Dzienniki 1951 - Agnieszka Osiecka - ebook + książka

Dzienniki 1951 ebook

Agnieszka Osiecka

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Agnieszka Osiecka prowadziła zapiski całe życie. Miała tak wielką potrzebę opisywania rzeczywistości, że gdy nie miała przy sobie „dziennikowego zeszytu”, zapisy pojawiały się w jakimś podręcznym notesie. Widać to w oddawanym do rąk Czytelników II tomie „Dzienników”.

Jest rok 1951, w Polsce panuje stalinizm, Agnieszka ma prawie 15 lat i jest w klasie przedmaturalnej. Należy do ZMP, ale żyje pełnią życia nastolatki: koleżeńskie zwierzenia i intrygi, miłości, sport; przeżywa też rozstanie rodziców i snuje wiele nad wiek dojrzałych rozważań o filozofii, religii, o… życiu.

„Dzienniki” to klucz do poznania Agnieszki Osieckiej oraz korzeni jej twórczości.

Agnieszka Osiecka (1936–1997) – poetka, autorka tekstów piosenek, pisarka, reżyser teatralny i telewizyjny, dziennikarka. Od 1954 roku związana była ze Studenckim Teatrem Satyryków (STS), gdzie zadebiutowała jako autorka tekstów piosenek. Prowadziła w Polskim Radiu Radiowe Studio Piosenki, które wydało ponad 500 piosenek i pozwoliło na wypromowanie wielu wielkich gwiazd polskiej estrady. Od 1994 roku była związana z Teatrem Atelier w Sopocie, dla którego napisała swoje ostatnie sztuki i songi. Dorobkiem Agnieszki Osieckiej zajmuje się założona przez córkę poetki Agatę Passent Fundacja Okularnicy. Pośmiertnie została odznaczona przez Prezydenta RP Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 838

Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright @ Agata Passent, 2014

Przypisy

Karolina Felberg-Sendecka

Opracowanie wstępne materiałów archiwalnych

Marta Dobromirska-Passent

Korekta

Irma Iwaszko

Projekt graficzny

Zbigniew Karaszewski

Książka powstała we współpracy

z Fundacją Okularnicy im. Agnieszki Osieckiej.

Zdjęcia z Archiwum Fundacji.

ISBN 978–83–7961–888–0

Warszawa 2014

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02–697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Agnieszka Osiecka, Warszawa, 1951 r.

BOŻENA OSTOJA1

Od 31 XII 1950 – 28 II 1951 r.

1 I 1951, poniedziałek

Bawiłam się bardzo dobrze. Zresztą nie tylko ze względu na zabawę, ostatnia noc była ciekawa, miła i myślę, że na długo niezapomniana.

O wpół do dziewiątej przyszedł po mnie Stach, a po Mamę ciotka2. One zaraz wyszły, my tańczyliśmy trochę u nas w domu, bo pozostało nam jeszcze sporo czasu.

Na „bal” spóźniliśmy się. Ogólnie nie wywarł on na mnie korzystnego wrażenia: tłumy, tłok i towarzystwo bardzo „mieszane” – wieczorowe toalety, sportowe sukienki, koszulowe „stroje” nie na poziomie itp. Z trudem odszukaliśmy na [!] sali grupkę pływaków. Byli: Ada, Ala, Hanka, Ludwik, Mietek P., Boguś Jaworski, Jurek Wierzbicki i kilku wojskowych3. Poza nimi był Kazik z jakąś bardzo milutką, drobną panienką, pan Olek z Marianną, Janek Zelman i porucznik Kuśnierz4. Ci jednak nie bawili się z nami. Stasiek wszystkimi możliwymi sposobami starał się odciągnąć mnie od reszty towarzystwa, na co ja za żadną cenę nie chciałam pozwolić.

Było mi przyjemnie, gdy stałam otoczona, a właściwie oblężona przez Ludwika, Mietka, Stacha i Jurka. Tylko głupio mi było, gdy orkiestra zaczynała grać, bo nie wiedziałam, z którym zatańczyć.

Nastrojowo i przyjemnie stało się, gdy wybiła godzina dwunasta. Wszyscy składaliśmy sobie mniej lub więcej frazesowe życzenia, było dużo humoru, radości i trochę „przejęcia się”. Musiałam pocałować w policzek Bogusia J[aworskiego] i strasznie się śmieliśmy.

Wyszliśmy – Ludwik, Stach i ja około czwartej.

Stach był wściekły, Ludwik i ja raczej ubawieni. Doszliśmy do ul. Rozbrat i byliśmy niezdecydowani – iść czy jechać, a jeżeli jechać, to czym.

W końcu poszliśmy. Nie uszliśmy jednak daleko, gdy Stach zatrzymał się i powiedział, że o n5 nie idzie. Nie to nie. Byłam zdecydowana iść – wolałam to niż nudne czekanie na zlitowanie się jakiegoś wehikułu. Stach był teraz naprawdę wściekły. Może myślał, że pójdę z nim albo że powiem coś niedwuznacznego Ludwikowi. Bardzo się mylił. Pożegnałam się z nim. On jednak poprosił mnie o chwilkę rozmowy. Ludwik odszedł, a on znowu zaczął starą piosenkę i był przy tym okropnie zły. Wszystko było dramatycznie śmieszne i naiwne.

Wracałam więc z Ludwikiem. Na szczęście po drodze złapaliśmy taksówkę.

W dalszym ciągu rozmawialiśmy i to rozmawialiśmy szczerze na ciekawe tematy.

I to jest właśnie to, o czym nie chcę i nie mogę na razie pisać.

Ludwik jest najciekawszym i najgłębszym człowiekiem, jakiego znam.

2 I 1951, wtorek

Niedawno wstałam. Dochodzi godzina jedenasta, właściwie nie mam co robić. Nie chce mi się ciągle wylegiwać do południa. Chciałabym coś pisać, ale co?

Każdy autor musi znać do głębi jakieś środowisko, ludzi, kraje, historię itp.

Ci, co opiewają morza południa, znają je; poznali je bądź to oczami marynarza czy rybaka, czy po prostu z licznych książek swych poprzedników. Mają jednak wiadomości, podstawę.

Chcąc pisać o ulicy wielkiego miasta, o fabryce, o teatrze, przeszłości czy teraźniejszości, sobie czy otoczeniu – trzeba je znać, trzeba coś wiedzieć, a cóż ja wiem?

I jeszcze jedno: nie ma wartościowego, pięknego utworu – poezji czy prozy, gdzie nie ma celu, ideału, dążenia do ich urzeczywistnienia. Wielcy pisarze zmieniali swoim piórem prawa. Czy to spowodowali bezmyślnie, przypadkowo?… O nie! To było ich celem, ich walką.

Wyobrażam sobie, jak bezmiernie głupie byłoby wszystko, co bym napisała. Nie wiem nic o życiu, nie znam go, nie znam na tyle żadnej jego dziedziny, abym mogła o niej pisać, walczyć o nią lub przeciw niej, dążyć do jakichkolwiek zmian.

Nic nie wiem. Zarówno moje „przeżycia”, jak i moja dotychczasowa „wiedza” są niczym.

Opisywać życie szarego, ciekawego człowieka i z takich ludzi składającego się społeczeństwa – to bardzo piękne, ale… wtedy właściwie, i to specjalnie w tym wypadku, trzeba mieć cel.

Nie mam idei.

3 I 1951, środa

Wczoraj prawie cały dzień spędziłam z Elżbietą6.

Siedziałyśmy bardzo długo u mnie i trochę u niej. U mnie słuchałyśmy niezmordowanego jazzu [z] adaptera i wygłupiałyśmy się. Elka dostała 2 pocztówki od Krzycha7 i była bardzo, bardzo, bardzo, bardzo szczęśliwa.

Wieczorem przyszedł Ludwik i poszliśmy do teatru.

Rozmawialiśmy znowu bardzo dużo. Ubóstwiam z nim mówić na [!] głębokie tematy, o życiu ludzkim, o nauce (w głębszym znaczeniu), o kształtowaniu poglądów i Prawdzie i jej istnieniu… Ludwik jest dużo, dużo mądrzejszy ode mnie i tyle przeżył, a przecież rozumie mnie i ja rozumiem Jego (Ludwik uważa się za „nadczłowieka”, wtedy ja też tak myślałam. Idiotyzm! To, że studiuję go jak książkę, to nie „ubóstwienie”8). Poznajemy się i chcemy się poznać, a to jest najważniejsze.

Ludwik to pierwszy spośród znajomych mi ludzi, który mi imponuje. On zresztą o tym wie bardzo dobrze i o tym także, że jeszcze niedawno było wprost przeciwnie – wydawał mi się śmieszny, wiecznie kompromitujący się, nudny, w ogóle beznadziejny. Teraz jest zupełnie inaczej.

Poznaję Ludwika i Jego życie. Gdy będę o nim jeszcze więcej, tzn. więcej niż nic, wiedziała, to napiszę o tym szerzej, tzn. też więcej niż nic, bo przecież dotąd pozostawiam tu tylko ślady Ludwika i naszych rozmów.

Dochodzi g. 17-ta9. Jest u mnie Elka. Naturalnie gra adapter i wygłupiamy się. W przerwach piszę.

Zarówno wczoraj, jak i dziś dzwonił Stach. Nie mam chęci widzieć się z nim. Wczoraj umówiłam się z nim i nie przyszłam. Dzwonił właśnie potem i był wściekły.

Powiedziałam, że jestem chora, kaszlę i nie wolno mi nigdzie wychodzić. Przy tym „robiłam” nieszczęśliwą chrypę i kaszlałam mu w słuchawkę, śmiejąc się jednocześnie z Elką z owej zaimprowizowanej komedii.

Dzisiaj także, w podobny sposób, mimo nalegań, próśb i wściekania się – wykręciłam się niczym.

Stanowczo mam dość Stacha. Gdyby chociaż nie był natrętny! ({przeminęło}).

W piątek imieniny Mietków10 u Ludwika!

I tam nie będzie Stacha!!! (5 I – został zaproszony!).

Wieczorem

Znowu ta beznadziejna, dzwoniąca cisza!!

To okropne, dla mnie stokroć gorsze niż dudniący, bębniący, huczący hałas jazzu, motorów itp. To paskudne, paskudne!

Mama zła, bo co chwila są telefony i mogą zbudzić ojca11, a Mama strasznie się go boi, po prostu nadskakuje mu na każdym kroku i trzęsie [się], gdy ktoś powie głośniejsze słowo. Denerwuje mnie to.

Dzwonił [!] przed chwilą Leszek12, Mietkowie i Ludwik razem. Prosili mnie ostatecznie na tę zabawę. Zaczyna się dopiero o siódmej i będzie trwała całą noc, mogę jednak wydostać się stamtąd o dwunastej (inaczej nie ma mowy – rodzina mnie nie puści).

Ojciec wściekły, bo nie mógł spać – ciągle dzwonki i telefony – nie pomogły Mamy starania o utrzymanie ciszy.

Będę miała straszną walkę o te imieniny, a chcę tam iść.

Pójdę tam.

Właśnie „rozmawiałam” z ojcem.

Dlatego w cudzysłowie, że nie można tego nazwać rozmową:

– Tatusiu, widzę, że już wychodzisz, nie można z Tobą porozmawiać?

– Co, tak,… nie…, a co chodzi?

– …No bo ja jestem zaproszona na imieniny do kolegów i…

– No to idź, ojej… (zdenerwowane ruchy, spojrzenie na zegarek).

– …Ale to będzie trwało całą noc! Dopiero od siódmej.

– …Nno, nno – ojej, nie wiem. Spytaj się mamusi!

– Kiedy już się pytałam i mama pozostawia decyzję tobie…

– No to ja pozostawiam Mamie! (trzaśnięcie drzwiami).

Gdybym się bardzo uparła, to wobec tego mogłabym „nakręcić” ojca i ubłagać mamę przez lekki szantaż, ale po co mi to. Zgadzam się z Mamą i wrócę koło wpół do pierwszej – odprowadzi mnie Ludwik np.

W każdym razie nie pozwolę, żeby sobie wszyscy przez to zabawę skrócili (jak to proponował Leszek).

Jutro przed południem zadzwonią do mnie.

Cieszę się.

Żal mi Mamusi, bo Ją bardzo boli krzyż.

5 I 1951, piątek

Wczoraj wieczorem byłam u lekarza na stadionie – we wtorek idę do szpitala.

Widziałam się ze Stachem. Jak przewidywałam, był wściekły. Na jego zapytania odpowiedziałam, że owszem, byłam przedwczoraj z Ludwikiem w teatrze. (Po cóż miałam kłamać, kiedy on o tym już dobrze wiedział).

Cały czas dobrze uważałam, żeby mu nie wyrządzić zbyt dużej przykrości. Toteż na rękę było mi, gdy zaczął opowiadać o tym, że „wszystko” już sobie dobrze przemyślał, że już nigdy się nie wygłupi, nie da z siebie robić wariata i w miłości będzie brał przykład ze swego „genialnego” sublokatora – cwanego pana Tadzia.

Te jego sceptyczne uwagi były mi bardzo na rękę, bo mogłam powiedzieć mu, bez obawy, „że zaczynam (a właściwie kończę) pierwsza” to, co myślę.

Powiedziałam więc, z cudownym humorem potwierdzając rację bytu jego twierdzeń, że nigdy go nie kochałam i nie kocham go nadal. O ile [!] kiedykolwiek mówiłam inaczej, to tylko dlatego, że chciałam to wmówić zarówno sobie, jak i jemu, a więc nie skłamałam, że nawet miewałam takie „kochające” fazy i nastroje, ale nigdy nie była i nie jest to miłość, i wspaniale się składa, że Stach podziela moje zdanie.

Stasiek naturalnie nie pozostawał mi dłużny i powiedział, że u niego sprawa tej „miłości” przedstawiała się podobnie, tylko że był piekielnie zazdrosny. Mówił jeszcze, że chciał ze mną zupełnie inaczej postępować (?), że się na mnie zawiódł, że myślał, że jestem inna itp. Powiedziałam, że właściwie nie jestem inna i że zawsze pozostanę taka, jaką mnie się będzie podobało być. Zaczynałam być nieprzyjemna.

Tymczasem Stach „zmienił fale” i zaczął mówić, że on pomimo wszystko strasznie mnie kocha, że chciałby, żeby stosunki między nami ułożyły się zupełnie inaczej, żebym ja nie robiła mu takich „kawałów”…

Odpowiedziałam mu, że daję słowo honoru, że będę robiła mu takie „kawały” nadal.

Był zły, zrozpaczony, wściekły.

Zaczęłam wygrywać na nim najrozmaitsze, skomplikowane pasaże.

Sam musiał zrozumieć, że nie jestem obowiązana wierzyć mu, kiedy co 5 minut mówi mi co innego.

Z małymi wariacjami mówiłam mu, że go nie kocham i nie kochałam, a wmawiając to sobie, wpadałam jedynie w „nastroje i nastroiki”. Wszystko na próżno.

Stach twierdził inaczej: niemalże wierzył w moją miłość (czyli w jej istnienie), a o swojej mógł mnie zapewniać godzinami. Zaczynało być coraz bardziej denerwująco. Dokuczyłam mu, niemalże prowokowałam go do zerwania. Chciałam koniecznie doprowadzić do tradycyjnego „pozostaniemy dobrymi kolegami… itd.”.

Wszystko na nic. Cała dyplomacja. (Jaka szkoda, że się skończyło!). W końcu sama zaczęłam się plątać i gubić w jej labiryncie. Nasza rozmowa-dyskusja stawała się jałowa, powtarzająca się w najrozmaitszych wariantach, pełna zaprzeczonych twierdzeń i potwierdzonych zaprzeczeń.

Stach okropnie się męczył, czułam, że bez przerwy, co kilka słów zadaję mu przykre, trudne do zniesienia ciosy… A przecież nie chciałam go krzywdzić, nie chcę nikogo w życiu krzywdzić w ten czy inny sposób.

Jednocześnie wiedziałam, że nie mogę i nie chcę, nie będę kłamać. Ostatecznie, do czegóż bym doprowadziła? Po co?

Stach nie krył się z tym, jak boleśnie go co chwila dotykam. A robiłam to przez cały dalszy czas trwania rozmowy. Gdy mówił, że „odejdzie” już zaraz, że nie można ze mną poważnie porozmawiać itp. – śmiałam się, właśnie śmiałam się. (Idiotka, kompletna idiotka!!).

Wreszcie chwyciłam się ostatniej deski ratunku – powiedziałam, że widzę, jaki ból i ile nieprzyjemności sprawia mu całe to „zakochanie się”, jak on się męczy (w tym potakiwał)…

Dalej, że wobec tego bardzo dobrze dla niego byłoby, gdybyśmy w ogóle zerwali, wtedy tydzień czy dwa odpocząłby sobie i przeszłoby mu jak lekka angina. A ja? No cóż, mnie by to sprawiło lekką przykrość, ale na to zawsze gotowa jestem zdecydować się dla jego dobra.

I tu raptem ten Stach, który pozostawał głuchy i ślepy na niektóre moje „dużomówiące” inne powiedzenia i twierdzenia, ten naiwny trochę Stach nie dał się nabrać. Powiedział tylko:

– Tak, ja wiem, ty jesteś bardzo „wspaniałomyślna”!

Rozzłościłam się na dobre. Nie udało mi się.

Stach nadal twierdził, że z żadną kobietą nie będzie już tak jak ze mną postępował, że to będzie dla niego dobra nauczka na przyszłość, że będzie usilnie starał się oduczyćsiękochać (okropność!) i że będzie się mścił (za co – wiem, na kim…????).

Nie doszliśmy do niczego. Pomimo że naprawdę zaczęłam ryzykować, że mówiłam rzeczy, za które przynajmniej powinien się obrazić – nic, ciągle nic. Był „złamany”, dotknięty, urażony do głębi (naprawdę!), ale do tzw. uroczystego zerwania nie doprowadził. Jedyne, co zyskałam – to niejakie „prawo” do prowokowania jego zazdrości (rozmowy, tańce, flirty, dyskusje z innymi kolegami) i to, że powiem mu otwarcie, ilekroć tylko będzie znowu natrętny do obrzydzenia.

Zyskałam więc jedno – zapewnienie pewnego rodzaju „świętego spokoju”. (Staszku, Staszku!!).

Bałam się, że kompletnie nie uda mi się opisać tego „gadanego piekiełka”, a nawet odzwierciedlić jego charakteru. Początkowo myślałam, że opiszę fragmenty i w mowie bezpośredniej, ale to chyba dałoby jeszcze mniej niż ten przytoczony opis z „tłumem” niby to charakteryzujących przymiotników. A czułam konieczność opisania naszej niedoszłej decydującej rozmówki.

Mało, że nie kocham Stacha. Jestem w tej chwili pewna, że nawet nie wpadnę w taki kochający nastroik.

Podobnie jak z kwestią myślenia, sprawa ma się i w tym wypadku – czuję się dość silna, pewna siebie i odważna na to [!], aby nie okłamywać nigdy odtąd samej siebie pod pozorem ułatwiania sobie czegokolwiek bądź lub zdobywania czegokolwiek.

Nie przestałam (świadomie) myśleć dla osiągnięcia pozornego spokoju.

Nie przestanę więc niekochać dla wmówionego szczęścia.

Będęszczera – niekoniecznie wobec innych (tu są wygodne, wypróbowane i nowe, ciekawe pozy), ale wobec samej siebie.

To za płaskie, za głupie, a jednocześnie łatwe i wygodne – oszukać samą siebie.

Mogę nie znać siebie, mogę być żadna, mogę być zmienna aż do przesady – ale tylko wtedy, kiedy to jest względną prawdą, próbą szczerego osiągnięcia mnie [!], chemiczną reakcją mojej osobowości, a nie tchórzliwym świadomym zakłamaniem.

Dzisiaj przed południem była Elka. Przyniosła zdjęcia (marne). Wygłupiałyśmy się strasznie, podobnie zresztą jak wczoraj wieczorem, wyprawiając niestworzone harce z płytami, powtarzając miliony razy ten sam fragment, wyjąc ze śmiechu itp.

Nasza Lucynka13 była wściekła. Myślałam, że nas obie za drzwi wyrzuci. U nas w domu wszyscy jej się boją, Elka prawie tak strasznie, jak i my. Zdenerwowałyśmy ją jednak tak, że rozmawiała sama z sobą intensywniej niż zwykle i można było w pokoju doskonale słyszeć jej wspaniały monolog. Chodzi po mieszkaniu, trzaskając drzwiami. Dziadek14 i ja czekamy na obiad i boimy się do niej odezwać.

Niedawno dzwonił Ludwik. Będę się z nim dziś u Ady widziała. Projektowana zabawa spali, zdaje się, na panewce z powodu licznych, nieprzewidzianych komplikacji. Szkoda, miałam na nią okropną ochotę.

Stach wczoraj niemalże błagał mnie, żeby tam nie iść, co naturalnie zachęciło mnie do niej jeszcze więcej. Kategorycznie, kilkakrotnie odmówiłam mu tej przyjemności. Stach twierdzi, że to „Ludwika robota”, że nie został przez Mietków zaproszony. „Tragiczne”! Rozmawiałam w tej chwili z Dziadkiem. On bardzo, bardzo dużo o mnie wie. Śmieje się i pobłaża moim buntowniczym, smarkatym poglądom, nie przeraża się nimi zaś tylko dlatego, bo [!] ich nie bierze poważnie. Naturalnie Dziadek mnie nie rozumie i mówi, że to najgłupszy wiek itd. Śmieje się nawet z mego „zaparcia się Boga”, nazywając to zupełnie naturalnym w tymwieku itp. To trochę przykre, ale wiem przecież, że w wielu innych wypadkach Dziadek ma rację – wiem, że się zmienię.

Dziadek ma dziwną, upartą wiarę w moje przyszłe, wartościowe człowieczeństwo, wierzy we mnie. To bywa nawet zastanawiające.

Jak na swój wiek i wykształcenie (mniej niż średnie) jest bardzo, bardzo, bardzo postępowy i tolerancyjny. Lubi książki pełne wolnego życia bądź pędu do niego.

Bardzo kocham mojego Dziadka.

6 I 1951, sobota

Wczoraj wieczorem widziałam się z Ludwikiem.

Rozmawiając i dyskutując, obeszliśmy pół Warszawy. Podczas takich rozmów muszę niemalże podciągać się do jego poziomu. Męczy mnie to trochę, ale daje ogromne zadowolenie.

Mówiliśmy o życiu i użyciu, miłości, literaturze i poglądach. Nasze rozmowy, niewątpliwie bardzo ciekawe i głębokie, są utrudnione sposobem wysłowienia się. Ludwik, z powodów związanych z jego przeżyciami, jest w ogóle (według kolegów) – „niewygadany”, a mnie często z ogromnym trudem przychodzi umiejętne wyrażenie myśli.

Toteż często mówimy zbyt rozwlekle, za mało treściwie. Pomimo to w większości wypadków rozumiemy się. Co mnie nieco dziwiło, nasze zdania często pokrywają się. O moich „zdaniach” można na razie mówić tylko w cudzysłowie, ale i w tych zdarza się czasem coś niegłupiego.

Tematem, do którego często powracamy, są przeżycia Ludwika, przeważnie wojenne, z Rosji. Według jego własnych słów, poznał on wtedy życie z jego możliwie najgorszej strony i zetknął się, jak tylko człowiek zetknąć się może najbliżej – ze śmiercią. Te przeżycia są zarazem straszne, makabryczne i wspaniałe. Chcę przez to wyrazić myśl, że Ludwik nigdy nie będzie ich żałował i zawsze pozostanie dumny z nich i ze swojej wobec nich postawy.

Później, wieczorem, przyszliśmy do mnie do domu. Ludwik miał przy sobie mały notatnik, jedyne, co, przypadkowo zresztą, pozostawił ze wszystkiego, co pisał (niedawno urządził kompletny pogrom swego „słowa pisanego”).

Miałam ogromną ochotę „to” przeczytać, ale Ludwik kategorycznie odmówił, ze względu na niektóre przeżycia domowe, niewyraźny charakter pisma i na wiele „głupstw”, których się teraz sam przed sobą wstydzi.

Siedzieliśmy przy biurku i Ludwik czytał mi niektóre wyjątki. Pierwszą część pisał on [!] jeszcze w roku 1946 (tj. mając 12 lat), gdy przebywał, po powrocie z Rosji, w szkole PPR-u15 w Łodzi, nie mając jeszcze żadnych wiadomości o ojcu. Na tę część składają się wspomnienia z Rosji, rozmyślania nad nimi i nad kształtowaniem siebie w związku z nimi.

Ludwik pisze tam „Ja”, przez dużą literę. Jest to, jak sam przyznaje, dowód szacunku, czyli poczucie własnej wartości względem siebie. Jako 12-letni dzieciak pisze ładnym, poważnym stylem, nie unikając takich wyrazów, jak np. „metamorfoza mojej duszy”.

Takim stylem, jakim on tam pisze, ja nigdy nie pisałam „na co dzień, dla siebie”.

Wyobrażam więc sobie, jak On pisze teraz, i to w dodatku wtedy, kiedy chce możliwie najlepiej czy najlepszym stylem pisać!!

Druga część to już jeszcze luźniejsze uwagi z późniejszego okresu, gdy Ludwik znał już mnie i raczej odczuwał, niż wiedział, że kryje się we mnie coś więcej poza lalkowatą, dziecinną pustotą.

Jak sam przyznaje, zainteresował się mną dopiero w pół roku po zawarciu naszej znajomości. Przedtem zresztą zdążył się już do mnie przyzwyczaić, nie zwracając na mnie prawie wcale uwagi.

Bynajmniej mnie to nie dotknęło. Za bardzo zdaję sobie sprawę z mego śmiesznego i nieciekawego zachowania na basenie i na naszych spacerach, by posądzać go o zwracanie uwagi [!] na moją płyciznę (w porównaniu z nim).

W tej drugiej części pisze o mnie, a właściwie do mnie, bo per „ty”.

Zajmowałam go już wtedy, chociaż często moje wygłupianie się lub niektóre odezwania śmieszyły go i budziły wątpliwości co do mojej, jedynie domniemanej „głębi”.

Nie mogliśmy jednak w domu całkiem spokojnie porozmawiać, bo przyjechała babka16 (jak na złość), przyszedł [!] Dziadek i Mama, Lucynka w kuchni hałasowała, a ojciec spał i zaraz miał wstawać. Coś okropnego!

Było takie jakieś „nerwowe piekiełko” w domu, jakby po prostu nie był stworzony do mieszczenia w sobie więcej niż jedną czy 2 osoby pragnące spokoju.

Jeszcze przy Ludwiku zdarzył się nader śmieszny incydent. Dzwonił Staś z Mieciem P[rokopem] (zdziwiła mnie nieco ta ich nowa solidarność, bo dotąd Miecio „trzymał” czy też udawał, że „trzyma” z Ludwikiem).

Pierwszy mówił Stach, mniej więcej w tym tonie:

– Dlaczego nie byłaś na treningu?

– Jak to, przecież ja nie pływam!

– Odkąd to?

– Od niedawna.

– A dlaczegóż to, można wiedzieć?

– Bo jestem chora.

– A na cóż to, można wiedzieć?

– Na migdały i na lenia, można wiedzieć!

– …A, no tak, oddaję słuchawkę Mieciowi.

Mietek spowodował nieświadomie wspaniałe qui pro quo17:

– Wyobrażasz sobie, Agnieszko, strasznie nas Ludwik „przerobił”.

– Jak to, co ty powiesz, nic nie słyszałam (tu Ludwik i ja śmiejemy się strasznie!!!).

– Ano tak – powiedział, że popsuł się adapter, a to wcale nieprawda.

– …Hm, to dziwne.

– No, świństwo! No nic, ale my się na nim odegramy. Kotek, Leszek, Stasiek i ja założyliśmy koalicję przeciw niemu!

– Ojej, aż koalicję!

– No tak i przy wydatnej pomocy mojej siostry odegramy się na nim! Dosyć mamy już tego wszystkiego. On z Szafą18 ciągle nam dogryzają. Damy im radę. No i liczymy na twoją pomoc.

– A, no to nie liczcie.

– …Co, jak,… a no, nno tak…

– Tak, tak, mogę wam tylko obiecać całkowitą moją neutralność.

– Aha, neutralność, no tak, cóż, do widzenia, Agnieszko.

Śmieliśmy się strasznie; naturalnie Ludwik słyszał całą rozmowę.

Dzwonił dzisiaj rano. Widział się z nimi na AWF-ie19 na treningu. „Mścił się na nich słowem” tak, że domyślili się wszystkiego

Po południu widziałam się ze Stachem. Nie chciał w ogóle „poważnie rozmawiać” i ciągnął mnie siłą do kina. Poszłam z nim. Dowiedziałam się od niego, że chłopcy są naprawdę bardzo źli na Ludwika, on nawet dobrze nie wie, dlaczego wszyscy tak nagle… On sam naturalnie go nie cierpi, ale to wszystko to wcale nie jego robota.

Wierzyłam mu. Wszyscy chłopcy chcą „odegrać się” na Ludwiku za to, że dotąd nie złamał się wobec ich ciągłego wyśmiewania itp., i że zawsze był „wyższy ponad nich”, zawsze był na swoim Olimpie. Chcą mu dokuczyć, a wiedzą, że jest od nich silniejszy, nie tyle zresztą wiedzą, co [!] czują to i denerwuje [!] to ich ambicje.

Wobec Stacha popierałam rację bytu Ludwikowego Olimpu i uznawałam jego wyższość nad nimi. Stach dziwił się mojemu zdaniu dzisiejszemu, powiedział, że to nieprawda, że np. Miecio jest tak głupi, jak to [!] uważa Ludwik i chcę uważać ja, że z Mieciem można rozmawiać o wiele mądrzej i realniej niż ze mną.

Wiem, dla Staśka tak [!].

Powiedziałam więc:

– W tej sytuacji więc, w tym całym „zgrzycie” między wami, pozostanę widzem; i ja, głupi widz, będę się patrzała [!] i śmiała z komedii odegranej przez „walczących”, mądrych, trzeźwych ludzi.

Stach jednak wcale nie wymagał ode mnie solidaryzacji [!] z kimkolwiek, skąd! Neutralność uważał za całkiem logiczną.

Powiedziałam mu konkretnie, że nasze zerwanie jest konieczne i że mnie już wszystko (prawie), wszystko przeszło. Proponowałam zupełnie logiczne warunki: nie chciałam przecież jakiegoś dramatycznego zerwania, nieodzywania się do siebie, gniewnych obolałych min itp.

Chciałam, byśmy pozostali bardzo dobrymi kolegami, niedokuczającymi sobie ani [nie] próbującymi nawiązać nowy flirt.

„Prosiłam” go, żeby mu nie było przykro. Moje warunki z małymi, śmiesznymi komentarzami zostały przyjęte. Byliśmy weseli i szczerzy, jak rzadko za naszych najlepszych czasów. Stach opowiadał mi, że założyli taką „pakę” z Leszkiem, Mietkiem i Kotem. Będą razem „rozrabiali” na wyjazdach, „uwodzili” kobiety, wygłupiali się… Stach ma zamiar być na ich wzór i podobieństwo nowoczesnym, smarkatym Don Juanem. Nad swymi „ofiarami” nie będzie miał litości, a o swoich sukcesach na tym polu będzie opowiadał… mnie. Oduczysiękochać. Roztrzepany wariat! Nie wie, co straci, jeżeli to pragnienie ziści się. Kochać nieszczęśliwie – to straszne, ale nie umieć kochać – to więcej niż straszne.

Stach koniecznie chciał, żebym na g. 19-tą jeszcze poszła z nim do kina na Wesoły Jarmark20, gdzie umówił się z Kotem i Leszkiem (Mietek z Adą pojechali do Radomia). Na to pójście [!], pomimo jego koleżeńskich nalegań, nie zgodziłam się. Rozstaliśmy się w cudownych humorach. Jestem pewna, że bardzo prędko Staśkowi także wszystko przejdzie, o ile już nie przeszło. Albo jest bardzo opanowany.

Jest mi bardzo wesoło, nawet nie wiem konkretnie dlaczego.

Odtąd będę się przypatrywała ich śmiesznej walce z mego śmiesznego „Olimpu niewtrącania się”. Do tych dwóch obozów będę o tyle tylko wciągnięta, że często w różnych naświetleniach i formach będę się znajdowała na językach członków obu. Tym się nie przejmuję – ostatecznie orientuję się, co chłopcy mówią o mnie. Przecież przy mnie, o Adzie np. czy też o samych sobie nawzajem, też hymnów pochwalnych nie śpiewają. Plotki, intrygi to specjalnośćchłopców!!

O tym, że Ludwik był obecny przy historycznym telefonie, też już wiedzą – zresztą od niego samego. W tym wypadku żaden z nich nie stoiponadintrygą i ponadplotką.

Niech się kłócą więc! Popatrzę i pośmieję się. Gdybym dla zabawy nawet chciała wtrącać się do akcji, to powikłałabym tylko jej tory. Ja przecież wcale nie mam tzw. zmysłu intrygi. M.in. dlatego też nie mogłabym napisać dobrej książki.

Późniejwieczorem

Niedawno dzwonili Ludwik i Szafa. Ten ostatni jak zwykle wesoły i rozflirtowany. Ludwik był trochę sztywny i skrępowany, jak dawniej, przed dojściem do porozumienia między nami. (Dojeżdżam do ostatnich kartek w studiowaniu Ludwika. Dosyć mam tego!!!).

Rozmawiali ze mną, wyrywając sobie wzajemnie słuchawkę – około pół godziny. Szafa opowiadał, że się nudzą i że wybierają się do mnie. Nie miałam nic przeciwko tej wizycie, ale Szafa powiedział, że nie będą na tyle „bezczelni”. W dalszym ciągu wesołej rozmowy zaplanowaliśmy i ułożyliśmy plan potańcu jutro po zawodach u mnie. Szafa zastrzegł sobie, że uroczystość ta będzie „antyalkoholowa” i „niegastronomiczna”, bo tym razem oni zapraszają się niemalże sami i nie chcą się postawić w fałszywej sytuacji. Zgodziłam się na to.

Jutro, po zawodach Warszawa–Śląsk, całą paczką przyjdziemy do mnie potańczyć. Myślałam, że znowu wyjdą na jaw wzajemne basenowe zgrzyty (np. Szafa nie przyjdzie, gdy będzie Ala itp., itp.).

Na szczęście obyło się bez tego.

Oba obozy „męskie” będą u mnie jutro. Ludwik ma zamiar bardzo dokuczać Stachowi, więc jego ewentualna obecność będzie mu bardzo na rękę. Do jakichś ostrych zgrzytówja nie dopuszczę!

Będą: Ala, Ola ({nie przyszła}),Ada, Baśka B., Wieśka R.21, Leszek, Kot ({nie przyszedł – 7 I}), Stach (ewentualnie, o ile przyjmie zaproszenie, w co ja wątpię, a czego Ludwik jest pewien!), Miecio (o ile wróci z Radomia), Szafa, Ludwik, Boguś J[aworski], Kazik i ja.

No, cudownie!

Zobaczę.

7 I 1951, niedziela

„…Człowiek to jednak nie obrabiarka i nie ameba, to coś bardziej skomplikowanego.Albowłaźw samśrodek,alboniepisz, nikt cię nie zmusza. Zajmij się lepiej fabrykacją papieru – Tołstoja na nim wydrukują”22.

Z BurzyI. Erenburga

(Dobre ostrzeżenie czy rada dla grafomanów…).

C.d. w pełnej wersji

1 Bożena Ostoja – pod takim pseudonimem Agnieszka Osiecka pisała od 1949 r. swoje dziewczęce pamiętniki. Pseudonim zapożyczyła od ojca, Wiktora Osieckiego, który takie właśnie miano zastrzegł dla siebie, kiedy w 1937 r. wstępował do Związku Autorów i Kompozytorów Scenicznych.

2 Stanisław Kowalski (Misiaczek, Misio, Misiu, Miś, Stach, Stasiek, Stasio, Staszek) – pływak z CWKS-u, pierwszy chłopak, z którym Agnieszka Osiecka stanowiła „oficjalną” parę: „Stach był dla mnie idealnym kolegą, tym »kochanym Stasiem z basenu«. Teraz stał się przyjacielem, prawdziwym, drogim przyjacielem. Nie mam prawa powiedzieć, że Stacha kocham, bo miłość u ludzi dorosłych łączy się z pożądaniem, czego ja w stosunku do Staśka nie odczuwam ani, miejmy nadzieję, Stach w stosunku do mnie. Mam jednak prawo nazwać to co nas łączy miłością, miłością w języku zakochanych dzieci. Tylko że inne zakochane dzieci, pardon, »młodzież dorastająca« – nie zdaje sobie sprawy z niedoskonałości swego uczucia, a my sobie doskonale zdajemy. […] Stasiek ma na mnie duży wpływ. Zyskuję przy nim masę tak ważnej przecież mądrości życiowej i sztuki życia, a jednocześnie, tak zwyczajnie, po prostu, jest »w dechę«”, Agnieszka Osiecka, Dzienniki 1945–1950, wstęp Andrzej Zieniewicz, red. Karolina Felberg, Warszawa 2013, s. 354–355. Maria ze Sztechmanów Osiecka (1910–1994) – matka Agnieszki Osieckiej. Po rozwodzie rodziców zamieszkała ze swoim ojcem Józefem Sztechmanem i siostrą Barbarą Sikorską. Od 1934 do 1937 r. kierowała kawiarnią Sztuka i Moda (lokal mieścił się przy ulicy Królewskiej i należał do hrabiny Zofii z Lipowskich (po pierwszym mężu Raczyńskiej, po drugim mężu Arciszewskiej, 1896–1988 – „ciotko-babki” Agnieszki Osieckiej), gdzie poznała muzyka Wiktora Osieckiego, którego poślubiła w 1935 r. W następnym roku urodziła swoje jedyne dziecko – Agnieszkę. Podczas okupacji niemieckiej była na utrzymaniu męża; po wojnie wróciła do pracy zawodowej (m.in. jako bibliotekarka, a potem starszy radca w Ministerstwie Budownictwa). Od 1949 r. Osieccy mieszkali w wielorodzinnym domu przy Dąbrowieckiej 25/3, gdzie mieli dwupokojowy lokal. Po rozwodzie, który nastąpił w 1959 r., na Dąbrowieckiej została pani Maria. W 1980 r. na Dąbrowiecką powróciła – tym razem już na zawsze – Agnieszka Osiecka. Obie panie spędziły tu resztę życia (córka przeżyła matkę zaledwie o 3 lata). Barbara ze Sztechmanów Sikorska (1914–1978) – siostra Marii Osieckiej. Od 1948 wdowa i samotna matka urodzonego w 1947 r. Macieja Sikorskiego. Ciocia Basia była „ukochaną ciocią” – autorytetem i doradcą dorastającej Osieckiej. Zdaniem Agnieszki, stanowiła przeciwieństwo swej siostry: „Basia była jedyną w naszej rodzinie osobą solidnie wykształconą i jakoś tak… natchnioną intelektualnie. Należała do ludzi, którzy czytują Pascala w oryginale, a mimo to nie cytują go przy każdej okazji”, Agnieszka Osiecka, Szpetni czterdziestoletni, Warszawa 2008, s. 20.

3 Osiecka trenowała pływanie w Centralnym Wojskowym Klubie Sportowym, który czasem po dawnemu nazywała Legią (nazwa CWKS obowiązywała od XI 1949 do VII 1957 r.). Agnieszka Prokop (Ada, Aga, Agapita, Agapitka, Jagoda) – pływaczka z CWKS-u. Alina Krzcińska, Hanka Zwierzchaczewska – pływaczki z CWKS-u, uczennice szkoły im. Mikołaja Reja w Warszawie. Ludwik Walunkiewicz – student, pływak z CWKS-u. Jego przyjaźń z Osiecką budziła zazdrość Stanisława Kowalskiego. Mieczysław Prokop (Miecio, Mietek, Prokopek) – pływak z CWKS-u, brat Agnieszki Prokop. Bogdan Jaworski – pływak z CWKS-u, pod koniec 1950 bardzo interesowała się nim Agnieszka Prokop. Jerzy Wierzbicki – pływak z CWKS-u.

4 Kazimierz Jankowski – pływak i trener CWKS-u. Aleksander Czuperski (1923?–2004) – pływak, trener i opiekun sekcji pływackiej i sekcji piłki wodnej w CWKS-ie. Jako żołnierz AK brał udział w powstaniu warszawskim, po wojnie zaangażował się w odbudowę zniszczonej infrastruktury Legii, wśród wychowanków miał mistrzów Polski i olimpijczyków (np. Bernarda Aluchnę). Osiecka pisała: „Jeszcze jako dziewczynka szkolna – zaczęłam pływać w Legii (później CWKS, późnej Legia)”. Jan Zelman – pływak z CWKS-u. Kuśnierz – kierownik sekcji pływackiej CWKS-u. Osiecka pisała o nim porucznik albo pułkownik.

5 Podkreślenia dodane przez Osiecką w momencie sporządzania notatki dziennej oddane zostały w tekście głównym przez druk rozstrzelony. Podkreślenia, które Osiecka dodała później (np. przy okazji lektury i redakcji własnych zapisków), zostały zachowane w tekście głównym (w przypadkach szczególnych towarzyszy im komentarz w przypisie).

6 Elżbieta Kloska (ur. 1935) – koleżanka z Saskiej Kępy. Przez krótki czas uczyła się w jednej klasie z Osiecką. W 1950 r. Agnieszka i Elżbieta spędziły razem wakacje w Karpaczu (pod kuratelą państwa Klosków).

7 Krzysztof Cichy – sympatia Elżbiety Kloski (jej późniejszy mąż). Uczył się w IV Liceum Ogólnokształcącym im. Adama Mickiewicza, znajdującym się na ulicy Paryskiej. Męski „Mickiewicz” dopełniał się towarzysko z żeńską „Skłodowską” (XII Liceum Ogólnokształcące im. Marii Skłodowskiej-Curie w Warszawie przy ulicy Obrońców 31), do której chodziła Agnieszka oraz jej koleżanki z Saskiej Kępy i okolic (z Międzylesia, Zielonki, Rembertowa, Wołomina czy Wesołej).

8 Osiecka nierzadko dokonywała redakcji własnych zapisków, często je również ironicznie czy sarkastycznie komentowała (zob. Nota edytorska, s. 526). Wszystkie dopiski późniejsze zostały włączone w tekst główny, pogrubione i ujęte w nawias, dzięki czemu zachowują charakter wtrącenia i autokomentarza.

9 Osiecka popełniała powszechny błąd w zapisie liczebników porządkowych.

10 Mietki – Mieczysław Prokop (brat Agnieszki Prokop) i Mieczysław Kociszewski (Kot, Kotek), pływacy z CWKS-u.

11 Wiktor Osiecki (1905–1977) – ojciec Agnieszki Osieckiej. Urodził się w Belgradzie. Był pianistą, akordeonistą, kompozytorem, dyrygentem. Grę na fortepianie studiował w Konserwatorium Wiedeńskim. Karierę muzyczną rozpoczął we Lwowie; w latach 30. osiadł na stałe w Warszawie. Przed wojną grywał na dansingach w Adrii; był kierownikiem muzycznym teatru Praskie Oko; wespół z Wiktorem Tychowskim prowadził orkiestrę gitar hawajskich; akompaniował w Sztuce i Modzie. Po II wojnie światowej był pianistą w Orkiestrze Jazzowej Charlesa Bovery’ego; grał w odbudowanej kawiarni Adria, a później w restauracji Canaletto znajdującej się w hotelu Victoria; był także kierownikiem muzycznym w warszawskim teatrze Syrena. Po rozwodzie z Marią Osiecką Wiktor Osiecki pozostał na Saskiej Kępie, aczkolwiek zmienił adres na Francuską 21/3, gdzie zamieszkał ze swoją drugą żoną – śpiewaczką Józefiną Pellegrini. Jako kompozytor zasłynął tangiem Uśmiech twych ust. Zdarzało mu się współpracować z córką (m.in. przy spektaklu Łotrzyce).

12 Leszek Wilkoszewski – pływak z CWKS-u.

13 Lucyna – gosposia w domu Osieckich.

14 Józef Wiktor Sztechman (1880–1952) – dziadek Agnieszki Osieckiej ze strony matki; warszawski mistrz grawerski. Rozstawszy się z babcią Agnieszki (Kazimierą z Lipowskich Sztechman, 1889–1967), mieszkał samotnie (okresowo pomieszkiwał też u Osieckich), babcia Kazia zaś (tak nazywano Kazimierę Sztechman w rodzinie) zamieszkała ze swoją młodszą córką Barbarą Sikorską.

15 Szkoła PPR-u (właśc. Centralna Szkoła PPR) – placówka kształcąca przyszłe kadry Polskiej Partii Robotniczej. Powstała w 1944 r. w Lublinie, w następnym roku przeniesiono ją do Łodzi, gdzie mieściła się do 1952 r. Po kongresie zjednoczeniowym przemianowano ją na Centralną Szkołę PZPR, a w 1949 zyskała patrona – Juliana Marchlewskiego. W latach 1952–1957 działała w Warszawie jako Szkoła Partyjna przy KC PZPR.

16 Osiecka bardzo była przywiązana do siostry dziadka, Bronisławy ze Sztechmanów Nowakowskiej (1869–1950), z którą mieszkała na Dąbrowieckiej i którą nazywała babcią Bronką, Babunią (zob. Dzienniki. 1945–1950, dz. cyt., s. 131–132). Z kolei o matce swojej matki pisała zwykle z dużym dystansem: „Wysoka, próżna, przystojna. Po kądzieli – znaleźliby się ziemianie, po mieczu – warszawscy rzemieślnicy. Hodowała kanarki i foksteriery. Rozwódka. Jako młoda jeszcze kobieta porzuciła swego zacnego męża, czyli mego dziadka Józia, który grawerował koty i pająki na puderniczkach, i poszła sobie. Zostawiła dwie wystraszone dziewczynki – cudownie utalentowaną Baśkę i moją mamę, Marię. Mama, niedotulona, nigdy nie wyzbyła się strachu przed życiem. Teraz całe dnie spędza w szlafroku. Ten szlafrok to jest jej marzenie o pieluszce”, Rozmowy w tańcu, Warszawa 2005, s. 7.

17 Qui pro quo (łac.) – pomyłka co do osoby, nieporozumienie.

18 Jerzy Szafrański (Szafa) – pływak z CWKS-u.

19 AWF (Akademia Wychowania Fizycznego im. gen. broni Karola Świerczewskiego – nazwa ta funkcjonowała od 1949 r.) – uczelnia ufundowana przez marszałka Józefa Piłsudskiego. W 1990 r. zmieniono nazwę uczelni na Akademię Wychowania Fizycznego im. Józefa Piłsudskiego w Warszawie. AWF mieści się na warszawskich Bielanach.

20Wesoły jarmark (tyt. oryg. Кубанские козаки –Kubanskije kozaki, reż. Iwan Pyrjew, 1949) – radziecka komedia muzyczna, sławiąca skolektywizowane rolnictwo.

21 Barbara Bogucka (Maniana) – koleżanka z Saskiej Kępy, pływaczka z CWKS-u. Wiesława Retmańczyk – pływaczka z CWKS-u.

22 …Człowiek to jednak nie obrabiarka… (właśc. Człowiek to jednak nie ameba i nie obrabiarka, to coś badziej skomplikowanego! Albo właź w sam środek, albo nie pisz, nikt cię nie zmusza, zajmij się lepiej fabrykacją papieru, wydrukują na nim Tołstoja) – fragment powieści Burza (tyt. oryg. Буря – Buria, pierwodr. 1947) Ilii Erenburga (1891–1967), radzieckiego poety, prozaika i publicysty. Powieść wielokrotnie wznawiano po polsku, zob. Ilia Erenburg, Burza, przeł. Stanisław Strumph-Wojtkiewicz, Warszawa 1956, s. 124.

BOŻENA OSTOJA

Od 28 II 1951 – [12 IV 1951 r.]

Dostępne w pełnej wersji

BOŻENA OSTOJA

[17 IV – 2 V 1951]

Dostępne w pełnej wersji

BOŻENA OSTOJA

Od – 1951 r. [29 IV – 12 V]

Dostępne w pełnej wersji

BOŻENA OSTOJA

[14 V – 24 IX 1951]

Dostępne w pełnej wersji

NOTES23

[25 VII – 29 XII 1951]

Dostępne w pełnej wersji

23 Osiecka nie podpisała i nie nadała tytułu notesowi. Słowo „Notes” wytłoczone zostało na czerwonej okładce brulionu.

BOŻENA OSTOJA

12 IX – 23 X [1951]

Dostępne w pełnej wersji

BOŻENA OSTOJA

[23 X 1951 – 18 I 1952]

Dostępne w pełnej wersji

NOTA EDYTORSKA

Dostępne w pełnej wersji

ERRATA DO TOMU I

Dostępne w pełnej wersji