Szpetni czterdziestoletni - Agnieszka Osiecka - ebook

Szpetni czterdziestoletni ebook

Agnieszka Osiecka

0,0
41,60 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Młodość Agnieszki Osieckiej przypadła na lata pięćdziesiąte, odwilż i polski październik 1956 roku. W „Szpetnych czterdziestoletnich” poetka przybliża nam niezwykłą atmosferę tamtych czasów. Jazz i wykopki, Zbigniew Cybulski i Marian Eile, łódzka Filmówka i Piwnica pod Baranami – prywatny leksykon Osieckiej to barwny zbiór zjawisk, postaci i miejsc ważnych dla niej samej i dla ówczesnych „pięknych dwudziestoletnich”.

Agnieszka Osiecka skończyła pisać „Szpetnych czterdziestoletnich” na początku stanu wojennego, w kwietniu 1982 roku. Pierwsze wydanie, okrojone przez cenzurę, ukazało się w 1985 roku. Obecne jest uzupełnione o usunięte wówczas fragmenty.

„Szpetni czterdziestoletni” to rzecz pełna zmiennych nastrojów i stylów: dobrze opowiedziane anegdoty sąsiadują tu z poetycką refleksją, spiętrzone metafory z nader trzeźwymi uwagami o przemianach języka i obyczaju. Można książkę kartkować, zatrzymując wzrok tu i ówdzie, albo czytać od a do zet, można śledzić tropy obyczajowe, literackie, towarzyskie, śmiać się lub irytować, albo i ziewnąć, jeśli stężenie poezji zrobi się za wysokie, nie da się jednak zaprzeczyć, że nawet przefiltrowane przez czas i owiane mgiełką sentymentu wspomnienia Osieckiej to jedna z najciekawszych – moim zdaniem – obok dziennika Tyrmanda, opowieści o latach pięćdziesiątych.

Piotr Chojnacki, zacofany-w-lekturze.pl

Agnieszka Osiecka (1936-1997) – polska poetka, autorka tekstów piosenek, pisarka, reżyser teatralny i telewizyjny, dziennikarka. Od 1954 roku związana była ze Studenckim Teatrem Satyryków (STS), gdzie zadebiutowała jako autorka tekstów piosenek. Prowadziła w Polskim Radiu Radiowe Studio Piosenki, które wydało ponad 500 piosenek i pozwoliło na wypromowanie wielu wielkich gwiazd polskiej estrady. Od 1994 roku była związana z Teatrem Atelier w Sopocie, dla którego napisała swoje ostatnie sztuki i songi. Pośmiertnie została odznaczona przez Prezydenta RP Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Dorobkiem Agnieszki Osieckiej zajmuje się założona przez córkę poetki Agatę Passent Fundacja Okularnicy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 271

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Agata Passent, 2025

Projekt okładki

Michał Poniedzielski

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Marta Dobromirska-Passent

Korekta

Grażyna Nawrocka,

Anna Sidorek

Książka powstała we współpracy

z Fundacją Okularnicy

im. Agnieszki Osieckiej

ISBN 978-83-8391-708-5

Warszawa 2025

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

ul. Rzymowskiego 28

02-651 Warszawa

www.proszynski.pl

[email protected]

Człowiek jest istotą złożoną z materii, ducha, czasu i wieczności. Prawdy o sobie szukamy w nas samych. Tam można znaleźć to, co – być może – wydawało się nam już utracone. Czas ma jedną ważną właściwość – póki trwa, zawsze jest do „uchwycenia”.

Robert Gołębiowski

Klasa VB Technikum Budowy Okrętów w Szczecinie

(„Mrowisko”, pismo szkolne z 1981 roku)

SŁOWO WPROWADZENIA

Pierwsze wydanie Szpetnych czterdziestoletnich ukazało się w roku 1985. Tytuł tej książki nawiązuje – z odcieniem goryczy – do tytułu książki Marka Hłaski Piękni dwudziestoletni, którą Hłasko napisał w roku 1958, wydał za granicą w roku 1966, a która w Polsce ukazała się dopiero po roku 1989.

Ta wiązka dat wprowadza nas w klimat, który towarzyszy Szpetnym czterdziestoletnim. Dowcipna, ironiczna, momentami zaś liryczna i nostalgiczna opowieść Agnieszki Osieckiej, zebrana w alfabetycznie ułożonych hasłach, dotyczy tego samego okresu, o którym pisał Hłasko w swojej stylizowanej autobiografii, jaką byli Piękni dwudziestoletni – a więc połowy lat pięćdziesiątych. Ale Osiecka ogląda je z oddalonej o trzydzieści lat perspektywy. „Piękni” dwudziestoletni z lat pięćdziesiątych są już w chwili, gdy pisze o nich Agnieszka, „szpetnymi” czterdziestoletnimi, a nawet nieco starszymi.

Tyle tylko, że pisząc o owych „pięknych” czy „szpetnych”, Agnieszka Osiecka wie również, że każde pokolenie, niezależnie od wieku, który właśnie przeżywa, zachowuje także w pamięci jakiś fragment swojej autobiografii i biografii zbiorowej swojego pokolenia, który uważa za „piękny”. Są to czasy, które się pamięta, które przeżywało się najpełniej, w których na naszych wewnętrznych zegarach najwyższy był poziom nadziei. Zwłaszcza Polska, szarpana różnymi zmianami historii, wydaje się krajem, którego mieszkańców łatwo jest podzielić na grupy, skupione wokół takich właśnie punktów i dat nadziei. Pokolenie wojny, konspiracji, powstania, pokolenie odbudowy, pokolenie „polskiego Października” 1956 roku, pokolenie pierwszej „Solidarności” – i tak dalej.

Dzięki tym punktom i datom późniejsi „szpetni” nie wydają się już sobie samym tak szpetni, najinteligentniejsi z nich zaś potrafią nawet spojrzeć na siebie, gdy byli owymi „pięknymi”, nie tylko ze wzruszeniem, ale także przez szkiełko łagodnej satyry, wyrozumiałej autoironii, zmądrzałej refleksji.

Taką jest właśnie Agnieszka Osiecka w Szpetnych czterdziestoletnich. Trudno mi jest pisać o jej książce, wymazując z pamięci osobę Autorki. Pamiętam dokładnie, że Agnieszkę poznałem na plaży w Sopocie, mógł to być rok 1954 lub 1955, przedstawiano ją wtedy jako wielce obiecującą, a przy tym urodziwą pływaczkę, co dla mnie, który nie pływam w ogóle, było czymś intrygującym. Działo się zaś to wszystko jeszcze dużo przed STS-em, Studenckim Teatrem Satyryków, w którym Agnieszka zadebiutowała jako autorka tekstów piosenkarskich, a może nawet przed jej studiami dziennikarskimi i filmowymi. Tyle tylko, że jak na pływaczkę, a więc – bądźmy szczerzy – osobę raczej „fizyczną” niż „umysłową”, zastanawiała ona już wówczas dwoma niecodziennymi cechami: umiejętnością bystrego, krytycznego słuchania oraz zaskakującej, trafnej pointy.

Czytając Szpetnych czterdziestoletnich, warto zwrócić uwagę, ile autorka tej książki potrafiła się nasłuchać – rozmów, dialogów, powiedzonek, wynurzeń intelektualistów, żargonu sklepowych, pohukiwania bęcwałów i szczebiotu kretynek, a więc tego wszystkiego, co stanowi o klimacie czasu, o środowisku, o obyczajach. I jak misternie potrafi zamykać te obserwacje klamrą pointy, wniosku, dowcipu.

A lata pięćdziesiąte były czasami, kiedy warto było słuchać. W ich połowie, około roku 1956, zderzyły się bowiem ze sobą i przełamały różne głosy. Pryncypialny, ponury głos stalinowskiej propagandy, załamujący się po śmierci Stalina w roku 1953, i pełen nadziei głos ówczesnego, jak go określano, „rewizjonizmu”, a więc głos pisma „Po prostu”, filozofa Leszka Kołakowskiego i robotnika Leszka Goździka z fabryki na Żeraniu. Głos owego człowieka, o którym wspomina Osiecka i który w najlepszej wierze pytał, czy może nazwać dziecko imieniem „Bierut”, i pierwsze głosy Mrożka z Policji czy Tanga. A także głosy najmłodszego, „październikowego” właśnie pokolenia, które dochodziły głównie ze strony studenckich kabaretów, przede wszystkim warszawskiego STS-u i gdańskiego Bim-Bomu, wśród których był także głos Osieckiej. Wszystko to zaś podlane było wielką falą nowych, nieznanych dotąd książek, filmów, obrazów, przypływającą z zachodu Europy, o których mówiło się bez przerwy.

Pokolenie Agnieszki Osieckiej, urodzone tuż przed wojną, po raz pierwszy właśnie w latach pięćdziesiątych, w wieku lat kilkunastu czy dwudziestu kilku, spotkało się z prozą Hemingwaya, dramaturgią Ionesco, myśleniem Sartre’a, socjologią Fromme’a, a nawet – ba! – ze znaną już doskonale przed wojną psychoanalizą Zygmunta Freuda, która jednak dotąd znajdowała się gdzieś w półcieniu, jako wymysł burżuazyjny i dwuznaczny.

Można zapytać, co to wszystko miało czy też mogło mieć wspólnego z osobowością i twórczością autorki tekstów piosenkarskich czy też przepojonych muzyką widowisk scenicznych, jaką stała się Agnieszka Osiecka. Otóż w samym sformułowaniu takiego pytania kryje się podstawowe niezrozumienie charakteru tego okresu, zwanego „okresem październikowym”, o którym pisze w Szpetnych czterdziestoletnich Osiecka, przybliżając nam jego klimat.

Historycy określają te wydarzenia jako zmianę linii rządzącej partii i zajadły bój dwóch frakcji, konserwatywnej i reformatorskiej. Za ich rezultat uważają złamanie polskiego stalinizmu, formującego się pomiędzy rokiem 1949 a 1956, a także poszerzenie obszaru ciągle jednak ograniczonej suwerenności narodowej. To wszystko prawda, ale najistotniejszym rezultatem tych wszystkich zdarzeń była odmiana obyczajowa „październikowego pokolenia”, a więc skierowanie jego myśli i ambicji w stronę kultury europejskiej, która stała się także miarą naszych osiąg­nięć, i uwolnienie się od doktrynalnych zakazów i norm obyczajowych. Wszystko to, w najdziwniejszym niekiedy pomieszaniu, odnotowuje Agnieszka Osiecka w tej książce.

Jest ona nie tylko zbiorem zdarzeń zabawnych i paradoksalnych, ale także materiałem dla socjologa. Autorka z uwagą, a zarazem w skrótowych obrazach, odnotowuje przemiany, jakim ulega życie towarzyskie i normy obyczajowe, jak zmieniają się warstwy i klasy, lud i arystokracja na przykład. Lud nazywa odtąd swoje dzieci wyszukanymi imionami, zaczerpniętymi głównie z zachodnich filmów, resztki zaś dawnych arystokratów sięgają po imiona ludowe, a za szczyt snobizmu uznane zostaje zachowanie kogoś z tej warstwy, kto nazwał swego syna Nikita. Takich obserwacji jest w Szpetnych czterdziestoletnich mnóstwo, przenikliwych, ostrych jak brzytwa, ale przecież opisanych z sympatią. Obowiązkiem inteligentnego człowieka tamtych czasów było bowiem widzieć, zauważać, notować w pamięci wszystko, co dzieje się dookoła, to znaczy po prostu myśleć.

A myślało się zbiorowo w różnych miejscach. W kawiarniach, w słynnym Klubie Aktora SPATiF, w nocnej Kameralnej, na basenie Legii. Są to wszystko miejsca, które pod odpowiednimi literami swego alfabetu opisuje Osiecka. Dla mnie jest tu zresztą jeszcze jedno takie miejsce, kawiarnia Sułtan na Saskiej Kępie, gdzie przez pewien czas, jako bliscy sąsiedzi, spotykaliśmy się na śniadaniach z Agnieszką i Adamem Pawlikowskim. Adam występuje w tej książce w wielu wcieleniach, ale zawsze jako guru, chociaż wówczas jeszcze, przed epoką Beatlesów, nie używało się tego terminu. W wielu miejscach Szpetnych czterdziestoletnich czuje się jednak jego ironię i jego diaboliczną fantazję.

Na koniec bowiem nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Szpetni czterdziestoletni są także dziełem fantazji, jak utwór poetycki. Jeden ze znajomych pamiętających tamte czasy powiedział mi niedawno ze zdumieniem, że w wielu obecnych legendach spisywanych na temat lat pięćdziesiątych przez ludzi dużo młodszych, którzy wszystko to znają tylko ze słyszenia, rozpoznaje często stawiane dziś na piedestałach postacie natrętnych pijaczków lub banalnych nudziarzy, których naprawdę raczej odganiało się wówczas, niż zapraszało do stolika.

Jest to szczera prawda, ale takie jest prawo legendy, której nie warto już dzisiaj prostować. Agnieszka ze swoją życzliwością dla ludzi w jakimś stopniu współdziała z tą legendą, niektórzy jej „piękni”, o których wspomina, wcale nie byli tacy piękni z bliska, lecz już wówczas naprawdę szpetni. Nie w tym rzecz jednak, ale w tym, że cała rzeczywistość sprzed półwiecza opisana w tej książce jako podniecająca, szalona wizja, kierowana jest trafną intuicją, że był to okres, w którym dokonujące się dokoła zmiany, a także owa lawina nowych doznań artystycznych i intelektualnych, domagały się całkowicie nowego obyczaju. Tego obyczaju nie dawało się po prostu przenieść żywcem z zagranicznych żurnali i zagranicznych filmów, jak dzieje się to dzisiaj, ponieważ Polska lat pięćdziesiątych nie miała być normalnym krajem kapitalistycznego świata, idącym szybciej lub wolniej po od dawna utartych ścieżkach. Miała być czymś całkowicie odmiennym, ulepionym z tego, czego wcześ­niej nauczyło się pokolenie tużpowojenne, i tego, co przywiały nowe, porywiste wiatry, a także z czegoś jeszcze, co było tu w nas samych od dawna i od zawsze.

Jest w tej książce taka scena, kiedy grupa przyjaciół po upojnej nocy w Trójmieście trafia o świcie na sopockie molo, spowite poranną mgłą. „I oto – pisze Agnieszka – śpiew, mocny i zalotny, tyleż patetyczny co błazeński, wyrwał się nam z ust. Oto, co zaśpiewaliśmy: «Naprzód młodzieży świata/niech radosny połączy nas marsz…»”.

Była to zapamiętana ZMP-owska pieśń marszowa i Osiecka rozumie paradoks, że tę właśnie pieśń śpiewa o świcie zbuntowana młodzież. A dalej opowiada, jak „przed nami z mgły i ze śpiewu, z domyśleń raczej niż z przemyśleń, z niedokończonych przedstawień, z niedożytych życiorysów, z niedożłobionych rozmów, z nierozwiązanych więzów, z niedokochanych miłości, z półrozpiętych kajdan, z nienapisanych wierszy, z nierozwiązanych zadań – wynurzył się po prostu – koniec mola”.

Tak było naprawdę. Ów „koniec mola” wynurzył się wcześ­niej, niż się go spodziewano. Szpetni czterdziestoletni opisują ślady pozostawione na tym metaforycznym molu przez roztańczone wówczas pokolenie.

K.T. Toeplitz

SPIS TĘSKNOT

„Po to, żeby Łazuka mógł zostać magistrem, ja musiałem zostać profesorem” – mawiał świętej pamięci Kazimierz Rudzki – i w pewnym sensie żartował. Dziś żarty powoli się kończą. Coraz poważniejsi ludzie poważnie zajmują się śmiesznymi sprawami. Pisano już doktorat z historii palanta, pan Szlachetko ukończył magisterium o STS-ie, pięciu studentów z Wrocławia doktoryzuje się z Adama Pawlikowskiego, zięć pana Got­tesmana zaś – z rock and rolla. Takie postaci jak szatniarz z dawnej „Kameralnej” bądź słynny niegdyś Henio Meloman otrzepywane są z kurzu zapomnienia i stawiane w świetle jupiterów. Po Kongresówce i po Galicji krążą młode dziennikarki w średnim wieku i zadają pytania na wszystkie możliwe tematy. Pierwszą taką dziewczynką w moim życiu był Krzysztof Kąkolewski. Ale od tamtego czasu – przez kogóż to ja nie byłam już wywiadowana! Widziałam nawet biografkę Czerwonych Gitar.

Wygląda na to, że młode wilczki rzuciły się przede wszystkim na lata pięćdziesiąte i na Październik. Wszystko, co było za Stalina i tuż potem – zamienia się powoli w swinging fifties (swingujące lata pięćdziesiąte). A co my na to – rówieśniczki i rówieśnicy? Czemuż my sami nie chwycimy za pióro? Chwyćmyż!

Skleroza jeszcze nie gniecie,

chłodek nas jeszcze nie trzęsie.

Zapisać to znaczy przecie –

pozostać w pewnym sensie.

Nie musimy zresztą zaraz rymować albo brać się za magisteria. Ale bawmy się w lustra, piszmy jedni o drugich. Widziałam niedawno na ulicy Eligiusza Lasotę. Wyglądał świeżo jak róża. Wzrok – bystry. Niechby napisał kilka słów o Himilsbachu, Himilsbach o Bratkowskiej, Bratkowska o Nataszy Zylskiej – itd.

Tekst, który Państwu przedstawiam, ma taki właśnie charakter: są to zapiski z pamięci, rezultat szperania na antresoli: Mały słowniczek odwilży!

Jego bohaterami są nie tylko „sławni ludzie”. Są nimi również przedmioty, a nawet części garderoby (np. skarpetki), ale tylko takie, które w pewnym czasie i dla pewnych oczu miały rangę symbolu.

Zdaję sobie sprawę z tego, że wśród utworów „uporządkowanych alfabetycznie” mamy w naszej literaturze powojennej prawdziwy skarb: Alfabet wspomnień Antoniego Słonimskiego. Czy cofnąć się jednak przed tą przeszkodą, tak jak cofałam się przed wieloma innymi?… O, bo że cofałam się, to nie ulega dla mnie żadnej wątpliwości! Od wielu lat nic innego nie robię, tylko cofam się przed napisaniem tej książki, a to stwierdzam, że brak mi dystansu do przeszłości, a to podejrzewam, że za dużo we mnie tego dystansu; lękam się, że brak mi rozumu na to, aby „ująć” pewne kwestie, to znów obawiam się, że zaleję czytelnika marudnym rezonerstwem. Itede, itepe, itede. Tymczasem czas, jak złośliwy kornik, wierci dziurkę w pamięci. Zamazują się ukochane twarze, ulatują strzępy zdań, szyfry młodości coraz rzadziej dają się odczytać. Dziennikarka, nieżyjąca już Elżbieta Szaniawska, kiedyśmy wychodziły z jakiegoś przedstawienia, westchnęła rozpaczliwie: „Majoneza czas zacząć!”… Po jakiej to było sztuce? Kiedy? Onaż to była??

…No więc co robić? Milczeć? Holendrować? Zawracać głowę? Odejść pokornie wraz z orszakiem, do którego przynależę? Nie chcę!

No bo czemuż to pcham siwy łeb we wciąż nowy wianek, czemuż nastawiam złachany kark pod coraz to nowe pręgierze, czemu ustawicznie pojawia się w życiu ktoś nowy? – Widocznie mam jeszcze trochę siły.

Ale trzeba się spieszyć. To nie jest dobrze dla przeszłości, kiedy teraźniejszość wciąż zachowuje żar i smak. I nie jest z pożytkiem dla niczyjego ogrodu ani miasta, kiedy przyjdzie odgrzebywać spod zbyt grubej warstwy popiołu (i diamentu).

…Jakże to miasto się odchamia…

Ileż tu pereł, złota, bzu…

Jakże ta ziemia wojny wchłania,

jakby nie było wojen tu!…

Tłuścieją zady naszych aut,

maleją stópki naszych dam,

i nawet gdyby Wojski grał,

nie grałby piękniej, niż ja gram.

Pachną perfumy znanych firm –

jest Nina Ricci, Antilope…

I najmodniejszy grają film,

i pod krawatem chodzi chłop.

…Jest więcej szczęścia i bon tonu…

– Melancholicy, do analiz!

…Jeśli pan doktor będzie w domu,

to powie, że za dużo palisz.

Zaraz po wojnie, pan pamięta,

telefoniczna książka

to taka była w pasie cienka,

jak ważka albo wstążka…

Teraz to gruba jest biblija…

Encyklopedia pana Trzaski!…

Tylko że z dala ją omijam,

bo bardzo brak mi paru nazwisk…1

1 Fragment poematu Agnieszki Osieckiej Tańce polskie.

„ABY ARTYSTĄ ZOSTAĆ”

Dziś w rubrykach ogłoszeń drobnych pod literą „A” figuruje słynne „Aby antenę założyć…”. W połowie lat pięćdziesiątych, gdybyśmy mieli dość rozmachu, radzi zamieszczalibyśmy inne ogłoszenie: „Aby artystą zostać…”.

Wtedy jednak marzyło się jak gdyby bardziej chałupniczo i spontanicznie, nie korzystało się z biur ogłoszeń, telefonów, teleksów ani z innych technicznych podpórek. W ogóle z tą techniką byliśmy na bakier. Konwicki, jako litewski żubr, bał się podnieść słuchawki telefonicznej w amerykańskim hotelu, reżyser K.M. wkroczył w szklaną szybę na lotnisku Orly, a Miron Białoszewski pięknie się skomplikował na widok inkasenta z gazowni. Mam na myśli dziesiątki jego doskonałych wierszy o domu i o mieszkaniu… Jednak już pokolenie Janusza Głowackiego rączo dosiadło samochodów, a ten, co się bał ryczącego potwora, kazał żonie zrobić prawo jazdy i też dobrze! Redaktor A.K.W. przeszedł już nawet z samochodów na „gry telewizyjne”, reklama zaś Master Minda2 w kiosku brzmi: „Uważaj, ta gra wciąga! Nie zaniechaj codziennych obowiązków”.

My jednak, moi rówieśnicy, zwyczajnie i po prostu marzyliśmy o sztuce. Bez przyrządów i narzędzi, bez pieniędzy – marzyliśmy sobie chałupniczo, lecz energicznie. Wystarczyło trochę szmatek i kolorowej bibuły – i już był spektakl. Budżet pierwszego programu teatrzyku „Co to” z Gdańska wynosił tysiąc złotych. Tak przynajmniej twierdził Włodek Łajming, malarz i współtwórca „Co to”.

Nie wszyscy mieliśmy talent, czy choćby trochę tego czucia w rękach, które musi mieć każdy iluzjonista. Ale węszyło się, że „tędy droga”. Wiedziało się, że biegnąc prędko i uważnie, można traktem Sztuki dobiec do traktu Zmiany. Nikt jeszcze tej Zmiany dokładnie nie potrafił opisać, nikt jej rzecz jasna nie widział, ale każdy wyczekiwał jej z tęsknotą i nadzieją, była to bowiem szczęśliwa rewolucja: wielu z nas wierzyło, że wystarczy kilka drobnych korekt, a twarz naszego młodziutkiego kraju się uśmiechnie.

Tłumaczono mi kiedyś, że nowoczesne statki wiedzione są przez szumy gwiazd. I my za młodu byliśmy jak takie właśnie okręty: wiodły nas szumy gwiazd, których nie było jeszcze widać.

Jacyśmy byli – przyjaciele moi,

czy nam o ważną sprawę szło,

czy nas legenda pięknie przystroi,

czy potoczymy się na dno?

Myśmy żyli jak na wietrze,

myśmy żyli niebezpiecznie – ale jak?

2 Mini Master Mind jest grą logiczną, która kiedyś zdobyła olbrzymią popularność na całym świecie. Celem jest odgadnięcie kodu przeciwnika.

ALUZJA. AUREOLA FILOZOFICZNA

Przez cały okres odwilży aż do Października, a nawet po Październiku, w teatrzykach naszych i kabaretach niepodzielnie panowała Aluzja.

W królestwie Aluzji spędziliśmy ładnych parę lat. Prawdę mówiąc: trudno nam było się stamtąd wytoczyć. Ktoś, kto przyzwyczaił się mówić językiem Ezopa, ma nieraz pewne trudności z mówieniem wprost. Zresztą z tym mówieniem wprost to my też nie przesadzajmy, bo – gdyby tak zupełnie odmetaforyzować język – toż to by dopiero była nuda!…

No, ale nie w tym rzecz. W latach odwilży posługiwanie się aluzją było koniecznością. Aluzja była nam potrzebna niczym latarka w buszu: inaczej się nie przedrzesz i koniec. Przymiotnik „aluzyjny” miał wtedy w sobie coś z komplementu: „Mocny spektakl, aluzyjny” – mówiono.

Zresztą niemało arcydziełek powstało w tej poetyce. Pamiętam, że w teatrze STS Jerzy Markuszewski pięknie zainscenizował tekst Jareckiego pod tytułem Ślepcy: na fioletowo-czarnej scenie wiodą się w bezładnym tańcu dwaj niewidomi do niewiadomego celu… Ten bezładny pląs (plus dialog) symbolizował oczywiście szamotaninę władzy z narodem (mówiło się jeszcze: „z masami”).

Nie wszystkie jednak teksty „aluzyjne” brzmiały tak czysto i efektownie. Przeciwnie: im głębiej w lata pięćdziesiąte, tym więcej pojawiało się w tym gatunku glątwy, mątwy i „głębi pod mostem” (określenie Ziemowita Fedeckiego). Poza tym sam mechanizm tej zabawy zaczynał powoli nużyć. W końcu to było szalenie proste: budujesz byle jakiego lisa, kruka czy świerszcza, a widz bądź czytelnik rozłupuje sobie to cudo i wyciąga, powiedzmy, przemówienie Ochaba bądź krytykę aktualnych poczynań Ministerstwa Kultury.

Odbiorcy zaczęli szemrać. Zaczęli się rozglądać za jakąś głębszą myślą, szerszą perspektywą czy przynajmniej – „trzecim dnem”.

Pierwszy raz grymasy odbiorcy dały mi o sobie znać w następujących okolicznościach.

Wiosną pięćdziesiątego piątego roku zadzwonił do mnie Jarek Abramow, kolega z STS-u (nasz filar, autor i kompozytor), i wyznał mi, że zaproponowano mu lukratywną chałturę. Chodziło mianowicie o napisanie jednoaktówki tematycznie związanej z Dniem Czystości Małego Dziecka.

W naszej ówczesnej sytuacji finansowej była to propozycja nie do odrzucenia. Jarek zresztą prawie już skończył pisanie, chodziło tylko o rymy. To miałaby być moja działka.

Błyskawicznie zabrałam się do roboty i pod wieczór już była gotowa pewna historyjka o pluszowym misiu, który strasznie nie lubił myć rąk… To znaczy: najpierw nie lubił, potem otrzymał tak zwaną życiową nauczkę i w końcu polubił. Rymy były nieskomplikowane, ale czytelne. Powiedzmy:

Nie poznaje mama misia,

Tak się czysto umył dzisiaj.

Zainkasowałam honorarium i byłam szczęśliwa. Byłam szczęśliwa, ponieważ miałam dziewiętnaście lat i zainkasowałam honorarium. Roznosiła mnie radość. Wzięłam jednoaktówkę pod pachę i poszłam się pochwalić mojej umiłowanej ciotce, Basi Sikorskiej. Basia była jedyną w naszej rodzinie osobą solidnie wykształconą i jakoś tak… natchnioną intelektualnie. Należała do ludzi, którzy czytują Pascala w oryginale, a mimo to nie cytują go przy każdej okazji.

Ciotka nałożyła okulary, przeczytała dziełko nie bez życzliwości i wygłosiła swoje piekielne „ale” (to piekielne „ale” cioci Basi, które towarzyszyło odtąd każdej piosence, każdej strofce, które napisałam…).

– Widzisz, Agusiu, to jest nawet miłe – powiedziała ciotka – ale nie unosi się nad tym aureola filozoficzna.

Masz ci los… Ta nieszczęsna aureola filozoficzna! Za co ją złapać, jak ją namalować, skąd ją wziąć? (Skąd ma wziąć aureolę filozoficzną nieszczęsny student UW, który wchodzi już w czwarty rok nauki, a z Hegla wciąż wyciąga tylko racjonalne jądro??).

Ciotka moja należała do intelektualnej forpoczty i jako taka – pokazała różki. „Aluzyjność” odwilżowej sztuki, ku mojej rozpaczy, nie urządzała jej, podobnie jak schludny wdzięk misiów czyścioszków. Bez aureoli filozoficznej dzieło sztuki było dla mojej ciotki zerem, nie chciała z nim rozmawiać nawet przez łańcuch. Ciotka życzyła sobie, żeby Dzieło Sztuki zaczynało się z głupia frant, ot, od jakiejś zwykłej ludzkiej historyjki, ale żeby już na piątej stronie wyrastały mu wielkie wąsy egzystencjalnych lęków… Dalej, powiedzmy na stronie piętnastej, serce Dzieła powinna przebić trująca strzała w postaci pytania: „Po co to wszystko?”. Dalej, na stronie czterdziestej, Dziełu powinny wyrosnąć nadpalone skrzydła Wielkiej Wątpliwości, na stronie sześćdziesiątej zaś do stóp Dzieła winny przytroczyć się gigantyczne wrotki, które wśród śmiertelnej wrzawy (bądź ciszy) powinny powlec Dzieło w głąb metafizycznej jamy, z której nie wydobywa się już nic prócz głuchego, dudniącego w pustce „Uuuu…”.

AMEBA

Któryś z ważnych poetów mojej generacji napisał wiersz o jakimś bardzo małym zwierzątku: o amebie, a może o pantofelku… Był to swoisty „tok logiczny”, a nie wiersz! Ten niezwykle klarowny wywód przebiegał mniej więcej tak:

Słoń jest większy od kota, kot jest większy od myszy, mysz jest większa od muchy, mucha jest większa od pantofelka. Ale i tak wolę pantofelka od ciebie, ty skurwysynu.

Czy to był wiersz, czy raczej mała proza? – Powiedzmy: proza poetycka. A autor? – Najpewniej Andrzej Bursa…

Mogłabym, jak powiada profesor Sandauer, „przechylić się w fotelu” i sprawdzić te wszystkie szczegóły, ale postanowiłam sobie prowadzić te zapiski bez żadnych ściągawek i podpórek. Niech to będzie prawdziwe „zadanie z pamięci”, spis bzików, rejestr żartów i zamyśleń.

Tekst o amebie (?) był dla garstki moich przyjaciół znakiem rozpoznawczym. Na przykład: od godziny rozmawiamy o jakimś idiocie, powstaje pewien zamęt i wynurza się konieczność uściś­lenia postaw. Jurek pyta Andrzeja:

– To znaczy: wolisz Iksa od pantofelka?

– Zwariowałeś? Wolę pantofelka.

To przywracało jasność.

„A MÓJ CHŁOPIEC PIŁKĘ KOPIE”

Muzyka nie może chyba tak zupełnie, do końca zniknąć, ulotnić się w ślad za zakazem lub rozkazem. Muzyka jest nie tylko dziedziną sztuki, ale i częścią życia, miłości, obyczaju, psychologii i parapsychologii, i choroby nawet. Zawsze i wszędzie, po najstraszliwszym kataklizmie, podnosi się z popiołów jakaś stara baba i zawodzi na znajomą nutę: „Kujawiaczek jeden miał koników siedem…”. Trudno, nawet jeżeli się babie trochę poplącze, to melodia tak czy owak się odnajdzie.

Tak też było i z jazzem.

Jazz, który od niepamiętnych lat stał się własnością młodzieży świata bardziej niż cokolwiek innego, nigdy naprawdę i na dobre nie wyparował z Polski. Wrócę jeszcze do tego tematu w haśle „Jazz”. Teraz chcę powiedzieć tylko tyle: Jazz, choć maltretowany, nigdy u nas nie zamilkł. Przechował się w pamięci ludzi i w działalności orkiestr knajpianych. Tu i ówdzie, w rozmaitych „Zdrojowych” i „Nadmorskich”, grali do tańca prawdziwie dobrzy muzycy.

Ojciec mój we wczesnych latach pięćdziesiątych grał na przykład w doskonałym jak na tamte czasy zespole Charlesa Bovery’ego. Do niedawna jeszcze kilka ich połamanych płyt poniewierało się u nas na antresoli… Ojciec zrobił mi nawet, razem z kolegami, arcymiłą niespodziankę: oto w roku pięćdziesiątym drugim (sic) sprowadził całą orkiestrę Charlesa Bovery’ego do „Skłodowskiej-Curie” na zabawę szkolną. Pamiętam, zabawa odbywała się w sali gimnastycznej, a wszystkie panny były, obowiązkowo, w białych bluzkach. Mimo to, przy akompaniamencie słynnej Kobyłki i Georgii, towarzystwo tańczyło do północy. Był to nielichy szok, zarówno obyczajowy, jak i polityczny. Nasza dyrektorka, prawnuczka Tomasza Zana, chodziła z centymetrem krawieckim pomiędzy tańczącymi i próbowała mitygować parki wdające się w „tango-przytulango” (odległość obowiązkowa – 20 centymetrów). Towarzyszyła jej „z innych pozycji” nasza najbardziej namiętna działaczka ZMP, Ewka K., która słynęła z tego, że na studniówce u „Mickiewicza” ktoś spuścił ją na linie przez okno.

Nie miałam pojęcia, czy Bovery, albo choćby mój ojciec, orientują się w tym, jak burzliwie przebiega walka klasowa na parkiecie… Nie orientowałam się, ponieważ muzyk dansingowy nie stosuje w pracy właściwie żadnej mimiki. Przeciwnie – robi nawet pewien wysiłek, aby zachować skaliste, nieruchome oblicze. To obowiązuje do dziś: żeby tam nie wiem co działo się na sali, pianista wlepi oczy w klawiaturę i będzie grał w przewidzianym rytmie aż do końca awantury.

Tego zresztą wymaga jakaś podstawowa zasada higieny psychicznej przy pracy: nie przemęczać się… „Wy tu sobie tańczycie, rzucacie krzesłami, wzywacie milicję, strzelacie do luster, zakochujecie się w boskiej Hance, a my, na razie, jesteśmy w pracy”.

A jednak ojciec wiedział wtedy, co jest grane, ponieważ w stosownym momencie opuścił orkiestrę i poprosił mnie do tańca. Niepewien mojej wiedzy podstawowej w tej dziedzinie, szepnął mi do ucha: „To jest slow-fox”, po czym z całej siły przycisnął twarz do mojej. „To się nazywa cheek-to-cheek-dance”: taniec w stylu „policzek do policzka” itd.

Trzeba było widzieć minę Ewki K.!

Tak więc powiadam, że jazz przyczaił się i przechował w formach szczątkowych. Bovery hołdował oczywiście tej najprostszej i może najtrwalszej tradycji, tradycji jazzu szczęśliwego, utrwalonej przez filmowe komedie amerykańskie z lat czterdziestych… Ale zdarzali się też w knajpach i muszlach koncertowych cudowni, półprzytomni saksofoniści zanoszący się nad pijanym tłumem – nieoczekiwanym jedwabnym wyciem w stylu „soul”. Ich złociste instrumenty unosiły się nad falującym parkietem jak trąby natchnionych słoni.

Między ostatecznym zniknięciem jazzu z Ymki (rok 1950? 51?) a pierwszym referatem Tyrmanda o bluesie u „Dziennikarzy” minęło jakieś pięć, sześć czy siedem lat. Przez najbardziej „zamrożone” lata dział muzyczny Polskiego Radia został całkowicie oddany we władanie dzieweczki z laseczka i autobusów czerwonych.

Autobusy czerwienią migają,

zaglądają do okien tramwajom.

Wciąż większy gwar, wciąż więcej nas –

w Warszawie, najmilszym z miast!

Miły alt Marty Mirskiej zastąpiony został dziarskimi mezzosopranami nawołującymi do budowy nowych domów.

Ale gdzieś na uboczu, w Katowicach, stroniąc od stołecznego gwaru, pracował Harald, a z nim – Maria Koterbska. Niejeden młody chłopak i niejedna dziewczyna w określone dni i godziny solidnie warowali przy radiu, żeby wreszcie usłyszeć głos katowickiego spikera: „Z towarzystwem Jerzego Haralda śpiewa Maria Koterbska”.

Orkiestra Haralda doczekała się na pewno oddzielnego doktoratu, dziś jednak warto wspomnieć, że w nagraniach tej grupy pobrzmiewały echa najprawdziwszego, radosnego swingu. A w tekstach śpiewanych przez Marię Koterbską, choćby w tym upartym „Chłopcu, który piłkę kopie” – czuło się naiwną, ale rozkoszną pochwałę indywidualizmu, a przynajmniej – ludzkiego „widzimisię”.

ANALFABETYZM

Analfabetyzm, a właściwie Zwalczanie Analfabetyzmu miało dla młodych wilczków we wczesnych latach pięćdziesiątych to samo znaczenie co Wykopki (Wyjazd na Wykopki).

Zwalczanie Analfabetyzmu było mianowicie związane ze wspólnym, koleżeńskim wyjazdem na wieś. Jechało się odkrytą ciężarówką i śpiewało się zetempowskie piosenki. Na przykład:

Nie papież nam Wybrzeże dał,

nie Śląsk biskupów był – tarara.

Był oddech świeżego, polnego powietrza, był widok niebieskich chatek przycupniętych przy drodze, a przede wszystkim i nade wszystko – perspektywa spędzenia całej nocy z ukochaną dziewczyną. Była to perspektywa, do której śmiały się młodym oczy i wyciągały ręce. Gdy tylko powiedziało się A (Analfabetyzm), chciało się też powiedzieć B!… (Baśka!).

Pomyślcie, czasy były wtedy, jeśli chodzi o łóżko, nieprawdopodobnie ciężkie. Mieszkania rodziców – zatłoczone nieprzytomnie, w akademikach – koszarowy dryl i „czarne listy”, a w hotelach meldowano wspólnie tylko małżeństwa. Zwalczanie Analfabetyzmu pachniało wspólną nocą na sianie, chłopską przytulną stodołą i szklanką ciepłego mleka na śniadanie.

Witold Dąbrowski, poeta, który w owych latach był chłopaczkiem jeszcze, ale już płomiennym komunistą i wielbicielem Majakowskiego, opowiadał mi później, jak groźnie i niebezpiecznie bywało na tym „odcinku klasowej bitwy”. Wspominał zebranie wiejskie, na które chłopi przyszli z bronią i zatarasowali drzwi… Ja miałam więcej szczęścia: mała dziewczynka podeszła do mnie z gigantycznym workiem gruszek i powiedziała: „Niech pani nie uczy babci czytać. Ona jest taka dobra”.

Wspomnienie to pochodzi – o ile pamiętam – z czasów szkolnych…

W latach studenckich szaleństwo Zwalczania Analfabetyzmu ogarnęło nas jeszcze szerszym płomieniem. Pamiętam jednak kolegę, którego Zwalczanie Analfabetyzmu nie pociągało. Dziewczyn unikał, przyrody nie lubił, łatwo się przeziębiał. Kilka razy nawalił, nie wziął udziału w akcji i ruszyło go sumienie. Postanowił na najbliższym zebraniu ZMP złożyć samokrytykę. A mówił ładnie, ubierał się starannie i w ogóle pochodził ze starej pepeesowskiej rodziny z tradycjami. Powiedział: „Koledzy, tak i tak, zrozumiałem swój błąd i postanowiłem chociaż po części go naprawić. Zobowiązuję się zacząć od naszej gospodyni”.

Miał z tego ów student poważne nieprzyjemności.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI