Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
18 osób interesuje się tą książką
Wciągająca i pełna zwrotów akcji historia szkolnych przyjaciół, dla których prawda jest zawsze najważniejsza.
Gdy pewnego dnia ze szkolnej biblioteki znika bezcenny rękopis Czesława Miłosza, grupka rezolutnych dzieciaków postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. Kasia, Karol i Wojtek zakładają prywatne biuro detektywistyczne i rozpoczynają śledztwo.
Czy ktoś celowo zabrał dzieło? Kim jest tajemniczy mężczyzna w ciemnych okularach? I dlaczego dyrektor Bębenek nerwowo zbierał kartki rozsypane przed budynkiem szkoły?
Detektywi z podstawówki zrobią wszystko, by doprowadzić sprawę do końca!
Alicja Sinicka – autorka bestsellerowych thrillerów - napisała pełną humoru książkę, która rozbawi i wciągnie nie tylko dzieci, ale także dorosłych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 108
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 2 godz. 48 min
Moim ukochanym dzieciom,
Hani i Oskarkowi
– Szybciej, Kasia, bo się spóźnimy! – zawołałem, przestępując z nogi na nogę pod domem mojej sąsiadki. Budynek miał dwie narożne wieżyczki, a nad garażem okno, które kojarzyło mi się z półotwartym okiem.
Codziennie rano przychodziłem po Kasię i szliśmy razem do szkoły. Najgorsze było to, że Kasia była spóźnialska i często musiałem na nią czekać przed furtką nawet dwie minuty! Czas odliczałem na moim zegarku, który dostałem od wujka na komunię. Miał białą okrągłą tarczę i wskazówki, które wyglądały jak czerwone strzały z żółtymi grotami mierzącymi w poszczególne cyfry. Ja wiem, że dwie minuty to wydaje się niedługo, ale jak pozbierać te dwie minuty z całego tygodnia, to już robi się dziesięć minut, a do szkoły szliśmy tylko pięć minut szybkim marszem.
– Już jestem, jestem.
Kasia zamknęła za sobą drzwi wejściowe, a potem wyszła przez ciężką, mosiężną furtkę, która cicho zaskrzypiała. Ruszyliśmy przed siebie szerokim chodnikiem. Do szkoły, jak już wspomniałem, mieliśmy niedaleko, tylko pięć minut prostą drogą, wzdłuż której ciągnęły się domki jednorodzinne, żywopłoty z drzewek iglastych i te drugie krzaczki, których nazwy nigdy nie pamiętam, a które mają latem mnóstwo białych kulek. Lubiliśmy je zrywać, rzucać przed siebie, a potem zdeptywać.
Czasem ludzie brali nas za rodzeństwo, bo mieszkaliśmy obok siebie i ponoć byliśmy do siebie podobni. Obydwoje mieliśmy niebieskie oczy i jasne włosy, z tym że moje tak naprawdę były bardziej brązowe, a Kasi żółte, ale o tym nikomu nie mówiłem. Po prostu sam to zauważyłem i wiedziałem, że tak jest.
– Co ty się tak spóźniasz, wiecznie muszę na ciebie czekać – powiedziałem z pretensją.
– Wiecznie to na pewno nie, jak już, to od czasu do czasu. Ty w ogóle wiesz, co to znaczy wieczność? – Kasia uniosła brew i spojrzała na mnie tak, jak czasem patrzy, gdy na lekcji powiem coś głupiego do pani.
– Wieczność to nieskończenie dużo czasu, na wieki wieków i tak dalej – wyjaśniłem.
– Właśnie. A dziś czekałeś na mnie może minutę. Musiałam dać jeść Oriemu.
Ori to pies Kasi. Brązowy kundelek z uszami stojącymi jak u owczarka niemieckiego. Dość nietypowy, bo jedno oko miał niebieskie, a drugie brązowe. Stąd zresztą to imię – Ori, skrót od oryginalny.
– Przecież mówiłaś, że twój tato karmi Oriego co rano.
Kasia kopnęła lekko mały kamyczek, który połyskiwał na chodniku.
– Ale dziś zapomniał, spieszył się do pracy. Wychodząc, poprosił, żebym coś rzuciła Oriemu, bo on sam już nie zdąży. Właściwie ja też prawie o tym zapomniałam, na szczęście przypomniałam sobie, gdy już praktycznie wychodziłam z domu, po twoim dzwonku.
– A mama nie mogła go nakarmić?
– Spała jeszcze, bo wczoraj do późna kończyła projekt.
Mama Kasi pracowała jako architektka wnętrz. Ciągle robiła te swoje projekty. Czasem, gdy budziłem się w środku nocy i szedłem do kuchni po wodę, to widziałem, że w domu Kasi było jeszcze światło. Zawsze w tym samym oknie, w gabinecie pani Marysi. Moja mama nigdy nie pracowała w nocy, chyba że musiała zrobić jakąś prezentację do firmy. Ale ogólnie to nie. „Noc jest od spania”, zawsze mówiła.
Dochodziliśmy już do czerwonego budynku szkoły, gdy nagle usłyszeliśmy donośny dźwięk alarmu samochodowego dobiegający z lewej strony. Była tam krótka, ślepa uliczka, zakończona kilkoma dużymi brzozami rosnącymi obok siebie. Z reguły na tej uliczce przy chodniku stało srebrne auto dyrektora szkoły, Piotra Bębenka. Nie inaczej było tym razem. Alarm dobiegał z jego vana. Dyrektor Bębenek wyginał się przy jego zamku od strony kierowcy, pomstując do nieba i trzymając w rękach gruby plik kartek. Zwolniliśmy kroku i obserwowaliśmy, jak próbuje wyłączyć alarm. Wyglądało to zabawnie. Jego duży brzuch wydymał cienką, czarną kurtkę, a z dużych oczu kipiał gniew. W końcu jednak dźwięk alarmu ustał. W tej samej jednak chwili kartki wyleciały dyrektorowi z rąk, poszybowały do góry, by potem rozsypać się na ziemi.
– Aaa! – zawołał pan Bębenek, łapiąc się za głowę. Runął na kolana i zaczął wszystko zbierać.
Kasia chwyciła mnie za kurtkę, żebym przystanął.
– Karol, poczekaj – rzuciła.
– Na co? Chodźmy, bo się spóźnimy.
– To chyba dla niego ważne, może mu pomożemy?
Usłyszałem dźwięk dzwonka dobiegający ze szkoły, który zadziałał na mnie jak uszczypnięcie w ramię.
– Idziemy, Kasia! Dostaniemy spóźnienie!
– Już i tak się spóźnimy, a jak pomożemy dyrektorowi i powiemy pani, że przyszliśmy tak późno, bo mu pomagaliśmy, to nie będzie żadnego spóźnienia. Pani to zrozumie.
Zawahałem się. Musiałem przyznać, że moja koleżanka zawsze umiała sprytnie wybrnąć z każdej, nawet najbardziej kłopotliwej sytuacji. Zrobiło mi się gorąco. Po szybkim marszu tak gwałtownie się zatrzymaliśmy, a ja założyłem trochę za ciepłą bluzę z czarnym futerkiem w środku. Kasia miała tylko cienką katanę jeansową. Na dworze nie było zimno, ale wiał lekki wiaterek, który huśtał gałęziami brzóz i porywał kartki upuszczone przez dyrektora Bębenka dalej i dalej, w kierunku drzew. Dyrektor raczkował za nimi w tę i z powrotem. Wyglądał śmiesznie. W okolicy nie było już innych uczniów ani nauczycieli, wszyscy – co normalne po dzwonku rozpoczynającym pierwszą lekcję – zniknęli w budynku. Przed szkołą zostaliśmy tylko my i dyrektor Bębenek.
Zrobiliśmy parę kroków w jego kierunku, rozpiąłem w tym czasie bluzę.
– Dzień dobry! – przywitała się Kasia, a ja na moment odwróciłem głowę w bok, żeby nie zobaczył mojego szerokiego uśmiechu, którego nie mogłem powstrzymać.
Często śmiałem się w nieodpowiednich momentach, czym denerwowałem niektórych nauczycieli, w tym również Bębenka.
Dyrektor na nasz widok otworzył szeroko oczy i rozchylił usta, jakby raptem potrzebował więcej świeżego powietrza. W jednej chwili podniósł się z ziemi i stanął przed nami niemal na baczność, ściskając w rękach kilka kartek, które udało się mu już złapać.
– Dzień dobry, dzieci – odpowiedział łamiącym się głosem.
Okrągłe okulary bez oprawek zsunęły mu się na nos, poprawił je szybkim ruchem ręki. W tym czasie znowu wyleciała mu jedna kartka.
– Chętnie pomożemy zbierać te kartki, panie dyrektorze – zaproponowała spokojnie Kasia.
Gdy mówiła te słowa, ja już czułem, że to nie jest najlepszy pomysł. Widziałem to po panu Bębenku. On chciał zostać sam na sam z tymi kartkami. Nie podobał mu się fakt, że jesteśmy tu, w tej ślepej uliczce, i patrzymy na niego. Kasia jednak zdawała się tego nie zauważać.
– Nie trzeba, poradzę sobie.
Kasia jednak nie dawała za wygraną.
– Niektóre kartki poleciały już za drzewa – wskazała palcem na brzozy – tu potrzeba więcej osób do zbierania.
Ruszyła w kierunku brzóz, ale dyrektor Bębenek zrobił wielki wyskok w bok i wysunął przed siebie ręce, jakby był bramkarzem podczas meczu piłki nożnej, a Kasia piłkarzem, który chce strzelić mu gola.
– A wy nie macie teraz lekcji? – zapytał trochę groźnie, a trochę jakby o coś nas prosił.
– No właśnie mamy, ale chcieliśmy pomóc panu dyrektorowi – włączyłem się.
– Nie ma takiej potrzeby, dzieci, idźcie na lekcje.
Musieliśmy odpuścić. Kasia machnęła ręką i ciężko westchnęła, a ja odwróciłem się od dyrektora na pięcie. Poszliśmy dalej do głównego wejścia. Gdy wchodziliśmy na teren szkoły, spojrzałem ostatni raz w kierunku ślepej uliczki i zobaczyłem, jak dyrektor Bębenek wyciera czoło chusteczką i wypuszcza powietrze. Chyba poczuł ulgę, że zostawiliśmy go samego z tymi kartkami.