przyp. 54, s. 23. Po drugiej wojnie światowej zamieszkał z rodziną w domu przy ulicy Walecznych 16 na Saskiej Kępie. Należał do paczki grającej w siatkówkę w ogrodzie Osieckich. Często odwiedzał Agnieszkę Osiecką, która pomagała mu w nauce (zwłaszcza języków obcych oraz przedmiotów humanistycznych). Uczył się w IV Liceum Ogólnokształcącym im. Adama Mickiewicza w Warszawie („Mickiewicz”), maturę zdał w 1953 r., został lekarzem (onkologiem i radioterapeutą). Był mężem aktorki Barbary Burskiej, która wspominała jego relację z Osieckimi następująco: „Agnieszka znała bardzo dobrze całą rodzinę Rajskich. Tak. Kolegowała się z Jerzym (ur. 1933), Jankiem (ur. 1934), do szkoły chodziła z ich przyrodnią siostrą – Teresą Pendzińską (najstarszym dzieckiem pani Rajskiej), a w domu Rajskich bawiła się z maleńką wówczas Marylką (najmłodszym dzieckiem pani Rajskiej). [...] W pewnym momencie Jerzy poróżnił się z Agnieszką, a Janek nie – nadal przychodził do uzdolnionej humanistycznie koleżanki po pomoc w wypracowaniach z polskiego. Tak. Janek nadal do nich przychodził i, co więcej, bardzo był zaprzyjaźniony z matką Agnieszki. Jej mama była kobietą wielkiej klasy – była cudowną, przepiękną, ciepłą panią, córką prawdziwego przedwojennego pułkownika. Janek lubił słodycze, a ona robiła cudowne ciasta, więc on do niej przychodził i – zdarzało się – długo z nią rozmawiał. To były zresztą czasy, kiedy Osiecki odszedł od pani Osieckiej do Pellegrini – czego Agnieszka nie mogła mu darować (i słusznie zresztą). W każdym razie często pod nieobecność Agnieszki Janek rozmawiał z jej matką. A jak już Agnieszka przyszła, to o czym rozmawiała z Jankiem? Zwierzała mu się. Janek ją kiedyś zwyzywał za miłość do jakiegoś wojskowego z Legii – takiego nieciekawego faceta bez palca. Agnieszka mówiła Jankowi: »Zobaczysz, on będzie w przyszłości generałem«. Dużo sobie mówili, radzili się siebie, ale i też wzajemnie krytykowali – jak to przyjaciele. Mówili sobie prawdę. [...] Jacy oni byli: Agnieszka, Janek, Jerzy – to pokolenie urodzone przed wojną, a wychowane w stalinizmie? Niezwykli. Dorastali w okropnych czasach, a umieli się fantastycznie bawić”, Z Barbarą Burską rozmawia Karolina Felberg-Sendecka, w: Karolina Felberg-Sendecka, Koleżanka. Wspomnienia o Agnieszce Osieckiej, wybór, red., oprac. Karolina Felberg-Sendecka, Warszawa 2015, s. 21–22.
6Alina Krzcińska (Ala, Alka, w pierwszym tomie dzienników błędnie jako Alicja) – pływaczka z CWKS-u, uczennica szkoły im. Mikołaja Reja w Warszawie. „A l i n a K r z c i ń s k a – chodzące nieszczęście z pretensjami. Lubi podkreślać fakt, iż nie zrozumie jej ten, kto nie jest i nie będzie nieszczęśliwy jak ona (np. ja). Lubi otoczenie tzw. ludzi żywych – prostych, dobrych, szczerych i wesołych. Umie popsuć swym humorem humor całemu towarzystwu, jak również zmienić go w ciągu 5 minut. W miarę inteligentna; pod względem nauki – niemalże tępa i niechętna. Nudzi jej się w życiu. Męczy się w stylu »gnijącej w zastoju« burżujki. Z góry zakłada, że (dlatego, że jest sobą) nie dojdzie do celu, i nie próbuje tego nawet wtedy, gdy jej się w tym chce pomóc. Częściowo jest, częściowo udaje »subtelnie wrażliwą«. Pozuje, że nienawidzi w ludziach pozy. Zdolna do krytyki i tolerancji,lecz nie do zrozumienia. Samokrytykowana, zrezygnowana i [w] skrajnej depresji. Lubi, gdy się nad nią rozczulić. Poza z gatunku półnieświadomych. Pływa z ambicją”, Agnieszka Osiecka, Dzienniki i zapiski. 1951, red. Karolina Felberg-Sendecka, Warszawa 2014, s. 390.
7Radcy pana radcy (reż. Jerzy Leszczyński, premiera 5 listopada 1952 r. w Teatrze Ludowym w Warszawie) – sztuka Michała Bałuckiego (1837–1901), pisarza, komediopisarza i publicysty. Teatr Ludowy w Warszawie – warszawska scena teatralna, zob. s. 327.
8 Geldhabowska – określenie pochodzące od tytułowego bohatera sztuki Pan GeldhabAleksandra Fredry (1793–1876), poety, komediopisarza, pamiętnikarza, wolnomularza. Geldhab stanowił symbol nowobogackiego, pazernego i przebiegłego parweniusza.
9 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: Zerbrochene Krug (niem.). Rozbity dzban (tyt. oryg. Der Zerbrochene Krug, reż. Bertolt Brecht, Berliner Ensemble) – sztuka Heinricha von Kleista (1777–1811), niemieckiego pisarza, poety, dramatopisarza, publicysty. Berliner Ensemble (BE, od 1949 r.) – Zespół Berliński. Zespół teatralny z Berlina założony przez Bertolta Brechta (właśc. Eugen Bertholt Friedrich Brecht, 1898–1956), niemieckiego dramatopisarza, pisarza, poetę, teoretyka teatru, reżysera. Pod koniec 1952 r. BE zawitał do Polski – Osiecka zobaczyła wówczas kilka jego przedstawień.
10Matka(tyt. oryg.Mat’, 1907) – powieśćMaksyma Gorkiego(właśc.Aleksiej Maksimowicz Pieszkow, 1868–1936), rosyjskiego pisarza, dramatopisarza, publicysty. Recenzja Osieckiej ze sztukiMatkawystawionej przez Brechta w Warszawie nie była zbyt pochlebna: „InscenizacjaBrechtai wykonanie artystów niemieckich odarło rzecz z uczucia, a pozostawiło [!] na jego miejsce patos, co brzmi nieszczerze”, zob.Agnieszka Osiecka,Dzienniki i zapiski. 1952, red. Karolina Felberg-Sendecka, Warszawa 2015, s. 534.
11 Socrealizm (in. realizm socjalistyczny) – sposób przedstawiania rzeczywistości uchwalony w styczniu 1949 r. na IV zjeździe Związku Zawodowego Literatów Polskich w Szczecinie jako oficjalna doktryna w literaturze polskiej. Socrealizm jako kierunek w sztuce powstał w 1934 r. w Związku Radzieckim, a następnie opanował pozostałe kraje bloku socjalistycznego. Socrealizm był uznawany przez partię komunistyczną za „podstawową” i „jedyną” metodę twórczości artystycznej: „Program realizmu socjalistycznego był oszczędny w hasłach tyczących bezpośrednio poetyki. Przeważały wśród nich wskazania tematyczne: ideologiczne założenia metody narzucały postulat aktualności treści. Przedmiotem przedstawienia jest współczesność społeczeństwa budującego socjalizm. Literacki obraz miał być jednak wybiórczy; istotne jest przede wszystkim to, by zachowana w nim została »społeczna hierarchia ważności poszczególnych zagadnień« [...]. Najważniejsze miejsce zajmuje w tej hierarchii praca i dlatego ona stanowi temat specjalnie uprzywilejowany”, Wojciech Tomasik,Realizmu socjalistycznego program, w: Słownik realizmu socjalistycznego, red. Zdzisław Łapiński, Wojciech Tomasik, Kraków 2004, s. 266. „Nie jestem zwolenniczką »propagandy na siłę« i masowych pieśni, i tańca »labada«, i moskiewskiej mody, i wierszy »programowych«, i 99% naszej współczesnej »państwowo-twórczej« literatury raczkującej w pieluchach socrealizmu, ale za to jestem entuzjastką socjalizmu i wierzę