47,90 zł
Osiecka zakochana, osądzana i bezlitośnie szczera w swoich zapiskach.
Kolejny tom dzienników, bez którego nie sposób zrozumieć dziś Agnieszki Osieckiej. „Wolę być Niekochaną niż Grafomanem” – notuje. Osiecka w latach 1954–1955 poznaje jednego z najważniejszych mężczyzn swojego życia, debiutuje w STS-ie i ma szansę wrócić na łono Związku Młodzieży Polskiej, ale nie obejdzie się bez ostrej oceny kolegów i koleżanek.
Ona – zawsze kilka kroków do przodu przed innymi. Rozwija swoje talenty i świetnie punktuje epokę.
Rok 1955 był przełomem w życiu Agnieszki Osieckiej, ale ona wtenczas tego nie wiedziała. Owszem, co nieco przeczuwała, niczego jednak nie mogła wiedzieć na pewno. Znamienne, że notując wrażenia z ważnej wystawy w Zachęcie, przy obrazie „Zraniony stół” Fridy Kahlo postawiła dwa znaki zapytania.
Z pewnością wielu czytelników będzie zaskoczonych obrazem poetki, jaki wyłania się z kart tej książki.
Początek 1954 r. był dla Agnieszki Osieckiej czasem niezwykle trudnym. Sąd Centralny ZG ZMP zajmował się wówczas kwestią jej ewentualnego powrotu do organizacji. Podczas obrad koledzy ze studiów dziennikarskich zarzucali jej niesłychane rzeczy, np. „obcość m.in. w… uczesaniu”. Zarzekali się nawet, że jeśli dojdzie do rehabilitacji Osieckiej, oni rzucą legitymacjami. Takie rzeczy działy się wiosną, potem było już tylko gorzej. Osiemnastoletnia diarystka odkryła bowiem, że „ma w sobie dwie istoty, które siebie wzajemnie nienawidzą”. Jedną z nich była beznadziejna sentymentalistka, drugą – kobieta na wskroś próżna. Moje »powodzenie« jest zagadką dla mnie i dla moich najbliższych. […] Im większa jest moja obojętność dla »nich wszystkich« i im bardziej mnie męczą, tym więcej ich się koło mnie kręci. I tym »energiczniej«. Ale »próżność« nie pozwala mi dać im ostatecznego »kosza«. Raz więc pisała o sobie: Dochodzę do wniosku, że gdybym miała ciut większy temperament, to byłaby ze mnie nie lada kurwa. Chwilę potem reflektowała się i składała najrozmaitsze przyrzeczenia: Jeżeli za 3–5 lat nie przestanę być taka jak teraz i jeżeli Janusz będzie taki jak teraz, to wyjdę za niego za mąż. […] I jeszcze jedno postanowienie: nigdy, nigdy już nie »uwiodę« chłopaka ot, tak, »dla sportu«. Jeżeli się kiedyś kimś zajmę, to tylko dlatego, że zakiełkuje we mnie jakieś prawdziwe uczucie. Aż w końcu stało się – zakochała się bez wzajemności w pewnym Ryśku, którego nie umiała do siebie przywiązać, bo to był „człowiek-artysta, człowiek-treść, człowiek-bogactwo, a nie chłopczyk, którego treścią jest nic albo trochę, marzeniem ja, a on dla mnie – niewiele więcej ponad »rzęsy i loki« – zdobycz!”.
Osiecką twórczo rozwijały rozczarowanie, rozpacz i niespełnienie. Nic więc dziwnego, że w pierwszej połowie 1955 r. zaczęła wreszcie publikować teksty w prasie kulturalnej, zorganizowała z przyjaciółmi teatrzyk, a potem DSS, w końcu też wzięła się do przekładania poezji rosyjskiej. Latem spotkała Witolda Dąbrowskiego – jednego z najważniejszych mężczyzn w jej życiu. Chwilę później zadebiutowała w STS-ie jako autorka tekstu piosenki. Choć stała się modna i popularna, histeryzowała, że w porównaniu z kolegami z STS-u niczego jeszcze nie osiągnęła. Z jednej strony zdawała sobie sprawę, że niespełnienie artystyczne u dziewiętnastolatki to „histeria i… próżność”, z drugiej – marzyła o napisaniu „epopei »antyodwilżowej«”, w której wyraziłaby swój niejednoznaczny stosunek do ówczesnych przemian społeczno-politycznych.
Wolę […] być Niekochaną niż Grafomanem – deklarowała. Szkopuł w tym, że jako pisarka czuła się bardzo niepewnie: Straszne jest to, że usiłuję opisywać świat tylko dlatego, że nie umiem go namalować. Kombinowała, że może powinna wyjść za mąż za malarza: Mogłabym temu człowiekowi wiele pomóc. Skąd wiem? Ot, choćby ze zdziwionych okrzyków Byka – »Ty się znasz!!«. Mogłabym pomóc, a sama miałabym jakąś cząsteczkę siebie w tym jego malowaniu. Ale czybym go nie znienawidziła?.
Agnieszka Osiecka (1936–1997) – polska poetka, autorka tekstów piosenek, pisarka, reżyser teatralny i telewizyjny, dziennikarka. Od 1954 roku związana była ze Studenckim Teatrem Satyryków (STS), gdzie zadebiutowała jako autorka tekstów piosenek. Prowadziła w Polskim Radiu Radiowe Studio Piosenki, które wydało ponad 500 piosenek i pozwoliło na wypromowanie wielu wielkich gwiazd polskiej estrady. Od 1994 roku była związana z Teatrem Atelier w Sopocie, dla którego napisała swoje ostatnie sztuki i songi. Dorobkiem Agnieszki Osieckiej zajmuje się założona przez córkę poetki Agatę Passent Fundacja Okularnicy.
Agnieszka Osiecka pośmiertnie została odznaczona przez Prezydenta RP Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1087
Copyright © Agata Passent, 2018
Przypisy i indeks
Karolina Felberg-Sendecka
Opracowanie wstępne materiałów archiwalnych
Marta Dobromirska-Passent
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Korekta
Irma Iwaszko
Projekt graficzny
Zbigniew Karaszewski
Książka powstała we współpracy
z Fundacją Okularnicy im. Agnieszki Osieckiej.
Zdjęcia z Archiwum Fundacji.
Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. dołożył wszelkich starań, by dotrzeć do wszystkich właścicieli i dysponentów praw autorskich do zdjęć zamieszczonych w niniejszej książce. Ze względu na to, że do dnia oddania książki do druku nie udało się ustalić niektórych autorów zdjęć i źródeł ich pochodzenia, wydawca zobowiązuje się do wypłacenia stosownego wynagrodzenia osobom uprawnionym, których tożsamości nie udało się ustalić, niezwłocznie po zgłoszeniu się ich do wydawcy.
ISBN 978-83-8123-610-2
Warszawa 2018
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02–697 Warszawa, ul. Gintrowskiego 28
ZESZYT XXXI1
A[GNIESZKA] OSTOJA OSIECKA2
[8 X 1953 – 11 X 1954]
1Brązowy zeszyt z wytłoczonym na okładce napisem: BRULJON [!] AKADEMICKI.
2Ostoja (a właściwie: Bożena Ostoja) – pseudonim urodzonej 9 października 1936 r. Agnieszki Osieckiej. Używała go w dziennikach od 1949 r., a zapożyczyła od ojca Wiktora Osieckiego, który pod pseudonimem Ostoja wstąpił w 1937 r. do Związku Autorów i Kompozytorów Scenicznych.
5 I 54 – nudno i pracowicie.
6 I 54, środa
Jak wyżej.
Poza tym czytam Brandysa Między wojnami3. Wdzięczna mu jestem za tę książkę. Troja miasto otwarte4czytam drugi raz i, jak poprzednio, z nie mniejszym napięciem i „odniesieniem do samej siebie” – niż przedtem.
Pamiętnik Juliana Szarleja5 wywiera na mnie w pewnych okolicznościach owo rzadkie u mnie wrażenie, że wszystko jest bez sensu i właściwie nie warto etc… Słowem, przenosi mnie w świat pojęć owych pięknoduchów, dla których Pankrat6 ma tyle litości (tzn. pogarda plus współczucie), a nasz Litwin7 tyle nienawiści. Mam z tymi ludźmi, tak czy inaczej, wiele wspólnego i nie przestanę mieć, zanim [!] nasze życie nie stanie się atrakcyjniejsze i dopóki ja sama nie stanę się „kimś” (budownictwo dla przyszłych pokoleń nie ma dla mnie w żadnym wypadku uroku). Wiem, że nasza Droga jest słuszna, tylko, niestety, diabelnie trudna i mało na niej owych sukcesów efektownych, które są podstawą mego dobrego samopoczucia (należę do odmiany ludzi, których „laury” nie skłaniają do spoczynku, a stanowią bodziec i, przeciwnie, porażki raczej zniechęcają, niż pobudzają. Dopiero ich przemyślenie skłania [do] rozpoczęcia wysiłku na nowo, ale też bez zapału, a z suchym postanowieniem i nadzieją na „laury”, które dopiero naprawdę „rozbudzą” mnie).
I dobrze się dzieje, że zaraz po Julianie mówi u Brandysa Pankrat. Daje odpowiedź, słuszną i ludzką, na wszystkie znaki zapytania, do których prowokuje mnie Julian (sam ich nie stawiał, bo nie chciał8wiedzieć, a raczej było mu wszystko jedno), no i raczy patrzeć na takich jak Julian – przede wszystkim bez cielęcego, bałwochwalczego podziwu, z jakim zwykle do wnętrza pięknoducha zaglądam.
A ludzie (publika w kinie i teatrze i jej reakcje, „masa” studencka) są tak okropni, że prowokują do odwrócenia się z niesmakiem. I nawet łatwo się za to rozgrzeszyć – przecież sama ich wszystkich nie „wychowam”, nie nauczę odczuwać piękna, a za to oni „psują mi krew”.
Byłam na Rzeczpospolita zapłaci Auderskiej: przeciętna sztuka, przeciętnie grana. Jeden Grabowski świetny w „takiej sobie” roli Stańczyka9 – on tworzy rolę, a nie rola jego.
Wczoraj ciekawa rozmowa z ojcem10 o Brandysie. Zagadnienie „łopatologii” i jej złego oddziaływania na artystyczne walory utworu. Ja: „Sztuka polega na tym, żeby pisać tak, że czytelnik po przeczytaniu sam dopowiada sobie komentarz taki, jakim by go napisał autor, gdyby go napisał” i „Trzeba rzucić parę kresek (ale jak??) i zapytać – »no i co pan na to?«”.
Ojciec mówi o Aragonie, o Priestleyu i Marcelim Prouście11.
Mama kupiła znowu sporo nowych książek: do poprzedniego Diderota i Filantropa doszły jeszcze Ludzie i zdarzenia Andrzejewskiego, Za białym murem A. Seghers i Nowela fantastyczna Tuwima12. A czasu na czytanie piekielnie mało w porównaniu z tym, co jest do przeczytania. A ostatnie wakacje, poza literaturą teatrologiczną, zmarnotrawiłam w najwyższym stopniu!
Napisałam komentarz o literaturze niemieckiej, w który włożyłam sporo pracy, ale wyszła przydługa kobyła (jak na komentarz) i dla nieokreślonego czytelnika. Ale niesmak po niej nie pozostał – przydało mi się szczególnie zbieranie materiału. Powtórne przeczytanie Siódmego krzyża13A[nny] Seghers wywarło na mnie oszałamiające wrażenie. Niektóre sceny, gdy przymknę oczy, widzę i przeżywam jeszcze teraz z równą siłą.
Była dziś bardzo ciekawa próba zespołu dramatycznego. Obgadywaliśmy pomysł inscenizacji na temat W-wy. Poddałam myśl, wywiązała się cała bardzo zapalona wymiana koncepcji i wspólnie stworzyliśmy całkiem ciekawy szkic. Jeszcze mi się nigdy tak ciekawie „kolektywnie” nie myślało.
Prof. Płatkow powiedział mi dzisiaj: „Pani dobrze mówi po francusku”. Bardzo się z tego cieszę – jest to jednak jedyny język, w jakim zrobiłam krok naprzód w ostatnich czasach. Na resztę brak mi czasu. Co zrobić? A lektoraty nic nie dają. Po kursie wezmę się za to [!] solidnie. Liczę bardzo na Edka14. On mi pomoże we francuskim, a ja jemu w niemieckim i angielskim15. No i czytać!! Czytać po angielsku. Czytać po angielsku i po rosyjsku co najmniej tyle, co [!] po francusku i po niemiecku! No i tłumaczyć sobie z włoskiego – od Wielkiej Nocy będę co jakiś czas kupować „Unitę”16.
Obżeramy się z ojcem czekoladą i pomarańczami i zaczyna mi się poprawiać humor, który mam ostatnio nadkwaszony. Męczy mnie ograniczoność niektórych osób z mego otoczenia i brak czasu, którym mogłabym swobodnie rozporządzać. Boję się silnie zarywać nocy, bo czeka mnie podstępna sesja (kolektyw17, egzamin z kryminalistyki!).
Myślę o Andrzeju18. Ciekawe, co byłoby, gdyby… Głupie – co by było, gdyby słoń do karafki wlazł!
7 I 53, czwartek19
Jestem w stanie dość silnej depresji, której przyczyny nie umiem dokładnie określić. Oczywiście – sporo nauki i trudności z nią związane (bardzo mi trudno opanować duży, pamięciowy materiał), zła organizacja studiów, którą ostatnio odczuwam szczególnie silnie, wreszcie „zmora” egzaminów na kursie – wszystko to wpływa na marne samopoczucie. Ale nie tylko to. Jestem zła i rozdrażniona z powodów, które kiedy indziej wywołałyby tylko grymas niesmaku albo zostałyby przyjęte jako coś zupełnie naturalnego. Odczuwam potrzebę kogoś, z kim mogłabym pomówić (nie o tej „depresji” oczywi ście – to fanaberie, które tak [czy] inaczej miną, gdy odpocznę i doprowadzę w sobie wszystko do jakiego takiego porządku) o wszystkim – choćby o pamiętniku Juliana Szarleja, kogoś, kto by przewyższał mnie pod względem moralnym i intelektualnym, a właściwie pod każdym względem. Moi najbliżsi – Mama i Janusz20 – nie mogą mi tego zastąpić, bo Mama jest subiektywna i co by nie mówiła [!], chodzi jej o pewne określone sprawy, a Janusz jest za prosty. Dystans, jaki niezależnie od nas powstał między Èlise a mną, niszczy tę ewentualność, a Alina21, posiadając ogromną inteligencję i umysł obserwacyjny oraz umiejętność wypowiadania swoich spostrzeżeń, za bardzo jest pozbawiona mojego zaufania, no i – również za dawno nie szperała we mnie.
Nie sądzę, aby przy pewnych warunkach trudno było mnie zrozumieć – trudność tę widzą odnośnie [do] siebie tylko ci ludzie, którzy żyją w sferze mniemania o sobie, a nie rzeczywistego stanu rzeczy, a o to siebie nie podejrzewam, miewam większe złudzenia co do ludzi niż do samej siebie i bardziej też jestem w stosunku do samej siebie bezlitosna. Toteż zrozumieć mnie nietrudno. Natomiast ocenić nieco trudniej, zwłaszcza widząc we mnie tyle, ile ja o sobie wiem. Chodzi mi tu przede wszystkim o stosunek mój do literatury i o odpowiedź na dręczące pytanie, które mnie w związku z nim bardzo „obchodzi” – czy przy takim jak jest obecnie stanie rzeczy będę mogła wydać plon, o jakim marzę. Jedyne, co utwierdza mnie w przekonaniu, że „tak”, to fakt, że podejrzewam rozmaitych wielkich pisarzy o tę samą pobudkę. Jeżeli „ambicja” (żeby to tak pokrótce nazwać) dyktuje rzeczy ludzkie i piękne, to czy można przesadzać, że się „nie uda” – właśnie dlatego, że dyktowała [to] ambicja, a wszystko inne było wtórne?!
Jestem człowiekiem, który odszedł od „tamtych”, bo mają fałszywą i nieludzką ideologię, treść, a do „tych” jeszcze nie doszedł, bo mają brudne paznokcie i nie umieją rozmawiać moim językiem. Stąd wypływa „teoretyczność” mojej wiedzy i moich poglądów22. Tacy właśnie szlachetni teoretycy jak ja i Andrzej stoją bezwzględnie „po tej” stronie barykady, ale z tymi, w których tłumnie stoimy, nie mamy nic wspólnego poza wspólnym wrogiem i odległym, choć pięknym celem, jakim jest komunizm. To jest niby wszystko, a jednak „na co dzień” – niewiele.
I nie zbliżymy się do tych ludzi i ich spraw dopóty, dopóki lata wykształcenia i równouprawnienia nie doprowadzą ich do naszego poziomu albo dopóki my sami nie nauczymy się z nimi współżyć (prawdziwie!), jeszcze zanim oni tam dojdą.
I to drugie „dopóki” jest jedynie słuszne. Andrzej bardzo się wstydzi, że jest inaczej, i wierzy, że jednak dojdzie do tego, czego od siebie wymaga.
Ze mną jest dużo, dużo gorzej.
Przydam się społeczeństwu nawet wówczas, jeżeli nie dojdę tam nigdy, ale powinnam i chcę dojść. To jest dużo trudniejsze, niż się o tym mówi i myśli tak na co dzień. Tu trzeba nie tylko uprzejmej miny i współczucia (choćby najszczerszego, bo przecież wynikłego z głębokiej solidaryzacji [!]) z tzw. prostym człowiekiem. Tu trzeba jeszcze masę umiejętności, delikatności i serca (Jestem na najlepszej drodze – Gdańsk – sierpień 1954 r. {praktyka – „teren” etc.}). To jest sprawa nie tylko mego pełnego dojścia do moralnej doskonałości człowieka, który chce być komunistą. To jest jeszcze sprawa tego, czy potrafię napisać rzeczy dla naszych czasów ważne. Dlaczego Auderska i Broszkiewicz23 piszą swoje najlepsze rzeczy na tematy historyczne? Dlatego, że nie posiadają [!] z ludźmi, którzy stanowią te 90% w Polsce i którzy są narodem – nic wspólnego poza wspólnymi pojęciami. Co jest dla tych ludzi ważniejsze – marksistowskie, słuszne i ciekawe ustawienie na nowo spraw królowej Bony, Szopena i Mickiewicza24 – czy też sprawy ich własnego życia? No bezsprzecznie te drugie. Ale mało jest autorów, którzy potrafiliby powiedzieć o nich z równie [!] talentem i równie ciekawie, jak mówią o sprawach historii naszej literatury i sztuki. To, że tak hucznie i dokładnie na nowo ustawiamy Matejkę25, jest w obecnej sytuacji przejawem nie tylko dobrych stron naszego życia. Ci „ustawiacze” zdają egzamin wobec historii, ale marnie im idzie z egzaminem wobec człowieka.
I od tego właśnie „dojścia” zależy, czy tacy jak Andrzej i ja zdołamy zdać ten drugi egzamin – stokroć ważniejszy.
Popełniłam już jeden „grzech”. Powinno być tak – „wierzę w człowieka, chcę być komunistą”. Mam zacięcie do pióra, więc tędy dojdę do tych spraw. Chcę pisać. U mnie było inaczej: chcę pisać, ale Gorki26 powiedział, że „kto nie może w nic uwierzyć, ten nie powinien żyć”. Skoro „żyć” – a więc i pisać. Wtedy dopiero „uwierzyłam”.
To nie jest w porządku, mimo że (jak to przed chwilą wyraziłam – znajdzie ją) być może plon będzie taki sam. Tego dziewiątego „grzechu” jednak nie chcę popełnić. Brandys powiada, że socjalizm, żeby nie wiem ilu Szarlejów odeszło, potrafi stworzyć swoją własną kulturę. Ale do tego nie dojdzie się na drodze (nie wiem jak marksistowskiego!!) „ustawienia” królowej Bony. To jest potrzebne, ale nie przede wszystkim. Na ogół pomarańcze podaje się dopiero na deser.
No a ja na razie może umiem napisać coś i nieźle o Słowackim, ale na pewno nie potrafiłabym napisać choćby tak prościutkiej, a przecież dobrej sztuki jak wczorajszy Kret27! I jeżeli za 10 lat pozostanę wewnętrznie taka jak teraz, to i wtedy nie będę tego potrafiła – choćbym już umiała pisać o Słowackim nie „nieźle”, a wspaniale.
Lenin28 powiedział, że o „wielkości pisarza stanowi to, w jakim stopniu dotknął podstawowego konfliktu epoki”.
A ktoś inny, nie pamiętam kto – powiedział jeszcze bardzo dawno – „Życie jest walką”.
A ja chcę być wielkim pisarzem. I będę walczyć – aż do czasu, kiedy przekonam się, że nic z tego nie wyjdzie. Wtedy zostanę nauczycielką i będę się starała wychować innych tak, żeby żaden z nich, zanim wybierze sobie przyszłość, nie patrzał na świat przez pryzmat siebie, ale żeby spojrzał na siebie przez pryzmat świata.
Wieczorem
Jest mi smutno z powodu Janusza.
Ciężkie są te pierwsze dni nowego roku.
Janusz bywa przykry i złośliwy w drobiazgach. W takich drobiazgach, że nie zwróciłabym na to uwagi, gdyby nie to, iż czuję, że robi to z jakąś intencją, tylko nie wiem jaką. Może zrobiłam mu jakąś przykrość (nie jestem w ciągłym obcowaniu aniołem) i tak się „mści” albo po prostu mniej mu na mnie zależy niż przedtem i chce mi to dać do zrozumienia, żeby przy ewentualnym zerwaniu było mi lżej? Bo ja wiem. Tak czy inaczej – smutno…
Nie chce mi się uważać (siedzę na kursie). Nie chce mi się uczyć techniki i geografii. Nie chce mi się jeździć na Kasprzaka29.
Chcę być na plaży nad cudnym jeziorem, czytać Feuchtwangera30, pływać, łazić po lesie, rozmawiać z ciekawymi ludźmi, mieć w pokoju masę świeżych kwiatów, mrużyć oczy i patrzeć na promień słońca sączący się przez zielone soczyste liście, głaskać pięknego kota syjamskiego, patrzeć na obłoki, leżąc na plecach pod drzewami, jeść pieczone kasztany w Tyrolu, mieć oswojonego jeża, śmiać się, śmiać, śmiać!!!!
Jestem zmęczona. Równie bezpodstawnie, jak – bardzo.
Zresztą wiem dlaczego: źródłem moich zapałów i energii jest sukces, nie porażka. No a ja – niewiele miałam tego bodźca ostatnio, a przede mną – kupa pracy. I żaden sukces się nie szykuje.
A w ogóle to – ironia losu. „La poule aime la coq, mais le coq aime la cochon – et c’est la vie”. Mais mois, je les n’aime pas – pas un que l’autre et c’est la plus triste chose de ma vie, qui peut être hereuse mais aussi, bien sûre, elle peut être… Mais ce n’est pas temps encore pour penser comme ça31.
10 I 54, niedziela
Uczymy się geografii. Materiał jest ciekawy, ale opanowanie go przychodzi mi z wielką trudnością. Nigdy nie miałam wielkich złudzeń co do pamięciowej strony moich zdolności, ale teraz jest gorzej, niż mogłabym przypuszczać. Zdać zdam – ale jak?!
Kolektyw mi nie pomaga, raczej szkodzi. Tylko przy przedmiotach „problemowych” jest inaczej.
Jedynym „wytchnieniem” (tu już chodzi nie tylko o geografię – nie dałam się przecież „sfetyszyzować”) są czarujące seminaria z prof. Wolpem32 (literatura romantyczna), z których wychodząc, czuję się po prostu bogatsza, mądrzejsza, no i – języki, szczeg[ólnie] francuski.
Osobiste życie – żadne. Projekty jak zawsze śmiałe i dalekie. Marzenia uparte. Jestem teraz bardzo „skrystalizowana” – noszę w sobie żywą deklarację – prawdziwy program minimum z „maximum”. Tylko z tym programem minimum to różnie bywa.
Na dworze cudowny śnieg. W przyszłą niedzielę idziemy do Muszkatów33. Pierwszy raz mam taki „interesowny stosunek do ludzi” – patrzę na nich i myślę o tym wyjeździe do Paryża. Nie mam nadziei, ale to nie przeszkadza mi pragnąć. Tym bardziej że moje własne życie wypełnia mi tylko nauka i literatura. To jest ([–] w moim wypadku) wiele, no ale samym tym i przyszłością – żyć nie należy.
A tymczasem moje życie towarzyskie powoli sprowadza się do zera. Podobno człowiek ze wszystkiego wyrasta – z majtek, z przyjaciół. Tylko że z tymi ostatnimi sprawa jest bardzo skomplikowana – trudniejsza niż z kupnem nowych majtek.
Nie mogę się uskarżać, że ludzie mnie opuszczają. Nie! To ja z nich „wyrastam”. Może jednocześnie i oni ze mnie. W każdym razie boleśnie odchodzimy.
Pozostało mi dwoje ludzi bliskich – Mama i Janusz. Ale to są ludzie (szczeg[ólnie] Janusz), którzy pozwalają do siebie mówić i ewentualnie – rozumieją. Nie ma wymiany. Jasiek Malarzyna34 jest wyspą, na której ląduję rzadko, ale coraz mniej nieśmiało. Cóż – to nie jest wszystko.
Czasem po prostu tęsknię za Kaliną35. Właściwie nie było okresu, w którym mogłybyśmy się przekonać, czy naprawdę wzajemnie dla siebie coś możemy znaczyć. Cały nasz stosunek można nazwać tendencją do zbliżania. Do samego zbliżenia brak nam okazji, czasu, no i – energii. Czasami czytam po raz x-ty ten „list” Kaliny i mam nadzieję, że tak nie zostanie. Zwłaszcza że…
Czystość sumienia człowieka nie jest miernikiem jego przydatności.
Wieczorem
Wizyta Janka Rajskiego36. Ostra dyskusja na temat pamiętników Władysława Mickiewicza37. Ja – że ten człowiek cały czas kłamał. Janek – że o nim kłamią.
Potem Janek, że… „nie lubię specjalnie Tuwima”. Mama: „Jak taki gówniarz śmie się tak wyrażać o Tuwimie! Patrzy na niego przez pryzmat tego, że był Żydem, któremu każdy »endek«38 mógł dać w twarz. Wiersze Tuwima i taki czytelnik jak Janek, to jak prawdziwe »perły i wieprze«”39.
W radio – cudowny artykuł [!] – wspomnienie Erenburga40 o Tuwimie.
„…Julian Tuwim był poetą natchnionym. Być może polega to na tym, że wśród tysięcy słów potrafił znaleźć jedno, które odzwierciedlało najbardziej osobiste, najgłębsze, najbardziej skomplikowane uczucia ludzkie”.
„Jest bardzo wielu ludzi, którzy piszą wiersze – liryczne i nieliryczne, rymowane i bez rymów… Tak już jakoś jest – potrzebne są i wiersze. Jest bardzo mało – poetów”.
12 I 54, wtorek
Dostałam dzisiaj – piątkę z „komentarza niemieckiego” (o literaturze, o przyjaźni etc.), a w piątek dowiedziałam się na cudnym, jak zwykle, seminarium z literatury z prof. Wolpem, że mały wywód o „romantyczności” napisałam „całkiem, całkiem po ludzku i żywo, plastycznie”. I jedno, i drugie sprawiło mi dużą radość.
Wczoraj zjechałam pół Warszawy samochodem – cały czas sama prowadziłam i dobrze szło. Teraz dopiero jestem z tego zadowolona.
Geografia idzie jak rąbanie kamieni, ale odrobinę lepiej niż w niedzielę.
18 I 54, poniedziałek
Taki, zdawałoby się, niepozorny dzień – osiemnasty. Styczeń. Poniedziałek. Szary ranek. Tłok w autobusie. Wykład z ekonomii – cyfry, cyfry…
A potem – rozmowa z Litwinem i:
„Poprosiłem cię, bo chciałem jeszcze porozmawiać z tobą o rzeczach związanych pośrednio ze »sprawą tych indeksów«41. Chcę ci powiedzieć, że uważam zarzuty wysunięte przeciwko tobie na zebraniu koła za głęboko niesłuszne i krzywdzące. Tak samo za głęboko niesłuszną, lewacką [?] i niewychowawczą uważam uchwałę, która wtedy zapadła. Ja nie znam i nie miałem żadnych zastrzeżeń co do twoich przekonań politycznych. Twoje wyskoki traktowałem jako rzeczy niepoważne, przypadkowe. W zeszłym roku broniłem cię – i wybroniłem. Nie zmieniłem stanowiska i w tej sprawie. A to była trudna, bardzo trudna historia – ta twoja sprawa. Organizacja zetempowska i partyjna do dziś jeszcze, o ile po wszystkich moich »bojach« zgadza się ze mną co do merytorycznej strony całej »tamtej sprawy« i związanych z nią zagadnień, o tyle w konkretnej twojej sprawie nie w pełni i nie zawsze się ze mną zgadza. Musiałem się przeciwstawić i wyższym, stojącym nade mną administracyjnym czynnikom.
A ty w dodatku zrobiłaś wiele głupstw. I niepotrzebnie uderzyłaś w pokorę, kiedy wiedziałaś przecież, jak jest naprawdę i…”.
W tej chwili zadzwonił telefon. Litwin rozmawiał ciepłym, wesołym, spokojnym głosem – takim jak ze mną przed chwilą. Że biurokratycznie przygotowuje się młodzież do pracy na wsi, że to trzeba zmienić, że oni chłopom duby smalone opowiadają…
Myśli latały mi po głowie dzikie i wyprawiały najprzeróżniejsze harce. Wiedziałam jedno na pewno: było dwóch ludzi, którzy mogli mnie „wtedy” sądzić – to był Litwin i – ja sama. Myślałam, że to całe piekło, „dramatyczny” nastrój, splot czynników, tragikomiczna, ludzka „zmienność” (jeśli nie nazwać tego przewrotnością), wreszcie moja głęboka – za głęboka jak na pobudki ludzi, którzy mnie chcieli „skazać” – samokrytyka, wyolbrzymiona sprawa „wpływów” (owo biedne, zaprowadzone przez 16-letnią pannicę „na manowce” stadko 30 dorosłych osób42!!) – myślałam, że wszystko to sprawiło, że Litwin przestał mi wierzyć.
Był jedynym, wobec którego czułam się winna. Wiedziałam, że usunięcie mnie z ZMP43 było niesłuszne. Wiedziałam, że według statutu może i zasługuję na to, ale nie w porównaniu z tymi, którzy mnie usuwali. Nie było tam żadnego człowieka, który głosował „za” z czystym przekonaniem, że chodzi mu o słuszność sprawy. Zrozumiałam to wszystko, przemyślałam wiele, znalazłam kierunek i drogę – no i ten okruch pogardy – dla tych wszystkich zaperzonych prokuratorów, dla biednego „stadka” sprowadzonych przeze mnie na manowce, dla Janusza, który taki był „współczucia godny” (te wpływy, wpływy…). I myślałam, że straciłam przyjaźń Litwina.
A tymczasem ten człowiek powiedział mi to wszystko tak prosto i serdecznie i siedzi tu przede mną, bliski, silny; kochany. Patrzałam na jego czarne, gęste włosy przetkane na skroniach srebrnymi nitkami i nie mogłam oderwać od nich oczu – tak samo jak w czasie rozmowy nie mogłam przestać patrzeć mu w oczy. Czułam wdzięczność – ogromną, gorącą, nie do wyładowania.
Wielką drogę do komunizmu przeszłam sama. No – z książką! A kiedy wreszcie przyszłam, to ci, którzy się już mienią komunistami, odpychają mnie, robią groźny cyrk, potworny i śmieszny jarmark „wykazań [!] się”. Dużo mnie śmieszy i złości. Kpię z tego. Za [!] miesiąc [!], po plenum44, podobne słowa, w podobnej formie – wołają z gazet, z książek, z trybuny, ze sceny. Ale przedtem jeszcze – „oni” odsuwają mnie od siebie. Odsuwają mnie, mimo że żaden z nich nie jest ode mnie lepszy. To jest wielka próba. Mogłabym odejść. Zostaję, chociaż jest bardzo ciężko. I teraz ten jedyny człowiek, który miałby prawo nie chcieć sobie w ogóle zawracać tym wszystkim głowy – mówi:
„Wierzę tobie”.
Krzyczało to wszystko we mnie. Miałam chęć podejść do niego, pocałować go w tę srebrną, kochaną, mądrą skroń i powiedzieć dwa proste słowa – „jesteś dobry”. Ale tak nie można. Czekałam.
Skończył rozmowę. Powiedział, że chce nie tylko po prostu powiedzieć mi to wszystko. Że chce również, żebym się „dopominała o swoje prawa” – aż do Zarz[ądu] Głównego i wyżej włącznie. Że to usunięcie szłoby za mną przez całe życie. Że tego można uniknąć, tylko trzeba się o to bić. Mam to robić, a on mi wszędzie, we wszystkim i na każdym froncie pomoże.
Nie wiem, czy to nie za dużo, czy warto to dla mnie wszystko robić. Może o tyle, że jeżeli sprawa będzie dobrze poprowadzona, to posłuży za przykład, jak należy pracować po ludzku z żywymi ludźmi. Wtedy będzie to miało znaczenie wychowawcze, ogólne i gra będzie warta świeczki.
Nie wiem, jak dalece Litwin jest pewny wygranej; nie wiem, ile miał i będzie jeszcze miał przeze mnie kłopotów; nie wiem nawet, na ile mu się to wszystko „opłaci” – tzn. czy warto, czy ludzie zrozumieją, czy to nie będzie trochę demagogia.
Wiem na pewno tylko jedno: ten człowiek mi zaufał. I zyskał sobie we mnie kogoś więcej niż przyjaciela i coś dużo, dużo więcej niż wdzięczność. A ja teraz nie mogę
Mu pomóc!!!!! (VI 54)45
25 I 54, poniedziałek
Brrr… Ależ mnie strach obleciał! Dzisiaj po południu zdajemy stylistykę, a rano chciałabym zdać z piątą grupą ekonomię (5 dni przed terminem – miałabym potem parę dni spokoju). No i denerwuję się. Jest wpół do dziesiątej, egzamin za półtorej godziny, a ja nie mam pewności, czy asystent zgodzi się na to, czy nie. Swoich wiadomości jestem raczej pewna, ale to nie przeszkadza tzw. działaniu nerwu błędnego, czyli, mówiąc po prostu, „intrygowaniu w dołku”!
W piątek, w równie panikarskim nastroju, no i „po długich a ciężkich cierpieniach”, zdałam egzamin z geografii (5!). Po egzaminie gadaliśmy z profesorem – strasznie sympatyczny jegomość – taki miły gangster w okularach. Był zadowolony z grupy, że aż ha! No i my byliśmy we wspaniałych humorach. Co do mnie, to połowę egzaminu (ZSRR) zawdzięczam Januszkowi, bo gdyby nie on, to sama nie dałabym rady się tego wszystkiego nauczyć.
„Kryzys”, jaki przeżywaliśmy z Januszem, minął i jest już zupełnie szczęśliwie, tylko egzaminy wplatają w tę szczęśliwość odrobinę nieszkodliwych nerwów. M.in. dlatego nie mogę teraz dużo o tym pisać.
Przedwczoraj spędziłam niespodziewanie bardzo miły wieczór: około szóstej położyłam się do łóżka z ekonomią i „kułam”. Telefonów była gromada, ale Mama tłumaczyła cierpliwie, że… „nie ma, nie było i nie będzie”. Aż tu zadzwonił Janek46 i Mama się „złamała”. Okazało się, że siedzą z Januszkiem L.47 u Janka, piją, gadają i „muszą mnie widzieć”, a Janek ma gorączkę, więc żeby przyjść koniecznie. „Przyszłam koniecznie”, mimo że byłam przedtem rozebrana, no i przegadaliśmy (i przepiliśmy) cudnie cały wieczór. Piliśmy jakieś bułgarskie, radzieckie i nie wiadomo jakie wina, ale tragedii jakoś nie było, tylko Januszek zrobił się smutny, powiedział, że to ja go zdradziłam, a nie on mnie, i grał na fortepianie wszystkie melodie z tych czasów. Janek, jak zwykle, opowiadał krew w żyłach mrożące historie.
Sprawa ojca Januszka – podobno na najlepszej drodze.
Wczoraj po kolektywie był u mnie mały bridge48 i przy okazji trochę tańcowania. Chciałam z tego względu zatrzymać *Janusza, ale mi się to nie udało, bo musiałabym zatrzymać wszystkich, a Mama powiedziała, że jeżeli Anita49 zostanie, to ona wyjdzie, i w ogóle denerwowała się bardzo Anity bezczelnością. Dzwoniła do Janka, żeby jakoś ją „wyrzucili”, jeżeli ją tu zastaną etc., etc. Niesmaczne.
Wieczór był udany, ale ja – śpiąca i zmęczona. Kolektyw męczy teraz bardziej niż przedtem – Janusz i Marzena50 rozumieją wszystko w lot i przy x-tym tłumaczeniu zaczynają się wygłupiać. Wtedy tamtym dwojgu i mnie robi się przykro i robota źle idzie.
W sobotę w Dziennikarzu51 powiedziano mi w ścisłej dyskrecji, że po trzecim roku kursuje wieść, jakoby moja Mama rozsiewała plotkę, że „Litwin dlatego usunął (!!!) mnie z ZMP, że ja nie chciałam z nim uciąć romansu”. Oburzyło mnie to z wszystkich możliwych punktów widzenia. Powiedziano mi to w celu „życzliwego ostrzeżenia” („bo wiesz, Litwin i tak się wszystkiego dowiaduje, więc lepiej, żebyś była na to przygotowana”), ale osoba ta nie wiedziała, jaki jest rzeczywisty stosunek Litwina do mnie (w związku z tą rewizją uchwały etc.). Tymczasem ja sama muszę po prostu to wszystko Litwinowi zakomunikować. Powiem po prostu, że zobowiązano mnie do niewymieniania nazwiska tej osoby. Przecież on nie może w to uwierzyć – chociażby dlatego, że to krzywdziłoby tak bardzo moją Mamę!!!
29 I 54, piątek
Jest bardzo pięknie. Dni płyną mroźne, słoneczne, śnieżne – jak roziskrzone kryształki nanizane na promyk słońca. Wieczorem śnieg skrzypi i śpiewa pod nogami, i mruga miliardem wesołych oczek – gwiazdeczek. Niebo jest bardzo granatowe, a w dzień siwo-niebieskie, jakby posrebrzone mrozem. Na szybach kwiaty, mozaiki i różne „postimpresjonistyczne” cuda. Marzną uszy, nosy, policzki, palce i zęby, gdy je pokazać w uśmiechu. I nawet ja miewam czerwony nos!
Dzięki przedterminowemu zdaniu tamtych dwóch egzaminów zyskałam tydzień wakacji. Nie leniuchuję, ale jednak wszystko, co teraz robię, jest odpoczynkiem. Śpię długo, po dziesięć i dwanaście godzin. Około dziesiątej zaczynam tzw. jazdy na samochodzie (po 13-tym52 lutego będę już miała prawo jazdy – ha!), które bardzo polubiłam (co tu dużo gadać – przyjemnie jest ujarzmiać takie mechaniczne bydlę), potem mam kolektyw z ekonomii (nie męczy mnie to – tłumaczyć lubię i umiem, a materiał czerpię już teraz tylko „z głowy”), a wieczorem czytam, czytam, czytam…
Kończę Brandysa, przeczytałam Grodzieńską i Kłopoty z talentem, no a potem zabiorę się chyba do Feuchtwangera, ale zacznę od Goi53!
We wtorek byliśmy na włoskim filmie Rzym godzina jedenasta54, który był jednym z moich najsilniejszych przeżyć tego rodzaju.
Sposób, w jaki reżyser potrafił zbliżyć nas do poszczególnych ludzi za pomocą paru dosłownie rysów, zastąpił tomy „psychoanaliz” i socjologicznych traktatów. Jest to pierwszy film współczesny, który potrafił tak prawdziwie i pięknie ukazać życie (oczywiście mam na myśli filmy, które widziałam). Janusz powiedział: „doskonały ideowo i artystycznie”.
To prawda – pod względem wymowy ideowej dorównuje Nędzy filozofii i Kapitałowi Marksa, a pod względem artyzmu – obrazom Leonarda55.
Pod względem człowieczeństwa – temu, co Gorki czuł o człowieku.
30 I 54, sobota
Znowu „nurzam się” w Puszkinie56. To jest bardzo szczęśliwie – wczytywać się w znajome, kochane wiersze, które były ze mną wtedy, kiedy nie było nikogo ani niczego innego. Będę pisała referat o Jego bajkach i lirykach – no i stąd ta okazja do nowej „kąpieli w Puszkinie”.
No i przypominam sobie Tynianowa i Nowikowa57. Książka Nowikowa, podobnie jak Grossman58, wywiera na mnie takie samo silne i swoiste wrażenie jak dawniej. U Nowikowa jest tyle „skondensowanego słońca” krymskiego59, że…
Ale nie chcę powtarzać x razy tych samych słów, które napisałam już przy „pierwszym czytaniu”60. Co do Tynianowa – uderzał mnie kiedyś chłodny, ukryty cynizm tej książki. Widziałam go w takich zdaniach:
„Ludzie uczuciowi – to maszyny, które nie znają swego mechanizmu, poruszane siłą ślepego przyzwyczajenia, nakręcane przez wychowanie”.
Zresztą cytowałam to chyba już kiedyś61. Teraz rozumiem tę książkę i intencje autora trochę inaczej, głębiej. Sądziłam zawsze i sądzę, że do pisania o tej epoce i o jej ludziach (jak zresztą do pisania w ogóle) potrzebna jest – obok znajomości epoki [i] ludzi – również i wielka miłość. Pretensje moje do Tynianowa skupiały się właśnie w zarzucie, że brak mu tej miłości. Teraz patrzę na to trochę inaczej: ona jest, tylko nie pozwala mu na zaślepienie. Zaślepienie, które grozi każdemu; które jest zupełnie naturalne, ale przed którym trzeba umieć się obronić. Co prawda, u Nowikowa jest tej miłości dużo, dużo więcej, a zaślepienia nie ma. To samo u Grossmana. To jest zresztą wyjątkowo piękna książka.
Я вас любил: любовь ещё, быть может,
В душе моей угасла не совсем;
Но пусть она вас больше не тревожит;
Я не хочу печалить вас ничем.
Я вас любил так искренно, так нежно,
Как дай вам Бог любимой быть другим62.
Jakie to straszne uprzytomnić sobie, że ten piękny, ukochany mój poeta, mądry znawca serca ludzkiego – był człowiekiem tak bardzo nieszczęśliwym.
Odczuwam to szczególnie silnie i tak jakoś bardzo osobiście, kiedy przeżywam śmierć Puszkina. A przeżywam ją wciąż na nowo – najsilniej chyba, gdy czytam Lermontowa63 (ten jeden wiersz, mimo całego przekonania o niedorzeczności takiego „stanowiska”, określa cały mój stosunek do Lermontowa. Stosunek jak do kogoś, z kim razem opłakiwałam śmierć najbliższego człowieka – i oboje nie wstydziliśmy się naszych łez). A już po obejrzeniu w Polskim Ostatnich dni64 „boli” mnie, gdy czytam u samego Puszkina:
День каждый, каждую годину
Привык я думой провождать,
Грядущей смерти годовщину
Меж их стараясь угадать.
И где мне смерть пошлет судьбина?
В бою ли, в странствии, в волнах?
Или соседняя долина
Мой примет охладелый прах?65
A w niespełna 10 lat później:
„Погиб поэт, невольник чести
Пал, оклеветанный молвой...”66.
Gorzka odpowiedź, jak na takie pytanie.
Trzech ludzi powiedziało o sobie „non omnis moriar”67. Pierwszy odważył się na to Horacy, drugi – Puszkin, trzeci – Tuwim. Żaden z nich nie omylił się.
Było jeszcze wielu, którzy mogliby również powiedzieć to o sobie – i także nie omylić się. Najwięcej było chyba takich, którzy myśleli tak o sobie – i pomylili się. I to grubo.
Bardzo, bardzo pragnęłabym nie należeć do tej ostatniej grupy. Nie wiem, czy nawet jeśli będę miała prawo tak sądzić, zdobędę się wtedy na odwagę wypowiedzenia tego. Ale chciałabym, aby ktoś powiedział to o mnie. I żeby to była prawda: „Non omnis moriar”.
4 II 54, czwartek
No, sesja za nami.
Zostały mi po niej trzy uczciwie zapracowane piątki w indeksie i jedna „czwórka z przygodami” (z techniki wydawniczej): zdawaliśmy wczoraj. Przygotowana byłam z rzeczy „pozatechnicznych” marnie (żeby nie powiedzieć dokładniej), ale jakoś udało mi się zdobyć u asystenta pięć. Dopiero Kafel68, który co prawda zazwyczaj piątkowiczów nie pyta, zagiął na mnie parol – no i cudem uszłam z czwórką. Brr… Straszne to było. W dodatku już po postawieniu stopnia (sama zrezygnowałam z piątki i prosiłam o cztery i święty spokój) Kafel wdał się ze mną w zawiłe wywody na temat rozmaitych opinii o mnie jako o „cudownym dziecku”, które wydają mu się grubo przesadzone. Zgodziłam się i powtórzyłam po raz nie wiem który, że zdaję sobie z tego sprawę i dopiero przyszłość może wykazać, co jestem warta. Ale to mu nie wystarczyło i zaczął się zabawiać w „psychologiczne igraszki” – jak sam to nazwał – to znaczy w zabawę w sądzenie o człowieku na podstawie kilkukrotnych parominutowych rozmów. Z długich i mętnych wywodów wynikał wcale przekonujący morał, że najbardziej okrzyczane perły bywają fałszywe (a to dlatego, że się nie uczą „perłowato” techniki).
Wyszłam czerwona i zła jak chrzan, opowiadając na prawo i na lewo o psychologiczno-wyroczniowatych wywodach Kafla i o tym, że mam dość wszelkich tego typu rozważań o mnie bez krztyny wiedzy o mnie.
Ale teraz, kiedy pomyślę o przyczynach moich nerwów, to mam ochotę zrobić do siebie łobuzerskie oko i powiedzieć samej sobie porozumiewawczym tonem, że wywody wywodami, ale najbardziej to się panna zezłościła dlatego, że zdobycie tanim kosztem ostatniej piątki „do korony” nie powiodło się. Takie to już ze mnie przewrotne stworzenie. Zresztą może nie takie przewrotne – ostatecznie każdy prawie uczył się techniki tylko dla stopnia. A Zbyszek umiał 3/4 tego co ja i dostał 5! Więc można się powściekać, no nie?
Ale poważnie mówiąc, to należałoby się w sprawie Zbyszka porządnie zastanowić. Zbyszek jest zdolny i w miarę inteligentny. Brak mu jednak samodzielności zarówno w życiu, jak i w nauce. Ponieważ za to drugie, nie tylko ze względu na kolektyw, ale i na przyjazne stosunki, jakie nas łączą, czułam się w pewnym sensie odpowiedzialna, więc starałam się jakoś temu przeciwdziałać. Długie, przyjacielskie i zakończone zazwyczaj rozsądnymi wnioskami rozmowy między nami nie wnosiły jednak nic nowego do Zbyszkowej praktyki: na wszystkie kolektywy Zbyszek przychodził nieprzygotowany, słuchał mnie na ekonomii i stylistyce, Janusza na technice – i zdawał, w dodatku z nadspodziewanie dobrym wynikiem. Zdawał sobie z tego sprawę na tyle, że przyznawał otwarcie – „nie zasłużyłem na taki stopień”. No i całował mi rączki po egzaminach. Ale nie zdawał sobie sprawy na tyle, żeby przełamać wszelkie chęci pójścia na łatwiznę i samemu „przysiąść fałdów”.
No i co zrobić z takim fantem? Przecież nie mogę, kierując się krótkowzroczną „przyjacielskością”, tolerować nadal takiego stanu rzeczy – i w najlepszej wierze „łamać mu skrzydła”. Cóż, kiedy wszystkie wysiłki, rozmowy i ostrzeżenia nie przynoszą rezultatów!
Zbyszek obiecuje „gruntowną zmianę” po sesji. Tym razem poczekam jeszcze, a jeśli teraz skończy się na niczym, to trzeba będzie chyba uciec się do kontrastu, do ostateczności i zaprzestać w ogóle wspólnej nauki z nim. Może jakiś inny kolektyw po prostu zmusi go do pracy.
Miłość jest piękną rzeczą. Nawet jeśli jest taka jak nasza: *gdzie całe szczęście zawarte jest w marzeniu o pełnym szczęściu i w pełnych wyrazu słowach – „trzy długie lata”.
„Любовь никогда не бывает без грусти, Но это лучше, чем грусть без любви”69.
Życie człowieka jest pasmem tęsknot i rozczarowań.
Wieczorem
O Boże, Boże, którego nie ma! Mimo to zwracam się do Ciebie, a zawsze gdy się chce wykrzyczeć, trzeba się wykrzyczeć do kogoś.
Więc krzyczę:
Czuję się tak, jak w któryś tam czwartek, kiedy histeryzowałam, że „nie dam rady”. Potem minęło, nasza sesja poza techniką była lekka i ciekawa. A teraz wróciło – z furią i z bólem, i z ciągłą skłonnością do „histerii”. Łażę po świecie, śmieję się, gadam i gardło mam pełne łez.
Bo ja chcę, żeby było lato, a jest zimno i mróz. Chcę pływać i czytać wiersze, a muszę chodzić na kurs i zdać te sześć diabelskich egzaminów. Mam w dupie karburację70 (a to ciekawe urządzenie!!) i rozmaite podwozia, a muszę się tego kuć. Ale z tego będę miała chociaż prawo jazdy, a tego bardzo chcę.
Najgorzej jest z prawem. Poszłam tam wtedy, kiedy wahałam się między SGSZ-em71 a dziennikarką. Teraz już zdecydowanie zwróciłam się w stronę literatury i w całym tym ciągnięciu za sobą prawa72 nie widzę celu. Że jednak mam na to siłę – ciągnę. Po co ja to robię – tylko dla ojca.
To jest chyba bez sensu. Nie wiem. Zdam te dwa egzaminy, zdam jeszcze piętnaście, no i co? Po co mi to? Ja chcę pisać. A po cholerę mi w tym te wszystkie paragrafy, że „może się przydać”? Bzdura! W takim stopniu to wszystko może się przydać.
Mnie się nie chce tego uczyć! Chce mi się płakać. I spać, ale nawet spać nie mogę, bogłowa mnie boli jak cholera.
Gdyby nie Janusz, to zostałaby ze mnie teraz tępa złość, garść marzeń i coś na kształt rozpaczy.
I jeszcze jedno –
[dwa zdania z lewej strony spięte klamrą:]
to, czego wymaga ode mnie Litwin. Och, jak ja się boję tej całej „sprawy”.
Kiedy Tolo Szarlej odchodził od ludzi, pojęć i sumienia swojej klasy, to przyjęły go mocne, serdeczne ręce.
A ja przeszłam tę drogę sama z książką, a teraz, już po dojściu, zrobiono przy okazji jednego z moich błędów czy potknięć wielką hecę. Co miało boleć, zabolało, co miało pomóc, pomogło.
I już – koniec. Właśnie – a tu raptem okazuje się, że nie – nie koniec. O Boże, niech będzie koniec. Ja nie chcę robić drugiej hecy. Ja nie wytrzymam. Ja nie chcę, żeby oni się znowu grzebali w moim wnętrzu, a właściwie w jakimś spaczonym, obcym pojęciu, jakie sobie o nim wytworzyli. Ja tego nie chcę, nie chcę, nie chcę. Jeżeli nawet nie mam racji – to nie chcę.
Za półtora roku wrócę do ZMP. Może gdy skończę uczelnię, to „zrehabilituję się” do reszty i natrafię na kolektyw, z którym dojdziemy do porozumienia. Ale teraz ja chcę tylko spokoju.
Spokoju!!!
Czasami jestem pewna, że zwariuję.
Towarzyszu Litwin, ja nie mam siły. Ja nie jestem takim człowiekiem, jakiego Wy chcecie we mnie widzieć.
Ja jestem taka sobie dziewczynka, która ma oczy w mokrym miejscu i zadawnioną skłonność do życia w cieplarnianej atmosferze.
Chcę schować głowę w piasek za cenę spokoju.
Towarzyszu Litwin, nie róbcie ze mnie żadnego „cudownego dziecka”.
Ja potrafię dawać sobie radę w życiu, które pieści, i wśród delikatnych, wrażliwych, subtelnych ludzi. Takiej rzeczywistości nie ma. A ja nie mam siły nawet zacząć się hartować (Mam siłę. Chcę mieć).
Histeryczka. Daję sobie 5 minut na doprowadzenie siebie do porządku.
Żeby nie być jak ten zabłąkany smarkacz Jesienin73. Janusz!!!
8 II 54, poniedziałek
Jutro mam dwa egzaminy – jeden na prawie (ustroje), drugi na kursie. W środę – jeden na kursie. W czwartek dwa i w sobotę dwa.
19-go – państwowy w Ruchu74.
Czuję się jak przyrząd do rejestrowania wiadomości.
Mocno↑ rozklekotany.
9 II 54, wtorek
„Wyrzec się nadziei – to przestać żyć. Jedynie duma chroni przed utratą rozsądku”.
(Tynianow)
11 II 54, czwartek
No, mam kupę roboty za sobą. Jeszcze trzy egzaminy na kursie, w tym jeden łatwy – i już. Jestem zmęczona, ale już teraz widzę, że powodem tego jest nie praca, której rzeczywiście jest mnóstwo, ale ja sama. Od któregoś tam dnia, kiedy wpadłam pierwszy raz w histerię „jak ja sobie z tym wszystkim tam poradzę”, trwam w stanie jakiegoś straszliwego lęku przed tym, że mi to wszystko przestanie leźć do głowy, że w ogóle nie wytrzymam itd. A tymczasem „to wszystko” lezie jakoś do głowy (i to wcale nie gorzej niż np. na początku sesji!) i w dodatku nie jest wcale takie nudne, chociaż trudne piekielnie. Egzaminy, choć długie i wyczerpujące, odbywają się w przyjemnej, miłej atmosferze. Tylko we mnie jest coś nie w porządku. Złoszczę się i denerwuję jakby „na zapas”. Jestem zmęczona tym, że się obawiam zmęczenia, i jestem zdenerwowana tym, że „nie wytrzymam”, i że trzeba łapać „drugi oddech” i gwałtownie brać się w karby. A tymczasem do takiego rozpaczliwego finiszu jeszcze daleko i siły właściwie mam kupę, tylko… rozsądku nie staje. Wiem zresztą, skąd się to wzięło – bałam się przecież swoich możliwości. No i – za bardzo się bałam.
No, ale że robota, to robota. Przy którymś tam z rzędu systemie półosiek75 jęknęłam głucho, załkałam gorzkimi łzami, powtórzyłam z hamletowskim gestem coś w stylu „O Boże, za czyjeś winy te cierpienia, ach!” – no i nauczyłam się półosiek, po czym pojechałam na egzamin i zdałam go chlubnie po dwóch godzinach „mąk piekielnych”.
Cały dzień walił śnieg. Tutaj u nas świat jest jak zaczarowany, ale na mieście sytuacja tragiczna. Samochód ciągnie jak po piachu i na bezpośrednim biegu76 dyszy, aż żal bydlęcia.
Dziś po egzaminach przyszłam do domu i wygłosiłam wielkie przemówienie na temat stanu, w jakim się znajduję. A więc – zmęczenie psychiczne do ostatnich granic. Nerrrrwy. Nie mam na nic ochoty – ani nawet na spanie, na jedzenie, na czytanie, na bieganie, na sranie. Nie chce mi się w ogóle nic, nie chce mi się nawet odpocząć.
Śmieję się w tej chwili, ale w tym jest dużo prawdy. Bardzo „stępiałam” i poza chwilami, kiedy jestem z Januszem, odczuwam to bardzo silnie. W tej chwili zresztą mniej niż „zwykle”. Nażarłam się wspaniałych czekoladek (to tak „z rozpaczy”), nagadałam się z ojcem, poczytałam Diderota, zapaliłam mocnego grunwalda77 – no i jakaś jestem mniej zwariowana niż przedtem. Jeszcze się w sobotę pomiotam i już. Potem będzie Niedziela i śnieg, i szczęście, i wszystko, a potem będę się już miotać „twórczo”, będę pisała o Puszkinie (wybacz mi, mój wieszczu! To nie będzie napisane nawet nieźle. W każdym razie nie będzie pozostawało w żadnym stosunku do mojej miłości do Ciebie – chyba że w odwrotnie proporcjonalnym).
Ależ zima, ależ zima!!!
A jutro idziemy z Januszem na wystawę postępowych plastyków zachodnich78!!
Byliśmy na drugiej części Lubow Jarowaja (Szwandia79 cudny, reszta – radziecka i w trochę lepszym guście niż dawniej, w dużo gorszym niż człowiek wymaga), na Rimskim-Korsakowie (dużo pompy, nic człowieka, droga wystawa) i na Wiośnie w Moskwie (szmira. Dwie postaci zbliżone do ludzkich. Cienie zacięcia satyrycznego. A w ogóle wstyd pokazać taki film w dwudziestym wieku)!
Żaden z tych filmów nie da się przeżyć jak Rzym. Dają się tylko oglądać.
Byliśmy jeszcze na Przygodzie na Mariensztacie80. Miłe, swoje – warszawskie. Zresztą nieprawdziwe – malowanka.
Gdybym nie widziała w życiu dobrych filmów, byłabym nim zachwycona.
Ależ ten Diderot jest złośliwy!
12 II 54, piątek
„Prawdy, prawdy! Prawda – powiecie – jest często sucha, pospolita, płaska. Jeśli być prawdziwym, to jak Molière, Regnard, Richardson, Sedaine; prawda ma swoje strony uderzające, które się chwyta, gdy się ma talent… ale gdy ktoś nie ma? – Nie powinien pisać”.
Kubuś81
„Typowe jest nie tylko to, co się spotyka najczęściej, lecz to, co najpełniej i z największą ostrością wyraża istotę danej siły społecznej. Nie oznacza bynajmniej jakiejś średniej statystycznej… Świadome przejaskrawienie, wyostrzenie obrazu, nie wyklucza typowości, lecz w pełniejszej mierze ujawnia ją i podkreśla”.
Malenkow82
„Człowiek to nie obrabiarka i nie ameba – to coś znacznie bardziej skomplikowanego”83.
Ilia Erenburg (z Burzy)
13 II 54, sobota
No, co tu dużo gadać – dobrze jest! Zdać przez 3 tygodnie 11 egzaminów – to nie byle co. Jestem więc prawie zadowolona z siebie, a byłabym zupełnie zadowolona, gdyby nie fakt, że zbytnio pofolgowałam nerwom; gdybym zdała te same 11 egzaminów, ale bez pogryzionych do krwi warg, a z uśmiechem i spokojem – (to by dopiero była sztuka!). Zawsze mówiłam sobie, że upór przy nauce powinien być radosny – a tu nagle pozwoliłam sobie o tym zapomnieć. No ale to trudno – fakt, że dobrze poszło i kwita.
Byliśmy z Januszem w Zachęcie na wystawie prac postępowych plastyków „zza tamtej strony żelaznej kurtyny84”. Przeraźliwie nieśmiało sądzę o malarstwie i wszelkich „sztukach plastycznych”, ale tym razem otwarcie powiadam, że to wszystko nic niewarte. Gdyby taka sytuacja istniała np. w literaturze, to mielibyśmy zamiast książek Erenburga – same biuletyny Rady Pokoju85. Wszystkie (no – prawie wszystkie) obrazy są deklaratywne, „afiszowate” jakieś: Głód, Bezrobocie, Robotnik. Najgorzej to już z obrazami typu „robotnik”. Po pierwsze, jest to zwykle jegomość z obojętnym wyrazem twarzy, ze spracowanymi dłońmi, siedzący na pieńku lub popychający jakąś nieskomplikowaną maszynę. No i co z tego? A bo ja wiem. Sam autor chyba też nie wiedział. Jedyna pociecha to to, że robotnicy wiedzą, o co im chodzi, a poza tym to te prace są jakoś bliźniaczo do siebie podobne w „stylu”. To znaczy, że np. brazylijskie, meksykańskie czy argentyńskie obrazy i rysunki nie różnią się niczym charakterystycznym od innych, np. duńskich. Czy oni sądzą, że na tym polegać ma realizm? Było też parę rzeczy w stylu „nieboszczyk w trumnie pali fajkę” czy „krowy szwajcarskie grają na mandolinie” (czy gitarze – nie pamiętam, to z Erenburga), no ale o tym nie warto mówić.
Swoją drogą, gdyby tzw. następne pokolenia miały sądzić o nas tylko na podstawie naszej sztuki – kiepsko byłoby z tzw. reputacją u potomnych. Newerly powiada: „Jak świat światem nie było jeszcze takiego bogactwa przemian i konfliktów i takiej – powiedzą – szarzyzny w literaturze” 86.
I dalej: „Wszędzie, we wszystkich niemal krajach nowy wiek strzelał zawsze geniuszami, i to nie jednym, ale zawsze dublami: Goethe i Schiller, Byron i Shelley, Hugo i Balzak87, Mickiewicz i Słowacki, Puszkin i Lermontow. Niepowtarzalny, złoty wiek literatury, zwłaszcza rosyjskiej, wiek przemian… A teraz – co u licha – drzewko się wysiliło czy schodzimy na manowce”.
Powtarzam – wstyd mi zawsze mówić cokolwiek malarstwie, ale myślę, że pod tym względem sytuacja tam jest teraz identyczna. Może i gorsza, a właściwie – trudniejsza. Przypominają mi się i przypominały mi się przez cały czas pobytu na wystawie fragmenty kapitalnej książki Kwiatkowskiego Kłopoty z talentem, którą czytałam niedawno. Można by powiedzieć, że sprawa wygląda tak: trzeba malować inaczej, ale jak malować?! Oto jest pytanie.
Erenburg mówi o tym wszystkim tak ślicznie i prościutko:
„ – Ale zaczekaj, czy naprawdę podoba ci się malarstwo czerwonych?
– Nie, tandeta.
– Salvador Dali lepszy?
– Nie, powiedziałem ci kto lepszy – Rafael”.
Był dzisiaj u nas (podczas mojej nieobecności) Jasio Malarzyna i zostawił Dziewiątą falę88po polsku. Rzuciłam się na nią łapczywie, zaczęłam wertować i wreszcie dałam się „wciągnąć” na dobre. Czytałam ją w sierpniu po rosyjsku, ale teraz przeżywam ją na nowo. Nie będę się rozpisywała w superlatywach o Erenburgu – bo nie umiem „pochwalić” go swoimi słowami. Najwyżej cytując. Chcę tylko zanotować pewne aktualne wrażenie związane ze sprawami z Fali. W tej książce jest gromada żywych Amerykanów. Niektórzy skończeni dranie (co nie znaczy „schwarzcharaktery”89), inni nieźli ludzie, ale tumany: wierzą w „czerwone niebezpieczeństwo”90. A teraz jest konferencja berlińska91. I dopiero teraz, słuchając komunikatów, rozumiem, dlaczego obrady konferencji będą naszym wielkim zwycięstwem, jeżeli nawet „konkretnych wyników nie przyniosą”. Przecież wypowiedzi i wnioski Mołotowa92 (genialne!!!) zaniosą właśnie wszystkim takim „tumanom” i „otumanionym” prawdę o naszej polityce. I ci wszyscy będą mogli sobie myśleć, co chcą, o naszej gospodarce, o kulturze, o modzie i o czym się da, tylko nie o jednym – nie będą mogli myśleć, że my chcemy wojny. A stąd już malutki krok do wniosku – kto wobec tego chce wojny. I to ma nie być zwycięstwo?!!
Zresztą i „konkrety” też są*: w „trójce” zachodniej jest rozłam. Bidault głosował za wnioskiem radzieckim w sprawie Austrii, Eden miał zastrzeżenie (niewielkie), Dulles93 się wstrzymał.
A w ogóle to Mołotow proponuje natychmiastowe zawarcie traktatu pokojowego z Austrią, wycofanie wojsk (choćby dziś w nocy!), no i warunki takie: żadnych sojuszów przeciw państwom, które walczyły z Hitlerem, żadnych baz wojennych, zabezpieczenie przed Anschlussem94. Projekt układu o bezpieczeństwie zbiorowym – przygważdżający (taki jasny, mądry, tak przejrzyście przeciwstawny wszystkim „układom ogólnym”!).
Jak to imponująco brzmi: żadnych gróźb o użyciu siły, żadnej siły w stosunkach międzynarodowych, rozwiązanie spraw jedynie na drodze rokowań. I to jest wniosek, nie mrzonka. Wniosek, który wydrukują wszystkie gazety na świecie.
Bo przecież… „wojna nie zabija konfliktów, tylko dzieci”.
W poniedziałek wchodzi na ekrany włoski film Nadziei za 2 grosze95. Och, żeby nie był gorszy od Rzymu.
15 II 54, poniedziałek
„Ну, вот – не обернулся – а водку черты взяли”96 – ani się człowiek obejrzał, jak skończyły się pracowite „wakacje” i jutro zaczynają się wykłady. Wydaje mi się z drugiej strony, że choć czas pędził jak szalony i egzamin gonił za egzaminem, to jednak od normalnych wykładów dzieli mnie bardzo wiele. Tak się jakoś „odzwyczaiłam”. A najgorsze to to, że się za nikim nie stęskniłam. Nigdy (tzn. za czasów „przeduniwersyteckich”) nie miałam tak mało przyjaciół. To jest tym smutniejsze, że nie ja tu zawiniłam. A tak bym chciała z kimś szczerze, entuzjastycznie się witać. Kalina, Marek97 – jacy oni piekielnie dalecy! Kocham ich bardziej za to, że ich „wyczuwam”, niż „znam”.
Jest wpół do dwunastej. Machnęłam właśnie paskudny reportaż dla Kupisa98 (w dodatku nie na temat – pisałam o wystawie w Zachęcie, która ma z Warszawą tyle tylko wspólnego, że w niej się znajduje, a z IX Plenum gówno) i mam ochotę jakoś godnie spędzić resztę nocy – nad Erenburgiem czy Puszkinem: ze względu na egzaminy przestrzegałam „idealnego” trybu życia i chodziłam spać o dziesiątej, więc mam teraz ochotę „pobradziażyć się [!] po staremu”.
Gosposi urodziła się wnuczka99!! Strasznie się wszyscy ucieszyliśmy, a potem gosposia pojechała do Irki na wieś – zawieźć wózek i w ogóle nacieszyć się do woli. Pewno jutro przyjedzie (miała już być dzisiaj, ale jakoś nie przyjechała) i będzie opowiadać. Żeby się tylko nic nie stało!
Śnieg zaczyna topnieć. Wichura teraz taka, że aż huczy w kominie. Z niedzielnych nart pewno będą nici. Jeżeli w chwili, gdy będę jechała do Zakopanego, znowu zerwie się halniak100, to uwierzę w tzw. pecha.
Mam „bliźniaczka”. Ten bliźniaczek (urodził się 9 X 36 r.!) to Mietek Jankowski, kolega z kursu. Trzymamy się ostatnio razem, jeszcze z takim „grubym Adamem”, no i uśmiechem rozładowujemy egzaminacyjne nerwy (notabene to nie byle jaka sztuka – w sobotę zdawała jedna dziewuszka z XIV kompletu elektryczność siódmy raz i oblała).
Z tego Mietka jest strasznie miły, kochany chłopak. Ma łobuzerskie oczy i ślicznie się śmieje. Pracował na jakiejś budowie, a potem mu się znudziło. Inteligentny jak sam diabeł, ale uczyć mu się zbytnio nie chce. A w ogóle żwawy chłopak i dobry kolega.
Egzamin w Ruchu zdaję razem z nim i z Adamem (5 III – przesunęli). Zrobimy sobie jeszcze razem „generalną repetycję” – no i chyba zdamy. Obiecaliśmy sobie obficie „oblać” to prawo jazdy!!
17 II 54, środa
Zaliczaliśmy dzisiaj warsztaty – trzeba było odpowietrzać hamulce, rozmontowywać chłodnicę i jeszcze grzebać się przy instalacji elektrycznej – no, ale szczęściem jakoś poszło. Wzięliśmy dzisiaj (tak „dla sportu”) jazdę na siódemkę. Ależ nas staruszek wymęczył – zawiódł nas w jakieś kręte uliczki i kazał zawracać, jeździć tyłem, wyjeżdżać w jakieś zakazane bramy i furtki – słowem akrobacja. Ale bardzo się z tego cieszymy – na normalnej drodze człowiek czuje się przez to w samochodzie jak ryba (o rany, co ja piszę!! – no, jak stary szofer).
Gosposia przyjechała! Dzidziuś podobno jest śliczny. I ma mieć na imię Agnieszka. I ja mam być chrzestną Mamą!!!! Irka czuje się świetnie, tylko mróz tam na wsi siarczysty co się zowie! Jeszcze gorszy niż u nas. No i strasznie się boją zaziębić.
Ojej, muszę czytać Zamek kaniowski i Krasińskiego101. Może to jest profanacja, ale nudne to dla mnie straszliwie. Brrr… Same duchy, sensu mało, a ideologia bokiem wychodzi. „Głucho wszędzie, pusto wszędzie, głupstwo było, głupstwo będzie…”102.
19 II 54, piątek
*Maciuś103 bardzo chory. Zapalenie płuc.
Gdyby ktoś mnie zapytał, za co kocham Puszkina, nie odpowiedziałabym. Co najwyżej dałabym mu Jego wiersze i radziłabym czytać – czytać, czytać, aż zrozumie. I sam znajdzie odpowiedź. A tu tymczasem muszę pisać. Leży przede mną sześć białych kartek papieru [!]. Leżą i kpią. Bo po co ja się zgłosiłam do tego referatu! Nie dość, że napiszę źle, to jeszcze gromadka profanów będzie potem przy mnie „oceniać Puszkina” na podstawie „głębokiej znajomości”… Деревни104 i paru bajek.
Piszemy wciąż o wielkich ludziach i zdarzeniach i rzadko kiedy te nieudolne wypowiedzi nasuwają refleksję o „profanacji”. Ale jeżeli mam pisać o Puszkinie, o Tym, który jest dla mnie Kimś więcej niż poetą i człowiekiem – jest bliskim człowiekiem, powiernikiem, przyjacielem i, jak mówią cynicy, „bóstwem literackim” – to jakżeż tu nie myśleć o „profanacji”! Jak nie złościć się na te sześć (tylko sześć!!!) białych kartek, które urągają tej „miłości na sześciu kartkach”, której nie umiem odtworzyć. Oj, głupia, głupia.
Późno wieczorem
Napisałam. Jeszcze gorzej niż przypuszczałam. Był Jasio Malarzyna. Mówiłam, że nie wierzę w to, że będę pisać. Przeklinałam chwilę, kiedy poszłam na dziennikarstwo – nie dość, że nie będę pisać, to otrzymam zawód, którego nie cierpię.
Jaś był dobry.
5 III 54, piątek
No – teraz naprawdę mogę być z siebie dumna – zdałam dziś egzaminy w Ruchu. I mam prawo jazdy (zawodowe!) w kieszeni. Ale jestem, jak zawsze w takich wypadkach, tylko bardzo zmęczona.
Przyszliśmy już o wpół do pierwszej i robiliśmy „giełdę”. Potem u miłego siwego pana (miły, ale po jednej złej odpowiedzi oblewał) zdawaliśmy teorię. Z podwozia miałam sprzęgło i skrzynię biegów, z silnika różnice między dwu- i czterotaktem, z elektryczności elektromagnetyczny wyłącznik i skład chemiczny elektrolitu, a z karburacji budowę gaźnika Zenith105. Mietka obciął na olejeniu. Mnie poszło „na 5”. Z przepisów tak samo. Nawet nieszczęsne skrzyżowania poszły mi jak po maśle. Trzeba było odpowiedzieć jeszcze ze wszystkich znaków – zasad wyprzedzania i wymijania, oświetlenia, stanu technicznego samochodu i z szybkości. Uczyłam się dużo i „żmudnie” (dzisiaj robiłam powtórkę od piątej rano, a przecież i przedtem siedziałam nad tym sporo).
Z jazdą poszło, jak zawsze, gorzej. Ponieważ „dziadek” skrzyczał mnie za flegmatyczność, więc przy egzaminie przesadziłam i wrzuciłam dwójkę zaraz po jedynce i silnik zgasł. Musiałam zaczynać od rozruchu i było mi strasznie wstyd, tym bardziej że jazdy próbne szły nam wszystkim dobrze, chociaż „dziadek” burczał jak zawsze. Instruktor, ten z Rady, był niezwykle „sfinksowaty” i ponury. Brr…
No i jestem szoferem.
Referat o Puszkinie podobał się prof. Wolpemu i wypadł, mimo słabego czytania, dużo „serdeczniej”, niż przypuszczałam. Wiem, że stać mnie na więcej, ale właśnie dlatego, że mam taką pokaleczoną duszę, każda taka ocena jak ta Wolpego ma dla mojego samopoczucia duże znaczenie. A Wolpe mówił o samych zaletach i osobiście mu się podobało!
W komentarzu chińskim za dobry uważam tylko pomysł i za „jaką taką” – pierwszą część. Reszta nudna. Styl niechlujny. Dostałam znowu 5, ale sama nie jestem tutaj z siebie zadowolona.
Rozmawiam ostatnio więcej z Markiem. Już teraz wiem, że nie tylko ja żałuję naszej utraconej przyjaźni. Mówimy ze sobą szczerze i prawie swobodnie. Mówię „prawie”, bo krępuje mnie jedna myśl – obawa przed tym, aby się nie stać nudną i niepotrzebną. Nastrój tych rozmów jest osobliwą mieszaniną smutku i radości. Zajmujemy u siebie w życiu pewien margines i może chcielibyśmy zajmować więcej, ale to jest nieosiągalne.
Byłam w Sądzie Centralnym ZMP i rozmawiałam z Duraczem. Teraz otrzymali wezwanie ci, na których się powoływałam (miałam wymienić ludzi, którzy mogą wypowiedzieć się na moją korzyść i, z drugiej strony, „najsroższych” oskarżycieli). Litwin jest mądry, dobry i wymagający (przed paroma dniami rozmawialiśmy i powiedział, że spodziewa się po mnie bardzo wiele. Obiecałam dużo pracować). Ludzie poza Markiem są przeważnie fałszywi. Marta T.106, przestraszona wystąpieniem Litwina na zebraniu sprawozd[awczo]-wyb[orczym], wycofała się ze swego poprzedniego stanowiska.
Jestem zmęczona, a przez to mój stosunek do ludzi jest bardziej niż kiedykolwiek grą. Bo chcę odpoczywać i nie ślęczeć nad niczym, nie radzić i nie gadać, ale muszę to wszystko robić, więc gram. A ponieważ zmęczenie jest dość silne, więc gram źle. Muszę chyba bardzo „sztucznie” wyglądać.
Byliśmy przedwczoraj w Grójcu obejrzeć Forda Eifla107. Samochód okazał się nieciekawym gratem, ale całą podróż, męczącą i błotnistą, zamieniliśmy sobie w cudną eskapadę. Grójeckie stare miasto i błotnisty rynek, i kaprawy brudny zmierzch – to ci dopiero prowincja! Pachnie Tuwimem i kwaszonymi ogórkami.
Powietrze mocno pachnie wiosną. Na ulicach nieciekawie i ogromne błoto. Dziś wiał cudowny, pachnący wiatr.
W sobotę byliśmy aż na dwóch zabawach: studenckiej w Ośrodku Dzien[nikarzy] na Krochmalnej108 i na „balu” w DD. Cudnie było – i tu, i tu. Chociaż charakter oczywiście całkiem inny. W ostatni 4109 mieliśmy zebranie (nieudane) i byłam zła.
Red. Jaszuński rozpoczął w „Życiu W-wy”110 ciekawą dyskusję o czasie studenta.
Mamy wykład z historii lit[eratury] powsz[echnej] (wykłada prof. Roman Karst111). Potrafiłabym lepiej.
8 III 54, poniedziałek
– * – * – * –
12 III 54
13 III 54, sobota
21 III 1954, wiosna! Może nie??
22 III 54, poniedziałek
Już tyle czasu minęło, odkąd ostatni tu raz pisałam, że sama nie wiem, od czego zacząć. Jak to zrobić, pamiętniczku kochany, staruszku poczciwy, żebyś znów stał się moim dobrym przyjacielem, kiedy pióro nie wystarcza dla wyrażenia tego, co się we mnie dzieje! A przecież i to jest w gruncie rzeczy ubogie. I nie tak żyję, jakbym chciała i jak powinnam od siebie wymagać.
Jedno, co pewne – wiosna (i to, że piekielnie żal marzeń).
27 III 54, sobota
Leżę w łóżku, bo mam jakąś anginę i zapalenie gardła czy coś w tym rodzaju. Zaczęło się już ze dwa tygodnie temu – bolało jak sam diabeł, a ja łaziłam. Dopiero teraz mnie tak „zmogło”, że się położyłam. Wyglądam paskudnie – sińce pod oczami i ziemista cera. To zresztą nie tylko spowodowane złym fizycznym samopoczuciem. Nerwowo żyłam ostatnio. „Zmęczyli mnie ludzie”. Ciągle, dzień w dzień, ktoś przychodzi. Telefon się urywa. Lutek, Henryk112, trzej Jankowie. Najmilsi ludzie w ten sposób obrzydzają mi siebie. Podobnie było w zeszłym tygodniu z Markiem – „Bóg mi świadkiem”, że jest mi bardzo drogi, no ale ileż można przesiadywać u kogoś. I do tego ten wieczny, cierpliwy uśmiech na twarzy, oryginalne koncepty i temat do konwersacji. Doszło do tego, że kiedy chciałam przygotować się do konsultacji z historii, to znalazłam na to czas między 11-tą a 3-cią w nocy. A kiedy Mama wróciła w środę z urlopu i zaczęła opowiadać rozmaite, zajmujące skądinąd historie, to nie mogłam po prostu słuchać. Dostawałam jakiegoś wewnętrznego szału. Chciałoby się krzyczeć: „Przestańcie do mnie mówić!!”. Ale teraz jest już lepiej – wszyscy „udzielają się równomierniej”, a ja osiągnęłam większą równowagę wewnętrzną. Byłam bardzo zmęczona.
W poniedziałek usiłowałam odejść od Janusza. Nic z tego nie wyszło. Powiedziałam mu „nie kocham”, rozmawiałam o poprzednim stanie półkłamstwa, a po paru godzinach brakowało mi słów dla wypowiedzenia113 miłości, którą czułam.
Potem doznałam gromady sprzecznych uczuć. Jedne z nich można by pokrótce zawrzeć w słowach: „Teraz dopiero rozumiem, jak bardzo Ciebie kocham”. Inne napawały mnie pogardą dla siebie samej: jak to, więc już jestem niezależna od swojej woli? Więcnie umiem od niego odejść?
Powiedziałam o tym w czwartek Jankowi R[egulskiemu] (wstał już dość dawno i przychodzi od czasu do czasu, czasem sam, czasem z Januszkiem). Spodziewałam się, że mnie wyśmieje lub zbeszta za brak decyzji, za „ofiarowatość”, za wieczne niepotrzebne skrupuły.
Tymczasem nagle spoważniał i powiedział coś całkiem innego:
– A, widzisz, w takich wypadkach trzeba bardzo uważać – te rzeczy podświadome są właśnie najważniejsze. To jest właśnie miłość. I nie można w takich wypadkach przejmować się tym, co ci mówią inni, „nawet” tata czy najlepsi przyjaciele. Ważne jest to, co Ty czujesz, a nie jakieś uboczne sprawy. I jak się do tego nie zastosujesz, to zrobisz krzywdę nie tylko jemu, ale i sobie. I przede wszystkim sobie!
Miałam z ojcem niedawno przykrą rozmowę. Zrobiłam uwagę w związku z tym, że samochód nasz jest tylko dwuosobowy, a ja tak bym chciała wszystkich wozić. Ojciec wybuchnął: „Nie wiem, pojęcia nie mam, skąd u ciebie taki jakiś niedorzeczny, ślepy altruizm. Ciągle tylko coś komuś robisz, coś dajesz, poświęcasz się. Przecież wciąż widzę, słyszę, oglądam zdjęcia: a to komuś niesiesz plecak, a to pełno dzieci na tobie siedzi, a to płaczesz, że nie możesz komuś dać prezentu. Wydajesz pieniądze, uczysz kogoś! A po cholerę ci to wszystko. Czy tobie ktoś kiedyś pomógł, czy dał ci coś. Przyjechaliśmy do Polski114 i byłaś chora, umierałaś prawie. To cię twój własny wujek115 wyrzucił z mieszkania na ulicę. Była ta sprawa z tym ZMP. Palcem nikt nie kiwnął, żeby ci pomóc, no, jeden Marek. Ja nie rozumiem, skąd u ciebie ten jakiś lokajski, kamerdynerski stosunek do życia. Ciągle tylko, żeby wszystkim [było] dobrze, wygodnie, wciąż się uniżasz, uśmiechasz, ciągle coś komuś załatwiasz. I myślisz, że oni są tobie wdzięczni? Skąd! Oni się śmieją, rozumiesz, w kułak się z ciebie śmieją!!”.
Wywarło to na mnie wrażenie. Nie zmienię się pod wpływem rozmaitych pełnych goryczy wywodów w jakąś zatwardziałą egoistkę, ale wiem, że coś w tym wszystkim jest nie w porządku.
Mama wróciła z Sobieszowa116 opalona i pełna silnych wrażeń. Opowiada niezliczone anegdoty pozbierane wśród tej intelektualnej śmietanki, usłyszane w czasie niezliczonych spacerów i leżakowań. Przydałby się i mnie taki wypoczynek, ale z Januszem! Inaczej nie byłby to wcale odpoczynek.
Ja nie mogę bez Niego być.
Wczoraj czułam się fatalnie. Miałam silną gorączkę, gardło aż rwało. Gdy zamknęłam oczy, paliły mnie i po czerwonej przestrzeni latały nieprzytomnie jakieś złote żyłki. Myślałam, że może przyjdzie Janusz, usiądzie przy mnie, położy mi rękę na głowie i będzie trochę lżej, ale nie przyszedł. Tylko pod wieczór przyszedł Marek i pletliśmy byle co. Czułam się okropnie i po prostu czekałam, aż wyjdzie: przyjaźń, nawet z takim cudnym człowiekiem jak Markus, nie może nic pomóc w takich chwilach.
Dzisiaj przyszedł Janusz z Anitą. Ale był jakiś „niewyraźny” – daleki i jakby zły. Nawet nie mogłam ani go usiłować udobruchać, ani zorientować się w jego nastroju, bo ani na chwilę prawie nie zostawiano nas samych (ojciec spał, a gosposia miała gościa i Mama siłą rzeczy musiała być z nami). Jest mi teraz smutno i chyba jeszcze bardziej tęskno niż wczoraj. A może nie bardziej, tylko tak jakoś „przykro tęskno”. Bo nie mogę już sobie tworzyć takich cudnych obrazów-urojeń – za silne jest wrażenie tego sztywnego popołudnia. Swoją drogą, to ja żebym była w nie wiem jak złym humorze, to nie wywierałabym tego na Januszu, gdyby był chory.
Chciałam jeszcze pisać o ślicznej książce Wieriesajewa Wspomnienia i trochę chociaż o filmie Piątka z ulicy Barskiej117, ale tak mnie znowu boli gardło i głowa, że nie mogę.
Jaśku!!!
28 III 54, niedziela
Po paru prawdziwie wiosennych dniach znowu zimno i szaruga: śnieg z deszczem, błoto. Aż się wierzyć nie chce, że przed paroma dniami było już tak pięknie. Czuję się podle. Wprawdzie ani gardło już tak nie boli, ani głowa, ale jestem jakaś „osłabiona”, jak to określa gosposia. Wstałam i ledwo połaziłam trochę, zrobiło mi się szaro zupełnie przed oczami, tak że prawie nic nie widziałam, i jakoś nieprzyjemnie mdło, i musiałam zaraz usiąść. I tak wciąż. Połażę, postoję i zaraz muszę się chociaż oprzeć o coś, żeby się nie przewrócić. Diabli nadali! Skąd do mnie takie świństwo? Łapy mam jak białe płótno i gębę jak wypłosz. Chciałam udać nagle ozdrowiałą i pojechać po południu do Janusza, ale nie widzę możliwości. No, ale trzeba się jakoś wziąć w kupę. Pójdę jutro na uczelnię, połażę, rozruszam się.
Przeczytałam niedawno WspomnieniaWieriesajewa. Czytając tę książkę, doznawałam wrażeń podobnych do tych, które towarzyszyły mi przy czytaniu trylogii młodzieńczej Tołstoja118, może nawet silniejszych: Wieriesajew nie dorównuje zapewne Tołstojowi w artyzmie, ale zbliża mnie do niego wspólnota punktu widzenia, z jakiego patrzymy się na sprawy światopoglądowe i obyczajowe poruszane we Wspomnieniach.
Książka napisana jest niezwykle prosto i bezpretensjonalnie, a jednocześnie serdecznie i ciepło. Sam Wieriesajew porównuje ją kilkakrotnie we wstępie do „spowiedzi”. Psychika dziecka, atmosfera domu i najbliższego otoczenia stopniowo przeobrażającego [się] w środowisko, pierwsze wrażenia i refleksje przechodzące stopniowo w poglądy, cały skłębiony światek uczuć i doznań, pierwsze rozczarowania i potknięcia – wszystko to przedstawia Wieriesajew z jakąś nadzwyczaj subtelną umiejętnością łączenia znajomości tych wszystkich zjawisk ze strony dziecka czy dojrzewającego chłopca i jednocześnie ze strony dobrego, mądrego pisarza.
Jednocześnie, nie wychodząc poza świat doznań i spostrzeżeń dziecka, później chłopca, poznajemy cały zespół zjawisk i ludzi: Tuła, kapitalnie reprezentująca duszną Rosję na przełomie wieków, posiadłości podmiejskie krewnych Witii119 wraz z panującymi tam stosunkami, arystokracja i inteligencja tulska, świetnie nakreślone psychologiczne typy (ojciec – liberał, zawzięty moralizator; babcia – nieskończonej dobroci człowiek) – wszystko to żyje w książce.
W części drugiej Wspomnień, poświęconej latom studenckim, obserwacje nad [!] otoczeniem, rozmaite wnioski, wierne oddanie klimatu światopoglądowego, a właściwie braku idei wśród ówczesnej młodzieży, rozważania poświęcone ówczesnemu poziomowi nauki, profesorom, metodzie wykładania – biorą wyraźnie prym nad przemianami wewnętrznymi doroślejącego Witii. Uniwersytet Petersburski, potem dorpacki120, wzrost ruchu rewolucyjnego wśród młodzieży obok dekadenckiego gnicia i burżujowskiej bezmyślnej awanturniczości, szarlatanerię niektórych profesorów i geniusz drugich [!] ukazuje nam Wieriesajew coraz częściej, tak jakby już wówczas oceniał to wszystko tak, jak teraz on i my to oceniamy. Ale to nie razi – chłopak jest już dorosły i niezwykle inteligentny, a życie wyraźne, nieubłagane. Czemuż by nie miał tak patrzyć?
Od kiedy widziałam Rzym, godzina 11, po każdym filmie odczuwam wrażenie jakby niesmaku i rozczarowania: „To nie to” – myślę. I potem dopiero zbieram rozproszone refleksje. W latach [19]47, [194]8, [194]9 widziałam masę filmów, które wywierały na mnie oszałamiające wrażenia, ale były to wrażenia najrozmaitszej jakości, a ja nie potrafiłam zdać sobie z tego sprawy. Pamiętam, był taki niesamowity film U progu tajemnicy121, pełen dreszczy i nonsensów, a ja przeżyłam go zupełnie tak samo, jak wiele dobrych, wstrząsających filmów psychologicznych. Teraz wszystko to zdążyło się już porządnie zatrzeć w mojej pamięci i trudno urobić mi sobie o nich zdanie. Rzym był pierwszym filmem od czasu, kiedy jako tako potrafię patrzeć na sztukę, który mnie „wziął”, „pochłonął”; filmem, który, gdy się go ogląda, nie pozwala pamiętać o tym, że jest „ekran” i „widownia”. Nie pamięta się nawet, że się jest sobą. Jest się po prostu kolejno każdą z tych osób, która coś na ekranie przeżywa. Gdy na Rzymie walił się dom, bałam się tak, jakby to mnie miały lada chwila przygnieść mury, a gdy Lucia wróciła do swego męża malarza, płakałam ze szczęścia.
Kiedy po Rzymie zobaczyłam Piątkę z ulicy Barskiej, nasz pierwszy dobry film powojenny, najpierw pomyślałam sobie, że „to nie to, ale zawsze coś”, a potem zaczęłam się zastanawiać nad brakami. Bo z Rzymem było tak: człowiek wychodził z kina oszołomiony, trochę nieprzytomny i myślał: „Czyżby ten film naprawdę był bez żadnych »minusów«?”. Na drugi dzień rano dochodził do wniosku: „Tak, to było dzieło sztuki naprawdę bez minusów – takie żywe!”. Kiedy się wychodziło z Piątki, wrażenie również było silne (choć nie takie, jak po Rzymie), pierwsza refleksja podobna. Za to na drugi dzień zupełnie inna myśl: „Tam musi być gromada minusów!”.
Te „minusy” wyłażą szczególnie, gdy się pójdzie na Piątkę drugi raz: film daje się wtedy oglądać „na chłodno”. I wtedy wyłazi cała gromada ludzkich „bladości” i rozmaitych drobnych niekonsekwencji, które w znacznym stopniu osłabiają całość. Jedne z nich zauważyłam sama, inne podsunął mi Janusz ze swoim niezwykle wyostrzonym, nieubłaganym (szczególnie przy sprawach filmowych) zmyśle obserwacji, inne wreszcie podsunęli mi autorzy rozmaitych (licznych) wypowiedzi w prasie.
A więc – zbyt mało uwypuklona przez kontrasty przemiana chłopców (od początku są „za sympatyczni”), zbyt deklaratywna postać Hanki, zbyt „mefistofeliczny” czarny charakter, majster konserwatysta, pijak i rozrabiaka, który pod koniec okazuje się współpracownikiem obcych dywersantów…
Słowem, rzecz można określić tak:
Jest to pierwszy film polski, który się przeżywa, a nie ogląda. I jest to jego wielki, zasadniczy „plus”, zaleta, która powinna, jak to się mówi, „wytyczyć drogę”.
Z drugiej strony, choć nie ma w nim przełomu „pozaekranowego”, to ten pokazany nie jest jeszcze dostatecznie pogłębiony (choć zupełnie niepogłębiony też nie jest i to również jest ważne); choć nie ma ludzi papierowych, to są tacy, którzy, gdyby ich z ekranu puścić w życie, rady by sobie nie dali, choć nie ma szwarzcharakterów [!], jest przecie „mefisto”, no i ten „nieszczęsny niedowład realistycznej motywacji” przy psychologicznej koncepcji Macisza (Treugutt mógłby tu wywrzeć całą swą pasję człowieka, który wymaga żelaznych konsekwencji nawet od Słowackiego i nawet w Balladynie122).
Słowem – całość wyszła doskonale,
lecz każda cząstka ma swoje „ale”.
W kolorze Piątka była żółto-złota jak pomarańcz [!] w słońcu, a czasami czerwonawa jak płomień albo ruda jak ogon lisa. Pod koniec była burozielona jak woda kanałów, gdzie odbywały się ostatnie sceny filmu. A w ogóle ładna.
Byliśmy niedawno w DD na meksykańskim filmie Paloma123. Niedobry film: akcja wlecze się wokół tego, że on wrócił z więzienia do swojej wsi, gdzie zastał ją z dzieckiem (nie jego), chce jej przebaczyć, ale ona sama nie pozwala i skazuje się na pokutę – samotność. Między rywalami czai się zemsta. Ona cierpi i płacze (jest zaledwie parę scen w filmie, podczas których nie płacze), on zgrzyta zębami lub błaga ją, aby wróciła. Wreszcie się pobierają, ale są nieustannie bojkotowani lub prześladowani przez szykanowanych przez bogatego rywala mieszkańców wioski i bandytów. Wreszcie następują dwa w miarę efektowne starcia z bandytami, konie pędzą lub padają, lasso o mało nie zostało wyrzucone, błyskawice rozbijają się po niebie, burza szaleje. Jest źle. Koniec. Zdjęcia czasami piękne, a zawsze ciemne, dłużyzny okropne, egzotyka meksykańska… jednostajna, chłopcy zachwyceni sombrerami i wściekli, że „już, już miał wyrzucić lasso, a ten nie wyrzucił!!”. Konie piękne.
Aha, byłam na Strażnicy124. Ciekawy (radziecki) film sensacyjny. Wspaniale napisał o nim Płażewski w „Życiu Literackim”125