Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zagadkowa śmierć niedoszłej panny młodej, tajemniczy obraz i zamożna rodzina Verinderów, która zdaje się coś ukrywać… Pewnej burzowej nocy w starej rodowej posiadłości niespodziewanie umiera młoda dziewczyna. Czy śmierć Claire ma jakiś związek z olejnym portretem, do którego pozowała? A może zadziałała legendarna klątwa związana z pięknym szmaragdowym naszyjnikiem, również uwiecznionym na obrazie?
Młoda arystokratka Madeline Hyde próbuje odkryć przyczynę śmierci ukochanej przyjaciółki. Zagłębia się w gąszcz niebezpiecznych tajemnic, które zdają się coraz mocniej oplatać Dwór pod Cisami i jego mieszkańców.
To doskonałe połączenie sensacyjnej intrygi w stylu retro, subtelnego wątku romantycznego i zbrodni, która budzi starą rodzinną legendę.
Paulina Kuzawińska – absolwentka romanistyki na Uniwersytecie Warszawskim, zadebiutowała powieścią fantasy pt. „Zaklęcie na wiatr”. Właścicielka uroczego mopsa Bazyla, miłośniczka gier planszowych oraz podróży. Chciałaby móc przeżyć wiele różnych żyć – na szczęście znalazła na to wspaniały sposób, czyli wymyślanie opowieści. „Dama z wahadełkiem” to pierwszy tytuł autorki, wydany nakładem Liry.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 9 godz. 28 min
Lektor: Donata Cieślik
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2020
© Copyright by Paulina Kuzawińska, 2020
Projekt okładki: Teresa Chylińska-Kur, KurkaStudio
Zdjęcia na okładce: © Raisa Kanareva/shutterstock.com,
© viktor kashin/istockphoto.com
Zdjęcie Pauliny Kuzawińskiej: © Maciej Zienkiewicz Photography
Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Ewa Popielarz
Korekta: Marek Kowalik
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Producenci wydawniczy: Marek Jannasz, Anna Laskowska
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2020
ISBN: 978-83-66503-19-9 (EPUB); 978-83-66503-20-5 (MOBI)
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Kopałam coraz głębiej – w jednostajnym, opętańczym rytmie. Rozmiękła od deszczu ziemia ustępowała stosunkowo łatwo pod naciskiem moich słabych rąk.
Aż nagle stawiła mi opór, w ciemności natrafiłam na gładki kamień.
Sięgnęłam po kasetkę z naszyjnikiem i uniosłam jej wieko. Pięć oprawionych w złoto klejnotów zalśniło w odblasku błyskawicy jak oczy wielkiego pająka. Miałam złożyć je do dołka w ziemi... ale wówczas na jego dnie dostrzegłam czaszkę.
Odsłoniłam tylko jej przednią część – leżała zwrócona twarzą ku mnie. Oczodoły były pełne ziemi – przez jeden z nich przerastał korzeń. Pozbawiona dziąseł szczęka szczerzyła się drobnymi zębami, a wysklepione czoło, gładkie jak wielkie jajo, ukazywało nagą krzywiznę kości.
Odskoczyłam w tępym przerażeniu.
Poczułam, że ziemia osuwa mi się spod nóg – i to dosłownie...
10 marca 1898 roku, Dwór pod Cisami
Kochana Madeline!
Parę miesięcy minęło od mojego poprzedniego listu, a jeszcze więcej od naszego spotkania w Londynie tej zimy. Wiem, zaniedbywałam Cię ostatnio – ale wierzę, że wybaczysz mi przerwę w korespondencji, kiedy tylko podam Ci moje powody. Zresztą najważniejszy z nich już znasz: wychodzę za mąż!
Ludzie mówią, że wszystko przemija, ale ja wciąż jestem w Dereku zakochana tak samo jak w dniu naszego przyjęcia zaręczynowego, kiedy to widziałaś mnie, najdroższa Madeline, po raz ostatni. Od zrękowin zaszło w moim życiu wiele zmian. Wszystkie wiążą się z przygotowaniami do ślubu i do mojej nowej roli jako żony sir Dereka Verindera, któremu przypadł po ojcu hrabiowski tytuł.
Waga i zakres tych zmian oraz obowiązków, które spadają na mnie jako przyszłą hrabinę Verinder, mogłyby przytłoczyć niejedną dziewczynę mniej zakochaną ode mnie. Nie piszę tego, kochana Madeline, aby narzekać – zwierzam Ci się jedynie jako przyjaciółce, której wiernemu przywiązaniu mogę powierzyć trapiące mnie troski. „Troski?” – zdziwisz się pewnie. „O jakie troski chodzi?”. Czy coś może spędzać sen z powiek dziewczynie, która mimo pośledniego majątku i braku wybitnej urody zaręczyła się z dziedzicem szlacheckiego tytułu i spadkobiercą jednego z największych rodów Anglii?
A jednak nadchodzący ślub, nawet z ukochaną osobą, to dla przyszłej panny młodej powód do stresu i przyczyna napiętych nerwów. Bardzo chcę zadowolić rodzinę Dereka, a w szczególności obecną hrabinę Verinder, czyli moją przyszłą teściową. Jest to osoba niezwykle wymagająca i zapatrzona w wielkie tradycje rodu, którego częścią jest przez większość życia. Wiem, Madeline, że nie lubisz plotek – ale może i Ty słyszałaś, co szeptano ukradkiem już na zaręczynowym przyjęciu, a co zawiera sporą dozę prawdy. Podobno to właśnie hrabina przyczyniła się do zerwania poprzednich zaręczyn Dereka kilka lat temu i nie dopuściła do zawarcia przez syna małżeństwa. Nie wiem na pewno, jak duży był w tym jej udział, lecz taka sytuacja istotnie miała miejsce. Derek jest bardzo oddany matce i hrabina ma na niego duży wpływ. To jego poprzednia narzeczona zerwała ich związek, nie Derek, lecz podobno spełniła tym życzenie jego matki, której pieniądze posłużyły do zatuszowania skandalu... Spytasz, skąd to wiem. Od siostry narzeczonego, uroczego stworzenia imieniem Alice. Zresztą sam Derek uchylił mi rąbka tej smutnej tajemnicy – nie chciał, by jakiekolwiek sekrety znalazły sobie miejsce między nami. Nieszczęście tamtego pierwszego narzeczeństwa przyniosło jednak obecne moje szczęście... Dlaczego więc są chwile, kiedy lękam się, by historia z przeszłości się nie powtórzyła?
Być może podobne myśli wynikają z mojego braku pewności siebie. Jak wiesz, Madeline, nigdy nie brylowałam na londyńskich salonach ani nawet nie pragnęłam zwracać na siebie nadmiernej uwagi przez moją wrodzoną nieśmiałość. Teraz, kiedy do ślubu z Derekiem pozostały zaledwie dwa miesiące i moje szczęście zdaje się na wyciągnięcie ręki, pragnę uszczęśliwiać ludzi wokół siebie i łatwo ulegam ich zachciankom. Dotyczy to w szczególności mojej przyszłej teściowej, którą jej pozycja, wiek i miejsce, jakie zajmuje w sercu syna, czynią obiektem mej troski jako przyszłej synowej. Jak już wspomniałam, z całego serca pragnę zaskarbić sobie jej przyjaźń i zyskać uznanie w jej oczach.
Za jej namową przeniosłam się do rodowej posiadłości Verinderów o nazwie Dwór pod Cisami. Dom mojej przyszłej teściowej to majestatyczna rezydencja licząca sobie ponad trzysta lat historii. Trudno wyrazić mi słowami piękno parku i przepych pałacowych wnętrz – a jednak, muszę to wyznać, jest w tym ogromnym domostwie coś, co niezmiernie mnie przytłacza. Czy chodzi o wyzywające wręcz bogactwo, do którego nie nawykłam, o portrety arystokratycznych przodków, którzy zdają się rzucać mi milczące wyzwanie, czy też o olbrzymie przestrzenie parku, które wzbudzają we mnie poczucie osamotnienia?
Do końca sama nie wiem, czemu tak się czuję. Derek wciąż jest przy mnie, czulszy niż kiedykolwiek, a jego młodsza siostra Alice okazuje mi sympatię i szacunek. Sądzę, że brakuje mi bratniej duszy, bardzo często myślę o Tobie, Madeline. Dlatego chciałabym spytać: czy nie zechciałabyś odwiedzić mnie tutaj, w Dworze pod Cisami? Do mojego ślubu z Derekiem zostały niecałe dwa miesiące i byłabym szczęśliwa, gdybyś do tego czasu mogła zamieszkać, jako mój gość, razem z nami. Oczywiście spytałam już o zgodę mojej przyszłej teściowej – wyraziła aprobatę, i to z radością! Zdaje mi się, że w ostatnich dniach jej zażyłość ze mną wzrasta. Wyobraź sobie moje zaskoczenie, kiedy oznajmiła, że pragnie już teraz ofiarować mi mój prezent ślubny. Właściwie to ma być prezent dla mnie i dla Dereka. „Co to takiego?” – zapytasz z pewnością z zaciekawieniem.
A więc... Chodzi o obraz. O olejny portret. Mój portret!
Hrabina Verinder postanowiła zatrudnić słynnego (podobno) malarza, żeby do czasu ślubu sporządził mój portret. Ale to nie wszystko! Hrabina jest bardzo ekscentryczna i... dość staromodna. Albo raczej przywiązana do dawnych tradycji. Bo co powiesz na to: mam pozować malarzowi w kosztownej sukni, którą matka Dereka sama nosiła za młodu. Moja przyszła teściowa przekazała mi również naszyjnik z oprawionych w złoto szmaragdów. Madeline, nigdy nie widziałam podobnych klejnotów! Powietrze skrzy się wokół nich, są takie piękne! Nie mogę się doczekać, żeby Ci je pokazać. Po ślubie, zgodnie z rodową tradycją Verinderów, szmaragdy mają stać się moją własnością. Tymczasem mam zakładać je na sesje z malarzem. Zapomniałam dodać, że szmaragdy idealnie pasują kolorem do sukni – cudownej, staromodnej kreacji w intensywnie zielonym kolorze. Pochlebiam sobie, że pasują też do moich oczu, które, jak wiesz, są szarozielone.
Pisz do mnie, kochana! I pamiętaj o mym zaproszeniu! Dotąd przypuszczałam, że spotkamy się dopiero na moim ślubie, lecz jeśli zechcesz przyjechać i towarzyszyć mi w przygotowaniach do niego, uczynisz mnie najszczęśliwszą dziewczyną w całej Anglii.
Pozdrawiam Cię najserdeczniej.
Twoja zawsze oddana przyjaciółka
Claire Evans
21 marca 1898 roku, Dwór pod Cisami
Kochana Madeline!
Nawet nie wiesz, ile radości sprawił mi Twój list, a zwłaszcza zawarta w nim zapowiedź Twojego rychłego przyjazdu. Rozumiem, że musiałaś wstrzymać się z nim z powodu choroby Twojej gospodyni, ale teraz... Błagam Cię, przyjedź!
Potrzebuję Twojego towarzystwa, Twojej przyjaźni i Twojej życzliwej obecności jak chyba nigdy dotąd. Czuję, że pobyt tutaj źle na mnie wpływa. A może to tylko stres w związku z nadchodzącym ślubem? Dziwne myśli krążą mi po głowie. Mam wrażenie, że każdy mój ruch jest bacznie śledzony i poddawany nieustannej ocenie. Służba przypatruje mi się i zapewne szepce za moimi plecami: czy ta nowa, młodziutka narzeczona lorda Dereka nadaje się na przyszłą hrabinę? Czy jej maniery przy stole nie są zanadto pospolite? A jej wygląd, czy nie nazbyt tuzinkowy i nijaki? Czy jej portret w zielonej sukni będzie prezentował się dość godnie w długim rzędzie podobizn kobiet noszących stare nazwisko Verinder i rodowy naszyjnik ze szmaragdami?
Pierwsze pozowanie malarzowi już za mną – jest to milczący, siwobrody jegomość, który wymaga ode mnie siedzenia w jednej pozycji przez długie chwile, w całkowitym bezruchu. Pozowanie męczy mnie i nuży – lecz czyż nie jest to niewielka niedogodność w zamian za uszczęśliwienie narzeczonego i jego matki?
Ach, Madeline, to napięcie związane ze ślubem niechybnie daje mi się we znaki! Jak wiesz, zawsze pragnęłam cichej ceremonii, skromnego kościoła i nielicznych gości drogich memu sercu, a także sercu mojego przyszłego małżonka. Wychodząc za Dereka, muszę nie tyle pójść na ustępstwa, co całkowicie pożegnać się z tą wizją... Jego matka nalega na ceremonię godną przyszłej hrabiowskiej pary. W trakcie posiłków przy stole toczą się rozmowy o każdym szczególe ślubu... Derek nie przejmuje się tym zanadto i radzi, bym postępowała tak samo – pobłażliwie traktując wszystkie ustalenia. Ja jednak nie jestem tak odporna jak on, nie mam równie silnego charakteru. Nerwowe napięcie, które nieustannie mi ostatnio towarzyszy, zdaje się mieć negatywny wpływ na moje zdrowie. Coraz częściej męczą mnie migreny, miewam też silne zawroty głowy. Nie mam apetytu – jak gdyby mój żołądek zmienił się w ołowianą kulę.
Przybywaj, kochana Madeline, zanim popadnę w obłęd! Wiem, że przy Tobie niechybnie odzyskam spokój i znów będę cieszyć się niezmąconą radością z bycia żoną Dereka Verindera, co już za krótki czas ma się stać moim udziałem!
Wyczekuję Cię z niecierpliwością.
Twoja zawsze oddana przyjaciółka
Claire Evans
Pociąg turkotał po torach w jednostajnym rytmie, a cichy głosik w mojej głowie powtarzał słowa skreślone na czerpanym papierze przez moją drogą przyjaciółkę z dzieciństwa. Kolejne linijki tekstu przewijały się przed moimi oczyma jak lekko pofalowane tereny hrabstwa Surrey, które w tej chwili przypominały ciąg ruchomych obrazów, ożywionych za pomocą niezwykłego wynalazku ostatnich lat – kinematografu.
Mój wzrok, przez chwilę zwrócony za okno, spoczął znów na zapełnionych drobnym pismem kartach. Nawet bez przypatrywania się kształtowi liter zauważyłam wyraźną zmianę w sposobie, w jaki pisała Claire. Ruch pióra znamionował narastającą nerwowość, na którą skarżyła mi się w listach. Cieszyłam się, że wreszcie ją odwiedzę, gdyż naprawdę zaczynałam się o nią martwić. Lęki, obawy – cały ten niepokój, który tchnął ku mnie z zapisanych stron, niezauważalnie mi się udzielał.
Każdy kolejny list był krótszy i coraz bardziej niepodobny do nieśmiałej, lecz radosnej i zawsze szczerej Claire Evans, z którą przyjaźniłam się od dziecka. Ostatnia wiadomość, jaką od niej otrzymałam, nadeszła na dzień przed mym wyjazdem z Torquay. Zawierała zaledwie kilka zdań:
Przyjeżdżaj szybko, Madeline! Wyczekuję Cię. Muszę Cię zobaczyć.
Claire
Razem z tym ostatnim, zdawkowym listem Claire przesłała mi podarunek: mały srebrny medalion z długim puklem jej miedzianozłotych włosów. Ten niespodziewany dowód niemal siostrzanego przywiązania wzruszył mnie, lecz również wzbudził moje zdziwienie. W zamyśleniu obracałam srebrny medalion w dłoniach. Miałyśmy spotkać się już lada chwila – dlaczego Claire przysłała mi pukiel swych włosów, zamiast ofiarować go osobiście? Taki podarunek otrzymany wprost z jej rąk uradowałby mnie jeszcze bardziej... Poza tym zwyczaj praktykowany między bliskimi przyjaciółmi lub kochankami chciał, by ofiarować pukiel włosów na pożegnanie – niczym drogie wspomnienie na wypadek rozłąki.
A przecież my najbliższy miesiąc miałyśmy spędzić razem...
Westchnęłam i lekko potrząsnęłam głową. Przyjaźń bywa równie skomplikowana jak miłość – pomyślałam. Może nie doceniałam siły przyjaźni, jaką żywiła wobec mnie Claire? Poczułam coś jak ukłucie wyrzutu sumienia. Każda młoda dama na moim miejscu zapewne po prostu ucieszyłaby się z niespodzianki i z tak serdecznego prezentu. Ja zaś, zamiast postąpić podobnie, doszukiwałam się ukrytych znaczeń tam, gdzie zapewne wcale ich nie było.
Zamknęłam miedziany pukiel w medalionie, który zawisł na mojej szyi obok innego wisiora, z którym nigdy się nie rozstawałam – kunsztownego srebrnego krzyża należącego kiedyś do pewnego mężczyzny... Odruchowo musnęłam kciukiem chłodny metal, a moje ciało przeszył dreszcz. Przed oczyma stanęła mi na moment pięknie wyrzeźbiona, naznaczona nieznikającym smutkiem twarz Gabriela. Pomyślałam, że coraz rzadziej pojawiała się w moich snach. W mych wspomnieniach stawała się coraz mniej wyraźna – jakby spowiły ją zasłony bladych mgieł. Biegnący czas zwracał oblicze ukochanego mężczyzny w stronę miejsca, do którego od początku przynależało – we władanie odwiecznej tajemnicy, w której rodzi się i w której znika wszelkie życie...
Z zadumy wyrwało mnie pukanie. Drzwi przedziału przesunęły się i ukazał się w nich zażywny konduktor w służbowym uniformie. Na mój widok uchylił czapki.
– Dojeżdżamy do Farnham, łaskawa pani.
Podziękowałam mu za informację. Poprawiłam na szyi medalion od Claire, sięgnęłam po tweedowy płaszcz i ogromny kapelusz ozdobiony strusimi piórami. Szybko przejrzałam się w podręcznym lusterku. Kwadrans później spowita w pióropusz dymu lokomotywa wtoczyła się na stację kolejową w Farnham. Konduktor osobiście pomógł mi uporać się z pękatą walizką, która stanowiła obecnie mój jedyny bagaż – podróżny kufer został wysłany przez Artura do Dworu pod Cisami kilka dni wcześniej. Kiedy walizka bezpiecznie spoczęła na platformie peronu, zaczęłam bacznie rozglądać się wokoło. Widok wciąż przesłaniały kłęby pary, która unosiła się wokół lokomotywy. Minuty mijały i wokół mnie grupki podróżnych zaczęły się gwałtownie przerzedzać. W końcu rozległ się ostry świst gwizdka parowego. Stalowe wiązary łączące koła lokomotywy zadrgały, po czym poruszyły się z mozołem. Zaczęły wybijać jednostajny rytm, który z każdą chwilą nabierał tempa. Pociąg odjechał i zorientowałam się, że zostałam na stacji całkiem sama.
– Czy panna Madeline Hyde? – odezwał się nieznajomy głos. Jednocześnie ktoś lekko ujął mnie za łokieć. Odwróciłam się z pewnym przestrachem.
Przede mną, pośród gęstych kłębów pary stał przygarbiony mężczyzna, który ściskał w dłoni długi bat.
Gdyby nie krzaczasta, brunatna broda i wciśnięta aż na brwi filcowa czapka, jego twarz można by wziąć za twarz młodzieńca. Lśniły w niej niezwykłe oczy – kiedy padł na nie przebłysk wiosennego słońca, spostrzegłam, że są różnobarwne: jedno oko było ciemnobrązowe, drugie zaś złoto-zielone. Wrażenie młodości bijące z oblicza woźnicy boleśnie kontrastowało z jego starczą sylwetką. Mężczyzna miał krzywe, mocno pochylone plecy. Pod marynarką nad jego prawą łopatką wybrzuszał się, niczym rakowata narośl, masywny, sterczący garb.
– Mam zabrać panią do Dworu pod Cisami. Powóz czeka.
Kiedy woźnica sięgnął po mą walizkę, zauważyłam, że ma silne, zwinne dłonie. Nie były wprawdzie pomarszczone jak u starca, lecz pokrywały je wypryski i plamy. Ostatecznie w myślach orzekłam, że staruszek musiał prowadzić bardzo cnotliwe życie – stąd błysk młodości tlący się nadal w jego niezwykłych oczach.
Chwilę później brodaty mężczyzna pomógł mi wsiąść do eleganckiego powozu ze złoceniami, do którego zaprzęgnięto czwórkę koni. Mimowolnie przebiegło mi przez myśl, że hrabina Verinder przyjmuje gości z rozmachem. Nie wątpiłam, że to ona wysłała powóz – zapewne poczciwa Claire wybrałaby raczej odkrytą bryczkę, z której swobodniej mogłabym podziwiać okolicę i czuć na twarzy miłą pieszczotę wiatru...
Konie ruszyły żwawym kłusem. Wtuliłam się w miękkie oparcie za plecami i przez szybkę chłonęłam nowe dla oka krajobrazy. Wszędzie pachniało nadchodzącą wiosną: wilgotną ziemią i młodą, świeżą roślinnością. Cały świat pokrywał się cudowną, intensywną zielenią. Słońce znowu wychynęło zza rozwianych, pierzastych chmur. W jego świetle wyrastające coraz wyżej na horyzoncie kredowe wzgórza North Downs, ciągnące się długim pasmem od Farnham na zachodzie aż po białe klify w Dover na wschodzie, przypominały mi lśniący wewnętrznym blaskiem sznur szmaragdów.
Powóz zatrzymał się z chrzęstem kół na białym żwirze naprzeciw potężnych drzwi dworu o trzech kondygnacjach z szarego piaskowca.
Wstrzymałam oddech. To był najprawdziwszy zamek! Monumentalna fasada pięła się ku niebu kamienną stromizną na podobieństwo wrośniętego w ziemię menhiru, niewzruszonej upływem lat pamiątki po dawno zapomnianych plemionach... Od samej liczby błyszczących okien budowli zawirowało mi w głowie. Rozległe skrzydła były zwieńczone basztami przykrytymi przez miedziane hełmy, z ozdobnymi lukarnami i okrągłymi okienkami, nazywanymi z francuskiego „bawole oko”.
Wyszłam z powozu i zadarłam głowę. Nad kamiennym portalem górował fronton wypełniony płaskorzeźbami, które onieśmielały swym rozmachem – grupa postaci, zaczerpniętych zapewne z mitologii, zdawała się wirować w dziwnym tańcu, a może raczej w chaosie rozgrywającej się między blokami kamienia bitwy.
Jak tylko konie się zatrzymały, pojawiło się dwóch lokajów w eleganckich liberiach – pierwszy zajął się moim bagażem, drugi zaś, skłoniwszy się głęboko, poprowadził mnie ku wejściu. Kołatka w kształcie mosiężnej wilczej głowy ukazywała arsenał błyszczących kłów, ale lokaj uchylił przede mną skrzydło grubych drzwi, ignorując groźną minę ich strażnika.
Moje obcasy zastukały na posadzce okrągłego holu, który przykryto kopułą z mlecznobiałego, zadymionego szkła. Ten dźwięk zabrzmiał jak uderzenia monety rzuconej na dno dawno wyschniętej studni. Miałam wrażenie, że nawet szelest mej sukni odbija się silnie rezonującym echem, po czym ginie gdzieś w przepastnych korytarzach domostwa, które wypełniają jego kamienne ciało niczym labirynt skomplikowanych arterii. Kiedy lokaj odebrał ode mnie płaszcz, postąpiłam kilka kroków naprzód. Z holu na prawo i lewo rozchodziły się długie amfilady pełnych przepychu salonów i saloników.
Ogarnął mnie zachwyt. Kasetonowe stropy, intarsjowane, antyczne meble z pociemniałego dębu, marmurowe kominki, mistrzowskie obrazy oraz werdiury z pięknie tkanymi scenami łowów przenosiły mnie w dostojną, zamierzchłą przeszłość...
– Czy to panna Madeline? – Ktoś wypowiedział moje imię.
Odwróciłam się. Ciągiem ozłoconych przez kapryśne słońce pomieszczeń sunął ku mnie młody mężczyzna w świetnie skrojonym, ciemnym garniturze, z jasnym fularem zawiązanym na szyi w modny węzeł. Rozpoznałam w nim narzeczonego Claire – młodego lorda Dereka Verindera, którego spotkałam po raz pierwszy w Londynie na ich zaręczynowym przyjęciu. Wysoki i smukły, o ciemnych, wijących się włosach przygładzonych na skroniach odrobiną pomady, z daleka błyskał ku mnie dewizką kieszonkowego zegarka. Jego ruchy były sprężyste i pełne niewyszukanej, naturalnej gracji. W duchu musiałam stwierdzić to samo, co podczas owego przyjęcia – Derek Verinder podobałby się kobietom nawet bez swojego majątku oraz tytułu hrabiego.
Młody lord ujął mą dłoń i nachylił się ku niej, po czym zajrzał w moje oczy z uśmiechem. Spojrzenie jego złoto-zielonych, przejrzystych oczu było czyste i pełne przyjacielskiej serdeczności. Jeżeli miałabym dostrzec w nich cokolwiek innego, byłby to – być może – cień jakiejś romantycznej melancholii, którą zapewne każdy wrażliwy człowiek rozwinąłby w sobie, obcując co dnia z tyloma pamiątkami świetnej przeszłości.
– Lordzie Verinder...
– Proszę zwracać się do mnie po imieniu. – Derek lekko trącił smukłą dłonią powietrze, jak gdyby chciał odegnać ciężką aurę konwenansów, która otaczała go na co dzień. Na jego małym palcu błysnął złoty sygnet. – Czyż nie zostaliśmy sobie przedstawieni na zimowym przyjęciu w Londynie? Jest pani przyjaciółką Claire, a więc i moją – zapewnił.
– W takim razie proszę mi się odwzajemnić.
– Oczywiście, Madeline. – Uśmiechnął się. – Czy mogę zaproponować herbatę, a może kawę albo odrobinę wina? Na podorędziu mamy świetne francuskie roczniki... A podkuchenna właśnie przygotowuje podwieczorek. Jeśli chciałabyś przedtem chwilę wypocząć po podróży, twój pokój oczywiście czeka...
– Dziękuję, nie czuję się zmęczona. Podróż była wspaniała. Przez całą drogę ze stacji zachwycałam się tutejszą wiosną. Woźnica powiedział, że celowo wybrał najbardziej malowniczą trasę, choć nadłożył przez to nieco drogi.
– Doprawdy? Jeżeli zatem nie nadwyrężyłaś sił, co powiesz na to, bym oprowadził cię po rezydencji?
– Bardzo chętnie – odparłam, mimowolnie rozglądając się wokoło. Przepych wnętrz nieodparcie mnie fascynował, ale i odrobinę przytłaczał. – Ale najpierw chciałabym przywitać się z Claire. – Byłam lekko zawiedziona, że przyjaciółka nie wyszła mi na spotkanie.
– Musisz jej wybaczyć – odparł Derek. – Powinna zjawić się za jakiś czas. Jeszcze nie skończyła pozować malarzowi. Mistrz pędzla wynajęty przez moją matkę przestrzega długości każdej sesji co do minuty. Cóż, chyba tacy właśnie są artyści... Claire pisała ci o portrecie?
– O tak! – Uśmiechnęłam się. – Portret w zielonej sukni! Obraz ma być prezentem ślubnym, prawda?
Poczułam się zaintrygowana. Listy Claire rozbudziły moją ciekawość co do tego tajemniczego portretu. Sam pomysł jego wykonania wydawał mi się szalenie romantyczny, poza tym, oczywiście, mile łechtał drzemiącą w każdej pannie nutkę kobiecej próżności. Która młoda dama nie zechciałaby zostać uwieczniona przez artystę, kiedy jej uroda jest w fazie największego rozkwitu, a ona sama przygotowuje się do niezapomnianego wydarzenia, jakim jest ślub?
– Nigdy nie oglądałam przy pracy zawodowego malarza. Czy nie mogłabym zajrzeć do Claire i przez chwilę jej poasystować? – spytałam z nadzieją. W jednym z listów Claire wspominała, że bardzo chce mi pokazać zabytkową zieloną suknię, a przede wszystkim naszyjnik ze szmaragdami, który ofiarowała jej przyszła teściowa. Pomyślałam, że ucieszy się, kiedy zrobię jej niespodziankę i ukradkiem wejdę do pokoju zamienionego na pracownię. – Obiecuję, że będę zachowywać się cicho, żeby nie rozpraszać artysty – zapewniłam z niewinnym uśmiechem.
– Wykluczone! – odpowiedział nagle głos cichy jak świst wiatru, lecz nacechowany stanowczością. Odruchowo podążyłam za nim wzrokiem.
Po szerokich dębowych schodach z szelestem sukni schodziła ku nam kobieta w wieku lat pięćdziesięciu lub więcej. Jej kroki były niespieszne i płynne, i mimo wieku damy tak lekkie, że prawie nie słyszałam stukotu obcasów. Ich właścicielka zdawała się płynąć w powietrzu. Niezwykle elegancki krój jej sukni o barwie orzecha podkreślał doskonałą sylwetkę.
Ogon sukni ześlizgiwał się po kolejnych stopniach. Kiedy wytworna pani stanęła na ostatnim z nich, Derek podał jej ramię i pomógł pokonać odległość kroku, która dzieliła ją od posadzki.
– Matko, to nasz gość, panna Madeline Hyde. Madeline, oto moja matka, hrabina Georgiana Verinder, wdowa po lordzie Jamesie Verinderze.
– Milady. – Dygnęłam głęboko. – Czuję się zaszczycona.
Hrabina podała mi bladoróżową dłoń o wypielęgnowanych paznokciach. Jej miękki uścisk trwał odrobinę dłużej, niż się spodziewałam. Widać i ona, podobnie jak jej syn, pragnęła okazać mi swoją serdeczność.
– Proszę darować mi apodyktyczny ton – powiedziała, zaglądając mi w oczy spod ciężkich powiek, które przywodziły na myśl połówki bladych muszli, skrywające czarne perły źrenic. – Mam bardzo przesądny stosunek do niektórych spraw. Kawaler nie powinien oglądać portretu przyszłej panny młodej przed ślubem. Skutkiem może być nie tylko nieudany obraz, lecz przede wszystkim nieudana ceremonia.
Skinęłam głową z głębokim dygnięciem. Nie zamierzałam zaczynać mej wizyty we Dworze pod Cisami od wchodzenia w dyskusję z panią domu – nawet jeżeli w tej roli miała zastąpić ją niebawem moja najbliższa przyjaciółka...
– Skoro takie jest pani życzenie, milady – rzekłam cicho. Hrabina Verinder puściła moją dłoń.
– Ten obraz ma być niespodzianką – dodała, z przelotnym uśmiechem zerkając na syna, a ja pomyślałam, że w młodości musiała być przepiękną kobietą. Mimo zmarszczek wokół oczu i ust jej twarz wciąż odznaczała się klasycznymi proporcjami, zaś dumny profil przywodził na myśl marmurowe popiersia rzymskich matron. Grube włosy zwinięte na karku w ciężki węzeł skrzyły się w słońcu zaledwie kilkoma pasmami platynowej siwizny.
Przeszliśmy we trójkę do wielkiego, lecz zaskakująco przytulnego salonu pełnego antycznych mebli, kryształowych luster i obrazów w grubych złoconych ramach, które odcinały się na tle tapet ze skóry wytłaczanej w wijące się hipnotycznie geometryczne desenie. Nad kominkiem wisiał barwny poczet tarcz herbowych kolejnych hrabiów z rodu Verinderów, którzy zamieszkiwali ten zamek. Niebawem dwóch lokajów podało herbatę w maleńkich filiżankach oraz ciasta na srebrnej paterze.
Derek Verinder podjął wcześniej przerwany wątek. Chyba uważał za swój obowiązek zaprezentować mi zarówno zamek, jak i jego mieszkańców.
– Zapewne pamiętasz moją młodszą siostrę Alice? To osóbka, której nie da się zignorować – powiedział ze śmiechem. – Zobaczycie się przy kolacji o siódmej. Obawiam się, że teraz Alice...
– Teraz ta uparta dziewczyna ugania się konno po okolicznych wzgórzach, zapewne siedząc w siodle jak mężczyzna – wtrąciła cicho hrabina na poły z czułością, na poły z rozżaleniem. Z jej piersi wyrwało się głębokie westchnienie, jak gdyby szła na ustępstwo w obliczu nieszczęścia, któremu wcześniej wielokrotnie próbowała się już przeciwstawić. Następnie wyciągnęła dłoń do syna, żeby lekko poklepać go po ręku.
– Na szczęście mam jeszcze ciebie, Derek – rzekła cicho. – Z całego rodzeństwa właśnie ty odziedziczyłeś wszystko, co najlepsze.
Wsłuchując się w brzmienie tych słów, zaczęłam się zastanawiać, czy miała na myśli wyłącznie hrabiowski tytuł, czy też chodziło o coś więcej.
– Rodzeństwa? – podchwyciłam odruchowo i zaraz odrobinę się speszyłam. – Jest ktoś jeszcze oprócz Dereka i Alice? – zapytałam, nie kryjąc zaskoczenia.
– Mój młodszy brat, Dexter – odparł Derek i jakby spoważniał.
– Niestety nie pamiętam go – wyznałam, coraz bardziej zawstydzona własnym roztrzepaniem i nieuwagą. Gorączkowo przeszukiwałam głowę w poszukiwaniu umykających wspomnień z oszałamiającego rautu na cześć narzeczeńskiej pary, który odbył się tej zimy w Londynie. Na szczęście Derek szybko wyprowadził mnie z błędu.
– Nie możesz go pamiętać. Nie było go na przyjęciu.
– Ach tak... – zawiesiłam głos. Poczułam się mocno zaskoczona. Jakież powody mogły odwieść kogoś od uczestnictwa w przyjęciu zaręczynowym własnego brata? Czyżby pomiędzy dwoma synami hrabiny istniał jakiś żal albo rywalizacja?
– Tej zimy Dexter źle się czuł – wyjaśnił Derek. – Jest dość chorowity... To specyficzny człowiek. Jego również poznasz przy kolacji.
Hrabina spoglądała za okno złożone z zielonych, romboidalnych szybek zespolonych ołowiem. Na parapecie coś się poruszyło – nie wiedzieć kiedy na podłogę bezszelestnie niczym obłoczek sadzy zeskoczył czarny kot – sierść miał puszystą jak dym, a ślepia żółte jak siarka. Lady Verinder pogładziła go po trójkątnej głowie, po czym zmieniła temat.
– Pani pokojówka, panno Hyde...
– Proszę mi mówić: Madeline – przerwałam łagodnie. – I nie przyjechałam z pokojówką.
– Przyjechała pani bez pokojówki? Całkiem sama? – powtórzyła starsza dama, jak gdyby odnalazła pewną trudność w przyswojeniu sobie moich słów. – Przydzielę pani zatem osobistą pomoc. Na szczęście nie narzekamy na brak wykwalifikowanej służby – oświadczyła, po czym lekko się uśmiechnęła. – Widzę, że jest pani nowoczesną młodą damą. Zapewne popiera pani ruch sufrażystek? Ja również! – zapewniła z nieoczekiwaną wesołością. – Kiedy mieszka się w domu takim jak ten, łatwo zapomnieć, że czas płynie bez ustanku... Przypomina o tym tylko lustro. Jestem bardzo przywiązana do tradycji, lecz rozumiem potrzebę postępu. Gdyby nie postęp, zmienilibyśmy się w mumie. Stare rody, jak nasz, potrzebują świeżej krwi! – dodała i ścisnęła mnie za rękę. – A oto i powiew świeżości w tym domu! – zawołała na widok wchodzącej do salonu Claire.
Moja przyjaciółka stanęła w progu – jej dłoń spoczęła na framudze szeroko otwartych drzwi. Dziwnie zapadł mi w pamięć widok Claire z tamtej chwili – framuga okalała jej szczupłą postać niczym prostokątna rama obrazu, którego tło stanowiła długa perspektywa przepastnych pokoi w amfiladzie. Claire miała na sobie jasną suknię dzienną o rękawach z wysokimi, marszczonymi bufami, które przypominały doczepione do jej ramion motyle skrzydła. Jej miedziane włosy, upięte w wyszukany kok, na przemian zapalały się i gasły w promieniach kapryśnego słońca – misterna fryzura przypominała wykutą z czerwonego złota koronę królowej leśnych wróżek... Ale delikatna Claire zdawała się ostatkiem sił trwać wyprostowana pod jej ciężarem. Jej twarz odznaczała się przejmującą bladością. Poczułam ukłucie niepokoju.
– Najdroższa Madeline! – zawołała Claire cicho, a ja zerwałam się z miejsca, żeby ją uściskać.
– Claire! Tak dobrze cię widzieć! Czy aby dobrze się czujesz? – zapytałam jednym tchem, bo wrażenie bladości na twarzy mej przyjaciółki zaniepokoiło mnie na nowo.
W oczach dziewczyny igrał dziwny cień. Nie zniknął nawet, kiedy promiennie się do mnie uśmiechnęła.
– Ależ tak – zapewniła zbyt pospiesznie, jak gdyby moje pytanie ją spłoszyło. I zapewne właśnie tak się stało. Dobrze wiedziałam, że Claire nigdy nie lubiła, kiedy inni zanadto skupiali na niej uwagę. – To znaczy... – dodała z wahaniem, w odpowiedzi na me intensywne spojrzenie. – ...trochę mi słabo. Zmęczyło mnie to siedzenie w bezruchu, kiedy malarz się we mnie wpatrywał. Wciąż czuję napięcie w każdym mięśniu. Od zapachu farb zaschło mi w gardle.
– Najmilsza, Madeline ma rację. Naprawdę źle wyglądasz – rzekł z troską w głosie młody hrabia Verinder i objął narzeczoną ramieniem. Delikatnie uniósł ku sobie jej podbródek. Widziałam, że jest szczerze przejęty. Jego spojrzenie odnalazło oczy narzeczonej, po czym przelotnie spoczęło na jej ustach. Hrabia musiał zdobyć się na wysiłek, żeby nie złożyć na nich namiętnego pocałunku – opanował się jednak, zapewne ze względu na obecność swojej matki. Jak zdołałam się już domyślić, głęboko tradycyjne poglądy starej damy prawdopodobnie wykluczały wymianę pieszczot między narzeczonymi na jej oczach.
Ostatecznie usta Dereka spoczęły na jasnym czole Claire. Jednocześnie opuszkami palców mężczyzna z czułością pogładził ją po włosach. Ku mojemu zdumieniu Claire nerwowo drgnęła, kiedy dłoń narzeczonego dotknęła jej miedzianych pukli. Wiotka dziewczyna zatrzęsła się niczym osika...
Moje serce zabiło niespokojnie.
O co chodzi? Dlaczego tak zareagowała?
Jej zachowanie wydało mi się tym dziwniejsze, że już w następnej sekundzie mocno wtuliła się w Dereka całym ciałem, jak gdyby pragnęła ukryć się w jego ramionach przed resztą świata. Z napięciem śledziłam kolejne drgnienia jej twarzy – na moment zacisnęła powieki. Kiedy znów je uniosła, w szarozielonych oczach zamigotało coś, co mogło być wstrzymywanymi łzami.
Claire prędkim, ukradkowym gestem musnęła palcem kącik oka.
– Już dobrze. – Uśmiechnęła się.
Narzeczony niechętnie wypuścił ją z objęć.
– Na pewno? Jesteś taka blada! Wiesz, że dla mnie zawsze wyglądasz przepięknie, ale powinnaś wypocząć. Skoro przeszkadza ci zapach farb, może na parę dni zrobisz sobie przerwę od pozowania monsieur Dubois? Moja matka na pewno się nie obrazi. Prawda, matko? – Hrabia Derek mówił łagodnym, ale zdecydowanym tonem, który oczekiwał potwierdzenia.
– Oczywiście, moja droga – odpowiedziała dobrotliwie starsza dama, zwracając się do przyszłej synowej. – Moje biedactwo! Jesteś taka delikatna! O mnie się nie martw, nie obrażę się, jeśli porzucisz pozowanie do portretu, choć ten obraz to miał być mój prezent ślubny dla was obojga... Oczywiście monsieur Dubois wziął zapłatę z góry, ale cóż znaczy ta skromna suma wobec twojego dobrego samopoczucia?
– Nie zamierzam rezygnować – nieśmiało zaprotestowała Claire. – Derek mówił tylko o paru dniach przerwy. Mogłabym spędzić trochę czasu z Madeline...
– Masz rację! – zgodziła się hrabina z wyrazem zakłopotania na pomarszczonej twarzy. – Wybaczcie wszyscy troje starej kobiecie. Plotę bzdury i sama dopowiadam sobie słowa, które wcale tutaj nie padły. To pewnie dlatego, że tak bardzo się przejmuję waszym ślubem. Claire, bardzo chcę mieć cię w rodzinie. Zrób, jak zechcesz. Musisz koniecznie uważać na twoje słabe zdrowie, jeśli w przyszłości masz powić silnego potomka i dziedzica tytułu hrabiego.
– Nic mi nie jest – zapewniła Claire, odrobinę się rumieniąc. – To z pewnością tylko napięcie przed ślubem. W pracowni było tak duszno... Muszę po prostu się przewietrzyć.
– Może przespacerujemy się po ogrodzie? – podchwyciłam, próbując jakoś wybawić przyjaciółkę od dalszego wikłania się w dyskusję, która z jej perspektywy z wolna przeradzała się w mowę obronną.
– Wspaniały pomysł! – odpowiedziała Claire.
– Może zechcecie, moje damy, żeby wam potowarzyszyć w przechadzce? – zapytał jej narzeczony, obejmując nas obie serdecznym spojrzeniem. Claire spojrzała na niego z czułością.
– Dawno się nie widziały – wtrąciła z uśmiechem hrabina. – Pozwól im się sobą nacieszyć, synu. Claire niebawem zostanie twoją żoną i będziesz miał ją tylko dla siebie. Tymczasem twoja piękna narzeczona i panna Madeline z pewnością mają sobie wiele do powiedzenia.
Tym razem w duchu musiałam przyznać jej rację.
Stara dama ścisnęła Claire za rękę i uśmiechnęła się do niej ujmująco.
– Dalej, moje dziecko. Nacieszcie się końcówką popołudnia.
– Święte słowa! – Chwyciłam Claire za rękę i pociągnęłam ją w stronę przeszklonych drzwi wiodących na taras, skąd kamienne schody prowadziły do rozległych ogrodów. – Dereku, porywam twoją narzeczoną! Gwarantuję, że ujrzysz ją znów przy kolacji!
Dygnęłyśmy obie i zbiegłyśmy po schodkach na wyłożoną kamieniami aleję. Jak za sprawą zaklęcia, po chwili zjawił się lokaj, żeby przynieść nam kapelusze i cienkie płaszcze.
Ruszyłyśmy przed siebie między fantazyjnie przyciętymi bukszpanami, z których wprawne ręce ogrodników uformowały zielone smoki, charty i pędzące konie... Podziwiałam owe ulistnione rzeźby omiatane łagodnym wietrzykiem, który szeleścił naszymi sukniami. W całym ogrodzie czuć było pulsowanie wiosny, która lada chwila miała usiać kwiatami okoliczne wzgórza i spłukać z nich ostatnie resztki zimy kąpielą krótkich, gwałtownych burz. W koronach parkowych drzew ćwierkały ptaki i basowo gruchały dzikie gołębie. Z każdego kątka wychylała się świeża, nieskalana jeszcze niczym zieleń, napęczniała wzbierającymi w ziemi sokami, gotowa radośnie wybuchnąć ku słońcu lada dzień, lada godzina, lada minuta... Natura wyczekiwała niecierpliwie wiosennej ulewy, a ludziom, całkiem nieświadomie, udzielało się milczące podniecenie.
Claire i ja chwilę szłyśmy obok siebie bez słowa. Minęłyśmy parę kamiennych jeleni o porożach uwikłanych w sieci bluszczu, oszronionych malachitową patyną porostów. Główną aleję wieńczył stary zegar słoneczny pokryty mnóstwem astronomicznych symboli, niczym abstrakcyjny ołtarz ku czci solarnego bóstwa. Rozkoszowałam się zapachem ziemi i szmerem wijącej się dnem pobliskiego wąwozu rzeczułki, której brzegi spinał kamienny łuk mostu.
– Tak dobrze cię widzieć, Claire – odetchnęłam głęboko, wciągając do płuc rześkie, wonne powietrze. – Zamek i park prezentują się wspaniale. Są tak ogromne, iż mam wrażenie, że można by odkrywać je tygodniami, a i tak wciąż znalazłoby się coś nowego... Przy tym wszystkim mój ukochany dom na Wzgórzu Mgieł przypomina tylko skromną chatkę.
– Cieszę się, że ci się podoba.
– Podoba? To mało powiedziane! Ale to co innego przyjechać tu na jakiś czas, a co innego mieć w perspektywie zamieszkać tutaj na stałe – zauważyłam, przyglądając się bladej twarzy przyjaciółki. Chwyciłam jej dłoń i delikatnie ją ścisnęłam. – Claire, muszę cię o coś spytać. Proszę, powiedz: czy jesteś tutaj szczęśliwa?
– Szczęśliwa? – powtórzyła cicho miedzianowłosa dziewczyna. Popatrzyła na mnie swoimi wielkimi oczyma spłoszonej łani w taki sposób, jak gdyby nie rozumiała, jak w ogóle mogę o to pytać. – Kocham Dereka, Madeline. Przecież wiesz. Jego miłość jest dla mnie najważniejsza na świecie. Jakże mogłabym nie być szczęśliwa, kiedy on mnie kocha, jest ze mną i pragnie mnie poślubić?
– Wiem, że się kochacie – zapewniłam natychmiast, powoli kiwając głową. – Ale wychodząc za niego, wiążesz się nie tylko z Derekiem, lecz również z jego bliskimi. Claire, jacy oni są na co dzień? Czy są dla ciebie dobrzy?
– Moja kochana przyjaciółko – szepnęła Claire, a ja poczułam, że trafiłam w sedno. – Nic się przed tobą nie ukryje, prawda?
– To znaczy?
Claire zamilkła na moment, lekko marszcząc czoło. Znałam ten wyraz twarzy. Zawsze tak robiła, ilekroć się nad czymś zastanawiała albo kiedy chciała ubrać w słowa swoje najgłębsze odczucia. Nie dzieliła się nimi z lekkością – zawsze łatwiej przychodziło jej to w listach niż twarzą w twarz – nawet wobec mnie...
– Wszyscy są bardzo mili i traktują mnie z szacunkiem... Ale chwilami mam wrażenie, że to tylko pozory. Z początku myślałam, że zaprzyjaźnię się z Alice.
– Z młodszą siostrą Dereka?
– Tak. – Claire skinęła głową. – Jesteśmy w podobnym wieku, obie kochamy grę na fortepianie. Zaraz po tym, jak się tu przeprowadziłam, spędzałyśmy miłe chwile na przechadzkach i przyjacielskich rozmowach. Ale po upływie tygodnia lub dwóch Alice zaczęła się ode mnie odsuwać. Nadal jest dla mnie miła, jednak... nie jest już tak jak wcześniej. Mam wrażenie, że mnie unika. Nawet dziś. Wiedziała, że masz do mnie przyjechać, a i tak zniknęła na pół dnia, wybrawszy konną przejażdżkę. Musisz przyznać, że to odrobinę... hmm, niegrzeczne?
W zamyśleniu skinęłam głową. Claire westchnęła i delikatnie wzruszyła swoimi szczupłymi ramionami. Pomyślałam, że choć moja przyjaciółka nie była uważana za klasyczną piękność, to jej wybitnie celtycka uroda rozkwitała w kontakcie z naturą.
– Być może chodzi o różnicę charakterów. Najwyraźniej jestem dla Alice... za spokojna. Podejrzewam, że prędzej zaprzyjaźniłaby się z tobą, Madeline.
– Nie żartuj! Jesteś wspaniałą osobą! Zresztą przeciwieństwa często się przyciągają. Może ona się na tobie nie poznała – stwierdziłam z przekonaniem.
Claire zrobiła bezradną minę.
– Albo wprost przeciwnie. Poznała mnie i ostatecznie stwierdziła, że nasze charaktery do siebie nie pasują. Alice to bardzo żywiołowa, niepokorna dziewczyna. Kiedy chce, potrafi postawić na swoim, a nawet otwarcie przeciwstawić się hrabinie. Myślę, że mogłabym się od niej tego nauczyć – wyznała z rozbrajającą szczerością. Jej ostatnia uwaga wydała mi się wyjątkowo trafna. – Przykro mi, że się ode mnie odsunęła – skwitowała moja przyjaciółka.
Bardzo chciałam jakoś jej pomóc.
– Jak to się właściwie stało? Nie doszło między wami do żadnej sprzeczki, nieporozumienia? Od kiedy Alice zaczęła cię unikać?
– Nie – zaprzeczyła Claire. – Nie miało miejsca nic takiego. A jeśli pytasz o dokładny czas, kiedy Alice zaczęła odtrącać mą przyjaźń, to myślę... – zawahała się przez chwilę – ...myślę, że zbiegło się to z tym, jak malarz wynajęty przez hrabinę zaczął pracę nad moim portretem.
– W takim razie przyczyną jej zachowania musi być zazdrość – zawyrokowałam.
– Zazdrość?! O co?! – Claire zamrugała z niedowierzaniem.
– Zastanów się – odpowiedziałam. – Najpierw skradłaś serce jej starszego brata. Wprowadziłaś się do zamku. A teraz otrzymałaś od jej matki wspaniały prezent: nie tylko zostaniesz uwieczniona na portrecie jako nowa hrabina Verinder, ale dostałaś także naszyjnik ze szmaragdami, który dla Verinderów stanowi rodzinną pamiątkę. Może Alice liczyła, że to ona go otrzyma jako jedyna córka hrabiny? W końcu ona również jest młodą kobietą z rodu Verinderów. Czyż to nie są wystarczające powody, żeby obudzić zazdrość w dziewczęcym sercu?
Claire potrząsnęła głową. Jej miedziano-złoty kok zalśnił w słońcu niczym pąk egzotycznego kwiatu.
– Nie pojmuję tego.
Delikatnie ścisnęłam ją za rękę.
– Ponieważ nie jesteś ani trochę małostkowa. Kochasz ludzi bardziej niż piękne przedmioty. Ale uwierz mi, niestety większość osób rozumuje całkiem inaczej. A jeśli chodzi o pieniądze i klejnoty, nie uwierzyłabyś, ile zła potrafią one zbudzić w ludzkim sercu – szepnęłam, mimowolnie powracając myślami do tragicznych wydarzeń, które rozegrały się na Wzgórzu Mgieł prawie dwa lata wcześniej.
Claire niezawodnie wyczuła mój nastrój i moje myśli.
– Zabójstwo twojej ciotki zmieniło cię, Madeline – zauważyła miękko, z ogromnym współczuciem.
– Musiało mnie zmienić. Ty też jesteś teraz inna niż ostatniej zimy w Londynie. Wszyscy zmieniamy się nieustannie...
– To prawda. – Twarz dziewczyny znowu przesłonił lekki cień.
– Nie przejmuj się już zachowaniem Alice – powiedziałam lekkim tonem. – Jest wprost obrzydliwie bogata. Zobaczysz, przyjdzie dzień, że to ona poczuje się zawstydzona tym, jak łatwo odrzuciła twoją przyjaźń z powodu szmaragdowego naszyjnika.
– Pewnie masz rację.
Uśmiechnęłam się.
– Opowiedz mi lepiej o młodszym bracie twojego ukochanego.
– O Dexterze? – Claire leciutko się skrzywiła. – Madeline, ten człowiek trochę mnie przeraża.
Znając nieśmiałość mojej przyjaciółki, ani przez ułamek chwili nie sądziłam, że naprawdę czuje strach. Choć prawdę mówiąc, lekko mnie to rozbawiło.
– Co masz na myśli? – spytałam wesoło i figlarnie zmrużyłam oczy. – Czy jest równie przystojny jak Derek?
Oczekiwałam delikatnego kuksańca w bok, a nie miny, jaką nagle zrobiła Claire.
– Nie żartuj. Dexter... nie jest przystojny. Wiem, że nie można prawdziwie ocenić człowieka, kierując się jego wyglądem, ale... naprawdę nic nie poradzę na to, że on mnie przeraża – powtórzyła nieco drżącym głosem.
– Chyba nocami nie zamienia się w wilkołaka i nie ugania się po tych wzgórzach, wyjąc do księżyca? – zażartowałam, próbując przywołać uśmiech na twarz przyjaciółki. Kąciki jej ust się uniosły, ale zaraz znów spoważniała.
– Poznasz go przy kolacji. Wówczas sama ocenisz. Zarówno jego wygląd, jak i jego maniery... Moim zdaniem jedno i drugie jest niecodzienne.
Poczułam się naprawdę zaintrygowana. Co takiego próbowała przekazać mi Claire? Czyżby brat hrabiego miał się okazać krwiożerczym libertynem, jak ponury bohater jakiejś francuskiej powieści? Moje usta już składały się do kolejnego pytania, kiedy zza odległej kępy starych drzew wyłoniła się jadąca wierzchem dziewczyna w tweedowym kostiumie i w eleganckim kapeluszu. Zamiast sukni miała na sobie męskie bryczesy. Na nasz widok, jak gdyby po sekundzie wahania, uniosła w górę dłoń. Claire odpowiedziała tym samym. Amazonka spięła karego konia łydkami i puściła się galopem w naszą stronę. Już po chwili miałam przed sobą siedzącą w siodle córkę starej hrabiny i siostrę Dereka – pannę Alice Verinder.
Na końskim grzbiecie prezentowała się niemal tak samo wspaniale jak w szykownej kremowej sukni podczas zaręczynowego przyjęcia Claire w Londynie. Alice miała ciemne, niemal czarne oczy swojej matki i równie ciemne, lśniące włosy. Jej skórę nawet po zimie cechował złocisty odcień. Konna przejażdżka zaróżowiła jej policzki i nadała blasku jej spojrzeniu.
– Dzień dobry, Claire! Witam, panno Madeline! – zawołała, na moment przykładając dłoń do kapelusza. – Wybaczcie, proszę, ale nie zejdę z konia. Klacz jest bardzo nerwowa. Przed chwilą chyba ukąsił ją giez. Owady pojawiły się wcześnie w tym roku...
Rzeczywiście, kara klacz przebierała w miejscu kopytami i nerwowo podrzucała głową, rozsypując na boki wspaniałą grzywę. Alice z wprawą ściągała i luzowała cugle, ażeby utrzymać wierzchowca w ryzach.
– Cieszę się, że panią widzę, panno Hyde. Żałuję, że nie było mnie w domu, żeby panią powitać, ale musiałam przegnać z głowy chmurne myśli. Nie ma dla mnie na to lepszego sposobu niż jazda wierzchem.
– Mam zatem nadzieję, że przejażdżka się udała – odparłam. – Proszę się mną nie przejmować i zająć się koniem.
Alice Verinder skinęła głową.
– Wy również lepiej wracajcie do zamku. Wiatr się wzmaga i nad wzgórzami gromadzą się chmury. Będzie padać. Zresztą niebawem pora kolacji. Do zobaczenia, Claire!
Ciemnowłosa dziewczyna ścisnęła końskie boki i klacz z miejsca puściła się galopem w kierunku odległych stajni. Przez chwilę razem z Claire śledziłyśmy wzrokiem oddalającą się sylwetkę amazonki. Zza wzgórz owionął nas chłodny podmuch wiatru.
– Myślę, że powinnyśmy jej posłuchać – powiedziałam. – Zanosi się na deszcz i zaraz zacznie się ściemniać. – Zerknęłam na mój zegarek na łańcuszku. – Rzeczywiście, zbliża się pora kolacji – stwierdziłam z lekkim zaskoczeniem.
– Czas zawsze szybko mija w dobrym towarzystwie – odparła cicho Claire. – Ciekawe, czy przy stole upłynie nam równie prędko. – Delikatnie zmarszczyła brwi.
Za wysokimi oknami spowitymi w ciężkie, pluszowe kotary z lambrekinem i ozdobnymi chwostami cicho świstał wiatr. Pierwsze krople deszczu rozprysły się o parapety i miedziane dachy barokowego zamku niczym srebrzyste konfetti. Ogromna jadalnia we Dworze pod Cisami tonęła w rzęsistym świetle świec, zdobiącym twarze zgromadzonych przy długim stole domowników grą ruchliwych światłocieni.
U szczytu stołu zasiadał młody hrabia Derek Verinder, na przeciwległym krańcu zajęła wysokie krzesło jego matka. Claire siedziała po prawej stronie narzeczonego, mnie zaś, jako gościowi, przypadło miejsce po lewej. Obok usiadła wystrojona w wieczorową suknię panna Alice. Za to po drugiej stronie stołu rozparł się mocno podstarzały jegomość o całkiem siwej, rozwichrzonej czuprynie i gęstej białej brodzie. Miał na sobie dwurzędową kamizelkę i bardzo elegancki frak, który jednak był na niego stanowczo zbyt obszerny. Barwny fular pod szyją zakrył ciężką białą serwetą, której brzeg, ku lekkiej konsternacji pozostałych, pieczołowicie wcisnął sobie za kołnierz, ażeby ochronić przed plamami odzienie. Nikt jeszcze nie zaczął jeść, ponieważ oczekiwaliśmy ostatniej osoby. Krzesło naprzeciwko mnie pozostawało puste.
Tymczasem cierpliwość białowłosego staruszka wyraźnie zaczynała się wyczerpywać. Spod krzaczastych brwi bacznie przyglądał się zastawie, a zwłaszcza zawartości półmisków wniesionych właśnie przez lokaja. Czynił to z nieskrywaną, wyczekującą łapczywością – taką, jaka cechuje dzieci, które kochają słodycze, oraz zdziecinniałych ludzi w bardzo podeszłym wieku.
Patrząc na owego siwowłosego jegomościa, wprost nie mogłam uwierzyć, że to właśnie jest ów słynny malarz, monsieur Maurice Dubois, o którym opowiadali mi Claire, Derek i hrabina. Pochodzący z Francji pan Dubois głośno poprosił lokaja, żeby nalał mu brandy – kiedy sięgał po napełniony kieliszek, zauważyłam, że jego pomarszczona dłoń mocno drży. Czy tą właśnie dłonią zwykł trzymać pędzel? Czy doprawdy ten właśnie mężczyzna, a właściwie staruszek o trzęsących się rękach i zbyt długich, lekko zakrzywionych paznokciach, pracował nad ślubnym portretem Claire?
Przez chwilę nie mogłam wyjść ze zdumienia i w mojej głowie zakotłowało się od pytań. Wybór malarza dokonany przez hrabinę Verinder wydawał mi się wprost niedorzeczny. Oczywiście decyzja należała wyłącznie do niej, ale trudno mi się było z nią pogodzić. Wprawdzie słyszałam o malarskich pracach Maurice’a Dubois, który swojego czasu święcił triumfy na wystawach w Paryżu i w Londynie, ale, zgodnie z moją najlepszą wiedzą, było to dobre kilkadziesiąt lat temu!
To, że hrabina go zatrudniła, pomijając tylu młodych, świetnie zapowiadających się artystów, mogłam przypisać wyłącznie jej słynnemu przywiązaniu do tradycji, umiłowaniu przeszłości albo i jakimś osobistym sentymentom.
Starszy pan szybko rozprawił się z brandy i nie bacząc na pozostałych gości, wyciągnął rękę w kierunku półmiska z mięsami. Zanim lokaj zdołał zareagować, szybko podsunęłam półmisek, żeby uniknąć niezręczności.
– Czy podać panu coś jeszcze, monsieur? – spytałam z uśmiechem, siląc się na lekkość. Staruszek zwrócił na mnie swe wyblakłe oczy, po czym zwinął dłoń w trąbkę i przyłożył ją do ucha.
– Co panienka mówi?
– Czy podać coś jeszcze? – powtórzyłam głośniej, odrobinę speszona.
– Na razie nie! Dziękuję, mademoiselle! – odparł malarz i zaczął odkrawać kawałek soczystego mięsa, nie dbając o to, że lokaj chciał go w tym wyręczyć.
Hrabina Verinder chrząknęła, chcąc pokryć zażenowanie.
– Pan Dubois ma rację. Myślę, że powinniśmy zacząć jeść. Nie będziemy dłużej czekać na Dextera. Wiecznie się spóźnia, a posiłek stygnie. Miałam nadzieję, że choć raz zjawi się na czas, żeby okazać szacunek naszym gościom, ale...
– ...ale oczywiście cię zawiodłem. – Męski głos, który nieoczekiwanie rozległ się w jadalni, sprawił, że nieomal podskoczyłam.
Z głębokiego półmroku, jaki panował przy drzwiach, wysunął się ku światłu świec cień sylwetki, której kształt zdawał się zakłamywać rzeczywistość. Domniemane optyczne złudzenie okazało się prawdą, kiedy mężczyzna stanął wprost przede mną.
– Miło mi panią poznać, panno Madeline – powiedział, po czym złożył na mej dłoni suchy pocałunek. – Jestem Dexter Verinder, brat hrabiego.
– Mnie również bardzo miło – odparłam, po czym słowa zamarły mi na ustach. Moje serce zaczęło wystukiwać szybszy rytm, a oczy rozszerzyły się z niedowierzania. Harmonijnie zarysowana twarz o nieco zbyt ostrych rysach w groteskowy wręcz sposób kontrastowała z resztą jego ciała. Silne i zwinne dłonie Dextera Verindera zdawały się doklejone do niepasujących ramion, które zwisały jak u małpoluda. Mężczyzna miał na sobie elegancki garnitur z delikatnym anemonem w butonierce, ale nawet najlepiej skrojony strój nie byłby w stanie ukryć wysoko wysklepionego garbu, który szpecił jego plecy i boleśnie zginał je pod swym ciężarem niczym jakiś obcy, zrośnięty z nim twór.
Przed oczyma przewinął mi się obraz mężczyzny, który tego dnia odebrał mnie ze stacji.
Czy możliwe, że... był nim Dexter?!
Tak, to musiał być on! Podobieństwo sylwetki brata hrabiego i dziwnego woźnicy było aż nadto uderzające. Jedyną widoczną różnicę stanowił obecnie brak krzaczastej brody – Dexter Verinder miał gładko ogolone policzki. Wprawdzie w półmroku, który spowijał twarz mężczyzny, nie byłam w stanie dostrzec barwy jego oczu, lecz mogłabym przysiąc, że każde z nich miało inny kolor!
Jak gdyby w odpowiedzi na moje domysły Dexter mrugnął do mnie porozumiewawczo. Jego usta wygięły się w grymasie rozbawienia. Natomiast moją twarz pokrył nerwowy rumieniec – kompletnie nie wiedziałam, jak się zachować. Milczałam i czując w piersi nagłe ukłucie gniewu, wbiłam spojrzenie w lśniący, pusty talerz.
– Przykro mi, że znowu musieliście na mnie czekać – rzekł Dexter, sadowiąc się na krześle naprzeciw mnie. Zauważyłam, że utyka. Stabilność ruchów zapewniała mu elegancka laska zwieńczona rączką w kształcie wilczego pyska. – Ale chyba panna Madeline wybaczy ten drobny nietakt biednemu kalece? W zamku jest wiele schodów, a ja dźwigam bardzo ciężkie brzemię...
Przełknęłam ślinę, nie podnosząc wzroku.
– Oczywiście.
– Świetnie. – Dexter Verinder zatarł nieproporcjonalnie duże dłonie. – Jedzmy zatem, bo kolacja stygnie. Z tego, co widzę, monsieur Dubois zdążył się już obsłużyć. Bardzo słusznie! Muszę wyznać, że jak zwykle doskonale go rozumiem. Monsieur i ja jesteśmy do siebie podobni. Obaj w głębi duszy pozostajemy artystami i nam obu, chociaż w różny sposób, nasze ciała odmawiają posłuszeństwa. Mnie także trapi wewnętrzny głód, którego w żaden sposób nie można nasycić. Podobno to właśnie jest natchnienie...
Podniosłam wystraszony wzrok na malarza, który właśnie został obrażony tą przemową. Ale monsieur Dubois nadal spokojnie przeżuwał kęsy mięsa, popijając bursztynową brandy z pękatego kieliszka.
– Przestraszyła się pani, że monsieur się obruszy? Nic z tych rzeczy! Na szczęście jest głuchy jak pień! – rzucił Dexter konfidencjonalnym tonem, pochylając się ku mnie nad stołem, po czym odwrócił się do swojego sąsiada: – N’est-ce pas, mon cher monsieur?[1]
Staruszek i tym razem nie zareagował.
– Dexter, zachowuj się! – syknęła hrabina Verinder, piorunując swojego garbatego syna lodowatym spojrzeniem.
Młody mężczyzna jak gdyby się zreflektował.
– Wybacz, matko. Naprawdę szanuję drogiego pana Dubois. Mimo swojej słabości do brandy, która, jak wiesz, również mnie z nim łączy, przy sztaludze potrafi dokonywać cudów!
– Jedynym cudem na jego obrazie będzie Claire – odezwał się Derek, spoglądając z czułością na narzeczoną. Zdawał się całkowicie ignorować toczącą się właśnie wymianę zdań i traktować kalekiego brata ze ślepą wręcz pobłażliwością. Dexter również spojrzał na Claire, a jego oczy w jednej chwili nabrały przejmująco smutnego wyrazu. Kpiący ton jego głosu złagodniał, kiedy wzniósł kieliszek do toastu:
– Oczywiście, drogi braciszku, oczywiście! Za mojego umiłowanego brata i za jego piękną narzeczoną! Obyście znaleźli wieczne szczęście! Na zdrowie!
Po tym toaście wśród zebranych na chwilę zapadło milczenie. W głębokiej ciszy rozbrzmiewało wyłącznie dźwięczenie srebrnych sztućców o porcelanowe talerze, cichutkie bulgotanie karafek przechylanych przez kamerdynera, który na bieżąco uzupełniał napoje, oraz mlaskanie i siorbanie pana Dubois. Czasem naszych uszu dochodził jeszcze wysoki brzdęk kieliszka odstawianego przezeń na stół z coraz większym rozmachem.
– Skoro Derek już poruszył ten temat... – odezwała się cicho hrabina – ...to jaka jest twoja decyzja co do obrazu, Claire? Z tego, co wiem, portret jest prawie gotowy. Czy zamierzasz przerwać pozowanie?
Miałam wrażenie, że kiedy to pytanie zawisło w powietrzu, atmosfera w jadalni na moment stężała, jak gdyby chodziło o kwestię wielkiej wagi. Napięcie opadło, gdy Claire odparła:
– Nie. Jutro będę pozować jak zwykle.
Moment ciszy tym razem przerwała Alice.
– Pozowanie do portretu to mordęga. Ileż właściwie można tkwić bez ruchu? Nie dziwię się, Claire, że cię to nudzi – odezwała się współczująco dziewczyna.