Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Adrianna ma wyjątkowy dar – kłopoty to jej specjalność!
Niektórzy twierdzą, że praca asystentki na poczcie musi być nudna. Nic bardziej mylnego! To właśnie tam, w najmniej oczekiwanym momencie Adriannę spotka… Ale o tym właśnie jest ta historia.
W połączeniu z ekscentryczną rodziną i równie nietuzinkowymi przyjaciółkami, z przyprawą pikantnej przeszłości dziadków, która nagle niebezpiecznie wkracza w życie bohaterki, powstała pełna humoru i zwrotów akcji powieść, w której miłość niejedno ma imię.
Tego nie da się opowiedzieć, to trzeba przeczytać.
Oto komedia romantyczna. Zabawna opowieść o perypetiach (nie tylko) miłosnych i przewrotności losu, który potrafi łączyć zarówno dwa różne światy, jak i przeszłość z przyszłością. Autorka pokazuje, że czasem warto pozawracać głowę sobie i innym, by wprowadzić swoje życie na całkiem nowe tory.
Katarzyna Stec, dlaLejdis.pl
Zagadki na miarę Przygód Sherlocka Holmesa, miłosne dylematy rodem z Dumy i uprzedzenia, mnóstwo humoru jak w Dzienniku Bridget Jones. Przygody Adrianny Grabczyńskiej potrójnie zawrócą Ci w głowie!
Magdalena Ignatowicz, ofeminin.pl
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 513
Miasto powoli wracało do codzienności. Był już drugi dzień stycznia, a pozostałości po szampańskiej zabawie zalegały legnickie ulice. Szczególnie zaśmiecony pozostał rynek, choć włodarze miasta nie zorganizowali żadnej zabawy w tym miejscu wzorem swych dolnośląskich sąsiadów. Mieszkańcy wiedzeni wewnętrzną potrzebą podzielenia się noworocznymi życzeniami z resztą legnickiej braci przybyli licznie na rynek. Niestety, nawet szczere intencje i szampańskie humory potrafił zepsuć brak zainteresowania ze strony prezydenta i obfite przekleństwa mieszkańców okolicznych bloków, którzy czasy beztroskiej zabawy mieli już za sobą i teraz ubliżali jedynie przybyłym, którzy święty spokój ich jesieni życia chcieli awanturniczo zakłócić. Nie pojawił się prezydent ani żaden z wybranych gromadnie radnych, którzy tak niedawno wypełniali każdy zaułek miasta, by pozyskać głosy wyborców. Uśmiechali się z plakatów i ulotek, prześcigając się w pomysłach na lepsze jutro dla Legnicy i jej mieszkańców. Najpewniej tej wyjątkowej nocy woleli spotkać się w swym elitarnym gronie… A jednak całkiem nie zatracili się w zabawie, bo pamiętając o swych wyborcach, wysyłali „zbrojne" ramię miasta w postaci strażników miejskich. Zamiast noworocznych życzeń mieli do zaoferowania mandaty za zakłócanie porządku publicznego. Nic dziwnego, że w braci legnickiej, w dobrej wierze przybyłej na rynek, zawrzała krew. Efektem wielkiego oburzenia było kilka przewróconych śmietników, rozbite butelki, porzucone resztki po fajerwerkach, rozbita szyba wystawowa i przepełniona izba wytrzeźwień.
Legnica spała smacznie drugiego stycznia, który szczęśliwie wypadał w piątek i kto tylko mógł, wziął dodatkowy dzień urlopu, by albo kontynuować zabawę, albo odpoczywać po świątecznej gorączce, której wspomnienie jeszcze pozostawało żywe. Odsypiano cały rok, a spało się w tym mieście znacznie lepiej niż w jakimkolwiek innym. Odgórnie dbano o dobry sen mieszkańców, pozbywając się z centrum urokliwych knajpek i wszelkich punktów rozrywki, a tym pozostałym lokalom nakazano działalność do dwudziestej drugiej. W końcu to Legnica, gdzie można jedynie legnąć dla spokojności, a nie uprawiać zgubną rozrywkę!
Nieliczni przechodnie, zręcznie omijając nieuprzątnięty jeszcze przez miejskie służby noworoczny śmietnik, przemierzali pospiesznie legnickie ulice. Kulili się z zimna, idąc piechotą bądź podkręcając ogrzewanie w swoich samochodach, i przeklinali bezlitosny kapitalistyczny porządek świata, który zmusił ich do wyjścia z domu.
To było jak porażenie prądem albo uderzenie pioruna w słoneczny dzień. Może jeszcze jak zgrzyt żelaza po szkle czy widok kosmity z czułkami spacerującego po mieście. W każdym razie całkowite zaskoczenie. Pierwszy raz miał do czynienia z czymś takim i przyznał przed sobą uczciwie, że zupełnie nie wiedział, co z tym zrobić.
Kto by się spodziewał, że w drugi dzień roku, kiedy społeczność leniwie wracała do życia po hucznych obchodach zakończenia roku, po sylwestrowym kacu, resztkach wypitego alkoholu krążącego jeszcze w organizmie, że w taki dzień nastąpi owo nieoczekiwane porażenie? Nie pojawiły się żadne znaki na niebie ani na ziemi zwiastujące nadejście zmian. Nie było przepowiedni nad kołyską dziecięcia, która przypieczętowałaby jego przyszły los. Ot, zwykły dzień roboczy. Na dodatek piątek.
Gdy Waldemar Brańczyk wszedł do opustoszałego biura, przypomniał sobie właśnie, że dał swojej asystentce wolne aż do piątego stycznia. Zaklął pod nosem, bo uświadomił sobie także, że nie tylko ma pilne dokumenty do uzupełnienia, ale trzeba je koniecznie ekspresowo wysłać. Oczywiście nikt poza nim nie pojawił się w biurze i stanęła przed nim perspektywa stania w kolejce na pobliskiej poczcie. Doskonale pamiętał jeszcze z jakichś zamierzchłych czasów, gdy samodzielnie wysyłał listy, że sytuacja na poczcie nie będzie kolorowa. Daria, asystentka, nie raz wspominała, jakie dantejskie sceny tam się dzieją i ile czasu pochłania pobyt w tej instytucji. Teraz mógł jedynie żałować, że nie słuchał, jak proponowała usługi kuriera. Naprawdę nie miał głowy do takich drobiazgów. Do dziś w ogóle pocztą się nie interesował.
Podczas gdy współpracownicy leczyli kaca, a być może przedłużali zabawy noworoczne, Waldemar siedział już za swoim biurkiem i uruchamiał laptopa. Wprawdzie także przebalował tegorocznego sylwestra, ale obowiązkowo pojawił się w pracy. Pomimo krótkiego snu nie czuł się zmęczony. Wręcz przeciwnie, pełen świeżych sił i zapału zabrał się do pracy. Skoro ma zdążyć jeszcze na pocztę… Nie darmo określano go jako pracoholika, któremu grozi zamieszkanie w biurze na stałe. Podobno jego systematyczność, zorganizowanie i opanowanie nazywano także cechą terminatora, ale nie zwykł się przejmować ludzkim gadaniem. Szczególnie pokątnym.
Komputer uruchamiał się leniwie. Chwilę trwało, zanim zamigał ekran logowania się do systemu, więc Waldek wspomniał sylwestrowy wieczór. Bal naprawdę się udał, a Ewelina wręcz promieniała swoją urodą. Tak, jest piękna i potrafi się odnaleźć w towarzystwie. Wszyscy za nią przepadają… Ile to już są razem? Trzy lata będzie w marcu. Trzy lata. Może najwyższy czas się zaręczyć? Może… Tyle że Waldek nie czuł takiej konieczności. Czy nie lepiej jest tak, jak jest? Ewelina także nie sprawia wrażenia, jakby zależało jej na małżeństwie.
Otworzył dokument, który miał poprawić, i już nie zawracając sobie głowy innymi tematami, skupił się na pracy.
Ledwie skończył dokumentację, gdy zadzwonił telefon na biurku.
— Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku! — głos w słuchawce najwyraźniej nadal był w szampańskim nastroju. Waldek w lot zidentyfikował rozmówcę. To jego przyjaciel, Krzysztof, z którym w tym roku wyjątkowo nie spędzał sylwestra. Między innymi z powodu zamiłowania przyjaciela do ostrej popijawy, co dla niemal niepijącego w ogóle Waldka było naprawdę kłopotliwe. Ponadto Ewelina prosiła, aby nie zapraszać Krzysztofa, którego nadmierna alkoholowa szczerość, a także niepohamowany apetyt na kobiety mogły przynieść jedynie kompromitację. Grono zaproszonych na bal gości dofinansowywało hojnie jej fundację i nic dziwnego, że nie chciała stracić cennych sponsorów. Tymczasem Krzysztof spędził sylwestrową noc w męskim towarzystwie i, jak można sądzić po głosie, tradycyjnie zalał się niemal w trupa. Waldek przypuszczał, że przyjaciel nawet nie odespał minionej zabawy i dzwoni jeszcze w alkoholowych oparach.
— Dziękuję — odpowiedział, przytrzymując ramieniem słuchawkę przy uchu, zaczął bowiem składać na kupki dokumenty do wysłania. — Również życzę ci wszystkiego najlepszego. Jak się bawiłeś? Jeśli sądzić po głosie, to zabawa jeszcze się nie skończyła.
— Jakbyś tu był, Waldi! — roześmiał się Krzysztof. — Jakbyś tu był! Weekend dopiero się zaczyna i mam nadzieję, że jeszcze wspólnie uczcimy Nowy Rok!
— Myślę, że uda mi się… — zaczął Waldek, rozglądając się za kopertami, które obiecała przygotować jego asystentka — z tobą spotkać.
— Tylko mi nie wciskaj, jak bardzo jesteś zajęty! — przerwał mu Krzysztof. — Rzucaj w cholerę tę robotę! Ile można orać i orać?!
Łatwo mu mówić, pomyślał Waldek. Krzysztof był wziętym adwokatem, zarabiał mnóstwo pieniędzy. Prowadził jednak swoją kancelarię bez entuzjazmu, był bowiem typem lekkoducha, który na propozycję pracy pluje przesądnie przez lewe ramię. Swobodnie mógł sobie pozwolić na rozrywkowe życie i wybieranie klientów, wspierany dodatkowo przez bogatą i wpływową rodzinę. Waldek trochę mu zazdrościł łatwego startu i mnóstwa wolnego czasu. Krzysztof również trwał mężnie w stanie bezżennym, aczkolwiek na brak damskiego towarzystwa nigdy nie narzekał. W towarzystwie miał opinię, że żadnej kobiecie nie przepuścił, i jeżeli sobie jakąś namierzył, to na pewno prędzej czy później ją upolował.
— Wpadłem tylko na chwilę, bo muszę wysłać pilne papiery — tłumaczył się Waldek. Ze słuchawką przy uchu przeszedł do recepcji, aby przeszukać biurko. Może tam znajdzie te przeklęte koperty!
— Jasne! — parsknął niedowierzająco Krzysztof. — Albo praca, albo ta Ewelina! Zawsze przeszkoda, by nie spotkać się ze starym kumplem! Tylko nie odpowiadaj w stylu: zadzwonię do ciebie. Wystarczy, że sam nadużywam tego zwrotu.
— Robisz mi wymówki niczym zaniedbana kochanka — zażartował Waldek. W recepcji nie znalazł kopert. Gdzie one mogą jeszcze być? Może w pokoju z kserokopiarką? Nie przerywając rozmowy, ruszył w tamtym kierunku. W drodze zerknął na wiszący zegar. Do której może być dzisiaj czynna poczta?
— Raczej zaniedbany przyjaciel — poprawił Krzysztof i przeciągle ziewnął w słuchawkę. — Chyba czas zregenerować organizm i przygotować się na kontynuację dobrej rozrywki. Idziemy wieczorem do „Mad Maxa" z Marcinem i Robertem. Mam nadzieję, pracusiu, że dołączysz do nas?
— Zobaczymy, co się da zrobić — wymijająco odpowiedział Waldek, coraz bardziej wściekły, bo w pokoju z ksero nie znalazł nic poza kserokopiarką i ryzą papieru. W dodatku nie uśmiechała mu się wizja spędzenia nocy w hałaśliwym lokalu z przylepiającymi się na każdym kroku panienkami bardziej rozebranymi niż ubranymi. Chociaż „Mad Max" uchodził za elitarny i drogi, to przyciągał także chętne i łatwe dziewczyny szukające sponsora, które nierzadko nie osiągnęły jeszcze pełnoletności. Zdecydowanie wolał spokojniejsze knajpy, gdzie można było spokojnie napić się i porozmawiać.
— Ok. To jeszcze raz wszystkiego najlepszego i nie przepracuj się. Pamiętaj, jaki pierwszy dzień nowego roku, taki cały rok, więc nie marnuj go w pracy! Cześć! — rzucił Krzysztof i nie czekając na odpowiedź, zakończył połączenie.
Waldek wcale się tym nie przejął. Jego myśli zajmowały ukryte gdzieś koperty. Na pewno leżą na wierzchu i śmieją się z tych poszukiwań. Przełożył dokumenty do wysłania na parapet i wtedy dopiero je dostrzegł. Potrzebował dwóch, ale przezorna asystentka, skarb prawdziwy w firmie, przygotowała cztery. Spakował się i wybiegł pospiesznie z biura. Miał nadzieję, że zdąży na umówione spotkanie z Eweliną, ale gdy tylko zobaczył rozmiar kolejki na poczcie, stwierdził, że może nie zdążyć nawet do „Mad Maxa". Jego koledzy ze śpiewem na ustach będą opuszczali lokal nad ranem, a on jeszcze będzie stał w tym niekończącym się pocztowym ogonku! Że też nie zdecydował się na usługi kurierskie! Dwudziesty pierwszy wiek, a na tej poczcie nic się nie zmieniło od czasów komuny! Zupełnie jak w Misiu Stanisława Barei!
— Nie ma to jak zacząć dzień od udanego poranka, a poranek od urokliwych widoków! — rzuciła filozoficznie Paulina.
Wytupałam śnieg z butów i mogłam zająć się przyczyną takiego nastroju mojej koleżanki. Akurat otworzyła drzwi wejściowe na naszą pocztę od strony klientów i zastygła, patrząc przed siebie. Ponieważ stała mi na drodze, zasłoniwszy widok, wychyliłam się lekko zza jej pleców i też zamarłam w niemym podziwie. O balustradę, na wprost drzwi wejściowych, oparta była miotła. Tuż obok stało blaszane wiadro z brunatną zawartością. Jednak nie ten zestaw był powodem naszego zachwytu, lecz równo rozłożona na balustradzie, cudownie uszargana, gustownie wygnieciona i ekstrawagancko wyciągnięta szmata do podłogi.
— Aż się chce wejść na pocztę! — wykrzyknęła Kasia. Pochłonięte niecodziennym estetycznym zjawiskiem nawet nie usłyszałyśmy, jak pojawiła się za naszymi plecami. Teraz obie wzdrygnęłyśmy się, jakby czar prysł, a słowa Kaśki zdjęły z nas tajemnicze zaklęcie.
— Co się stało Florce? Umarła czy inna cholera? — spytała szczerze zmartwiona Paulina.
— Dlaczego?! — przeraziłam się, że oprócz brudnej szmaty gdzieś w pobliżu odkryjemy trupa naszej sprzątaczki ułożonego równie pięknie w śmiertelnej pozie.
— Bo tak narażać się Dizelce? — tym razem Kaśka rzuciła pytanie w przestrzeń.
Wszystkie trzy doskonale oceniłyśmy ryzyko, jakie Florentyna, nasza sprzątaczka, podjęła, narażając się naszej kierowniczce zwanej Dizelką. Oczywiście pod tym pseudonimem występowała jedynie służbowo i w kuluarach oraz bez świadomości, jakim to mianem obdarzył ją podległy jej personel. A zasłużyła sobie na to nieustannym pokrzykiwaniem, które Witek, nasz listonosz, mający przeważnie motoryzacyjne skojarzenia, określił jako rzężenie starego silnika Diesla.
— Może spędzała sylwestra na poczcie i ostro się jej zabalowało? — wysunęła przypuszczenie Kasia. Z miejsca odrzuciłyśmy tę wątpliwą hipotezę, gdyż Florentyna Pyt jest znana z balowania, ale bynajmniej nie w pracy!
— A może nagle odkryła w sobie zamiłowanie do turpizmu — wyjaśniłam fachowo moim koleżankom.
Kaśka popukała palcem we własne czoło i poprawiła mnie:
— Trupizmu chyba. Ktoś tutaj na pewno będzie trupem. Albo Dizelka, gdy zobaczy to arcydzieło, albo Florka, gdy Dizelka przeżyje zafundowany jej wstrząs estetyczny.
— Masz rację — przyznała Paulina zdjęta współczuciem. — Lepiej ukryjmy tę szmatę. Florka przyjdzie do pracy o dwunastej. Może być kiepsko, gdy Dizelka to zobaczy.
W celu zapobieżenia rozlewowi krwi, któremu zawsze się sprzeciwiała, ruszyła w kierunku kompozycji szmatowej, aby ją natychmiast zlikwidować.
Złapałam ją za ramię z okrzykiem:
— Stój! A jeśli to jest taki celowy zabieg artystyczny?
Kaśka ponownie wykorzystała własne czoło i palec, aby zobrazować charakter moich pomysłów
— Kretynko! Nasza Florka artystką?! Raczej samobójczynią.
Paulina tymczasem już była przy balustradzie i dwoma palcami, nie kryjąc swoich uczuć do brudnej materii, zrzuciła szmatę na podłogę. Ostatecznie dzieło zostało kopnięte w kąt za kwiaty doniczkowe, gdzie rozłożysta diffienbachia stanowiła doskonałe zamaskowanie. Kaśka przeniosła w tamten kąt również wiadro i miotłę.
Stałyśmy jeszcze w holu, rozglądając się niepewnie. Kaśka na wszelki wypadek przesunęła bluszcz, narażając biedaka na toksyczne towarzystwo. Jednak obie rośliny przytulone do siebie dawały gwarancję doskonałej kryjówki.
— Dzień dobry!!! — ryknęła z tyłu nasza kierowniczka. Na ów głos niczym posłuszni żołnierze stanęłyśmy wszystkie trzy na baczność. To nasza Dizelka, wiedźma pierwszej klasy, zaskoczyła nas w holu. — Dlaczego jeszcze nie weszłyście do środka?
Szukałyśmy w sobie jakiejś sensownej wymówki, co potrwało dłuższą chwilę. Zniecierpliwiona brakiem odpowiedzi machnęła w końcu ręką i kazała nam niezwłocznie iść do pracy. Jak karna załoga ruszyłyśmy prawie defiladowym krokiem z pieśnią chwalebną na ustach.
Niestety, nie było to moje ostatnie spotkanie z Dizelką. Ledwie zdążyłam się rozebrać, gdy zawołała mnie do siebie. Zza biurka patrzyła złym spojrzeniem i celowo nie pozwoliła usiąść. Na stojąco dostałam reprymendę za wydanie przesyłki bez wyraźnego podpisu. A przecież tyle razy mówiła do mnie i do innych, że klient ma wpisać wyraźnie imię i nazwisko oraz datę! Tymczasem tutaj, czyli we wskazanym i kontrolowanym wnikliwie przez nią dokumencie, wpisano jakiś bazgroł nijak nieidentyfikujący klienta! Taki bazgroł każdy może wstawić i cześć! Już ona, jako kierowniczka, wyciągnie z tego konsekwencje!
Nie wątpię. Z powodu nieczytelnego podpisu klienta świat jutro albo nawet i dziś legnie w gruzach. To straszne! Rozumiem procedury, ale pomyłka zdarza się każdemu! Co za koszmarna baba! Cokolwiek bym zrobiła, to i tak znajdzie powód, aby się na mnie wyżyć i wykrzyczeć całą złość! Koszmar! Przecież zwrócić komuś uwagę można w sposób grzeczniejszy i subtelniejszy i ta uwaga dotrze znacznie lepiej do inteligentnego człowieka niż prostackie wrzaski!
Usiadłam przy okienku i włączyłam komputer. Nie ma to jak dobrze zacząć dzień od budującej rozmowy z kierowniczką.
— Nie martw się — poklepał mnie po ramieniu nasz listonosz Witek. — Przejdzie jej.
— Jej na pewno tak, bo za chwilę przyleci tutaj słodka jak cukierek i zacznie mi masować plecy, wciskając gadkę, jak to nie warto się denerwować byle czym — parsknęłam, próbując się uspokoić.
Witek roześmiał się pełen zrozumienia. Wszyscy pracujący na naszej poczcie doskonale wiedzieli o podwójnym obliczu naszej szefowej. Niektórzy aż za dobrze się przekonywali o jej trudnym charakterze i niekomunikatywnym usposobieniu. Zwalniali się lub prosili o przeniesienie na mniej stresujący oddział. Bywały przypadki, że swoim nieobliczalnym zachowaniem doprowadzała pracowników do płaczu albo nawet depresji. Na wszystkie skargi na naszą Jaśnie Wielmożną centrala pozostawała głucha. Oczywiście ceniono ją jako znakomitego fachowca, doświadczonego pracownika i gdy jeszcze po naszej skardze dostała medal za wieloletnie zasługi dla Poczty Polskiej, to szczęki nam wszystkim poopadały. Zatem trzeba było albo pogodzić się z doskonale zabezpieczoną szerokimi plecami, apodyktyczną szefową, albo zwyczajnie szukać szczęścia zawodowego gdzieś indziej.
Komputer domagał się hasła dostępu, więc szybko poklepałam w klawiaturę. Tymczasem na poczcie pojawili się już pierwsi klienci i ustawili się przed moim okienkiem. Pierwszy w kolejce, staruszek w ciemnych okularach à la Jaruzelski, już podsunął mi pod nos swoje rachunki.
A zatem zaczynamy ten uroczy dzień, pomyślałam, uśmiechając się uprzejmie do staruszka. Tyle że on wcale nie był w dobrym nastroju i nie tylko nie odpowiedział uśmiechem, ale popędzał mnie niezadowolony z moich rzekomo powolnych ruchów.
No, to trzeba się pogodzić, że ten dzień nie będzie należał do kategorii najszczęśliwszych w moim życiu, pomyślałam ze smutkiem, a nawet rozpaczą, i powróciłam do szarej, pocztowej egzystencji.
Gdzieś około dwunastej wybuchło zamieszanie. Jak zwykle w momencie gdy Paulina zamykała okienko, aby pójść na zasłużoną przerwę. Wszystkim wydaje się, że my, pocztowcy, w ogóle nie jemy, nie odpoczywamy ani nie wydalamy, tylko bez przerwy pracujemy dla społeczeństwa! Przyzwyczaiłyśmy się już do zamieszania, jakie wywołuje należna nam przerwa. Zatem to ja przyjęłam wszelkie złośliwe głośne i te wypowiadane pod nosem komentarze na temat nieróbstwa panienek z poczty. OK. Wzięłam to na klatę. Ze wszystkich sił starałam się być głucha i dzielnie wykonywałam swoje obowiązki, z uśmiechem szczęścia na ustach. Facet z przesyłką do odebrania nie miał żadnego dokumentu potwierdzającego tożsamość i z pretensjami, że ma w dupie ten zbiurokratyzowany kraj, odszedł bez przesyłki, ale za to przeklinając mnie, pocztę i cały pierdolony, jak się wyraził, kraj! Tupet ludzki nie ma granic, tak jak głupota. Następni klienci mieli rachunki do zapłacenia, listy polecone, ot zwykła codzienność. No i masz!
Przed okienkiem pojawił się staruszek, podając rachunek za energię elektryczną i telefon. Za nim niecierpliwie wiercił się elegancki przystojniak z kopertami w dłoni. Nordycki typ: wysoki blondyn o niebieskich oczach i pewnym siebie spojrzeniu. Pośpiech i zniecierpliwienie parowały z niego wszelkimi porami. Ponadto sprawiał wrażenie, jakby wizyta na poczcie, stanie w ogonku pośród tłumu było poniżej jego godności. Tymczasem staruszek przypomniał sobie, że ma jeszcze jeden rachunek do zapłacenia. Począł leniwie przeszukiwać kieszenie, czym doprowadził niemal do pasji stojących w ogonku pozostałych klientów.
— Panie, nie tamuj pan kolejki! — krzyknął ktoś spod drzwi wyjściowych.
Staruszek zdenerwował się jeszcze bardziej, jego ruchy robiły się coraz bardziej nerwowe. Daremnie jednak przeszukiwał płaszcz. W dwóch kieszeniach nie znalazł niczego, więc począł się nerwowo rozpinać, by w pozostałej pod spodem garderobie odnaleźć zagubiony rachunek.
— Do cholery, czy nie można na tej poczcie obsługiwać szybciej?! — wykrzyknął w moją stronę elegancik.
Nie mogłam obsłużyć następnego klienta dopóty, dopóki staruszek nie opłaci wklepanych już do systemu rachunków. Ale moje tłumaczenia nikogo nie interesowały. Przystojniak parskał pełen szczerego oburzenia i pozostałym w ogonku udzieliło się jego niezadowolenie. Złowrogie pomruki wypełniły cały nasz oddział.
— Przecież to jest niemożliwe, by w dwudziestym pierwszym wieku człowiek stał w kolejce godzinami jak za komuny!
Milczałam, bo ostatnią rzeczą, na jaką mogłam się zdobyć, to wdawanie się w dyskusje tego rodzaju.
— Halo! Halo! — wołał elegancik, podczas gdy staruszek mocował się nadal z guzikami własnego płaszcza. — Czy pani mnie słyszy?! Proszę poprosić kogoś do drugiego okienka! Przerwy sobie robicie w godzinach szczytu!
— Proszę się nie denerwować — zwróciłam się spokojnie do staruszka. — Może zostawił pan ten rachunek w domu?
— Do wszystkich się pani tak wdzięczy? — zadrwił elegancik.
Staruszek tymczasem poddał się i przerwał poszukiwania dodatkowego rachunku. Położył na blacie pieniądze. Przyszła kolej na przystojniaka w drogim, niewątpliwie, płaszczu.
— Słucham pana — powiedziałam opanowanym głosem, chociaż wszystko się we mnie gotowało. Ale poczekaj, zniszczę cię tą samą bronią!
— Wreszcie! — parsknął głośno i ostentacyjnie rzucił na blat dwie wielkie koperty.
— A co jest powodem, że jest pan taki niemiły? — spytałam najniewinniej, jak potrafiłam.
— Ja? Ja jestem niemiły?! Czekam tutaj już dobre pół godziny w kolejce! Tymczasem jedna damulka z tej zapyziałej poczty idzie na przerwę tuż przed moim nosem, a druga romansuje z klientami!
— Proszę pana — mówiłam spokojnie, ważąc listy. — Jeśli chce pan złożyć skargę na mój sposób traktowania klienta, to zapraszam do kierowniczki. Skoro to jest powód pana zdenerwowania, to proszę bardzo. To mają być polecone listy czy zwykłe?
— Skargę! Oczywiście, że złożę! Jest pani bezczelna.
— Panie, do ciężkiej cholery! — ktoś z kolejki stracił cierpliwość.
Doskonale wiedziałam, że przedłużanie rozmowy przy okienku na pewno zirytuje kogoś w ogonku. Powoli osiągałam swój cel. Pstryczek w nos temu wypacykowanemu gogusiowi należał się jak nic!
— Kupuj pan znaczki albo spierdalaj z kolejki! Ludzie czekają! — rzucił ktoś z końca.
— Właśnie! — przyłączył się jakiś damski głos. — Buc jakiś, tamuje ruch!
— Won do domu, pijaku! — odezwały się inne głosy i z trudem ukryłam uśmiech zadowolenia.
— Polecone czy zwykłe? — powtórzyłam z przesadną słodyczą.
— Polecone — odparł jakby pokorniej.
— Wypełnił pan blankiet?
— Jaki blankiet?! — wykrzyknął.
— Na list polecony niezbędny jest blankiet. Proszę wypełnić, jeśli jeszcze pan tego nie uczynił. Tymczasem obsłużę następną osobę.
— O nie! Nie zrezygnuję z kolejki! Zbyt długo tutaj stoję!
Kolejka tymczasem bardzo chciała zrezygnować z niego. Ponownie ozwały się głosy pełne niezadowolenia, oburzenia i pomysły na wyrzucenie „miny kolejkowej". Elegancki blondyn spokorniał i poprosił już ciszej o ten blankiet. Podsunęłam mu dwa, nie mogąc sobie odmówić ostatniego słowa:
— Dam na wszelki wypadek cztery, gdyby się pan pomylił.
Za swą zuchwałość zostałam ukarana niemal natychmiast. Pękła mi spinka we włosach. Moje rude, pokręcone i bujne włosy, które zawsze z trudem spinałam, aby nie utrudniały widoczności, teraz rozsypały się po twarzy i ramionach. Straciłam widoczność. Daremnie próbowałam walczyć z żywiołem i odgarniać moje włosy z twarzy. Niestety, nie z nimi te numery! Opadały ze wszystkich stron zupełnie niezdyscyplinowane! Schyliłam się pod biurko, aby poszukać spinki i możliwie ogarnąć bałagan na głowie uniemożliwiający mi dalszą pracę.
— Co pani wyprawia? — spytał mężczyzna, który podszedł do okienka.
— Spinka do włosów mi pękła — odpowiedziałam spod blatu.
— Co się stało? Co się stało? — słyszałam głosy w zniecierpliwionej kolejce.
— Gumka dziewczynie pękła — odpowiedział dziarsko facet.
— W majtkach? Pewnie z emocji, jak się ten staruszek tutaj zaczął rozbierać — krzyknął ktoś w tłumie i cała kolejka wybuchła śmiechem.
Nie zwracając uwagi na ogólne rozbawienie moim kosztem, pełzałam na czworakach po podłodze prawie z nosem przy powierzchni niczym krótkowidz. Wreszcie odnalazłam, a najpierw wymacałam spinkę. Tyle że nie nadawała się do użytku. Gapiąc się na wybrakowany mechanizm zapinający, przypomniałam sobie, że w szufladzie mam jakieś wsuwki. O dziwo, były tam, gdzie je kiedyś rzuciłam. Podniosłam się i wróciłam na miejsce z przynajmniej opanowaną grzywką. I co ujrzałam? Społeczność kolejkową pokładającą się ze śmiechu. Facet od żartu o majtkach z szerokim uśmiechem wydawał z siebie coś, co z założeniami miało być śmiechem, ale przypominało piskliwe pojękiwanie torturowanego człowieka. Za nim cała kolejka głośno rechotała, a tuż obok mnie niemiły elegancik z czystymi blankietami w dłoni i rozdziawioną buzią stał wpatrzony we mnie jak w odnalezioną po latach bliską krewną.
Nie ma to jak zacząć dobrze dzień!
Waldemar Brańczyk czuł się jak ostatni kretyn. Choć nie lubił tego uczucia (a kto lubi?), nic nie mógł na to poradzić. Przez dłuższą chwilę stał jak zaczarowany pośrodku poczty i zwyczajnie nie mógł oderwać oczu od dziewczyny. Co prawda zniknęła na chwilę z widoku, ale wrażenie pozostało i całkowicie unieruchamiało. Wciąż widział eksplozję pięknych płomiennorudych włosów, opadających we wszystkie strony w postaci drobnych sprężynek. Niewiarygodne było dla niego samego, że kroku nie mógł uczynić, zanim dziewczyna nie uporządkowała wreszcie tego cudownego bałaganu na głowie. Z trudem powstrzymał się przed głośnym protestem, aby zostawiła włosy, tak jak są. Jeszcze przez chwilę przyglądał się uważnie dziewczynie, a potem usiadł przy stoliku, aby wypełnić blankiety. Dobrze, że dostał więcej, ponieważ pierwszy wypełnił błędnie, nie mogąc skupić myśli na tak prostej czynności. Przed oczami wciąż miał niecodzienny widok, którego stał się świadkiem i niewolnikiem.
Bez protestów ustawił się na końcu ogonka, choć mógł od razu podejść do okienka. Wykorzystał czas na pilną, aczkolwiek ukradkową, obserwację dziewczyny. Dopiero teraz dostrzegł, jaka jest piękna i jak urokliwie uśmiecha się do każdego petenta. Gdy podszedł bliżej, dojrzał także absolutnie nierzeczywiste szmaragdowe oczy. Oto dziewczyna bezwarunkowo wyjątkowa i Waldek pozostał pod piorunującym wrażeniem urody Adrianny Grabczyńskiej, jak zdołał przeczytać na plakietce na białej bluzce. Że też musiał się okazać takim gburem i ślepym kretynem!
Nie byłby Waldemarem Brańczykiem, gdyby nie postanowił, że trzeba zatrzeć pierwsze fatalne wrażenie. „Adrianna Grabczyńska — asystent", dla utrwalenia powtórzył w myślach informację z plakietki.
— Babciu, czekamy na ciebie! — zawołałam, uchylając drzwi pokoju dziadków.
Właśnie skończyłyśmy z mamą nakrywać do stołu. Kiedy to tylko było możliwe, czyli gdy w naszym domu obecni byli wszyscy członkowie rodziny, staraliśmy się wspólnie zasiadać do stołu podczas obiadu. Wszyscy już zajęli swoje miejsca, brakowało tylko babci Klementyny. Dziadek Klemens, zajęty kolejną sprzeczką polityczną z moim tatą, nawet nie zauważył nieobecności swej małżonki. Nie było mocnych, poszłam po babcię ja.
— Właśnie się skończył… — oznajmiła konspiracyjnym szeptem babcia, podnosząc się z fotela i wyłączając pilotem telewizor.
Zauważyłam, jak ukradkiem ociera oczy kantem dłoni.
— Ty płaczesz? — szczerze zaniepokoiłam się jej stanem. — Coś ci się stało?
— Cicho! Nie krzycz tak! — skarciła mnie szeptem. — Ta ostatnia scena, gdy się rozstawali… Mój Boże, jak ci Amerykanie potrafią nakręcić scenę rozstania… — westchnęła ciężko i zaszlochała.
Akurat weszłyśmy do pokoju, więc ciche siąpnięcie nosem usłyszeli wszyscy. A już na pewno siedzący najbliżej drzwi dziadek Klemens, który od razu zareagował:
— Znowu się popłakała! — wzburzony uderzył ręką w stół.
— Rany, ale co się stało, mamo?! — moja mama zerwała się z krzesła, omal nie wywracając stołu. Ostatecznie nie grzeszyliśmy nadmiarem przestrzeni. Rozłożony stół wszystkich nas przypierał do ścian, mebli lub drzwi. Ojciec z refleksem w ostatniej chwili pochwycił upadające z obrusu sztućce. Rozlanego kompotu w szklance, niestety, nie uratował i teraz z miną zagubionego dziecka patrzył, jak plama na obrusie się powiększa.
— Nic się nie stało, dziecko! — powiedziała babcia, siadając przy stole z moją i mamy pomocą. Po bohatersku otarła podaną jej przeze mnie serwetką oczy i głośno wysmarkała nos.
— Przepraszam, moi drodzy, ale… — znów uderzyła w płacz i tym razem serwetka posłużyła jako zasłona na całą twarz.
Serce mi się krajało, gdy patrzyłam na drobną siwą kobietę wstrząsaną takim przejmującym szlochaniem.
— Co się stało? Mamo! — odezwał się mój ojciec, który porzuciwszy kłopotliwą obserwację rosnących plam na obrusie, w strasznej ciasnocie wisiał jako trzeci nad płaczącą babcią.
— Poziom intelektualny jej spadł — skomentował dziadek i zaraz obrzuciliśmy go potępiającymi spojrzeniami.
— Jestem zwyczajnie za wrażliwa — wychlipała babcia. — Wybaczcie, kochani. Już się uspokajam.
— Wrażliwa! Akurat! Oglądasz te gnioty, a potem ryczysz i ryczysz!
— Tato, proszę cię — uspokajała mama. — Nie rób awantur.
— Przecież nie mogę zobojętnieć na to, co się dzieje z moją własną żoną! O serce mi chodzi.
— Jakie serce? — zgłupiał mój tata, który wrócił już na swoje miejsce przy stole. — Możemy wreszcie jeść? Jestem głodny.
— Właśnie — przytaknął mu dziadek.
— Mamo, na pewno nic ci nie jest? — dopytywała się troskliwie moja mama, wpatrując się z niepokojem w babcię, która starała się opanować.
— No popłakałam się i co z tego! — wykrzyknęła nagle babcia w stronę dziadka.
Wszyscy podskoczyliśmy razem z nim.
— Wiesz, jakie masz serce, to po co oglądasz te wszystkie zmyślone historie serialowe?! — dziadek nie pozostał obojętny na krzyki żony.
Opadłam na swoje miejsce już spokojniejsza. Zaraz będzie burza, a potem spokój i oboje zapomną, o co w ogóle się kłócili. Sięgnęłam przez stół po półmisek z ziemniakami.
Mama wróciła na swoje miejsce i fuknęła na ojca:
— Czy ty możesz choć raz czegoś nie rozlać?! — to powiedziawszy, chwyciła serwetkę i próbowała opanować mokre plamy na obrusie.
Tato chciał coś powiedzieć, ale wcisnęłam mu do ręki półmisek z ziemniakami. Wystarczy, że ponad naszymi głowami właśnie trwał potężny małżeński sztorm na dwa głosy moich dziadków, więc raczej nie do zniesienia byłaby jeszcze kłótnia rodziców.
— Bo może chcę sobie popłakać! — odpowiedziała babcia. — W moim wieku mam niewiele emocji…
— Akurat! — fuknął dziadek. — W naszym wieku powinniśmy unikać emocji!
— W twoim wieku! — poprawiła babcia. — Jestem od ciebie młodsza! — dodała z niekłamaną satysfakcją.
— Młodsza?! Widzieliście?! — zwrócił się do niewidzialnego audytorium. — Przecież nie o całe pokolenie, tylko o trzy miesiące!
— A jednak zawsze młodsza.
— Tak, niewątpliwie też ładniejsza, zdrowsza i mniej przygarbiona — przedrzeźniał dziadek.
— I mam więcej własnych zębów…
— To już jest cios poniżej pasa — dziadek pogroził babci palcem.
— Pamiętam jeszcze, że tam także się różniliśmy… — babcia z zalotną miną rozejrzała się po wszystkich twarzach.
Uwielbiam swoją rodzinę i te niewinne sprzeczki przed posiłkami albo podczas nich. Nigdy nie kończyły się potężną awanturą, choć często tak się właśnie zaczynały. Dziadkowie w gruncie rzeczy bardzo się kochali i wzajemnie szanowali, co w końcu zdarza się dość rzadko.
Popatrzyłam z czułością na tę ich rozbrajającą starość i pomyślałam, że trudno będzie się z nimi kiedykolwiek rozstać. Od zawsze mieszkaliśmy razem na małej powierzchni osiedlowego M-4, które raczej zaliczać by się mogło do miana klitki niż mieszkania, choć miało trzy pokoje. Mimo wszystko nasza rodzina dawała sobie radę z rodzinnym tłokiem na swój sposób. Moi rodzice bardzo często wyjeżdżali w służbowe podróże. Oboje pracowali na kolei i odkąd pamiętam, częściej ich nie było, niż byli. Właściwie wychowywali mnie właśnie dziadkowie. Częsta nieobecność rodziców bynajmniej nie pozostawiła w moim dzieciństwie żadnej traumy.
Gdy tylko wiosna rzucała pierwsze kokieteryjne mrugnięcia, dziadkowie wybywali na swoją działkę, by tam oddawać się uprawie ziemi. Właściwie to były dwie działki, połączone w jedną w ogromnej tajemnicy przed Związkiem Działkowców. Druga działka oficjalnie była zapisana na moich rodziców, ale oni uprawą ziemi się nie zajmowali. Toteż powiększoną nielegalnie przestrzeń dziadek otoczył wysokim żywopłotem i fikcyjnie podzielił długą, kolorową grządką pachnącego groszku. W razie pilnej kontroli zarządu albo dla wścibskiego oka sąsiadów działki były dwie.
W małej altance wybudowanej własnoręcznie przez dziadka, z całkowitą ignorancją sztuki budowlanej, ale za to wyposażonej w niezbędniki małego gospodarstwa domowego, dziadkowie spędzali czas od wiosny do jesieni. W mieszkaniu zjawiali się jedynie, by przespać noce we własnym łóżku, bo jak twierdził dziadek: „Kości już niemłode i muszą leżeć w ciepłym". Chociaż pamiętam, że nie raz zdarzało się, że nocowali na swojej działce, mimo błagań mamy, aby nie narażali się na niebezpieczeństwo. Szczególnie że nie brakowało incydentów z napadami, kradzieżami czy nawet podpaleniami altanek. Może aby nie zamartwiać dłużej córki, nad którą całe życie się trzęśli, zaprzestali noclegów w swoim działkowym zakątku.
Tym swoim znikaniem dawali też swobodę rodzicom i mnie. Gdy byłam mała, bardzo często zabierali mnie ze sobą. Zawsze ten uroczy kolorowy i zielony zakątek kojarzył mi się z rajem. Dziadek rozkładał dla siebie i babci drewniane leżaki w cieniu czereśni, a dla mnie był rozpięty pomiędzy jabłonkami hamak. Bujając się leniwie i patrząc w chmury ponad gałęziami, słuchałam dziadkowych opowieści. A życie zarówno babci Klementyny, jak i dziadka Klemensa obfitowało w wielkie przygody, którym wyobraźnia małej dziewczynki nadawała wyolbrzymiony i magiczny kształt.
— To która zaczyna? — spytała rzeczowo Karolina, przyglądając się naszym twarzom.
Tradycyjnie spotkałyśmy się we trójkę, czyli Karolina, Ula i ja, w naszym ulubionym legnickim lokalu „Prowansja". Jeszcze do niedawna spotykała się z nami Patrycja, ale odkąd wywiało ją do Australii, siłą rzeczy nie może być z nami. Pewnie siedzi gdzieś na farmie w palącym słońcu pod Sydney, patrzy na parzące się kangury i wcale nie martwi się na przykład nieodśnieżonymi chodnikami, nieposypywanymi piaskiem od czasów Henryka Pobożnego! Tutaj każdy krok to większe prawdopodobieństwo jakiegoś złamania. Prawdziwa loteria, wielkie emocje zafundowane przez miasto swoim mieszkańcom. Można tylko się potłuc, można też mieć otwarte złamanie albo wstrząs mózgu. Cudowne! Takich emocji Patrycja z pewnością nie doświadcza w australijskim klimacie. Szkoda, bo bardzo nam brakuje naszej czwartej przyjaciółki, z którą nie mamy żadnego kontaktu, od czasu gdy wyjechała na koniec świata.
Odkąd pamiętam, zawsze trzymałyśmy się we czwórkę i stanowiłyśmy przeciwwagę w męskiej klasie legnickiej budowlanki. Gdy tylko skończyłyśmy szkołę, postanowiłyśmy nadal się spotykać, nawet jeśli nasze ścieżki życiowe rozeszłyby się w różne strony świata. Nie sądziłyśmy, że rozejdą się aż z takim rozmachem, czyli że jedna z nas wyląduje w Australii. Jednak zanim to się stało, stworzyłyśmy tradycję „siódemkowych" spotkań. Jako że siódemka była powszechnie uważana za szczęśliwą liczbę, a każdej z nas szczęście było natychmiast potrzebne, więc zdecydowałyśmy, że w każdy dzień miesiąca z siódemką spotykamy się w „Prowansji", aby zwyczajnie poplotkować, ale i nierzadko wspierać się i pomagać sobie nawzajem w rozwiązywaniu życiowych problemów. Słowo stało się ciałem i tak już „męczymy się" ze sobą ładne parę lat!
I tym razem nie może być inaczej. Szczególnie że pierwsza „siódemka" nowego roku miała charakter bilansu roku minionego. Zatem z zimowym krajobrazem za oknem siedziałyśmy, aby znów zrzucić winę za nieudany rok na kogokolwiek poza nami samymi.
— OK — poddała się Karolina. — Widzę, że aż palicie się do wyznań. Sylwester jak wam minął?
— Byłam na balu… — zaczęła nieśmiało Ulka. — Potem przesiedziałam pół nocy w kiblu, płacząc samotnie. Drugie pół płakałam z jedną taką, którą narzeczony puścił w trąbę.
Karolina skrzywiła się, ale spytała uprzejmie:
— Dlaczego ty płakałaś?
— Bo byłam sama! — oburzyła się Ulka.
— Poszłaś na bal sylwestrowy sama? — upewniała się z niedowierzaniem Karolina.
— A z kim miałam iść? Przecież jestem sama!
— Ale to bal. Przychodzi się w parze z kimś.
Ulka spojrzała na Karolinę pełna oburzenia.
— Z kimś to przychodzą na bal ci, którzy kogoś mają… — odparła i trudno było odmówić logiki temu stwierdzeniu.
Karolina Taszyńska jako jedyna z nas zawarła związek małżeński i trwała w nim, w dodatku matkowała trójce sympatycznych dzieciaków, którymi zajmował się ukochany mąż Piotr. W zamierzchłych, szkolnych czasach wszystkie kochałyśmy się w Piotrze, naszym klasowym amancie, ale on pozostał ślepy na wdzięki inne niż Karoliny. Zdumiewały nas różnice między nimi, ale przez wiele lat wspólnego pożycia udowodnili, że można stanowić udany związek przy różnych temperamentach i poglądach na życie. Cóż, my, czyli Ula i ja, singielki, mogłyśmy im tylko zazdrościć…
Karolina była w lepszym nastroju niż zazwyczaj, wobec czego porzuciła temat samotnych pchających się na bal dla par. Zawsze z trudem znosiła kłopoty sercowe naszej Uli, które dominowały na „siódemkowych" spotkaniach. Bilansu minionego roku Ulki także mogłyśmy się domyślać. Obfitował w związki, ale żaden nie sfinalizował się w kościele przy dźwiękach organów na wieki wieków amen. Notorycznie zmieniała facetów, miała ustawicznie złamane serce i szukała kolejnego płatnego zajęcia. Albowiem nasza kochana Uleńka nie tylko nie miała szczęścia z facetami, ale w żadnej pracy nie mogła zagrzać długo miejsca. Powodów zawsze było mnóstwo i wina leżała wyłącznie po stronie pracodawców, nigdy, przenigdy po stronie Uli.
— No a ty, Ada? — rzuciła się na mnie Karolina, byleby tylko nie sprowokować Ulki do zwierzeń. — Co robiłaś w sylwestra?
Wzruszyłam ramionami, udając lekceważenie dla takich przereklamowanych imprez. Ile bym dała, aby nie wracać wspomnieniami do tego nieudanego wieczoru. Chociaż minął już tydzień, wciąż jeszcze trzęsłam się z nerwów.
— Z dziadkami przed telewizorem — odpowiedziałam, siląc się na beztroski ton. — Właściwie to sama, bo oni zasnęli w fotelach jeszcze przed dwudziestą drugą.
— Nie! — krzyknęła Karolina. — Nie wierzę! A co z tym twoim Andrzejem? Umarł?
— Nie jestem pewna — westchnęłam ciężko i pociągnęłam spory łyk piwa.
Czy ziemia nie mogłaby być tak uprzejma i rozstąpić się w owej chwili, by wchłonąć mnie do środka? Cholera, co mam powiedzieć? Zwyczajnie mi wstyd, że niby będąc z kimś, powiedzmy, w związku, spędzam sylwestra z osiemdziesięciolatkami! Sama nie wiem, czy nadal jestem z Andrzejem, ostatnio bowiem on unika mnie bez powodu.
— Czuję, że cię wystawił do wiatru, bałwan komputerowy! Dupek zwyczajny i nieogolony baran! — Ulka w zastraszającym tempie rozmnażała epitety pod adresem mojego chłopaka. W dalszej części monologu mojej przyjaciółki pojawił się: komputerowy obiecywacz, cybernetyczny obdartus, matrymonialny padalec oraz na koniec: fiut komputerowy. Przy czym niezmiennie nawiązywała do zawodu, jakim się parał Andrzej, czyli informatyka. Gdyby Karolina wespół ze mną nie powstrzymała rwącego potoku słów Uli, to siła coraz mocniejszych określeń powaliłaby niechybnie nie tylko Andrzeja, ale także wszystkich w „Prowansji". Sam właściciel lokalu rzucał w naszą stronę ostrzegawcze spojrzenia.
— Muszę się wam pochwalić… — podjęła Karolina pospiesznie, aby zdążyć przed otwierającą buzię Ulką — że byłam w Paryżu!
— Ojej! — zapiałam z zachwytu i spytałam z nadzieją: — Przywiozłaś może jakieś sery?
Karolina pokiwała głową. Doskonale wiedziała o mojej słabości do pleśniowych serów. Jak zatem mogła zignorować pragnienia przyjaciółki, będąc w kraju, który dla mnie stanowił serowy raj!
— Mam dla ciebie prawie całą reklamówkę śmierdziuchów — poinformowała, nie kryjąc obrzydzenia. — Przyjdź jutro i zabierz to z mojej lodówki, zanim moja rodzina się wytruje.
— No nie! — krzyknęła oburzona Ulka. — Proszę, proszę! Paryż! A ja ryczałam w kiblu!
— Nikt ci nie kazał — stwierdziłam, poklepując ją dobrodusznie po plecach, i zwróciłam się do zarumienionej wspomnieniem Paryża Karoliny: — Z Piotrem?
— Taaak — westchnęła, po czym dodała z mniejszym rozmarzeniem: — No i z całą moją ferajną dzieci! Ale i tak było cudownie, bo pojechała z nami jeszcze teściowa.
Omal się nie zakrztusiłam piwem i tym razem to Ulka mnie klepała po plecach, ale mniej dobrodusznie.
— Z teściową pojechałaś do Paryża?! — dopytałam na wszelki wypadek, bo wiedziałam, że Karolina nie znosi swojej teściowej, która nie odcięła jeszcze pępowiny swojemu synusiowi i choć mieszka w podlegnickiej wsi, to bywa u dzieci częściej, niż kursują podmiejskie autobusy.
Karolina wydała ze swej bujnej piersi głębokie westchnienie, przez co zrozumiałam, że stosunku do swej teściowej nie zmieniła i nadal jest w pełni władz umysłowych.
— Pojechała i już — ucięła stanowczo Karolina. — Przynajmniej się dziećmi zaopiekowała, gdy ja z Piotrem zwiedzaliśmy Paryż.
— No, to musimy się z tego powodu napić — zawyrokowała Ulka i poszła złożyć zamówienie, kelner bowiem nie reagował na nasze znaczące spojrzenia i gesty. W „Prowansji" zrobił się tłok i kelner wraz z właścicielem mieli pełne ręce roboty.
Gdy zostałyśmy z Karoliną same, dopytałam się chciwie:
— Dlaczego ona z wami pojechała?
— Zapłaciła za siebie, to i pojechała — zgrzytnęła złowrogo zębami Karolina. — Wścibskie babsko! Dobrze, że moje dzieci są obrzydliwie absorbujące, to na brak zajęć nie narzekała i odczepiła się ode mnie i Piotra. No i pokoje w hotelu także szczęśliwie były podzielone. Ona z dziećmi, a my we dwoje. Sami! SA-MI! — na wszelki wypadek przesylabizowała, abym pojęła bezmiar jej szczęścia w Paryżu pomimo obecności teściowej.
— Ależ ci zazdroszczę! — westchnęłam ze smutkiem. Ile bym dała, aby SAMI dotyczyło mnie i Andrzeja. Ostatnio w ogóle nie bywamy ani sami, ani razem w towarzystwie.
— Jak ubierają się Francuzki? Podobno teraz wracają do mody czerwienie? — Ulka zawisła nad nami z tacą, na której stała butelka whisky i trzy szklanki.
— My to wszystko wypijemy? — wyraziłam powątpiewanie. — I zapłacimy?
— Karolina stawia, bo jest z nas wszystkich najszczęśliwszą osobą. Paryż! To wymaga godnej oprawy! — postanowiła Ulka, nie zadając sobie trudu spytania o zdanie zainteresowanej.
Karolina machnęła lekceważąco dłonią. W takim stanie ducha gotowa była zapłacić nawet za zakupy Ulki u najdroższego projektanta. Paryż musiał szczególnie na nią podziałać, bo zazwyczaj nie czyniła podobnych gestów.
— Pomyśleć, że ten twój misiowaty Piotr zdobył się na coś takiego! — parsknęła Ulka, rozlewając alkohol do szklanek. — Sylwester w Paryżu!
— Sama jesteś misiowata — odgryzła się Karolina.
— Dobra, dobra — rzekłam pojednawczo. — Opowiadaj o tym Paryżu, bo ja prowincjuszka parweniuszka jestem żądna opowieści. Nacieszę się twoim szczęściem.
— Sylwester jak sylwester, żadna rewelacja na Polach Elizejskich. Międzynarodowe tłumy, wrzask, lanie szampana i takie tam. Za to później te kawiarnie, ulice, wieża, Notre Dame, Moulin Rouge. Absolutnie cudownie! Dobrze, że mamy globalne ocieplenie, to wyspacerowaliśmy się po uliczkach za wszystkie czasy i nie marzłam przynajmniej.
— A w Luwrze byłaś? — zainteresowałam się.
— Oczywiście, chociaż wiesz, nieszczególnie byłam zachwycona. Jednak Piotr koniecznie chciał, więc poszłam. Bez zachwytów. Obrazy, obrazy i jeszcze raz obrazy.
No tak, Karolina nigdy nie pałała miłością do sztuki, chyba że fryzjerskiej albo sztuki idealnego makijażu. Wszystko z racji wykonywanego zawodu. Za to Piotr, artystyczna dusza, nie tylko uwielbiał malarstwo, teatr i literaturę, ale jeszcze się na tym doskonale znał. Moja bratnia dusza! Pojęcia nie mam, jak oni razem egzystują z Karoliną mocno stojącą na ziemi.
— Właśnie! À propos obrazów — podchwyciła Ulka, która ponownie wypełniła szklanki alkoholem. Kiedy wypiłyśmy poprzednią kolejkę? — Adka, nie chcesz przyjść do mnie do galerii w następny piątek? Będzie zamknięta impreza dobroczynna. Wystawią obrazy dzieci niepełnosprawnych, a potem zlicytują.
Zastygłam z uniesioną do ust szklanką. Treść wypowiedzianego komunikatu powoli przedzierała się przez moje zwoje mózgowe, jeszcze porażone Paryżem.
— Jakiej twojej galerii? — pierwsza spytała Karolina.
— O, rany! — jęknęła Ulka. — Zapomniałam wam powiedzieć, że zmieniłam pracę…
— Znowu?!!! — krzyknęłyśmy jednocześnie, aczkolwiek nie powinnyśmy być zaskoczone z racji częstych zmian pracy przez Ulkę. Po kolejnym sto pięćdziesiątym ósmym razie żadna nowa praca naszej przyjaciółki nie powinna wzbudzić w nas żadnych emocji. Cóż, naszą reakcję można zrzucić jedynie na karb wypitego już alkoholu, który zamiast przytłumiać, akurat zaczął pobudzać gwałtownych reakcji.
— Zaraz, zaraz — przypomniałam sobie mgliście. — Jeszcze przed świętami pracowałaś w sklepie zoologicznym i bardzo byłaś zadowolona z szefa i pensji.
— No tak, ale z pracy już nie — odparła, jakby się odganiała od natrętnej muchy. — Zupełnie mi się to wszystko nie opłacało. Wiecie, ile zaczęłam tracić na kosmetyki?
— Taki był przystojny ten szef? — zainteresowała się Karolina. — Mówiłaś, że żonaty…
— Bo jest żonaty z jedną taką anorektyczką zezowatą, ale to nie o niego chodzi.
— To może byś łaskawie wyjaśniła, o co chodzi, po następnej kolejce? — Karolina rozlała nam alkohol do pustych szklanek. Ja tymczasem zdążyłam zamówić po toście, czując, że bez zakąsek szybko zakończymy nasze spotkanie w stanie wyjątkowego upojenia alkoholowego albo zwyczajnie zasypiając pijane przy stoliku.
— Przecież w tym sklepie okropnie śmierdziało! Tak strasznie, że gdy wracałam wieczorem do domu, to moczyłam się przez godzinę w wannie pełnej wody z całym płynem do kąpieli. Potem porządnie się szorowałam, zdzierając niemal do krwi skórę. A potem wklepywałam w siebie kremy, balsamy, cokolwiek, byleby pachniało.
— Przesadzasz! — parsknęła Karolina. — Aż tak tam nie śmierdzi. Byłam tam kiedyś po karmę dla rybek.
— Ale nie czyściłaś klatek ani akwarium!
— Jak wcześniej wspomniałam, przyszłam na zakupy, a nie do roboty… — sprostowała spokojnym tonem Karolina.
— No właśnie! Więc nie wiesz, jak można prześmierdnąć! Macie pojęcie, ile taka papuga może nasrać w ciągu dnia?! — wykrzyknęła Ulka płaczliwym tonem. — A ten facet ma ich dwadzieścia!
Kelner przyniósł zamówione tosty. Byłyśmy zbyt głodne, aby „gówniana" historia Ulki zniechęciła nas do konsumpcji. Wbiłyśmy zęby w tosty z prawdziwą rozkoszą, ale nie przestając słuchać przejętej przyjaciółki:
— Nie rozumiem, jak takie obsrańce ludzie kupują swoim dzieciom?! Obrzydlistwo! A ten od zezowatej żony, mój szef, kazał mi czyścić ich klatki! Przy tym kretyn jakiś, bo gapił się na mnie jak na jakiegoś ufoludka, gdy do tych gównianych zabiegów zakładałam gumowe rękawiczki i maskę. Co on sobie myślał, że do tych wstrętnych zwierząt włożę suknię od Diora i tipsy na pół metra? Kretyn! A jak tylko sobie poszedł, to wyzywałam ptaszyska na czym świat stoi. No i musiałam się zwolnić. Wypłaty mi nie starczało na kosmetyki dezaktywizujące smrody zwierzęce i nie mogłam tak chamieć przy tych klatkach, używając wyłącznie przekleństw. Pożegnałam się z nimi bez żalu. No i dostałam pracę w galerii. Jako „przynieś, wynieś, pozamiataj", ale jest przynajmniej ciepło, pachnie i nikt nie przeklina…
— To kiedy ta impreza? — spytałam od razu, aby uchronić nas wszystkich przed utratą zdrowia psychicznego. Ula potrafiła zdominować spotkania barwnymi opowieściami.
— W następny piątek, ale musisz się odpowiednio przygotować, bo to ekskluzywna i zamknięta impreza. Na wszelki wypadek odwiedź salon Karoliny — dodała, przyglądając mi się sceptycznie.
Karolina, właścicielka znanego w Legnicy salonu upiększającego, który nie tylko poprawiał cerę i fryzurę, ale jeszcze dbał o całość ciała z masażem, makijażem, solarium i wizażem włącznie, spojrzała na mnie również, tyle że mniej sceptycznie. Fachowym okiem oceniła realne szanse poprawy mojej urody, która w obecnym stanie najwidoczniej nie nadawała się na ekskluzywne imprezy w galeriach nawet prowincjonalnych.
— Można lekko wyprostować sprężyny i zamienić je w takie większe loki. Do tego makijaż i paznokcie. Odrobina opalenizny też byłaby wskazana — oceniła pospiesznie, taksując mnie wzrokiem. — Tylko trzeba chcieć… — dodała, znając mój stosunek do poprawy urody.
Obie wiedziały, że wszelkie zabiegi kosmetyczno-pielęgnacyjne budzą mój wewnętrzny sprzeciw. W życiu nie przekroczyłam progu żadnego, nie wyłączając Karoliny, salonu piękności, kosmetyczki czy solarium. Interwencja w moje włosy czy ciało budziła moje obrzydzenie. Byłam całkowicie odporna na powszechny pęd ku dbaniu o swój wygląd, sylwetkę, ciało czy choćby tylko cerę. Co wcale nie znaczy, że straszyłam po mieście zaniedbaną, brudną i śmierdzącą postacią. Po prostu na szczęście natura była dla mnie łaskawa i niczego nie musiałam poprawiać. Sobie się podobałam, Andrzejowi także i to było najważniejsze. Poza tym nie chciało mi się tak bezczynnie leżeć u kosmetyczki albo w solarium, gdy mogłam sobie w domu posiedzieć z książką.
— Przynajmniej nałóż tę zieloną suknię — wybełkotała Ulka, na którą alkohol wychylony podczas naszego bilansu już zaczynał działać na całego.
Na wszelki wypadek postanowiłyśmy już rozjechać się do domów, pora bowiem zrobiła się późna, a niektóre z nas alkohol zamieniał w prawdziwie niebezpieczne bestie.
Miałam już wychodzić do domu po zakończeniu zmiany, gdy w pokoju pojawiła się nasza sprzątaczka Florentyna Pyt. Nie weszła do środka, ale stojąc w progu, zagrodziła mi jedyną drogę wyjścia. Oparła się niedbale o futrynę i zmierzyła mnie niechętnym wzrokiem. Niezmiennie naburmuszona, ze zmarszczonym w ciągłej złości czołem trwała w przybranej pozycji.
Florentyna Pyt swoje, zaiste piękne, imię kazała nam skracać do Florki już pierwszego dnia, gdy pojawiła się na naszej poczcie w podartych dżinsach i rozciągniętym swetrze o jaskrawych kolorach, które nieludzko biły po oczach. Przy czym nie zawracała sobie głowy nawet pytaniem, czy może nam również mówić po imieniu. Najbardziej to „tykanie" oburzało panią Krysię, wszyscy bowiem jej „paniowaliśmy" z racji wieku i stażu. Nie wypadało inaczej. Zresztą pani Krysia reprezentowała minioną epokę szczęśliwego socjalizmu, który z rozrzewnieniem wspominała niemal przy każdej okazji. Razem z Dizelką pamiętały zamierzchłe czasy, w których pozostały personel poczty dopiero raczkował. No, może Witek chodził już do przedszkola… Tymczasem Florka absolutnie nie przejmowała się różnicą lat, siwą głową czy protestami i celowo zwracała się do pani Krysi: „Krysieńko kochana, przesuń trochę nogi, bo będę zamiatała". Jedynie Dizelka stanowiła wyjątek dla naszej Florki i podobnie jak cała nasza placówka pocztowa, sprzątaczka drżała, gdy tylko pojawiła się w pobliżu nasza kierowniczka.
Florka stanowiła wyjątkowe zjawisko i całkowite przeciwieństwo mojej poszukującej faceta i pracy przyjaciółki Uli. Chociaż jeszcze nie skończyła trzydziestki, miała już troje dzieci i tabun wielbicieli oraz kandydatów na potencjalnych tatusiów dla swych pociech. Przy czym ogromne powodzenie, jakim się cieszyła nasza Florka, było wprost nieproporcjonalne do jej uzębienia, gdzie występowały spore braki. Mówiła niewyraźnie i często plując przed siebie. Typem urody znacznie odbiegała od standardów kreowanych w kolorowych czasopismach dla kobiet, a mimo to nie narzekała na samotność. Czasami mieliśmy okazję poznać niektórych bardziej wyselekcjonowanych adoratorów Florki i — szczerze mówiąc — nie było osoby, która nie zadawała sobie i innym pytania: „Co oni w niej widzą?". Niektórzy faceci byli bowiem naprawdę przystojni! Być może z klepkami mieli coś nie tak, tego gołym okiem nie było widać, ale na pierwszy rzut robili dobre wrażenie.
Ulka pękłaby z zazdrości, więc na wszelki wypadek nie wspominałam o Florce.
Czym przyciągała tych facetów? Nie dość, że bezzębna, wychudzona, nierzadko śmierdząca potem, z tłustymi włosami, to jeszcze z nieschodzącym z twarzy grymasem absolutnego niezadowolenia.
— Coś się stało? — spytałam, bo inaczej nie zniosłabym tych pełnych pretensji spojrzeń. Podejrzewałam, że znów naniosłam najwięcej błocka z całego zespołu i zaraz mi się dostanie. Tylko że nie wyobrażałam sobie, jak mam się unosić nad ziemią w drodze do pracy. Zarzuty naszej sprzątaczki bywały naprawdę absurdalne. Budziła w nas wszystkich prawdziwy postrach, bez przerwy domagając się dbałości o porządek, w momentach najczęściej nieodpowiednich. Czyniła głośne uwagi na temat zabłoconego obuwia, chociażby podczas obsługiwania przez nas klientów. Dopiero kategoryczny zakaz wchodzenia na salę obsługi w godzinach pracy, wydany Florentynie przez naszą Dizelkę, skutecznie powstrzymał jej natrętną obecność tuż za naszymi plecami.
— Kwiaty dostałaś! — wyrzuciła z prawdziwym obrzydzeniem.
— Ja? — zdziwiłam się.
— A Grabczyńska to kto? Ja?
— Oczywiście, że ja — odpowiedziałam, już zezłoszczona tym złośliwym tonem naszej sprzątaczki. — Kiedy niby dostałam i jakie kwiaty?
— Wczoraj. Poszłaś do domu, to przylazł kurier. Musiałam przyjąć. Ten twój to nie wie, na jakie zmiany pracujesz? — skrzywiła się i obrzuciła mnie takim spojrzeniem, jakbym nie tylko nie zasługiwała na żadne kwiaty, ale nawet na zwykłe kopnięcie w tyłek.
Przybrałam postawę bojową i spytałam, niemal sylabizując:
— Co to za kwiaty? Możesz wreszcie powiedzieć, o co chodzi? Chcę już wyjść do domu, więc…?
Florentyna obróciła się na pięcie i wyszła bez słowa. No tak, jeszcze mi focha strzeliła na koniec. Nie miałam czasu się przejmować i dociekać, o co jej chodzi. Zdążyłam pozapinać wszystkie guziki płaszcza, zawiązać szalik i wcisnąć czapkę na głowę, gdy wróciła z wielkim bukietem pomarańczowych róż. Oniemiałam.
— Zabieraj mi to zielsko, jak idziesz do domu — rzuciła niechętnie Florentyna. — Jeszcze Dizelka się przyczepi do mnie, że oranżerię robię na poczcie.
Po czym bezceremonialnie wręczyła mi bukiet i wyszła, pozostawiając mnie całkowicie osłupiałą. Spojrzałam na załączony bilecik i przeczytałam ozdobne zawijasy: „Przepraszam. Waldemar Brańczyk". A kto to, u licha, jest? Nijak nie mogłam sobie przypomnieć, skąd mogę znać takie nazwisko. No i za co ten Brańczyk mnie przeprasza? O tym, że bukiet na pewno był dla mnie, byłam więcej niż pewna. Znając naszą Florkę, wiedziałam, że tysiąc razy przemaglowała kuriera i kto wie, czy jeszcze go nie uwiodła.
Bilecik pozbawił mnie kruchej nadziei, że może to Andrzej przesyła mi kwiaty. Czuje się winny, zrozumiał, że zrobił głupotę, i teraz przesłał kwiaty. Tylko dlaczego nie czerwone róże, ale pomarańczowe? Jakie to ma cholerne znaczenie, skoro i tak to nie Andrzej! Brańczyk! Kto to jest? Poza tym nie przypominam sobie nikogo, kto miałby mnie za co przepraszać. Z wyjątkiem Andrzeja!
Dlaczego naprawdę wciąż z nim jestem? Pomimo ostatnich wybryków, uników i ewidentnych wykrętów? Najprawdopodobniej z lenistwa, które zalęgło się we mnie od dzieciństwa i z którego bezskutecznie próbuję się wyzwolić. Tyle że jeśli chodzi o stosunki z ludźmi, na tym polu ponoszę porażkę. Nie chce mi się niczego zmieniać. Czy z Andrzejem jest tak samo?
W domu nikogo na szczęście nie było, więc uniknęłam komentarzy. Wstawiłam kwiaty do wody i zakamuflowałam w swoim pokoju. Patrzyłam na imponujący bukiet i pod wpływem impulsu zadzwoniłam do Andrzeja:
— Kwiatuszku! — ucieszył się od razu. — Jak dobrze, że dzwonisz! Myślałem o tobie!
Cisnęły mi się na usta słowa pretensji za sylwestra, którego spędziłam samotnie, za milczenie od czasu świąt, przed którymi tylko wysłał e-maila: „Wesołych Świąt, mój Kwiatuszku!", oraz za wcześniejsze, odwołane w ostatniej chwili randki. Tyle że Andrzej z miejsca uderzył w przepraszający ton, na który nie mogłam odpowiedzieć zwykłą awanturą:
— Kwiatuszku, wiem, że jesteś wściekła, ale naprawdę nie mam teraz czasu…
— Nie masz czasu już pół roku — uściśliłam.
— Tak, kochanie, ale mam pilne i absorbujące zlecenie. Od tego zależy moje istnienie, moja przyszłość. Jeszcze trochę cierpliwości. Skończę niebawem i uczcimy to wielką wyprawą w góry i seksem przez tydzień. Co ty na to?
A co miałam rzec? Spiesz się, chłopie, bo obcy faceci przysyłają mi kwiaty? Seks! Zupełnie zapomniałam, co to takiego! Nie wspominając przytulenia do męskiej piersi albo objęcia męskim ramieniem. Ale przecież to jest mój Andrzej! Ukochany facet poznany w niecodziennych okolicznościach, gdy świat mi się zawalał!
— Andrzej, mnie naprawdę ciebie brakuje — wyznałam niemal płaczliwym głosem.
— Wiem, wiem, kwiatuszku kochany, ale ja ciebie tutaj nie zdradzam, tylko ciężko pracuję. Spotkajmy się w przyszłym tygodniu, dobrze? A teraz kończę.
— Andrzej, ja… — niestety nie dokończyłam, mój chłopak bowiem się rozłączył.
Cholera! Nie mogę się tak łatwo poddać, przecież go kocham!
„Ruda" — tak wołano na mnie w szkole i na podwórku zamiast „Ada". Cóż, kiedy jest się posiadaczką przecudnie miedzianych włosów poskręcanych w drobne sprężynki, które zbyt często doprowadzają mnie do szału swą niefrasobliwością. W zamierzchłych czasach dzieciństwa kolor moich włosów był przyczyną wielu traumatycznych przeżyć. Przeważnie wracałam przybita z podwórka albo ze szkoły, ponieważ przylgnęło do mnie przezwisko „Ruda", które z czasem stało się drugim imieniem. Bywało, że pojawiał się też „Rudzielec" albo „Tabaza". Ta ostatnia nawiązywała do złej wiedźmy z bajki o Sindbadzie i choć sama postać nie miała ani rudych, ani rozwichrzonych włosów, to nazwa pojawiała się, gdy wychodziłam z rozpuszczonymi włosami.
Po takiej szkole życia, gdzie na każdym kroku jest się napiętnowaną przez rówieśników, ma się dwa wyjścia. Albo dać się złamać, chodzić ze spuszczoną głową i w wiecznym lęku, czy dzisiaj dadzą spokój, albo stawić dzielnie czoła przeciwnościom i poradzić sobie z ludzką podłością w podstawówkowym wydaniu. Moje stawianie czoła kosztowało mnie początkowo wiele siniaków i sporo dziecięcych nerwów, ale pokonywałam drani ich własną bronią. Na każdego znalazłam takiego haka, że wreszcie zostawiono mnie w spokoju. Czasem też nie żałowałam pięści i potrafiłam doskonale bronić w ten sposób swojego honoru. Nękanie się zakończyło. Od tamtej pory, gdy już się naprawdę czymś wkurzę, to nie chowam się w skorupce, ale wstępuje we mnie moc i jadę po całości!
Sama bym sobie nie poradziła z okrucieństwem rówieśników. Oczywiście cała rodzina zapewniła mi olbrzymie wsparcie. Każdy na swój sposób. Tata, nazywając mnie pieszczotliwie „Aganiokiem" czy „Marusią", czym niezmiernie denerwował dziadka. Dopiero później poznałam zarówno przyczynę porównania do radzieckiej sanitariuszki z serialu „Czterej pancerni i pies", jak i niechęci dziadka do tego porównania. Jednak gdyby nie stałe i aktywne wsparcie babci Klementyny, nie udałoby mi się wewnętrznie zmienić. Nieustannie powtarzała, że kolor moich włosów jest niezwykły, wyjątkowy i rzadko spotykany. Mnożyła bez końca przykłady znanych, wielkich i pięknych rudowłosych kobiet. Chociaż większość historii zmyślała naprędce, to odniosły one terapeutyczny skutek. Podniosłam wreszcie głowę do góry i stawiłam czoła moim wrogom.
Z Andrzejem nie musiałam się nigdy bić. Kolor moich włosów bardzo mu się podobał i nie widział w nim szatańskiego planu. Nierzadko przekonywał o tym co bardziej opornych na słowne argumenty, stosując siłowe rozwiązania. Mieszkaliśmy w tym samym bloku i chodziliśmy do tej samej szkoły, ale do innej klasy. Był pierwszą osobą, którą poznałam, gdy przeprowadziliśmy się z centrum. Nie żadna koleżanka, ale właśnie fantastyczny kumpel, z którym można było porozmawiać o wszystkich dziecięcych problemach. Pamiętam, jak często wracaliśmy ze szkoły razem z kluczami na szyi i ciężkimi tornistrami. Szliśmy najpierw do mnie, bo często zdarzało się, że miałam przygotowany obiad. Babcia starała się być zawsze na kuchennym stanowisku. Andrzej rzadko miewał domowe posiłki. Wychowywał go jedynie ojciec, który częściej pracował, niż gotował i zajmował się synem. Odkąd pamiętam, traktowałam Andrzeja jak kumpla, przyjaciela, a nawet starszego brata, który zawsze mnie ratował przed okrutnymi rówieśnikami.
Nasza znajomość nie skończyła się, nawet gdy jego ojciec ożenił się po raz drugi i zmienili mieszkanie na dom na osiedlu Sienkiewicza. Nie przestaliśmy się kontaktować. Przez całą szkołę średnią, którą spędziłam w legnickiej „budowlance" (sama nie wiem, co mną kierowało przy wyborze takiej szkoły, może byłam za tępa na ogólniak), Andrzej był moim chłopakiem. Pewnego dnia, zaraz po maturze, stał się też pierwszym mężczyzną w moim życiu. Tego cudownego Andrzeja zazdrościły mi wszystkie koleżanki… Ale to były zamierzchłe czasy! Zaraz potem zniknął w Poznaniu na studiach informatycznych. Natomiast ja zafundowałam sobie przerwę od nauki. Poszłam do pracy na poczcie i tak już zostałam przyklejona do swojego okienka. Chyba z lenistwa nie poszłam na studia, a może właśnie z tępoty? Chociaż zawsze marzyłam o historii albo historii sztuki. Może jeszcze przyjdzie na to pora?
To był czas, gdy rzadko się widywaliśmy. Najczęściej na wspólnych wyprawach z przyjaciółmi w góry. Jednak wciąż stanowiliśmy parę albo to mnie się tak wydawało…
Andrzej skończył studia i wrócił do Legnicy. Dostawał mnóstwo zleceń jako informatyk, ale nie mógł znaleźć stałej pracy, choć na brak pieniędzy nie narzekał. Planował kupno mieszkania i nasz ślub, ale dopiero gdy wreszcie będzie mógł nam zapewnić byt. Ja jednak odniosłam wrażenie, że po powrocie z Poznania stał się jakiś inny. Tylko jaki? Może mniej wylewny, mniej czuły i jakiś nieodgadniony. Jednak niezmiennie powtarzał, że mnie wciąż szaleńczo kocha i tylko ze mną chce związać się na wieki.
Do cholery, co może być ważniejsze od naszej miłości? — rzuciłam pięknym pomarańczowym różom. Bezczelne! Nie odpowiedziały!
Ulka wytrwała dzielnie w nowej pracy i w ten sposób mogła dotrzymać obietnicy, aby mnie zabrać do galerii. Gdy przyszłam, tłumów nie było. Za to wszyscy się doskonale znali i obściskiwali niczym zapaśnicy, tyle że z większą życzliwością. No, może z bardziej udawaną życzliwością. Starałam się trzymać na uboczu pomna wskazówek Uli. Nie chciałam jej narażać na utratę kolejnej pracy, gdyby ktoś się dowiedział, że mnie nielegalnie tutaj przyprowadziła. Chociaż szczerze wątpiłam, że moja obecność pozostanie niezauważona, gdy wszyscy obecni się dobrze znają. Cóż, zawsze mogłam udawać totalną idiotkę, która przyplątała się przypadkiem. Mogłam też udawać cudzoziemkę, w ogóle nie rozumieć ludzkiego języka. Nikogo nie znam, nawet Ulki, i tej wersji postanowiłam się trzymać.
Rozejrzałam się wokół, udając pewność siebie stałej bywalczyni charytatywnych imprez. Raczej nie wzbudzałam zainteresowania, co mnie cieszyło ze względu na Ulę, ale również i martwiło ze względu na siebie. Był to znak, że nie jestem wyróżniającą się w tłumie pięknością. W pewnym momencie moje oko zatrzymało się na stole z zakąskami i kieliszkami z winem. No i przepadłam. Oto bowiem na przykrytym białym obrusem stole, na srebrnych tacach rozłożone były koreczki z pleśniowych serów. Impuls poszedł z oka do mózgu i natychmiast ślinianki zaczęły pracować na wysokich obrotach. Nie mam zbyt wielu namiętności w życiu, ale jeśli chodzi o sery pleśniowe… Uwielbiam je pod każdą postacią, nawet najbardziej zzieleniałą i najmocniej smrodliwą. Nie było co bawić się w konspirację, zaatakowałam zawartość srebrnych tac bez wypowiadania wojny. Przy pierwszym kęsie pleśniowego serka zamknęłam oczy z rozkoszy na podniebieniu. Raj! Raj musi być pełen pleśniowych serów! Wiszą tam na drzewach zamiast jabłek! Ani się obejrzałam, jak opróżniłam całą tacę. Dla niepoznaki pospiesznie wybrałam jeden ze stojących na stole kieliszków z białym winem i racząc się trunkiem, ruszyłam oglądać obrazy. Na podniebieniu wciąż czułam przyjemny smak…
Pomiędzy pracami niepełnosprawnych dzieci wisiały również prace miejscowych artystów, co mnie bardzo pozytywnie zaskoczyło. Widocznie postanowili przeznaczyć niektóre ze swych obrazów na charytatywny cel. Zadziwił mnie jeden z obrazów Trasza, który słynął raczej ze skąpstwa i o cenę targował się z prawdziwą zaciekłością. Jakim cudem oddał dość pokaźnych rozmiarów pracę o tajemniczym tytule Mrok?
Było co oglądać, więc nie poświęcając się dalszym jałowym rozważaniom, rzuciłam się zachłannie na sztukę z postanowieniem wchłaniania jej wszystkimi porami. Zastygłam nawet nad jedną z barwnych prac, gdy ktoś klepnął mnie delikatnie w ramię. Odwróciłam się gwałtownie, omal nie wylewając wina na moją ukochaną zieloną suknię.
— Znamy się? — spytałam Ulę konspiracyjnym szeptem.
— A co? Już się urżnęłaś? W domu jeszcze piłaś czy jak? — podejrzliwie dopytywała moja przyjaciółka.
— Przecież sama mówiłaś, że to impreza zamknięta i…
— Mówiłam! Mówiłam! Pewnie, że mówiłam, ale wtedy jeszcze tutaj pracowałam.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.