Diabli wzięli święty spokój - Monika B. Janowska - ebook + audiobook

Diabli wzięli święty spokój ebook i audiobook

Monika B. Janowska

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Irmina, wzięta pisarka, rozpoczyna Nowy Rok na oddziale chirurgii, gdzie poznaje niezwykle przystojnego lekarza, który jest skrytym wielbicielem jej twórczości. Jednak Jakubowi nie jest dane porozmawiać ze swoją idolką, ponieważ ta postanowiła uciec ze szpitala w dość niecodzienny sposób.

W tym czasie Alma, przyjaciółka Irminy, świętuje zakończenie roku w towarzystwie alkoholu, pod wpływem którego postanawia w nowym roku popełniać więcej szaleństw. Pierwszym z nich ma być zaproszenie do grona znajomych na Facebooku setek ludzi z całego świata, które nie pozostanie bez konsekwencji.

A gdy na progu mieszkania Almy staje jej były mąż ze swoim małym dzieckiem na ręku, rozpoczyna się ciąg niespodziewanych i szalonych wydarzeń, nad którymi chyba już nikt nie panuje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 431

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 56 min

Lektor: Agnieszka Krzysztoń
Oceny
4,1 (96 ocen)
45
30
7
12
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aczacza

Z braku laku…

Najgorsza tej autorki.
00
Nina1973

Nie polecam

Nie dałam rady...
00
jolana12

Nie oderwiesz się od lektury

Śmiesznie
00
Jolcyk123

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacja lekka zabawna super gorąco polecam;)
00
Kalkafior

Dobrze spędzony czas

polecam
00

Popularność




Copyright © Monika B. Janowska Copyright © 2021 by Lucky
Projekt okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Skład i łamanie: Mariusz Dański
Redakcja i korekta: Klaudia Jovanovska
Wydanie I
Radom 2021
ISBN 978-83-66332-57-7
Wydawnictwo Lucky ul. Żeromskiego 33 26-600 Radom
Dystrybucja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
Konwersja: eLitera s.c.

1. Lot nad trupem

Grudniowe słońce, przebijając się przez gęste firanki, penetrowało bez skrupułów wschodnią część mieszkania Irminy Rubel. Intensywność promieni śmiało mogła dać złudzenie, że to nie pobudka w zimie, lecz w środku upalnego lata. Gdy jeszcze doda się treść pięknego, wypełnionego słońcem, winem i zielonymi wzgórzami snu o Toskanii, który zakończył się namiętnym pocałunkiem niczym finałowa scena romantycznego filmu, to można złudzeniu nadać znamiona rzeczywistości. Cokolwiek to znaczy...

Nic zatem dziwnego, że Irmina podniosła się z łóżka w doskonałym nastroju, z błogim uśmiechem, przeciągnęła się z kocim pomrukiem i niemal unosząc się w powietrzu, tanecznym krokiem trafiła do kuchni. W ciasnej przestrzeni wykonała jeszcze delikatny obrót, obijając się o róg miniaturowego stolika, i włączyła płytę Pink, by z rockowym przytupem zacząć ostatni dzień roku. No, może nie była to konkretna płyta ulubionej wokalistki, ale składanka zmontowana przez córkę sąsiadki, Martynę, parającą się komputerowym piractwem. Irmina, jako pisarka, brzydziła się tego rodzaju przestępstwem, ale w tym wypadku przymknęła oko. A nawet dwa. Na początek dnia popłynęły dźwięki „Lady Marmalade”, gdzie Pink śpiewała z Christiną Aguilerą i innymi artystkami o imionach czy pseudonimach niemożliwych do zapamiętania.

Irmina, wciąż pląsając, nastawiła swój przedpotopowy ekspres do kawy, przywieziony przez ojca z delegacji z nieistniejącego już NRD, i odsłoniła żaluzje, by słońce mogło swobodniej oświetlić kuchnię. Z miejsca podarowała sobie bezsensowny przegląd lodówkowych półek i kiedy Pink wraz z dziewczynami przeszła do refrenu, kobieta dołączyła do nich, głośno śpiewając: „Giuchie, Giuchie, ya ya dada...” i sięgnęła do szafki po herbatniki i słoik z miodem na wykończeniu. Grunt to pozostać w klimacie toskańskiego snu i zacząć od śniadania po włosku. Kawa i... coś słodkiego.

Rozkoszując się słońcem, kawą i ciasteczkiem, Irmina przeniosła się myślami do słonecznej Toskanii, gdzie właśnie montowała akcję swojej kolejnej powieści. Kiedy Pink przeszła do następnej piosenki „Whataya Want From Me”, pisarka przeniosła miejsce akcji do Katalonii. Ostatecznie słońca i gorących mężczyzn tam też nie brakuje, a włoskie klimaty już wykorzystała w dwóch innych powieściach. Natomiast w Hiszpanii jeszcze żadna z bohaterek się nie znalazła, więc najwyższy czas, by Irmina właśnie tam zawiodła i uwiodła swoje wierne czytelniczki. Bez wahania chwyciła jeden z notatników, których nigdy nie brakowało w zasięgu wzroku i ręki, i potoczyście nakreśliła scenę nad katalońskim urwiskiem.

„Tęsknie spoglądając w stronę wzburzonych fal, Ramona przypominała sobie ostatnią noc spędzoną z Raulem. Nadal czuła jego mocne ramiona oplatające ją niczym gęste pnącza, smak namiętnych pocałunków i gorący oddech podnieconego kochanka...”.

I wtedy w przedpokoju zadzwonił telefon. Obcy, nieznośnie terkoczący dźwięk brutalnie wyrwał pisarkę z twórczego zamyślenia, a sąsiadów niewątpliwie z błogiego snu.

Czerwony i pierwszy stacjonarny telefon w rodzinie terkotał tak nieznośnie, że nienawidziło go pół bloku mieszkalnego. Ostatni bastion komunizmu, jak określała stary tarczowy aparat jej przyjaciółka Alma. Cóż, nie bez racji. Pozostał niczym eksponat w skansenie, w który zamieniło się mieszkanie, gdy rodzice Irminy wraz z jej siostrą Matyldą wyjechali do Australii. Co prawda, gdy wyjeżdżali dwanaście lat temu, to ów telefon już był muzealnym eksponatem, ale stanowił nieprzerwany i tradycyjny kontakt z rodziną żyjącą na drugiej półkuli. Nikt inny nie dzwonił na numer stacjonarny.

Eksponat znów hałaśliwie zadryndał i Irmina wydała z siebie ciężkie westchnienie. Wsparcia nie dostarczyła jej nawet Pink, która właśnie przeszła do refrenu: „Just don’t give up. I’m workin’ it out. Please don’t give in, I won’t let you down”, więc pisarka z niechęcią oderwała się od katalońskiego wybrzeża i podniosła się z kuchennego taboretu, by odebrać połączenie z Australii.

Jedno spojrzenie na wiszący nad telefonem zegar z kukułką i zanim podniosła słuchawkę, ekspresowo przeliczyła, że w Sydney jest osiemnasta.

– Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku!!! – ryknęła chóralnie rodzina z drugiej półkuli świata, zebrana przy słuchawce.

– Dzięki! – odpowiedziała Irmina. – Tylko że jeszcze macie sześć godzin, a ja czternaście.

– Owszem, ale w tym roku idziemy na party, więc wiesz... – wyjaśniła mama, odpędzając ojca od słuchawki charakterystycznymi syknięciami niezadowolenia.

– Daj mi z nią porozmawiać! – rzucił z pretensją pan Rubel, ale Irmina wiedziała, że nie ma na to szans, gdy mamunia przechwyci słuchawkę.

– Matylda i John nas zaprosili. Wiesz, będą rodzice Johna i jeszcze paru znajomych! Jestem taka podekscytowana! Musiałam do ciebie zadzwonić! Kto mnie tak dobrze rozumie, jak nie moja kochana córeczka! Och, żałuj, dziecko, że cię tutaj nie ma... Wiesz, kupiłam sobie taką sukienkę, tylko zupełnie nie jestem pewna, czy nie będzie zbyt... zbyt... frywolna! A może fikuśna?! Zbyt fantazyjna! Och, bo twój ojciec nie potrafi doradzić. Gdybyś go spytała o rodzaje wierteł, to... No i przypomniało mi się, Irminko, że miałam ci powiedzieć, że pani Ruth, ta nasza sąsiadka, zmarła w zeszłym tygodniu...

Pink nic tutaj nie pomogła. Irmina mogła jedynie żałować, że jest całkowitym przeciwieństwem swojej idolki, która niewątpliwie rozłączyłaby się już po życzeniach, buntowniczo przeklinając i może wypalając papierosa albo i skręta. A może nie? Tymczasem pani Roma uwielbiała opowiadać ze szczegółami, nierzadko odbiegając od tematu, rwąc wątki i zmieniając temat. Irmina natomiast nie potrafiła się od tej paplaniny uwolnić, jakby poskręcany kabel komunistycznego telefonu pętał ją i przytrzymywał na długi, bardzo długi czas monologu matki. Na szczęście obfitujący w szczegóły i opisy monodram Romy Rubel bezpardonowo przerwała Matylda.

– Życzę ci, abyś wreszcie znalazła takiego faceta, jak Roberto, Tino, Jan, Marcel, Piotr i jeszcze inni, których nie pamiętam z twoich dwudziestu powieści! – wykrzyknęła siostra w słuchawkę.

– Dwudziestu sześciu... – poprawiła niemal szeptem Irmina, ale nie czuła żalu, że ukochana Matylda nie pamięta liczby napisanych książek. – Ja też cię kocham! Udanej zabawy!

Połączenie zostało zakończone i Irmina mogła powrócić do swojej rzeczywistości.

Tymczasem płyta się skończyła, słońce przesunęło, kawa wystygła i nastrój diabli wzięli. Irmina poczuła się opuszczona nawet przez wenę, więc postanowiła ruszyć na spacer, który zawsze pozwalał uporządkować myśli i ułożyć plan kolejnej powieści. Zwłaszcza że nigdy nie zabierała ze sobą telefonu.

Godzinę później, ubrana w czerwoną kurtkę, czerwone adidasy, niebieską czapkę i takiegoż koloru spodnie, i po czubek głowy wypełniona nadzieją, Irmina otworzyła energicznie drzwi swojego mieszkania. Pragnąc przekroczyć próg, wysunęła stopę do przodu. Niestety, nie napotkała spodziewanej powierzchni płaskiej, ale potknęła się o coś, co spoczywało ciężko i nieruchomo na jej wycieraczce. Identyfikacja, co to takiego, nie była możliwa, bowiem pisarka wykonała popisowy lot nad przeszkodą, upadła na brzuch i piersi i w tak niesportowej pozycji zjechała po schodach na półpiętro.

– Aaaaaa!!! – ryczała potwornie podczas zjazdu.

Zamek kurtki pękł przy upadku, guziki bluzki odstrzeliły na stopniach, stanik zsunął się pod piersi dopiero na ostatnim stopniu. Pisarka sunęła w dół nie bez komplikacji, ale z bezpiecznie uniesionym podbródkiem, a zaplątane w rękawy ręce trzymały się sztywno wzdłuż ciała jak przy prawidłowej postawie gimnastycznej. Irmina dotarła na półpiętro poturbowana, nieludzko obolała i niemal pozbawiona odzieży od pasa w górę. Chłód posadzki nieco złagodził bolesne odczucia. Pisarka próbowała się podnieść. Daremnie. Ręce kurtka spętała na plecach, a nogi pozostały na schodach nieruchome i w żabim rozkroku.

– Boże! Złamałam sobie kręgosłup! – zaszlochała głośno z nosem na posadzce klatki schodowej. – Na pewno złamałam sobie kręgosłup!

Dodatkowe komplikacje sprawiała zsunięta na oczy czapka, ograniczająca pole widzenia i tym samym pogłębiająca rozpacz pisarki.

– Aaaaaaaa!!! – Irmina wydała potworny okrzyk pełen autentycznego bólu i nieskrywanego żalu, po czym przyzwoicie i zwyczajnie zemdlała.

Ocknęła się z narastającym w uszach potwornym krzykiem. W pierwszej chwili pomyślała, że to jej własny wrzask, o co by siebie nie podejrzewała. Na wszelki wypadek poruszyła ustami, aby stwierdzić stanowczo, że to nie one wydają takie krzyki. Uff! Co nie zmieniało faktu, że natężenie dźwięku stało się nie do zniesienia w tym samym stopniu, co ból w piersiach, biodrach i w lewym kolanie. W takim hałasie nie można było nawet spokojnie ocenić strat na zdrowiu, więc Irmina zdobyła się na nadludzki wysiłek. Obróciła się na plecy, ku swemu niebotycznemu zdziwieniu bez przeszkód, i wydarła się równie nieludzko:

– Ciszaaa!!!

Niemal natychmiast stało się zadość wykrzyczanemu życzeniu, a nad twarzą Irminy, już niezasłoniętą czapką, pojawiły się twarze pani Teresy i jej męża Zygmunta, sąsiadów z piętra niżej.

Akurat zasiadali do jajecznicy, gdy przez drzwi usłyszeli potworny wrzask. Skazane na wystygnięcie jajka kur z wolnego wybiegu musiały poczekać, bowiem pani Teresa nigdy nie odkładała na później zaspokajania ciekawości.

– Żyje! Ona żyje! Zyguś! – jęknęła radośnie pani Teresa i rzuciła się, by uściskać Irminę.

Przyciśnięta ponownie do posadzki pisarka, zdołała jedynie wydobyć z siebie złowrogie syknięcia i warknięcia z bólu. Wreszcie pani Teresa odsunęła się i rzuciła władczo do męża, którym rządziła niepodzielnie od czterdziestu lat małżeństwa:

– Zygmuś, pomóż mi ją podnieść!

Tymczasem pan Zygmunt stał oniemiały z na wpół otwartymi ustami i wzrokiem wbitym w wysunięte ze stanika, poobijane piersi swojej sąsiadki. Przełknął ślinę i głosem katatonika odparł:

– Nie mogę.

– Co nie mogę?! Ty nigdy nic nie możesz?! Ciamajda!!! – pani Teresa oparła ręce na biodrach, gotowa do łamania oporu męża.

– Ale kręgosłup... – wycedził sąsiad, nadal nie mogąc oderwać wzroku od nagich piersi.

– Co kręgosłup?! Co kręgosłup?! Zdrowy jesteś jak koń! Żaden kręgosłup ci nie dokucza!

– Pani Irmina może ma kręgosłup...

– Na pewno ma! A kto go nie ma!

Żona kompletnie nie dawała rozwinąć wypowiedzi, a i on nie nadawał się do zrozumiałego przekazania swoich myśli. W ogóle to marzył jedynie o zapaleniu ukrytego pod parapetem papierosa, bo widok piersi pisarki, nawet gdy zamykał oczy, natrętnie go prześladował. Natomiast leżąca nieruchomo Irmina, walcząc z falami bólu, czuła, że oszaleje, zanim ktokolwiek wezwie fachową pomoc.

– Kręgosłup może mieć uszkodzony – wydusił z siebie wreszcie pan Zygmunt, gdy kolejne zamknięcie powiek uwolniło go wreszcie od półnagości sąsiadki. – Nie wolno ruszać.

– Ale ona się rusza. Rusza się pani? – upewniła się pani Teresa i nachyliła się nad Irminą.

– Nie wiem... Wszystko mnie boli...

– Przekręciła się sama – przypomniała pani Teresa. – To może porusza pani teraz palcami, głową, nogami.

Irmina posłusznie poruszała, pomimo potwornego bólu. Wszystko działało, co ucieszyło nie tylko ją, ale i władczą sąsiadkę. Pan Zygmunt mimo to nie wydawał się przekonany.

– Widzisz! Widzisz?! – rzuciła pani Teresa w stronę męża, nie bez jadowitej satysfakcji i triumfalnego uśmiechu. – Bierz ją za bety i zanieś do łóżka. Wezwie się karetkę, bo przecież nie będą ją badać na klatce schodowej z cyckami na wierzchu!

Niestety, nic nie przebiegło zgodnie z planem pani Teresy.

A stało się tak. Po wniesieniu Irminy z niemałym trudem i głośnymi, potrójnymi stęknięciami na piętro, okazało się, że na wycieraczce pisarki leży na boku mężczyzna, głową zwrócony w stronę schodów, i śmiertelnie wytrzeszczone oczy wbija wprost w trójkę sąsiadów. Wszyscy zastygli, dokumentnie zaskoczeni i również wbili w niego swój wzrok.

– Jezuuu! – jęknęła wreszcie pani Teresa, puściła nogi Irminy, czym dostarczyła kolejnych obrażeń pisarce. – Nieżywy nieboszczyk!

Sanitariusze z wezwanej później karetki zabrali Irminę bezpośrednio z klatki schodowej. Tego dnia pisarka nie dotarła już do swojego mieszkania, a Nowy Rok przespała w szpitalnym łóżku, odurzona przeciwbólowymi lekami. Odurzona lekami została również pani Teresa, a pan Zygmunt rozmawiał z kolejnymi pojawiającymi się na ich klatce schodowej policjantami, mogąc niekonspiracyjnie palić swoje papierosy.

2. Zaproś do grona znajomych

– Almo, nikt nie powinien spędzać Sylwestra samotnie – stwierdziła moja ciotka Zofia, która po śmierci rodziców zajmowała się moim wychowaniem i jak nikt inny znała mnie najlepiej.

Wydałam z siebie ciężkie westchnienie, które mogło oznaczać wiele: od rezygnacji z wszelkich rozrywek, przez frustrację, po uczuciową zapaść i totalną beznadzieję. Cokolwiek sobie wybierze mój telefoniczny rozmówca.

– Wpadnij do nas. Zygi się ucieszy. Poza tym będzie kilku jego przyjaciół z Halle. Może z dziećmi – podszepnęła z nadzieją, że może uda się jej mnie wyswatać z kimkolwiek, nawet wiszącym nad grobem niemieckim emerytem.

Cudownie! Nie ma to jak witanie Nowego Roku pośród starszych o trzydzieści lat Niemców, kompletnie nieznających języka polskiego! Nawet Zygfryd, żwawy niemiecki siedemdziesięciopięcioletni wdowiec z Halle, zwany pieszczotliwie przez ciotkę Zygim, pomimo długiej znajomości z nią, nie opanował nic ponad: „dzień dobry”, „do widzenia”, „dziękuję”. Owszem, bardzo się starał, ale efekt był taki, że oboje porozumiewali się jakąś przedziwną plątaniną niemieckiego, polskiego, angielskiego i rosyjskiego, który to Zygi miał okazję poznać podczas mieszkania w NRD.

– Nie – odparłam, zebrawszy się na odwagę i odmowę, wspierana kolejnym kieliszkiem taniego szampana, którego już od późnego popołudnia zdołałam opróżnić do połowy. – Muszę przemyśleć swoje życie, podsumować i wymyślić jakieś noworoczne postanowienia!

Odpowiedziała mi kilkudziesięciosekundowa cisza w słuchawce. Mogłam sobie wyobrazić własną, ukochaną ciotkę, jak kilkakrotnie mruga nerwowo powiekami i pociera palcami czoło, przyglądając się swojemu odbiciu w przedpokojowym lustrze. Z przyzwyczajenia zawsze tu odbywała wszelkie rozmowy telefoniczne choć telefon stacjonarny, który tam stał od wieków, zlikwidowała dobre piętnaście lat temu.

– Mam nadzieję, że twoje przemyślenia nie doprowadzą cię na strych z grubym sznurem albo nad rzekę z kamieniem u szyi.

Uśmiechnęłam się do tych kuszących ofert skończenia swego żywota, ale odpowiedziałam poważnie:

– Wykluczone! Nie mam strychu i sznura, a w Kaczawie nawet marzanny nie udaje się utopić. Życzę wam udanej zabawy! Wszystkiego najlepszego, moja kochana cioteczko! Ucałuj Zygfryda ode mnie!

– À propos! Wiesz, że Zygi kupuje dom nad morzem?! – wykrzyknęła radośnie ciotka i dodała szeptem: – Przyjedzie też jego rozwiedziony syn Bernard...

– Dość! – przerwałam. – Obiecałaś, że nie będziesz mnie z nikim swatała!

– Przepraszam. Zapominam się pod wpływem własnego szczęścia i od razu pragnę zbawiać cały świat. Masz rację. To takie banalne...

Odetchnęłam z ulgą, że po drugiej stronie telefonu znów mam pełną zrozumienia bratnią i przyjacielską duszę, która nigdy mnie nie oceniała, nie wpędzała w kompleksy, za to zawsze wspierała i kochała jak nikt nigdy dotąd.

– Kocham cię, cioteczko-mateczko! – rzuciłam rześko.

– Ja też cię kocham siostrzenico-córeczko!

Po zakończonej rozmowie mogłam dalej użalać się nad sobą, robiąc bilans minionego roku. Od poprzednich lat przezornie i przytomnie powstrzymywałam się, aby rzeczywiście w akcie rozpaczy nie próbować w płytkiej Kaczawie topić siebie i własne smutki. Chociaż seria, prawdziwa kumulacja fatalnych zdarzeń w ostatnich latach wystarczyłaby, aby przeciąć na piechotę park miejski i stanąć w desperacji nad brzegiem rzeki.

Po raz pierwszy przyszło mi zmierzyć się z sylwestrową nocą samotnie, więc moim pierwszym postanowieniem było stawić jej czoła jedynie przy wsparciu trzech butelek taniego szampana z pobliskiego dyskontu. Żadnego mocniejszego alkoholu – obiecałam sobie solennie, udając, że nie pamiętam o resztkach gorzkiej żołądkowej z miętą w lodówce ani o sprezentowanym mi przez kogoś tokaju, który nabierał mocy w mojej szafce pod telewizorem, ani o resztkach francuskiego koniaku. Z własnego wyboru samotność w Sylwestra planowałam znieść na lekkim rauszu, z zachowaniem trzeźwości myśli.

Włączyłam telewizor i na chybił trafił wybrałam kanał, gdzie na plenerowej scenie gdzieś w Polsce oferowano zabawę sylwestrową. Wybór występujących pozostał mi obojętny, byle muzyka wypełniła moje małe, puste mieszkanie. Tanecznym krokiem weszłam do kuchni. Cóż, dość mocno ograniczona przestrzeń sprawiła, że zaprzestałam pląsów. Zaczęłam z lodówki wyciągać salaterki z sałatkami, galaretę drobiową i marynowane grzybki. Krytycznie spojrzałam na wiktuały zapełniające kuchenny stół, które trąciły finansowymi brakami i gryzły się jako zakąski do szampana. Ostatecznie wzruszyłam ramionami i napełniłam kolejny kieliszek. Z szuflady jednej z szafek kuchennych wyjęłam gruby brulion z przepisami, niemiłosiernie poplamiony i mocno zużyty, ale wciąż nie do końca uzupełniony. Właśnie tych wolnych kartek potrzebowałam, aby zacząć, wzorem mojej ulubionej bohaterki filmowej Bridget, pisanie dziennika.

W momencie, gdy sięgnęłam po długopis, by przelać pierwszą myśl na pożółkłe kartki w kratkę, zadzwonił mój telefon. Zanim odebrałam połączenie od „Synuś”, na wyświetlaczu zauważyłam też kilka wiadomości SMS, Messengera i Whatsappa. Pewnie życzenia noworoczne!

– Cześć, mamino! – usłyszałam pełen entuzjazmu głos Patryka, mojego ukochanego jedynaka, który zaraz po drugim roku studiów postanowił wraz ze swoją dziewczyną Andżeliką wyruszyć w świat i opisywać swoje wrażenia, przygody i spotykanych ludzi w książkach reportażach. Jak do tej pory sumiennie zbierał materiały i kilometry na liczniku.

Dlaczego świat dla innych tak się rozszerzył, a dla mnie tak boleśnie skurczył? – przeleciało mi przez myśl, ale pospiesznie się ogarnęłam, by nie zasmucać własnego dziecka.

– Cześć, synuś! Miło, że dzwonisz!

– Sylwester przecież, więc jak mam nie zadzwonić do własnej rodzicielki?

– No, tak... Gdzie teraz jesteście?

– Pod Nowosybirskiem. Przynajmniej my mamy tutaj śnieg – roześmiał się, uruchamiając w mojej głowie obraz jego zawsze pogodnej twarzy z dziurką po ospie pośrodku czoła, krótką szczeciną na głowie, niebieskimi, dużymi oczami i smukłym, ostrym nosem, odziedziczonym po przodkach jego ojca. – Wysłałem ci zdjęcia. Całujemy cię mocno z Andzią. Trzymaj się i nie daj się, mamino! Gdybyś potrzebowała jakiegoś faceta, to mieszkamy teraz u jednego emerytowanego owdowiałego pułkownika...

– Nie! – przerwałam stanowczo i od razu chlapnęłam sobie solidnego łyka z kieliszka. Z Niemca przeskoczyłam na Rosjanina i poczułam się jak Polska we wrześniu tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku!

– Wiem, wiem... Żartowałem! Jesteś fantastyczna! Kocham cię! Pa!

– Ale... nie porozmawialiśmy...

– Nie mogę długo. Napiszę. Pa!

– Pa! Kocham cię, synuś! Ucałuj Andżelę. Wszystkiego dobrego w Nowym Roku!

– Wzajemnie!

Rozłączył się, a ja pozostałam z opróżnionym kieliszkiem i złamanym sercem. Patryk tak szybko wyszedł z domu. Przez niemal całe dzieciństwo i młodość nieustannie chciał gdzieś iść, w czymś brać udział, cały czas w ruchu, biegu, w drodze, poza domem. Ze smutkiem stwierdziłam, że zupełnie nie nacieszyłam się swoim jedynym dzieckiem.

Zegar na wyświetlaczu pokazywał dwudziestą pierwszą szesnaście. Ponownie uruchomiłam telefon, by przejrzeć wiadomości oraz odpowiedzieć grzecznościowo na życzenia. Niektóre sztampowo przesyłane były do wszystkich znajomych, żadne nie były oryginalne, tylko internetowe gotowce z animacjami i zdjęciami. Zniechęcona do tej ludzkiej masy znajomych, posmutniała z powodu krótkiej rozmowy z synem, dobita szalejącą za oknem ulewą, odpisywałam tylko „Dziękuję. Wzajemnie”.

W telewizji nieśmiertelna Maryla Rodowicz w jak zwykle zaskakująco efektownej kreacji śpiewała „Małgośkę”. „Hej, głupia ty, głupia ty!” – doskonale wpasowało się w moje samopoczucie. Podziabałam od niechcenia galaretę, potorturowałam sałatkę jarzynową widelcem i opróżniłam ostatni kieliszek szampana z pierwszej butelki. Gdzieś na podwórku ktoś odpalał przedwcześnie petardy, których wybuch wprawiał w drżenie wszystkie szyby w okolicy i uaktywniał układ nerwowy zwierząt domowych. Ciapek mojej sąsiadki obok włączył się aktywnie do chóru innych psów w naszej kamienicy. Niespiesznie otworzyłam drugą butelkę szampana. Wiązałam z nią wielkie nadzieje na poprawę humoru. Weszłam na Facebooka z podobną nadzieją.

Od razu zalała mnie fala noworocznych postów, memów i filmików. U jednego znajomego trafiłam na dwanaście porad na odniesienie sukcesu. Najwidoczniej wszedł na tę samą drogę poszukiwań co i ja. U innych znalazłam piętnaście strat, na które powinniśmy się zgodzić. Mogłam wyliczyć więcej strat, ale się powstrzymałam. Znalazłam jeszcze receptę na cały rok, postanowienia do wykorzystania i niekończącą się litanię życzeń na nadchodzący nowy rok. Już bez entuzjazmu obejrzałam selfie z zabaw sylwestrowych balów i domówek. Grupa morsów świętowała na legnickim kąpielisku Kormoran i zapraszała wszystkich chętnych. Brrr!

No i już po trzecim kieliszku weszłam na profil wywłoki, która ukradła mi Marka. Tak, nie jestem kobietą sukcesu, ale kobietą porażki i kobietą banalnie porzuconą przez męża, kobietą, jakich mnóstwo na kartach powieści, na szpaltach kolorowych czasopism, w romantycznych komediach i w przykładach w poradnikach. Kobietą porzuconą przez duże „P”.

A oto i moja następczyni u boku byłego męża, Wioleta Pieńkiewicz. Prawdziwa królowa Internetu, która w różnych pozach prezentowała swoją obrzydliwie zgrabną sylwetkę, ohydnie piękną twarz w milionach wersji uśmiechów, wydęć powiększonych ust i nienaturalne, bo powiększone chirurgicznie wielkie cyce, tylko lekko zakryte koszmarnie drogą szmatą! Oczywiście nie zabrakło zdjęć nowej rodziny z maleńką, ubraną markowo i obowiązkowo na różowo córeczką mojego byłego i jego wywłoki. Chyba najbardziej, co zadziałało na mój układ nerwowy, to liczba polubień: pięć tysięcy pięćset dziewięćdziesiąt dwa! Nie! Moja liczba internetowych znajomych, czyli pięćdziesiąt jeden, wypadała strasznie bezbarwnie, ubogo i nieefektownie. Właśnie wtedy poczułam się gorsza. Nie dlatego, że były mąż porzucił mnie dla wywłoki piętnaście lat młodszej, zrobił jej córeczkę i okradł mnie ze wszystkich pieniędzy, ale z powodu tej cholernej liczby facebookowych znajomych! Wywłoka ma wszystko?!

– Niedoczekanie! – ryknęłam złowrogo w stronę mizdrzącej się z ekranu laptopa Wiolety Pieńkiewicz.

Gdzieś za oknem rozbłysły fajerwerki! Spojrzałam na zegarek, była punktualnie północ. Przechyliłam butelkę szampana, opróżniłam ją do końca i oddałam się szalonemu wysyłaniu zaproszeń do wszystkich, kto tylko wyświetlił się na ekranie. Wypity alkohol przekładał się właśnie na szalone pomysły, a ja temu szaleństwu nie stawiałam oporu. Opróżnienie ostatniej butelki szampana podsumowałam pierwszym wpisem do mojego dziennika: „Popełniać szaleństwa, kiedy tylko będzie ku temu okazja”. Czas wrócić do siebie sprzed małżeństwa! Do zwariowanej, niepokornej, pełnej energii i pewności siebie dziewczyny. Po namyśle dodałam z dziesięć wykrzykników do mojego wpisu, a potem powróciłam do powiększania swojego grona facebookowych znajomych w towarzystwie tokaja.

Nazajutrz obudziłam się na kuchennym stole z odciskiem pierścionka na policzku. Z telewizora, nastawionego chyba na najwyższą głośność, dochodziły odgłosy wystrzałów armatnich. Zdaje się, że Babinicz bronił Częstochowy, gdy zatykając uszy, podeszłam, by wyłączyć ten potworny hałas. Ból głowy przekraczał wszelkie granice, nie wyłączając granic wyobraźni. Gwałtowna fala mdłości wygoniła mnie do łazienki w rajdowym tempie. Kompletnie nieprzygotowany i nieprzyzwyczajony do nadmiernego spożycia alkoholu organizm wypominał mi moją wczorajszą głupotę, mszcząc się okrutnie. Kiedy wreszcie wypuściłam z objęć muszlę klozetową, wzięłam długi, na przemian zimny i gorący prysznic, wypiłam zapas wody w mieszkaniu i zjadłam tabletki przeciwbólowe, mogłam wreszcie zagłębić się w ciepłej pościeli i porządnie się wyspać. Na straży mego niespokojnego snu stała w pobliżu plastikowa miska, przyniesiona na wszelki wypadek.

Na wszelki wypadek również ściszyłam telefon, aby niezmąconym snem zabić morderczego kaca.

Owszem, udało mi się uśpić fizyczne dolegliwości, jednak po przebudzeniu wieczorem dopadły mnie, niczym mityczne harpie, psychiczne lęki. Całkiem słusznie. Pierwsze wejście na swój facebookowy profil omal nie zrzuciło mnie z krzesła. Liczba moich znajomych na FB świadczyła aż nadto, że nie powinnam pić samotnie w Sylwestra. Czterysta siedemdziesiąt pięć osób, czyli czterysta dwadzieścia cztery osoby zaakceptowały moje pijackie zaproszenia do grona znajomych! Niewiarygodne! Chyba o nich samych też świadczyło, że spędzali Sylwestra na Facebooku jako samotni desperaci. Zatem powiększyłam sobie grono znajomych o czterystu dwudziestu czterech desperatów, frustratów i samotników.

Złapałam się za głowę. Doskonale pamiętałam jedynie pierwszą setkę zaproszeń wysłanych do ludzi z całego świata, bowiem uczciłam ją resztką gorzkiej żołądkowej z lodówki, trzymanej na czarną godzinę boleści żołądkowych. Świat otworzył się dla mnie szeroko albo raczej sama go sobie dzielnie otworzyłam z przytupem. Pośród licznych Europejczyków znalazło się pokaźne grono Azjatów z opisami w takich językach, o których pojęcia nie miałam, że istnieją. Najwyraźniej nie prowadziłam segregacji ani językowej, ani terytorialnej, ani religijnej, ani rasowej, ani płciowej. Pełna tolerancja! Niektórzy, a dokładnie z sześćdziesiąt osób, nawet zaczęli pisać do mnie na Messengerze. Oczywiście w swoim języku typu krzaczki, haczyki i różne inne. Zamknęłam aplikację, zamknęłam oczy i postanowiłam na razie tam nie zaglądać. Później to jakoś ogarnę. Ostatecznie po co mi Facebook?!

Gdyby nie okropna zawierucha na zewnątrz, to wybiegłabym jeszcze z domu, zatrzaskując drzwi przed tym światem, który wpuściłam w pijackim amoku. Ponownie zagłębiłam się w pościeli i w ramionach Morfeusza, które do następnego ranka skutecznie uciszyły kaca moralnego.

Obudziłam się naprawdę porządnie wyspana, pełna energii i gotowa nawet bez internetowych zachęt i porad, aby mierzyć się z całym światem. Pomijając Facebooka, na którego wolałam nie wchodzić. Liczba wiadomości na Messengerze budziła we mnie grozę i też tam przezornie nie zaglądałam. Miałam dwa nieodebrane połączenia: od Zofii i Romy, mamy Irminy, mojej najlepszej przyjaciółki, z którą od paru dni nie miałam żadnego kontaktu. Poza lakonicznymi SMS-ami, że teraz pisze i nie może rozmawiać, bo jej ucieknie opis, wena czy nastrój, nie miałam żadnych wiadomości. Kiedy dzwoniłam, zbywała mnie stwierdzeniem: „oddzwonię”. Nie pierwszy raz pisanie spychało mnie z pierwszego miejsca do uwagi przyjaciółki. Jednak mocno zaintrygowała mnie próba telefonicznego skontaktowania się ze mną o drugiej dwanaście Nowego Roku przez mamę Irminy. Nie mogłam przestać myśleć o mojej przyjaciółce, jednak piąta dwadzieścia nie stanowiła najlepszej pory na oddzwanianie do kogokolwiek.

Pierwsze, co z radością odnotowałam po przebudzeniu, to fakt, że łaskawe niebiosa w pierwszy roboczy dzień roku sypnęły odrobiną śniegu. Na tyle niewielką, aby dzieci dwudziestego pierwszego wieku nie zdążyły się nim porządnie nacieszyć, ale pozostali mieszkańcy – użytkownicy jezdni i chodników porządnie nawściekać, wyklinać i poturbować. Idąc do pracy, wykonywałam nie lada akrobacje, aby utrzymać równowagę. Jednak mogłam iść nawet na czworakach czy czołgać się, byle dotrzeć do przedszkola, gdzie we wrześniu otrzymałam posadę pomocy przedszkolanki. Po burzliwych zmianach w moim życiu, rozpoczętych porzuceniem przez męża, poprzez stratę domu, podejmowanie coraz dziwniejszych zajęć i prac, aby się utrzymać i nie głodować, praca z dziećmi stała się dla mnie najcudowniejszym darem od losu. Ważne problemy czterolatków i pięciolatków stanowiły najlepsze antidotum na moje własne problemy. Najbardziej uwielbiałam właśnie poranną zmianę, gdy maluchy zjawiały się cudownie rozespane, czasem przyprowadzane niemal na siłę, czasem niesione na rękach przez spieszących się do pracy rodziców. Z przyjemnością przejmowałam dzieci pod opiekę, by po chwili obserwować, jak zaraz się ożywiały i dokazywały, ile wlezie. Zanim nadeszła przedszkolanka, miałam je tylko dla siebie i mogłam zasłuchiwać się do upojenia w ich dziecięcych opowieściach, pytaniach i rozmowach.

Wywietrzyłam salę, która zdążyła złapać nieco zapachu stęchlizny po długiej przerwie świątecznej. Włączyłam światełka na choince przyozdobionej przez dzieci i rodziców na ostatnim spotkaniu warsztatowym. Pierwsza zjawiła się Zuzia, której mama, wiecznie zabiegana, postawna blondynka, pracowała w sklepie na osiedlu Piekary.

– Dzień dobry – przywitałam je radośnie. – Wszystkiego dobrego w nowym roku!

– Dobly! – odpowiedziała żywo Zuzia, która nie wymawiała „r”, ale swoimi złotymi lokami opadającymi na plecy i wielkimi, brązowymi oczętami już przyciągała chłopięce spojrzenia.

– Również wszystkiego najlepszego – odpowiedziała mama Zuzi, znana mi jedynie z nazwiska: „Muchomor”. – Będę już leciała. Rozbierze pani Zuzkę? Pa, kochanie!

Nie czekając na moją odpowiedź, zniknęła za wejściowymi drzwiami, w przelocie całując córeczkę.

– No, Zuzia, opowiadaj – poprosiłam, gdy już siedziałyśmy w sali. – Co dostałaś pod choinkę?

– Lalkę taką dużą – pokazała wielkość zabawki, unosząc wysoko ramiona. – Domek dla lalki, ale tej stalej Baśki, bo ta nowa tam się zupełnie nie mieści. Taka duża jest.

Zaraz pojawiały się kolejne dzieci: rudowłosa Anulka, wiecznie rozgadana, zapłakany Karolek, naburmuszony Antoś wraz z wesołym bratem bliźniakiem Ignacym, łobuzerski Maks, ciekawska Amelka, dowcipna Patrycja, Dorotka wiercipiętka, towarzyska miłośniczka kotków Gosia, przemądrzały Krzyś, które równie chętnie dzieliły się opowieściami o swoich prezentach. Zaczął się mój kolejny, cudowny dzień pracy, który skutecznie wyłączał mnie z własnych problemów, zmartwień, trosk i smutków, tak jak ja w tym czasie wyłączałam swój telefon i skazywałam na zapomnienie w ciemnej czeluści służbowej szafki.

3. Jak zaplanować porządne morderstwo albo udaną ucieczkę?

Pierwszą myślą, która dopadła Irminę po przebudzeniu w szpitalnej sali, było postanowienie, że przerzuci się na pisanie kryminałów. Po pierwsze trup już się pojawił. Sam, nieproszony i cudzy. Po drugie sama omal trupem nie padła. A po trzecie z powodu pierwszej twarzy, jaką ujrzała tuż po otwarciu oczu, należącej do odwiecznego wroga – Kuki Bednarskiej, której nienawidziła od dziecka i która przez niemal całe dotychczasowe życie musiała stawać na drodze Irminy, by je skutecznie uprzykrzać.

Pisarka zacisnęła zęby, a ból ustąpił pola wściekłości. Znajomość z Kuki rozpoczęła się od brzemiennej w skutki kłótni w piaskownicy przy bloku, gdzie obie mieszkały. Jako czterolatki rozpoczęły kopanie łopatkami w piasku, ale nagle poróżniła je kwestia własności wykopanego dołka, więc po bezskutecznych wymianach słów dla siebie obraźliwych, przeszły do argumentów na wiaderka i łopatki. Spór dwóch koleżanek próbował rozsądzić Pawełek, brat Kuki, ale w końcu oberwał, więc jako pierwszy i jedyny uderzył w potężniejący z każdą sekundą płacz. Obie dziewczynki tłukły się zawzięcie bez słowa czy krzyku. Zatem dopiero wrzask najmniej poszkodowanego Pawełka zaalarmował rodzicielki, które z niemałym trudem rozdzieliły swe latorośle. Zarówno Irmina, jak i Kuki wyszły na tym sporze kiepsko, bo z poszarpanymi sukienkami, wyrwanymi włosami, śladami pazurków na dłoniach i wreszcie ugryzieniami na przedramionach. Kwestia dołka pozostała nierozstrzygnięta, a wzajemna niechęć nie minęła z wiekiem. Wręcz przeciwnie – przybierała na sile albo raczej na złośliwościach. Pech chciał, że chodziły do tej samej klasy zarówno w szkole podstawowej, jak i średniej. I na szczęście po zakończeniu ogólniaka już nie widywały się codziennie, ale i tak nieustannie na siebie wpadały.

Tak jak i tego ranka, kiedy twarz Kuki pochylała się nad Irminą.

– Niemożliwe?! Żyjesz? – usłyszała pisarka od swego odwiecznego wroga.

– Całe szczęście, że mnie nie związali i mogę się bronić, gdy mnie przydusisz poduszką – odpowiedziała Irmina.

Dwie pacjentki z tego samego pokoju w przerażeniu, że pielęgniarka może i im zafundować taką podróż na tamten świat, podniosły się gwałtownie na łóżkach, pomimo świeżych szwów i łagodzonych lekami bólów.

– Szkoda poduszki – parsknęła Kuki. – Zresztą sama wyglądasz jak poduszkowiec...

Zaśmiała się przy tym tak demonicznie, że pozostałym słuchaczkom przeszły dreszcze po plecach.

– Cóż, a ty tutaj zapewne służysz za model układu kostnego człowieka? Zawsze to jakieś zajęcie dla takiego szkieletora jak ty. Masz w ogóle faceta? To jakiś pies na baby... czy na kości? – zarechotała Irmina, wzbudzając kolejną falę dreszczy u sąsiadek z sali.

– Rozumiem, że ty go nie masz, bo zanim się przebije przez tę warstwę tłuszczu, to straci zainteresowanie nie tylko tobą, ale i kobietami w ogóle. A może i życie.

Irmina już szykowała się do ciętej riposty, ale w tym momencie do pokoju weszła grupka bardzo młodych lekarzy, na czele z przystojnym brunetem z fryzurą à la Pierre Richard, o zielonkawych oczach i zniewalającym uśmiechu, który wyciskał dołeczki w jego policzkach. Wszyscy zamarli na swój widok.

Pierwszy ocknął się doktor Jakub Markowski, czyli ów przystojny brunet. Wczoraj wieczorem, gdy obejmował dyżur po spieszącym się na zabawę sylwestrową koledze i gdy tylko dowiedział się, że na oddziale chirurgii leży sama Irmina Rubel, której niesamowite romanse w głębokiej konspiracji czytał, wpadł tutaj, by ujrzeć pisarkę z bliska. W zachwycie przyglądał się uśpionej lekami kobiecie i zastanawiał się, jak porozmawiać, jak wyrazić swoje uwielbienie dla jej talentu. Na szczęście głośne chrapnięcie leżącej obok pacjentki po skomplikowanym złamaniu kostki przywróciło przytomność i jasność myśli doktorowi Markowskiemu. Opuścił salę, ale poprzysiągł sobie, że nie wypuści już ze swoich rąk tak wyjątkowej kobiety.

Dzisiaj, choć nie było to w zwyczaju szpitalnym w dni wolne od pracy, zwołał obchód, aby mieć okazję ujrzenia swej idolki.

– Co my tu mamy? Kolejna ofiara sylwestrowej zabawy? – spytał, choć wiedział, że pacjentka noc spędziła na tym szpitalnym łóżku.

Pospiesznie sięgnął do podsuniętych mu przez Kuki notatek, aby ukryć zmieszanie. Sam wyglądał jak ofiara sylwestrowej zabawy, bowiem czarne włosy znajdowały się w nieładzie, policzki ociemniał już zarost, a pierwszy od góry guzik białej marynarki wisiał na ostatniej nitce, bujając się wesoło przy każdym ruchu lekarza. Ale tak to jest, jak spędza się bezsenną noc na przypominaniu sobie kolejnych książek Irminy Rubel i opatrywaniu miłośników petard i siłowych rozwiązań wszelkiej maści sylwestrowych sporów.

– Nie pamiętam sylwestrowej nocy – odrzekła Irmina, co wszyscy skwitowali wybuchem śmiechu.

– Zdarza się – westchnął doktor Markowski. – Trochę się pani poobijała, ale zdjęcia rentgenowskie wydają się w porządku. Jeszcze jeden dzień obserwacji i panią wypiszemy.

Słowo „wypiszemy” rzucił tak smutno, że pacjentki obok westchnęły z przejęcia.

– A ten trup? – zagadnęła pisarka, przypominając sobie okoliczności, które ją doprowadziły na szpitalne łóżko i do tej zołzy Kuki!

Całe konsylium wbiło w Irminę zaskoczony wzrok. Uśmiechnęła się pod nosem i postanowiła brnąć w tego trupa, aż wszyscy też padną trupem z wrażenia.

– Coś się przesadziło z jakimiś niedozwolonymi substancjami – wtrąciła Kuki, a lekarz zajrzał do wyników badań krwi i pokręcił przecząco głową.

– Nie ma tutaj śladów...

– To wariatka – cicho skomentowała Kuki, ale Irmina dosłyszała.

– Przez trupa tutaj jestem... – brnęła. – Potknęłam się o niego.

Dwie pacjentki omal nie zemdlały. Do tej pory wydawało im się, że to one mają obfitujące w nieszczęsne zdarzenia życie, a tutaj trup za trupem, zbrodnia, poduszka, szkielet. A ta kobieta wyglądała tak niewinnie...

– Boże! – jęknęła Kuki, przewracając oczami. – Może konsultację psychiatryczną, doktorze, poprosić?

– Gdyby ciebie skonsultowano psychiatrycznie czterdzieści trzy lata temu, to może dzisiaj byłabyś wreszcie normalna po niewątpliwie zaleconej terapii – odcięła się Irmina i zwróciła się do zdezorientowanego lekarza: – Co z moim trupem?!

Doktor Markowski odruchowo zerknął do notatek, przekartkował je uważnie, raczej by odzyskać spokój wewnętrzny, niż odnaleźć jakąkolwiek informację. Pozostali lekarze milczeli, wpatrując się z zaciekawieniem w Irminę i sami wyglądali jak trupy zombie albo tancerze statyści z „Thrillera” Michaela Jacksona.

– Czy to pani rodzina? – spytał poważnie lekarz, kiedy podniósł wzrok znad notatek.

– Ten trup?! W żadnym wypadku! U mnie w rodzinie sami porządni ludzie, którzy umierają normalnie w łóżkach ze starości, a nie na cudzych wycieraczkach!

Doktor Markowski wydawał się bardzo zachwycony odpowiedziami Irminy i pozostawał nadal pod jej niekłamanym urokiem. Oddał notatki Kuki i skierował się do wyjścia z sali z niespotykaną energią.

– Zatem nie możemy udzielić pani informacji o innym pacjencie – odrzekł i pospiesznie ruszył korytarzem do kolejnej sali, a za nim wytoczyła się reszta lekarzy, powłócząc nogami.

– Pacjencie? To denat... – oznajmiła stanowczo pisarka już dwóm swoim szpitalnym sąsiadkom, o które nikt nawet nie zapytał podczas tego dziwnego obchodu.

Zdezorientowane kobiety przyglądały się Irminie i stały się świadkami tego, jak mocno pacnęła się dłonią w czoło, a po chwili usłyszały:

– To znaczy, że on żyje! – wykrzyknęła radośnie.

Świadomość, że nie ma żadnego trupa i może kontynuować swoją karierę autorki romansów, a nie kryminałów, dodała Irminie niespotykanej energii. Nie miała zamiaru ani minuty dłużej tkwić w tym miejscu skażonym obecnością Kuki, gotowej w każdej chwili wykorzystać swoją przewagę i na przykład zamienić tabletki, więc postanowiła wezwać jakąś pomoc z zewnątrz. Od razu pomyślała o Almie, swojej przyjaciółce. Tylko że nie przyjechała tutaj z własnym telefonem. Poprosiła sąsiadkę po lewej o pożyczenie aparatu, ale jedyny numer, jaki pamiętała, to stacjonarny we własnym mieszkaniu. Znała go, bo od trzeciej klasy podstawówki, gdy podłączono im telefon, numer nie uległ zmianie. Miała ponad trzydzieści lat na wkucie go sobie do pamięci. No i co z tego? Klapa! Oddała telefon właścicielce, przeklinając głośno lenistwo i wygody dwudziestego pierwszego wieku.

Muszę stąd uciec! – pomyślała i rozejrzała się wokół. Cóż, za oknem panował ziąb, a Irmina z obrzydzeniem odnotowała, że ma na sobie jakąś spraną flanelową koszulę nocną, konkurującą objętością z czteroosobowym namiotem. Dla pisarki, która ceniła sobie jedynie podstawowe barwy w ubiorze, to, co miała na sobie, sprawiało jeszcze większy ból niż ten odniesiony po zjeździe ze schodów. Jęknęła tak przeciągle, że obie kobiety z sąsiednich łóżek ponownie przeszył dreszcz przerażenia. Teraz o ucieczce myślały wszystkie trzy pacjentki sali numer cztery oddziału chirurgii legnickiego szpitala.

Rozszalała wyobraźnia autorki romansów dopiero około południa podsunęła jej konkretny, aczkolwiek szalony plan. Może spojrzenie na swoje czerwone adidasy, jedyny ocalały fragment własnego odzienia, podarowało mózgowi wystarczający impuls? Plan wydawał się prosty. Zamówi taksówkę pod szpital. Owinięta razem z głową w szpitalną kołdrę ucieknie z oddziału, potem wsiądzie do taksówki, wejdzie z kierowcą do mieszkania i zapłaci mu za kurs. Plan na dobre zagnieździł się w głowie pisarki i żadne rozsądne myśli nie odważyły się go obalić. Po pierwsze zamówiła taksówkę przez pożyczony telefon. Po drugie, nie czekając na tak zwaną dogodną chwilę, Irmina zerwała się z łóżka, narzuciła na głowę kołdrę i widząc zaledwie przez szparę, ruszyła śmiało, bez żadnej konspiracji, nerwowego rozglądania się wokół i spoglądania za siebie, korytarzem do wyjścia.

W tym czasie doktor Markowski oddawał się lekturze jednego z pierwszych romansów Irminy Rubel pt. „Miłość z listów”. Jako że czynił to potajemnie, świadom, że czytanie romansów przez lekarza tej klasy nie spotka się ze zrozumieniem. Czytał za zamkniętymi drzwiami gabinetu lekarskiego i na czytniku e-booków, gdzie z łatwością i szybko można zmienić czytaną treść, na przykład na kryminał. Na wszelki wypadek nie analizował swojej słabości, by nie powiedzieć dewiacji, do powieści romantycznych, gdzie zdecydowanie królowała Rubel. Zatem doktor Markowski, pochłonięty lekturą, wciągnięty w akcję, gdzie porzucona w dzieciństwie Renata wreszcie po latach poszukiwań odnajduje matkę w hospicjum, nie dostrzegł szalonego galopu olbrzymiej białej kuli przez szpitalny korytarz. Podobnie jak zajęty przygotowywaniem leków personel pielęgniarski, nie wyłączając zawsze czujnej i wścibskiej Kuki.

Irminie udało się co prawda opuścić oddział, ale w szpitalnych korytarzach zaczęła się gubić. Pojawiła się na oddziale okulistycznym, ale stąd wyszła niezauważona. Na urologii, gdy wpadła do jednej z sal, by ukryć się przed nadchodzącą korytarzem pielęgniarką, jeden z pacjentów rzucił w nią kaczką. Na szczęście pustą, ale piekielny hałas ściągnął na korytarz oddziału wszystkich pacjentów, którzy mogli samodzielnie wstać z łóżek.

Wreszcie, okrutnie zmęczona, nieludzko obolała Irmina dotarła do głównego wyjścia. Zza rozsuwanych drzwi widziała stojącą przed wejściem taksówkę. Oczyma płodnej wyobraźni już widziała, jak chwyta klamkę, siada w nagrzanym wnętrzu i jedzie do swojego ciepłego mieszkania, potem bierze rozgrzewającą i regenerującą kąpiel w wannie i przebiera się w swoje rzeczy... Już prawie... znalazła się za drzwiami, lecz w tym momencie wybiegł za nią rosły ochroniarz, który wcześniej odebrał informację o krążącym po szpitalu szaleńcu w czerwonych adidasach, owiniętym w kołdrę.

– Hej, ty! Stój, koczkodanie! – ryknął w stronę mknącej szaleńczo postaci.

– Koczkodanie?! – oburzyła się i dwa kroki przed upragnionym celem pisarka zatrzymała się gwałtownie, pozwalając rozejść się temu oburzeniu po całym ciele.

Niestety, przerażony widokiem potwora w szpitalnej kołdrze oraz biegnącego zań w oddali wielkiego ochroniarza, pan Roman, taksówkarz z wieloletnim stażem, ruszył z piskiem opon, nie żałując gazu. Owszem, wiele w swoim życiu zawodowym widział i przeżył, ale niedawno skończył siedemdziesiątkę, jeździł dorywczo i słuchał się żony Krystyny, która stanowczo mu przykazała, że ma unikać niebezpiecznych sytuacji i wiać bez słowa, gdy tylko przeczuwa niebezpieczeństwo. No i się posłuchał.

Tymczasem Irmina ocknęła się z oburzenia i nie traciła czasu na prezentowanie bezbrzeżnego zaskoczenia. Nic nie wiedziała o przestrodze Krystyny, ale wiedziała, że nie ma już taksówki, lecz ochroniarza na karku, więc ruszyła w lewo i na przełaj postanowiła dotrzeć na SOR, a stamtąd z powrotem na oddział. Padnie na łóżko i będzie udawać, że szukała jedynie ustronniejszej toalety. Taki był pospiesznie sklecony plan.

Cudem udało się zdystansować niewysportowanej pisarce wysportowanego ochroniarza. Wpadła na SOR nieludzko zziajana, z obłędem w oku rozglądając się za drogą dalszej ucieczki. Wtedy też również nieludzko zdyszany ochroniarz złapał kołdrę, szarpnął i przewrócił się do tyłu, komicznie nakrywając się trzymaną materią. Tymczasem oczom wszystkich oczekujących na SOR-ze zaprezentowała się niewiasta albo coś ją łudząco przypominające, z burzą poplątanych włosów, w wyblakłej i baaardzo obszernej koszuli oraz w czerwonych adidasach.

– Irmina? – usłyszała gdzieś z boku znajomy kobiecy głos i żywcem spłonęła.

Brakowało tylko fotoreporterów, trzaskających zapamiętale zdjęcia i nagłówków w brukowcu: „Znana pisarka rozbija namiot na SOR-ze”.

– Was ist los, Sofia? Wer ist da? – usłyszała z tamtej strony, skąd dobiegł pierwszy głos i obróciła się szczęśliwa, że wreszcie zostanie uratowana.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki