Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzy lata zajęło Paulinie pozbycie się przykrych wspomnień związanych z drugim małżeństwem. Przeprowadzka, nowa praca – wszystko to, z czym jeszcze musiała się uporać, pozwoliło jej stanąć na nogi. Niestety, ustabilizowane już życie Pauliny ponownie zdominuje były mąż. Tym razem w charakterze… nieboszczyka samobójcy.
Paulina, podejrzewając byłego raczej o bycie zabójcą niż samobójcą, z pomocą swojej szalonej rodzinki rozpoczyna amatorskie śledztwo, wplątując się w podejrzane afery. Poznany na przesłuchaniu podkomisarz Bruno Niedziela, początkowo pełen rezerwy, zacznie odgrywać coraz większą rolę w jej życiu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 337
Co mnie podkusiło, żeby samodzielnie naprawiać cieknące rury pod zlewozmywakiem?! Skąd ta niezłomna wiara we własne możliwości?! Nie pierwszy raz moja pewność siebie, w której utwierdzały mnie podręczniki dla samotnych kobiet typu „Masz w sobie moc” czy „Po jaką cholerę Ci facet?”, wywiodła mnie na manowce. Tym razem doprowadziła do prawdziwego kataklizmu w kuchni! Gdzieś jeszcze broniły się we mnie resztki ortodoksyjnego feminizmu, zalane prawdziwym potopem z cieknącego kranu, który dołączył do cieknących rur. Resztę mojej kobiecej duszy pochłonęły paniczne poszukiwania telefonu do jakiegoś hydraulika, zanim sąsiadka z dołu przyjdzie mnie udusić własnymi rękami.
A miałam dzielnie dawać sobie radę sama! Nie liczyć na wsparcie żadnego męskiego ramienia! Po wielu, ba!, bardzo wielu przykrych, bolesnych, a nawet dramatycznych doświadczeniach z mężczyznami podjęłam decyzję o samowystarczalności! Jednak w obliczu hydraulicznej katastrofy w kuchni moje powtarzane często motto „Żadnych facetów” brzmiało jak kiepski żart.
— Najpierw zakręć główny zawór! — wykrzyczała Justyna, koleżanka z pracy, do której zadzwoniłam w odruchu totalnej rozpaczy, trzymając się ostatkiem sił swojej zasady „bezfacetowości”.
— A co to takiego?! — ryknęłam, choć przecież Justyna nie była głuchą, otępiałą staruszką. — I gdzie to jest?!
— Janek!!! — krzyknęła Justyna do swojego męża, który musiał udzielać informacji ze sporej odległości, sądząc po ilości potwornych decybeli, które docierały przez słuchawkę. — Gdzie może być ten zawór?!!!
Omal nie ogłuchłam, a woda lała się do kolejnego garnka, który przytomnie zdążyłam podstawić. W tle usłyszałam Janka, który powiedział coś o łazience. Pobiegłam tam, zanim Justyna zdążyła powtórzyć mi jego słowa. Zawór rzeczywiście był. Na wszelki wypadek wściekle czerwony, dla takich idiotek jak ja, więc przekręciłam go, kończąc bez pożegnania rozmowę z Justyną.
Potop został powstrzymany, a Janek w moich oczach zasłużył na miano bohatera, choć niełatwo mi ostatnio przychodzi postrzeganie w ten sposób jakiegokolwiek mężczyzny. Teraz z zapałem rzuciłam się do sprzątania. Na dobry początek porwałam spod zlewozmywaka pełen wody garnek i odruchowo wylałam zawartość do… zlewozmywaka. Oczywiście na efekt nie musiałam długo czekać. Potężne chluśnięcie zmiotło wszystko, co spotkało na swojej drodze, a co zwykłam trzymać w szafce pod zlewozmywakiem. Ziemniaki i cebula popłynęły po płytkach w stronę drzwi. Dla towarzystwa spłynęły też trzy małe puszki z resztkami farb, którymi jakieś sto lat temu malowałam krzesła, a których żal mi było się pozbywać. No i na koniec — niczym statki na pełne morze wypłynęły trzy przykładnie zgniecione do recyklingu plastikowe butelki. Stojąc z pustym garnkiem w rękach, patrzyłam bezmyślnie na prawdziwe pobojowisko.
Dopiero uporczywy sygnał mojego telefonu komórkowego wyrwał mnie z otępienia.
Wypuszczony z rąk garnek uderzył z pluskiem o podłogę, a ja galopem pobiegłam po ręczniki. Nie licząc się ze stratami, rzuciłam w toń całą stertę, która momentalnie nasiąkała. Tymczasem telefon, a raczej ktoś po drugiej stronie, natrętnie domagał się mojej uwagi. Nie było mowy o spokojnej likwidacji szkód popowodziowych.
— Ciociu! — usłyszałam pełen rozpaczy jęk mojej bratanicy Renaty, gdy wreszcie odebrałam połączenie, którego nie udało mi się skutecznie zignorować. Chwilę później do jęku dołączył głośny szloch. Zapowiada się kolejna powódź, westchnęłam proroczo w myślach. Też miałam ochotę się rozpłakać, choć z zupełnie odmiennych powodów.
Postanowiłam mimo wszystko nie tracić czasu. Przytrzymując ramieniem aparat, wykręcałam mokre ręczniki do wiadra.
— Co się stało? — spytałam spokojnie.
Renata najwyraźniej nie usłyszała pytania, zajęta własną rozpaczą, więc odczekałam kilka sekund, wykorzystując czas na wylanie wody z wiadra. W ostatniej chwili powstrzymałam się przed powtórzeniem manewru ze zlewozmywakiem.
— Co się stało? — zapytałam ponownie, raczej nie przeczuwając strasznego nieszczęścia. Moja bratanica zawsze miała skłonność do wyolbrzymiania każdego zdarzenia. Namiętnie parała się też czarnowidztwem.
— Czy ty masz pojęcie, co on zrobił?! — oburzyła się Renata.
Domyśliłam się, że ma na myśli Aleksandra, ochrzczonego przeze mnie pieszczotliwie Olusiem, ze względu na swoje wyjątkowo ciepłe i dobrotliwe usposobienie. Ponadto cechowały go cierpliwość i opanowanie godne najwyższych odznaczeń państwowych.
— Umieram z ciekawości — odparłam, wykręcając do wiadra już chyba tysięczny mokry ręcznik. Przy okazji tej akcji zebrałam też trochę ziemniaków i cebuli i rozłożyłam je efektownie na kuchennym blacie.
— Zaprosił na nasz ślub swoją byłą! — ryknęła Renata ze szczerym oburzeniem, którego siła prawie pozbawiła mnie słuchu.
Omal nie parsknęłam śmiechem, ale taktownie się powstrzymałam. Przyłożyłam telefon do drugiego ucha i w tym momencie zadzwonił dzwonek u drzwi. Zdążyłam jeszcze sięgnąć po jedną z puszek farby, która spektakularnie się otworzyła i rozlała na ręce.
— Jasna cholera, co za nieszczęście! — rzuciłam wściekła na własną nieostrożność.
— Żebyś wiedziała! — przytaknęła Renata. — Zabiję go i już! Jak można zrobić coś takiego?!
Dzwonek u drzwi natarczywie i złowrogo brzęczał w mieszkaniu. Kogo licho niesie? — pomyślałam ze złością. — Może to ta wariatka z dołu przybiegła, by mnie udusić? Tymczasem cholerna, stara farba w kolorze ciemnej czerwieni nie dawała się zetrzeć mokrym ręcznikiem z mojej ręki. Rozmazałam ją jedynie, plamiąc podłogę i ubranie. Najwyraźniej była wodoodporna, czyli wymagała rozpuszczalnika.
— Poczekaj — powiedziałam do mojej bratanicy. — Idę otworzyć drzwi, bo ktoś dzwoni, jakby się paliło.
Zanim otworzyłam, spojrzałam przez wizjer. Cofnęłam się i ponownie popatrzyłam. Pod moimi drzwiami stało dwóch policjantów.
— Zabiłaś go?! — wysyczałam do Renaty. — Policja już u mnie jest.
— Jeszcze go nie zabiłam — odparła przez zaciśnięte zęby. — Ale na pewno to zrobię, jak ta małpa przyjdzie na nasz ślub!
Kolejny dzwonek. Policja! Pewnie wezwała ją sąsiadka z dołu. Wredne babsko! To tak się teraz załatwia zalanie mieszkania? Policję na sąsiadów nasyła? Już ja jej dam do wiwatu!
— Nie możesz go zabić, bo nie wyjdziesz za mąż — odpowiedziałam, otwierając drzwi. — Przynajmniej wstrzymaj się jakieś parę minut. Muszę kończyć. Pa!
Schowałam telefon do kieszeni, przy okazji barwiąc go na czerwono. Przeklęta farba!
— Dzień dobry — usłyszałam mocny męski głos, choć przede mną stało dwóch hobbitów w policyjnych mundurach. Wyraz twarzy mieli niezwykle poważny, jakby właśnie otrzymali zaszczytne zadanie zniszczenia pierścienia Saurona.
— Dzień dobry — odpowiedziałam zaciekawiona.
— Czy pani Paulina Bożek? — spytał ten z prawej.
— Bożyk — poprawiłam.
Ten z prawej zerknął do notatnika, który trzymał w ręce.
— No tak — potwierdził i wykrzyknął radośnie: — Bożyk!
Pod wpływem mocniejszego szturchnięcia kolegi z lewej jego uśmiech znikł i znów powróciła służbowa mina.
— Paulina Bożyk? — spytał ponownie i jakoś tak grobowo.
— Owszem, słucham — rzekłam, trąc zaciekle dłonie i nie mogąc skupić myśli. Przeklęta farba! Skóra zaczęła mnie od niej swędzieć i piec, jakby ktoś mi ręce polewał wrzątkiem.
Spojrzeli z zaciekawieniem na moje umazane farbą dłonie, których nie mogłam przestać o siebie pocierać. Też spojrzałam w tym kierunku i ogarnęła mnie groza! Całe ręce miałam czerwone. Zarówno od farby, jak i od natychmiastowego uczulenia na nią. Wściekłe pocieranie też nie pozostało bez śladu. Dwóm policyjnym hobbitom jawiłam się zapewne jako prawdziwa Lady Makbet w oscarowej roli!
— Czy możemy wejść? — Ten z lewej szybciej uwolnił wzrok od mego szekspirowskiego przedstawienia.
— A musicie? — odparłam niepewnie. Raczej niekomfortowo się czuję, gdy ktoś składa mi wizytę, a ja mam totalny bałagan. Dzisiaj za moimi plecami miałam prawdziwy kataklizm.
Spojrzeli na siebie, jakby po raz pierwszy spotkali się z odmową.
— Przepraszam. Mam spore zamieszanie w domu. — Czułam się zobowiązana do wytłumaczenia. — Ale co się stało? Mówcie, panowie, bo zaraz zejdę na zawał.
— Pani mąż… — zaczął ten z lewej. — Pani mąż Grzegorz Bożek nie żyje.
— To znaczy Bożyk — poprawił ten z prawej.
No i masz! Zawsze w chwilach stresu zachowuję się jak skończona idiotka, więc i teraz pokazałam bezmiar swej głupoty, rzucając ze szczerym oburzeniem:
— Ale chyba nie myślicie, że to ja go zabiłam?! — Na dowód swej niewinności podsunęłam im przed oczy splamione czerwienią dłonie Lady Makbet.
Jestem w szoku i wymagam natychmiastowego pocieszenia — oznajmiłam bez wstępów mojej bratowej Joannie, gdy tylko zamknęłam drzwi za policjantami i mogłam wykonać telefon do przyjaciela.
W pierwszym odruchu zadzwoniłam do mojej najstarszej stażem i najwierniejszej przyjaciółki Joanny, a prywatnie mojej bratowej. Znamy się od pierwszej klasy szkoły podstawowej, którą obie skończyłyśmy, również obie zakończyłyśmy edukację na liceum. Rzadko się zdarza, by przyjaźń trwała tyle lat. Może to jedynie być dowodem na to, że poza tym, że jesteśmy wciąż piękne i młode, to jeszcze wyjątkowe.
Jednego tylko pojąć nie zdołam. Jak to się stało, że moja najlepsza przyjaciółka wyszła za mąż za mojego brata Przemka. Osobiście uważam, że zdrowa na umyśle, normalna kobieta pełna życia i energii nie może się w nim zakochać. Miłość szybciej mogłoby mu wyznać opasłe tomisko o podatkach albo jakiś kodeks, ponieważ Przemek poświęcał im więcej uwagi. Ale kobieta? I to jeszcze Joanna? Strasznie musiałam być zajęta swoimi sercowymi perypetiami, skoro przegapiłam moment, gdy oboje zdecydowali się na małżeństwo.
— Super! A ja jestem w samym środku rodzinnego kataklizmu — odpowiedziała Joanna, nie wykazując zainteresowania moim problemem. — Ręce mam urobione po łokcie. Nadludzkim wysiłkiem zapobiegam właśnie podwójnemu, a może i potrójnemu morderstwu i jednemu szaleństwu.
Grunt to liczyć na prawdziwe wsparcie rodziny w chwili beznadziejnej rozpaczy, bezsilności czy samotności, pomyślałam ponuro, choć akurat nie znajdowałam się w żadnym z tych stanów. Śmierć Grzegorza mnie zaskoczyła, ale raczej nie strąciła w bezdenną rozpacz. Wciąż nie potrafiłam w nią uwierzyć.
— Co ty wiesz o kataklizmie?! — rzuciłam, parafrazując Bogusława Lindę.
— Akurat weszłam w temat i kto wie, czy zaraz nie będę ekspertem? — odparła zaczepnie Aśka, by po chwili spytać: — Co tam masz? Mówisz przez telefon czy przyjeżdżasz? Tylko uwaga! Przy drugiej opcji ryzykujesz utratę zdrowia psychicznego, w najlepszym wypadku.
— Boże! — wykrzyknęłam, udając przerażenie. — Co tam się u was dzieje? Czyżby mój brat dostał ataku szału?!
Joanna roześmiała się głośno. Obie doskonale wiedziałyśmy, że Przemek to wcielenie opanowania, spokoju i cierpliwości. Joanna i Renata miały szczęście do takich facetów. Czego nie można powiedzieć o mnie. Moja historia obfitowała w zupełnie odmienne typy mężczyzn.
— Twój brat nie jest w stanie dostać ataku szału, chyba że po przeszczepie mózgu — odparła. — Chociaż dzisiaj przydałby się u niego taki atak.
— Renata? — domyśliłam się. — Dzwoniła do mnie…
— To mniej więcej wiesz, o co chodzi. A ty co tam masz? — spytała, wydając z siebie ciężkie westchnienie.
— Dobrze, zrobię wstęp przez telefon, ale i tak zaraz przyjeżdżam.
Joanna milczała i czekała na ciąg dalszy. Jak ją znałam, a znałam już blisko czterdzieści lat, przewracała teraz efektownie swoimi zielonymi oczami.
— Grzesiek nie żyje — rzuciłam wreszcie.
— Jaki Grzesiek? — zdumiała się po chwili dramatycznej pauzy.
— Mój mąż!
— Twój były mąż? — dopytała, akcentując słowo „były”.
— Tak — potwierdziłam ze smutkiem. Mimo wszystko śmierć wymaga odpowiedniej oprawy.
— Zupełnie wyleciał mi z głowy ten Grzesiek — stwierdziła. — Zresztą nikt go tak nie nazywał.
No tak! Pacnęłam się dłonią w czoło. Przecież mój były mąż z naciskiem podkreślał na każdym kroku, żeby zwracać się do niego Grzegorz. „Grzesiek” było zbyt infantylne i poufałe, jak zwykł mawiać. Nawet ja nie otrzymałam pozwolenia na zdrobnienia typu „Grześ”.
— Taki młody… To niemożliwe. Jak to się stało? Skąd wiesz? — dopytywała Joanna. — Przecież nie utrzymywaliście kontaktów.
— Hobbity… to znaczy policjanci — poprawiłam się natychmiast — przynieśli mi tę wiadomość. Pewnie myślą, że go zamordowałam. Ręce miałam czerwone jak Lady Makbet.
— Lady Makbet nie zabiła swojego męża — zauważyła przytomnie szkolna prymuska z języka polskiego, Asia Chulak z domu Traszyńska.
— Ale ręce miała splamione krwią!
— Raczej jej się tak wydawało — poprawiła. — A ty co masz z nią wspólnego? Bo już nic nie rozumiem.
— Też nic nie rozumiem — westchnęłam zrezygnowana.
— No dobra. To przyjeżdżaj zaraz. Może razem ogarniemy ten cały bałagan rodzinny i literacki. Grzegorz nie żyje — dodała, jakby w zamyśleniu. — Taki młody człowiek…
— A macie w domu rozpuszczalnik? — spytałam, ze smutkiem przyglądając się swoim dłoniom.
— Rany boskie! Jak ja mogę się przyjaźnić z taką wariatką! — jęknęła Asia i rozłączyła się, nie udzielając odpowiedzi.
Tymczasem moje dłonie wołały rozpaczliwie o rozpuszczalnik, którego u mnie w mieszkaniu akurat nie było. I pomyśleć, że na co dzień zajmuję się artystycznym malowaniem bombek i innych ozdób, a nigdy go nie potrzebowałam. Jeżeli jednak mam zdążyć na busa do Legnicy, to powinnam się pospieszyć i zakupy zrobić w sklepie chemicznym na miejscu.
Aby nie budzić grozy współpasażerów, założyłam zimowe rękawiczki. Wolałam znosić zaciekawione albo rozbawione spojrzenia. A takich mogłam się spodziewać, gdyż maj był bardzo ciepły tego roku, a moje jedyne rękawiczki były z jednym palcem na baranim kożuchu z zakopiańskim wzorem na wierzchu. Do letniej sukienki w kwiatki raczej nie pasowały, ale postanowiłam się tym w ogóle nie przejmować. Chociaż Złotoryja, w której zdecydowałam się zamieszkać, to małe miasteczko, szczęśliwie udało mi się nie spotkać nikogo znajomego Na wszelki wypadek drogę do przystanku przebyłam pospiesznie i zaułkami. Dłonie w zakopiańskich rękawiczkach wsunęłam pod pachy, obejmując się, jakby dokuczał mi chłód.
Pierwszy szok przeżył kierowca busa, który odbierał ode mnie wyliczone pieniądze. Wbił wzrok w moje zakopiańskie rękawiczki i nawet pieniędzy nie przeliczył. Biletu też jeszcze nie wydał, więc stałam w potulnym oczekiwaniu, blokując wejście innym pasażerom. Mijały sekundy, minuty, a może i wieczność, a kierowca, oczarowany wyjątkowym widokiem, nie odrywał wzroku od mych rąk. W końcu musiałam chrząknąć znacząco, by ocknął się z zapatrzenia. Ostatecznie te rękawiczki to żaden cud. Nawet lekko przetarły się na szwach. Wydając bilet przy pomrukach niezadowolenia dobiegających zza moich pleców, kierowca z dziwnym lękiem w oczach przyglądał się mojej twarzy. Zapewne chciał wypatrzyć na niej oznaki szaleństwa, sygnalizujące zagrożenie dla niego i pozostałych pasażerów. Mogłam go zrozumieć. Zwłaszcza że w miasteczku znajdował się szpital dla umysłowo chorych, co musiało zrodzić w jego głowie pewne skojarzenia. Z tymi rękawiczkami na baranim kożuszku jak nic awansowałam na pacjentkę jednego z oddziałów. Nie wiadomo było tylko, czy niebezpieczną. Na szczęście ta wątpliwość została rozstrzygnięta na moją korzyść, bo wreszcie ruszyliśmy z przystanku. Niepokój jednak nie opuścił kierowcy, ponieważ przez całą drogę ze Złotoryi do Legnicy czujnie spoglądał na mnie w lusterku.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki