Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Małżeństwo Krzysztofy i Waldemara wydaje się szczęśliwe i spełnione, a wisienką na torcie ma być ich wspólny wyjazd do czeskiej Pragi z okazji 15. rocznicy zawarcia ślubu. Jednak na wycieczce nie wszystko poszło zgodnie z planem. Podczas dojazdu do swojego hotelu utknęli w korku i nastąpiło nieuniknione - pęcherz Krzysi z całą stanowczością upominał się o opróżnienie! Z braku innych możliwości już miała użyć znicza, co najpewniej zadecydowało o rozpadzie małżeństwa miesiąc po wypadzie. Porzucona Krzysztofa, która do tej pory zajmowała się wyłącznie domem, aby utrzymać siebie i swoje córki zatrudnia się w lokalnej firmie kurierskiej. Jednak pierwszy dzień w pracy jest daleki od ideału, gdyż kobieta o mały włos nie została świadkiem morderstwa! Ale największy "kataklizm" ma dopiero nastąpić Wiedzione współczuciem i chęcią pomocy, mama i teściowa Krzysi wprowadzają się do niej. A gdy dowiadują się, kto został zamordowany, odkrywają w sobie detektywistyczną żyłkę i postanawiają przeprowadzić swoje amatorskie śledztwo.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 363
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1. Tunel utraconej miłości
Śmiem podejrzewać, że rozpad mojego wieloletniego małżeństwa rozpoczął się pewnego popołudnia, kiedy w obecności małżonka zamierzałam sikać w JEGO samochodzie do... znicza! Dla uzasadnienia mego podejrzenia dodam, że audi a8 long w kolorze czarnym, rocznika nigdy nie pamiętałam, stanowiło integralną całość z właścicielem. Było bóstwem obdarzanym nadtroskliwą opieką i bezgranicznym uwielbieniem. Każdy, kto dostąpił zaszczytu zajęcia miejsca pasażera, przestawał oddychać, mówić i myśleć w obawie, że narazi się na niezadowolenie, głośne uwagi czy pretensje właściciela. O jakimkolwiek brudzeniu, jedzeniu czy piciu nawet nie wspomnę. Pyłki kurzu same uciekały w popłochu z idealnie czystej i nieskazitelnej świątyni niemieckiej motoryzacji. A tymczasem ja...
Cóż, myślę, że takiej próby nie przetrwałoby żadne małżeństwo, żaden najmężniejszy mąż ani do szaleństwa zakochany w swojej wybrance kochanek. Ja też nie wytrzymałam ze zgoła odmiennych powodów. Otóż pewnego słonecznego majowego popołudnia zostaliśmy zatrzymani przez czerwone światło we wnętrzu praskiego tunelu. Właśnie przyjechaliśmy na weekend do czeskiej stolicy, by celebrować naszą piętnastą rocznicę ślubu. Tak, wzięłam ślub w maju, wbrew wszystkim głoszonym wszem wobec przesądom! Wytrwaliśmy piętnaście lat i wychowywaliśmy dwie fantastyczne córeczki: Tomirę i Elwirę. Kiedy na ściennym kalendarzu pojawiła się data 15 maja, mój mąż Waldemar oznajmił, że zarezerwował dla nas apartament w praskim hotelu z widokiem na Hradczany. Któż by się oparł takiej niespodziance?! Ja na pewno nie, gdyż podróże, wycieczki, przejażdżki rzadko odbywały się z moim udziałem. Aby wsiąść do audi a8 long, musiałabym się poddać takim rytuałom oczyszczającym, jakich nie powstydziliby się ortodoksyjni szamani dzikich plemion. Zresztą nie byłam wyjątkiem i nie przypominam sobie jakiegokolwiek pasażera od ostatnich trzech lat, gdy lśniące audi a8 long pojawiło się w naszej rodzinie i zamieszkało w dobudowanym do domku garażu. Obsesja Waldemara na punkcie samochodu wydawała mi się całkiem nieszkodliwa w porównaniu do mężów sadystów, pijaków, nierobów czy lowelasów, o których sporo się nasłuchałam od poszkodowanych znajomych, zaszlochanych koleżanek czy narzekających przyjaciółek, z którymi dość wcześnie potraciłam kontakt. Zatem dostąpiłam zaszczytu wyjazdu z mężem, poważnie rozważając, czy zamiast zakładać seksowną bieliznę, nie powinnam zabezpieczyć się folią, aby nie skazić audiczki swoim śladem DNA.
Podróż minęła bez przygód, w promieniach słońca i na moim bezdechu. Fale radiowe przeskakiwały ze stacji na stację, aż w końcu do samej Pragi towarzyszyły nam już tylko wielkie światowe przeboje lat osiemdziesiątych w czeskiej aranżacji. Niezwykłe doświadczenie, którego nie polecam, ale jako że nie śmiałam niczego dotknąć, zniosłam to dzielnie. Muzyczny podkład naszej podróży potraktowałam jako wstęp do niezwykłej przygody i podbudowę pod atmosferę czeskiej stolicy. Pragę miałam zobaczyć po raz pierwszy, zatem z ogromnym podnieceniem i ciekawością mogłam znieść naprawdę wszystko. Okazało się, że taka deklaracja była mocno na wyrost.
Ledwie wjechaliśmy w praskie przedmieścia, nawigacja poprowadziła nas do tunelu. Dwie minuty później zatrzymaliśmy się przed czerwonym światłem. Tuż obok nas, na drugim pasie, stanęła stara skoda, jaką pamiętałam z dzieciństwa, bo sąsiad – szczęśliwy posiadacz jedynego auta w naszym bloku – regularnie grzebał w silniku z tyłu. Stąd zapamiętałam, że na odwrót niż w innych samochodach posiadała bagażnik z przodu. Dwie starsze panie, bardzo mocno posunięte w latach, może i pierwsze właścicielki skody, pomachały mi przyjaźnie. Uśmiechnęłam się i również odmachałam. Rozgałęzieniem przed nami nie jechał żaden samochód, za to za nami ustawił się całkiem imponujący sznur aut. Mijały kolejne minuty, a światło nie zmieniało się na zielone. Jedno spojrzenie na Waldemara wystarczyło, by wiedzieć, że zaczyna się niecierpliwić. Dłonie w skórzanych samochodowych rękawiczkach mocno zaciskał na skórzanej kierownicy, uważnie i w napięciu spoglądał przed siebie, jakby spodziewał się nadchodzącego z wnętrza tunelu kataklizmu, zdolnego wyrwać mu najukochańszy samochód, a któremu on stawi dzielnie czoła. Radio milczało, na elektronicznym zegarze zmieniały się kolejne cyfry, posuwając czas do przodu i wydłużając oczekiwanie. No i wtedy poczułam, że w moim pęcherzu nie ma już miejsca na czekanie. Zacisnęłam zęby i uda. Rozejrzałam się niespokojnie za jakimiś znakami lub strzałkami wskazującymi toaletę. Nic.
W sąsiedniej skodzie dwie starsze panie właśnie otwierały opakowanie pizzy i zaśmiewając się głośno, odrywały pierwsze kawałki. Kiedy ponownie spotkałyśmy się wzrokiem, w geście zaproszenia wskazały na opakowanie. Uśmiechnęłam się i zrobiłam minę w stylu: „nie rozumiem”, więc siedząca za kierownicą, pospiesznie odkręciła szybę. Odruchowo chciałam uczynić podobnie, ale okazało się, że istnieje coś takiego jak blokada.
– Możesz otworzyć okno? – spytałam Waldemara, nieprzerwanie kontemplującego pustą przestrzeń tunelu przed nami.
– Spaliny nas uduszą – burknął.
– Te panie obok chcą nam coś powiedzieć. – Wskazałam ruchem głowy sąsiedni samochód, gdzie wesołe czeskie staruszki machały rękoma nad podziw energicznie.
– I tak nic nie zrozumiesz.
– Po dwóch godzinach czeskich wersji C.C. Catch, Michaela Jacksona, Madonny, Limalha i nawet Shakina Stevensa czuję, jakbym biegle władała językiem naszych sąsiadów – odparłam z pełnym przekonaniem. – Otwieraj!
Szyba poszła w dół, ale atmosfera zgęstniała od niemej pretensji.
– Dobrý den! – usłyszeliśmy od razu. Potem nastąpiła seria czeskich słów, które zaprzeczyły mojemu przekonaniu, że jesteśmy w tej samej grupie językowej – zachodniosłowiańskiej. Za to opanowałam bezsłowne kiwanie głową i przyjazne uśmiechy tępej idiotki. Odmówiłam pizzy i pomachałam na pożegnanie.
– Zamknij już to okno – wycedziłam przez zęby, które nadal grzecznie szczerzyłam do wesołych staruszek.
– A nie mówiłem?! – parsknął z satysfakcją mój małżonek.
Zacisnęłam zęby, lecz nie z powodu chęci mordu na Waldemarze, ale pełnego pęcherza. Rozpięłam pasy, aby mieć więcej swobody, i zaczęłam głębiej oddychać. Karcące spojrzenie męża miało mnie bardziej zmotywować do kwestii bezpieczeństwa, ale mój pęcherz zajmował mi teraz wszystkie myśli, cały mózg! Bolesne ukłucia w dole brzucha raz po raz sygnalizowały, że sprawa staje się bardzo poważna i niebezpiecznie rozwojowa.
– Siku mi się chce! – ryknęłam nieludzko we wnętrzu samochodowej świątyni.
Waldemar podskoczył na miejscu, ale nie puścił kierownicy.
– Jak to?!
– Normalnie! Zdarza się! – odpowiedziałam.
– Przecież sikałaś na stacji benzynowej! – Obrzucił mnie spojrzeniem pełnym wyrzutu i obrzydzenia, jakbym oznajmiła, że jestem kosmitką, a teraz wykluwa się we mnie obca forma życia, a ja zapomniałam mu o tym powiedzieć piętnaście lat temu.
Zacisnęłam mocniej szczęki. W bocznym lusterku widziałam kawałek nieba nad tunelem i sznur samochodów z równie niecierpliwymi kierowcami i pasażerami jak my dwoje. Poza leciwą skodą z leciwymi Czeszkami, które zaśmiewały się beztrosko, zajadając pizzę. Czerwone światło z sygnalizatora spoglądało na nas niewzruszone. Złowieszczo przeczuwałam, że szybciej popołudnie zmieni się w noc, niż czerwone na zielone. Ból stawał się nieznośny i pragnęłam tylko uwolnić się od nadmiaru płynu!
– Nie wytrzymam! – krzyknęłam nieludzkim głosem. – Zesikam się! Co z tym światłem?!
Wizja skalanej mym moczem tapicerki samochodowej musiała zadziałać na mego małżonka błyskawicznie, bowiem wyłączył silnik i wysiadł z samochodu. Na chwilę moje myśli oddaliły się od pęcherza i poddały zaskoczeniu. Tymczasem Waldemar z niespotykaną energią ruszył pomiędzy samochody za nami i najwyraźniej zasięgał języka. Przez myśl przeszło mi, że rozpytuje o pieluchy dla mnie i w akcie desperacji gotów wyrwać je jakiemuś przypadkowemu niemowlęciu! Obserwowałam go we wstecznym lusterku, ale nie przejawiał agresywnych odruchów w stosunku do innych oczekujących w tunelu. Wreszcie, według mych obliczeń pod wpływem coraz bardziej napierającego na natychmiastową ewakuację moczu, powrócił po wiekach! Wsiadł i nie zaszczyciwszy mnie spojrzeniem, oznajmił:
– Gdzieś tam był wypadek!
– Iiiiiii?! – zawyłam.
– Wytrzymaj jeszcze kilka minut!
– Wykluczone! Idę przed siebie i wysikam się za zakrętem! – poinformowałam i nawet sięgnęłam do klamki.
– Poczekaj! Zaraz nas mogą puszczać!
– Stoimy tutaj prawie trzydzieści minut!
– Dwadzieścia pięć! – poprawił mnie, spoglądając na elektroniczny zegar. – Zaraz będą puszczać.
– Ja chcę się puścić! – zawyłam na tyle głośno, że wesołe staruszki przerwały konsumpcję i rozmowę, by z zaciekawieniem wpatrywać się w nasz samochód.
Podejrzewam, że moje desperackie wycie usłyszeli wszyscy przed i w tunelu, a nawet okoliczni prażanie mieszkający w promieniu pięciu kilometrów.
– Jezuuu, co się z tobą dzieje?! – zapytał odkrywczo Waldemar, wzmacniając pytanie surowym zmarszczeniem czoła.
– Chcę siku! I nie wytrzymam! Dawaj coś!
– Co?! Wiadra nie mam! – rzucił chyba wesoło. – Kierowcy TIR-ów podobno sikają do butelek, gdy nie mogą się zatrzymać. Mam tutaj butelkę z wodą, ale czy trafisz? Zasikasz mi tapicerkę!
– Ciebie w głupi łeb trafię, na pewno! – ryknęłam w boleściach nadludzkich.
Z miejsca przypomniał mi się poród, kiedy pod wpływem strasznego bólu wyrzucałam z siebie liczne przekleństwa, a chęć mordu mieszała się z chęcią rzucenia się pod pociąg. Teraz wróciło do mnie to uczucie. Obdarzyłam Waldemara takim spojrzeniem, że w filmie Marvela na pewno wyparowałby jak kropla wody na słońcu. Zamknęłam mu tym samym usta, zanim wypowiedział ponownie: „wytrzymaj jeszcze trochę”. Mąż wzdrygnął się i po chwili pacnął otwartą dłonią w czoło.
– Mam! Mam w bagażniku znicze, które kupiliśmy na Boże Narodzenie, ale w końcu nie poszliśmy na cmentarz! – wykrzyknął, zacierając dłonie w rękawiczkach i oczekując na pochwałę.
To był już ostatni moment. Traciłam kontrolę nad pęcherzem i mózgiem. Miałam gdzieś to całe bóstwo o nazwie a8 long i nie dotarło do mnie, że w uporządkowanym świecie Waldemara pojawił się dysonans w postaci jakichś zniczy sprzed pół roku w bagażniku! A on już sięgał do tyłu i demontował jedno z tylnych siedzeń. Po chwili, w czasie której zmuszona byłam wpatrywać się w jego wypięty zadek, wyciągnął niewielki pakunek i podał mi go z uśmiechem szczęścia! Oddychałam głęboko i szybko, jakby to rzeczywiście był poród. Wyrwałam mu pakunek i poczęłam nerwowo szarpać folię, która szczelnie owijała znicz w kształcie choinki. Jednocześnie odsunęłam do tyłu siedzenie, by zrobić sobie miejsce. Brokat ze szklanej choinki posypał się obficie na samochodowy dywanik i tapicerkę. Błyskawicznie i sprawnie, jakbym nic innego w życiu nie robiła, tylko ćwiczyła sikanie w trudnych warunkach i okolicznościach, zdjęłam górę choinki i...
Powiem tylko, że... na szczęście światło na sygnalizatorze wreszcie zmieniło swoją barwę na kolor nadziei, lecz twarz mojego małżonka Waldemara długo pozostała krwiście czerwona i nadziei na udany pobyt w Pradze daremnie było wyglądać.
2. Stanowczy koniec z grzecznością
No i koniec. Koniec mojego wieloletniego, udanego, zgodnego, ocierającego się o ideał małżeństwa. Jakiś miesiąc po powrocie z Pragi Waldemar z niezwykłą stanowczością i w zaciętym milczeniu wkładał swoje koszule, spodnie i gacie do wielkiej walizy, którą kupiliśmy, gdy jeździliśmy w rodzinne podróże. Oczywiście w zamierzchłych czasach sprzed audiczki, gdy podróżowaliśmy wspólnie, rodzinnie, choć również jedynym uznawanym przez mego małżonka środkiem transportu – mianowicie samochodem. Jeszcze nie tak bezkrytycznie wielbionym.
Imponujących rozmiarów waliza w zupełności starczała na naszą czwórkę. Teraz musiała zabrać Waldemara w ostatnią podróż i pomieścić wszystkie jego rzeczy. Pomyślałam, że rozmiary bagażu zawsze skazywały nas na transport samochodowy. Żaden samolot cywilny nie zgodziłby się zagracić sobie połowy ładowni naszą walizą, nawet za solidną dopłatą. A transport wojskowy, który udźwignąłby i wagę, i rozmiar, z pewnością nie zgodziłby się, aby po pokładzie kręcili się jacyś cywile. Nawet mocno zasłużeni, jak mój małżonek Waldemar – honorowy obywatel miasta, znany i lubiany przedsiębiorca budowlany oraz, albo przede wszystkim, hojny sponsor.
Zatem waliza została spakowana i wciągnięta do wynajętego busa, po czym odjechała w towarzystwie telewizora, innego sprzętu RTV, dziewiętnastowiecznego biurka, komputera, drukarki oraz pralki i zmywarki. Za rozpad naszego wieloletniego pożycia uznana zostałam, jeszcze przed rozprawą sądową, winna ja i przykładnie ukarana. Teraz w ramach pokuty będę prała swoje i dziewczynek rzeczy w Kaczawie, trąc na tarce, i szorowała naczynia ręcznie. Skoro dopuściłam do tego, aby fizjologia wzięła górę nad cywilizacją, to i zdobycze cywilizacji nie powinny mi przeszkadzać w procesie totalnego zdziczenia.
Waldemar zadbał, aby wyprowadzka odbyła się, gdy nasze ukochane bliźniaczki będą w szkole, oszczędzając sobie pytań, szlochów i dramatycznych pożegnań. Jestem przekonana, że gdyby jego szalona babka Mauryca nie przepisała domku na nasze dziewczynki, to ja bym musiała wynajmować busa albo rower z przyczepką, bo tyle by mi pozwolił zabrać. Na szczęście dla mnie, niesamowita starsza pani, którą uwielbiałam za jej życia, a reszta rodziny uważała za wariatkę, przewidziała moją przyszłość, czyniąc mnie jedynym prawnym pełnomocnikiem moich córek i ich majątku po sobie.
– Mój prawnik się z tobą skontaktuje – rzucił Waldemar, nawet nie zaszczyciwszy mnie ostatnim spojrzeniem.
– Prawnik... – westchnęłam głośno.
– Tylko nie rób scen – dodał jeszcze mój małżonek, biorąc me westchnienie za wstęp do rozdzierającej sceny pożegnania.
Po czym tak szybko chciał już znaleźć się poza zasięgiem mych przewidywanych rozpaczliwych wrzasków, rwania włosów, tudzież rozszarpywania odzieży, że potknął się o wystający korzeń starej sosny, zamachał energicznie rękoma i omal nie wylądował na ziemi. Wzruszyłam ramionami całkowicie zobojętniała, a Waldemar, brunet mego życia, który niegdyś tak zawzięcie za mną łaził, pomysłowo zdobywał i ślepo wielbił... już uruchamiał silnik swego audi, by mnie opuścić na zawsze.
Cóż, oparta o ogrodzenie, przyglądałam się wszystkiemu, jakbym uczestniczyła w spektaklu teatralnym albo scenie filmowej. Nieobecna, niezaangażowana i nadal całkowicie zaskoczona. Czerwcowy, ciepły, jeszcze wiosenny dzień, zapach kwitnących kwiatów w naszym ogrodzie, lekki wiatr strącający liście klonu u sąsiada, dotarły do mnie dopiero, gdy przeładowany bus odjechał w ostatni kurs, a tuż za nim zniknęło za rogiem czarne audi a8 long. A potem, to już mnie porządnie grzmotnęło i zamknęło w szaleństwie pytań bez odpowiedzi, dywagacji „dlaczego?”, samobiczowaniu, płaczu i śmianiu się na przemian i bez ustanku.
DLACZEGO? Dobre pytanie, które zadają sobie miliony kobiet w mojej sytuacji. Rozpamiętywanie każdego dnia małżeństwa w poszukiwaniu własnej winy. Prawdziwe śledztwo bez licencji, odznaki i... wypłaty. Gdzie popełniłam błąd? Co dalej? Jak teraz żyć? Tylko która z tych milionów porzuconych kobiet może powiązać rozwód z próbą profanacji znicza własnym moczem? No tylko ja! Bo i owszem, doprowadzona do ostateczności i bólu sięgnęłam po ów znicz i nawet ściągnęłam majtki, ale do aktu nie doszło. Zmiana świateł w tunelu i przekraczanie prędkości na praskich skrzyżowaniach przez mojego małżonka dopomogły, aby dostarczyć mnie i mój pełny pęcherz do marketowej toalety, gdzie bezpardonowo dopadłam wreszcie właściwego miejsca. Znicz mimo wszystko wylądował w śmietniku, a atmosfera wyjazdu zepsuła się do końca pobytu. Praga, owszem, piękna, ale skwaszona mina Waldemara skutecznie zasłoniła mi Hradczany i Most Karola.
– Ależ on ma kryzys wieku średniego! – zawyrokowała moja mama, gdy w poszukiwaniu rodzicielskiego pocieszenia, zadzwoniłam do niej tuż po powrocie na ojczyzny łono. – Ten samochód, fochy, eleganckie ubiory. Jeszcze cię rzuci, zobaczysz! A gdzie ty lepszego zięcia dla mnie znajdziesz?
– Zięcia? – powtórzyłam z niedowierzaniem. – Chyba męża...
Głośne prychnięcie mojej mamy omal mnie nie ogłuszyło.
– Ja nie szukam męża! – zaprotestowała. – Jednego już miałam, umordowałam się strasznie i starczył mi na całe życie!
– Mamo, powtarzasz wszystkim wokół, że kobieta do szczęścia nie musi mieć męża, aby być spełniona – przypomniałam.
– Właśnie! Dlatego ja nie mam!
– A ja to niby nie jestem kobietą? – oburzyłam się, lecz bez przekonania i nadziei na zrozumienie ze strony Bożenny Pawełek.
– Nie to miałam na myśli... – odparła zdezorientowana, jako że moją mamę ojciec zostawił, gdy skończyłam cztery lata, więc nie wiem, kiedy zdążyła się tak zmęczyć małżeństwem? Chyba że przeze mnie, bo nie dość, że łudząco przypominałam ojca, to jeszcze dostałam po nim imię: Krzysztofa.
– Myślałam, że jesteś po stronie wyzwolonych kobiet...
– Właśnie za dużo myślisz! – podchwyciła natychmiast. – Ostrzegałam cię, abyś nie dała się tak stłamsić. Namawiałam na studia! A teraz... Lepiej posprzątaj, ugotuj Waldemarowi coś dobrego, co lubi, i bądź grzeczna.
– Taaak.
Nie ma to jak wsparcie ukochanej mamuni! Spieranie się z Bożenną Pawełek nigdy nie przynosiło zwycięstwa. Pan Bóg obdarzył mnie stereotypową mamusią, o jakich mnóstwo napisano w poradnikach, czasopismach czy powieściach. W dodatku wychowaną w PRL-u, co znacznie wzmacniało charakterek.
– On na pewno sobie znajdzie młodszą! – zawyrokowała demonicznie na koniec. – Zostawi cię! Jak twój ojciec, kanalia! A tyle razy mówiłam ci, dziecko, że o męża, dzieci, dom trzeba dbać... I o siebie...
Ten znany mi monolog o roli kobiety w małżeństwie i rodzinie nieco mnie nużył. Nasłuchałam się go w dzieciństwie i młodości. Mnie wpajała tradycyjne wartości, głosząc feministyczne hasła. Matka, porzucona przez mojego ojca, nigdy nie przestawała obarczać winą; naprzemiennie siebie, byłego męża i wszystkich wokół. Dlatego mnie wychowywała na grzeczną, cichą, zgodną dziewczynkę, aby ów wybrany, ukochany do grobowej deski nigdy nie musiał mnie porzucać. Grzeczność przede wszystkim i nade wszystko. Po pierwsze, po drugie, po ostatnie! Bądź grzeczną dziewczynką w szkole, to nauczyciele cię polubią. Bądź grzeczna na podwórku, w kościele, na kolonii, na dyskotece, na wizycie rodzinnej, na spacerze, w autobusie... Bądź grzeczna, bądź grzeczna! Statystycznie te dwa wyrazy zdominowały matczyne wypowiedzi.
– No i mi wykrakałaś, mamusiu... – wypowiedziałam smętnie, zamykając bramę wjazdową jak automat.
Weszłam do domu, powłócząc nogami, niczym powracający z przegranego boju rycerz. Zakluczyłam drzwi i oparłam się o nie plecami, rozglądając się ze smutkiem po zagraconym przedpokoju. Nasze zimowe kurtki, jeszcze nie schowane na strychu, obciążały wiekowy wieszak. Zimowe obuwie zagracało większą część podłogi, niemo świadcząc o mojej marnej kondycji jako idealnej pani domu. Reprezentacyjną kobietą życia również nie byłam, sądząc po mojej rozciągniętej pidżamie w krasnale, a było już po południu. Fakt, ostatnimi czasy Waldemar sknerzył mi na wszystko, wydzielał marne grosze na dom, wymagając jednocześnie ponad miarę, ale nawet nie buntowałam się przeciw takiemu traktowaniu. Przyjęłam rolę kury domowej i nie czułam się w niej fatalnie, ale żebrać u niego o pieniądze, czy nawet słusznie się upominać, to przekraczało moje wyobrażenie. Po prostu czyniłam cuda, abyśmy nie chodziły głodne, bo przecież mój mąż bywał na biznesowych „lunchach” i mógł z pogardą spoglądać na domową pomidorową czy kapuśniak. A o mielonych, które wcześniej tak uwielbiał, wypowiadał się teraz, że to dość obciachowe polskie danie.
Nagle z niespodziewanym zapałem rzuciłam się, aby to wszystko posprzątać, wreszcie poskładać w pojemniki i złożyć na strychu. Zajęło mi to zaledwie pół godziny i już ponownie stałam pośrodku przedpokoju. Tym razem idealnie wysprzątanego, ale magia porządków nie zadziałała. Waldemar nie pojawił się w progu, by z zachwytem zlustrować wysprzątany hol, porwać mnie w ramiona i powrócić na łono rodziny.
– No i co teraz? – rzuciłam z rozpaczą swemu zużytemu odbiciu w lustrze w holu. – Grzeczne dziewczynki nawet nie myślą, aby sikać do zniczy!
Co powiedziawszy, wybuchnęłam słusznym płaczem, rozdzierającym serca wrażliwszych sąsiadów. Potem przez dwie godziny użalałam się nad sobą, by przed samym powrotem córek ze szkoły wyskoczyć z pościeli z postanowieniem:
– Już nigdy! Nigdy! – krzyczałam z zaciśniętymi zębami, grożąc oknu w sypialni. – Nigdy nie będę grzeczna, mamo! I cały świecie!
Wysmarkałam nos, umyłam twarz i zeszłam na dół w samą porę, by powitać moje dwie przecudowne córki.
– Mamo, co na obiad? – Tomira jako pierwsza wpadła do domu i od razu penetrowała wnętrze lodówki.
Jak zwykle potknęłam się o plecak w motyle, który niedbale rzucała w przejściu. Dopiero teraz do domu dotarła Elwira, ciężko dysząc.
– Cześć! – rzuciła od niechcenia w moją stronę. – Próbowałam ją dogonić, ale... nie udało mi się.
– Umyjcie ręce – odpowiedziałam, nieco rozczarowana brakiem spostrzegawczości u córek, które nie skomentowały uporządkowanego przedpokoju.
Niczym znakomicie zaprogramowany robot, ruszyłam do kuchni. Dziewczynki wróciły z łazienki i usiadły przy małym kuchennym stole.
– Już grzeję krupnik – poinformowałam beznamiętnie.
– Znowu krupnik? – wyjęczała niezadowolona Tomira. – Mogę pominąć zupę i zacząć od głównego dania? Widziałam mielone w lodówce.
– Boże! Ileż ona mieści tego jedzenia? – Elwira oburzyła się i teatralnie złapała się za głowę.
– A co to za puste miejsce? – Spostrzegawcza Tomira wskazała na dziurę w meblach po zmywarce.
Oparłam się tyłem o blat zlewozmywaka i przyjrzałam się moim córkom. Czas odbyć poważną rozmowę. Jak zwykle wsparłam się obfitą lekturą na ten temat, więc powinno pójść profesjonalnie i bez emocji.
– Tato wziął ze sobą zmywarkę – zaczęłam. – Wziął również pralkę i telewizor.
– W delegację? – wtrąciła ze zdumieniem Elwira.
Mimowolnie parsknęłam śmiechem, ale błyskawicznie się zdyscyplinowałam. Przecież od tej rozmowy zależy, czy nasze córki nie pozostaną straumatyzowane do końca życia! Rozwód rodziców to katastrofa, szczególnie w okresie dojrzewania. Próby samobójcze, złe towarzystwo, sekty, narkotyki... Wszystko to czyhało na moje ukochane bliźniaczki!
– No... nie w delegację – sprostowałam, zbierając się powoli.
– Kurczę! – wykrzyknęła Tomira. – Rozwodzicie się? Serio?
Zatkało mnie zupełnie i musiałam prezentować całkiem ogłupiałą minę, bo obie parsknęły śmiechem.
– Skąd wiecie?! Ojciec wam powiedział?!
– Mamo, to nudne! – prychnęła Tomira. – Wszyscy się rozwodzą. Możesz już podać te kotlety?
Elwira ponownie złapała się za głowę, a ja poprawiłam:
– Najpierw krupnik.
– No, dooooobra...
I tyle w kwestii poważnych rozmów z nastoletnimi córkami.