Morderstwo z malinką na deser - Monika B. Janowska - ebook

Morderstwo z malinką na deser ebook

Monika B. Janowska

4,4

Opis

Co jeszcze może się przydarzyć pechowej Sylwanie? W ostatnich kilku miesiącach mąż zostawił ją dla młodszej, doprowadził do bankructwa jej firmę i próbował okraść z resztek pieniędzy, a córka sprzedała ich dom i zniknęła za granicą. Chociaż zaproszenie od dawnej przyjaciółki na pogrzeb jej małżeństwa brzmiało podejrzanie, kobieta postanowiła je przyjąć i wyjechać do Niemiec. Okazało się jednak, że koleżanka jak knuła w przeszłości, tak knuje nadal, więc Sylwana spakowała swoje rzeczy i uciekła z przypadkowo poznanym taksówkarzem. Nie wiedziała, że w jej niedawnym pokoju hotelowym wkrótce zostanie znaleziony zakrwawiony nóż, a fajtłapowaty niemiecki policjant ruszy jej śladem.

Czy coś w końcu przerwie tę serię nieszczęść i niefortunnych zdarzeń?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 283

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (90 ocen)
55
22
10
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
IwonaK1985

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna, lekka i mega wesoła. Wokół nas zawsze znajdzie się taka Sylwana 🙂
00
Bogusiek

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka, śmiałam się w głos. Polecam!
00
ela51

Dobrze spędzony czas

kryminał z dużą dawka humoru. polecam
00
za_czy_ta_na

Dobrze spędzony czas

„Czasem trzeba spaść z roweru, aby zmienić perspektywę spojrzenia na swoje życie!" W końcu trafiłam na komedię kryminalną, podczas czytania, której bawiłam się wręcz rewelacyjnie, i to bez przewracania oczami na wymuszony humor, jak to czasem bywało przy innych książkach. Wszystko zagrało tu, jak należy i naprawdę nie mam się do czego przyczepić. Ale po kolei. Sylwana to kobieta, za którą pech chodzi krok w krok. Gdzie się nie obejrzy tam pojawia się nowy problem, któremu musi stawić czoła. Tylko w ostatnim czasie mąż zostawił ją dla młodszej, a na domiar złego próbował jeszcze okraść, a córka wyjechała za granicę, sprzedając uprzednio ich dom. Gorzej już chyba być nie może. Kiedy załamana i zmęczona tym wszystkim Sylwana otrzymuje zaproszenie od dawnej przyjaciółki na nietypową uroczystość pogrzebu jej małżeństwa postanawia wziąć w niej udział. Z duszą na ramieniu jedzie do Niemiec przecież w Legnicy nic ją już nie trzyma. Czeka ją tam jednak lawina kolejnych nieszczęść, w wynik...
00
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

świetna zabawa...
00

Popularność




Text Co­py­ri­ght © by Mo­nika B. Ja­now­ska
Co­py­ri­ght © 2024 by Lucky
Pro­jekt okładki: Ilona Go­styń­ska-Rym­kie­wicz
DTP: Ju­styna Ja­kub­czyk
Re­dak­cja i ko­rekta: Ju­styna Ja­kub­czyk
Gra­fika na okładce: Pe­tra Ho­li­kova (stock.adobe.com)
Wy­da­nie I
Ra­dom 2024
ISBN 978-83-67787-82-6
Wy­daw­nic­two Lucky ul. Że­rom­skiego 33 26-600 Ra­dom
Dys­try­bu­cja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­lucky.plwww.wy­daw­nic­two­lucky.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

1

Upiory prze­szło­ści wy­sy­łają za­pro­sze­nie

Ze­gar na ka­te­dral­nej wieży wy­bił dwu­na­sty raz, a z po­bli­skiego ra­tu­sza wła­śnie wy­brzmie­wał le­gnicki hej­nał, gdy Syl­wana sie­dząca na jed­nej z ła­wek przy placu Sło­wiań­skim ock­nęła się z chwi­lo­wego za­my­śle­nia. Od­ru­chowo spoj­rzała na swój ze­ga­rek, jakby nie­do­wie­rza­jąc do­kład­no­ści i punk­tu­al­no­ści le­gnic­kich in­sty­tu­cji świec­kich i du­chow­nych. Rze­czy­wi­ście – po­łu­dnie! Te­raz krę­ciła z nie­do­wie­rza­niem głową, że spę­dziła w tym miej­scu całe dwie go­dziny, tępo wpa­tru­jąc się w świeżo na­sa­dzo­nego pla­tana i od­da­jąc się na pa­stwę po­nu­rym my­ślom! W pierw­szym od­ru­chu na­wet za­mie­rzała się ze­rwać w słusz­nym obu­rze­niu na ta­kie mar­no­traw­stwo czasu, ale się po­wstrzy­mała. Prze­cież nie ma już gdzie, do kogo i po co się spie­szyć! Ży­cie Syl­wany Pro­so­ło­wicz roz­pa­dło się na drobne ka­wałki, i to w tak krót­kim cza­sie, że zu­peł­nie nie było co zbie­rać. I gdyby zja­wiło się w tym do­kład­nie miej­scu i o tym cza­sie z ty­siąc te­ra­peu­tów z in­nym prze­ko­na­niem, to Syl­wana i tak po­zo­sta­łaby naj­niesz­czę­śliw­szą, naj­bo­le­śniej zra­nioną i opusz­czoną ko­bietą na świe­cie. Za­tem cóż in­nego wy­pada ta­kiej ko­bie­cie czy­nić? Ano tylko po­zo­stało trwa­nie w jed­nej po­zy­cji ni­czym jasz­czurka na roz­grza­nym przez słońce ka­mie­niu i mar­no­wa­nie czasu, który po­zo­stał jej jesz­cze na tym łez pa­dole. Co się jesz­cze może zda­rzyć w ży­ciu ko­biety odro­binę po czter­dzie­stce, która zo­stała zmu­szona przez naj­bliż­szych do roz­po­czę­cia swego ży­cia od nowa? No i znów po­nure my­śli roz­po­częły swój ga­lop w gło­wie nie­szczę­snej Syl­wany.

Kto wie, ilu jesz­cze ta­kich po­łu­dnio­wych hej­na­łów z ra­tu­sza i ude­rzeń ka­te­dral­nego ze­gara przy­szłoby wy­słu­chać zroz­pa­czo­nej ko­bie­cie na ławce przed pla­cem Sło­wiań­skim, gdyby nie wy­baw­czy te­le­fon. Ry­sun­kowa po­stać Lady Pank co­raz gło­śniej roz­brzmie­wała z to­rebki i gdy do­szła do ta­kiej skali, że z po­bli­skiego ra­tu­sza z nie­po­ko­jem wy­glą­dali pra­cow­nicy, Syl­wana wresz­cie ode­brała po­łą­cze­nie „Pani Ka­sia – BANK”.

– Dzień do­bry, pani Syl­wio! – usły­szała prze­sym­pa­tyczny głos i nie miała już na­wet ochoty po raz nie­skoń­czony po­pra­wiać brzmie­nia swego imie­nia.

– Dzień do­bry – wy­dała z sie­bie po­wi­ta­nie ni­czym cięż­kie wes­tchnie­nie.

– Ja bar­dzo prze­pra­szam, że pa­nią nie­po­koję, ale... no mu­sia­łam za­dzwo­nić... – Pani Ka­sia mó­wiła szybko, lecz na­gle ści­szyła głos do le­d­wie sły­szal­nego szeptu: – Wie pani, taki we­wnętrzny głos się we mnie ode­zwał i tak mę­czył i mę­czył, że mu­sia­łam.

Boże! Jesz­cze na­wie­dzona wa­riatka z banku mnie mu­siała dzi­siaj do­paść? – jęk­nęła w my­ślach Syl­wana i z nie­mym wy­rzu­tem spoj­rzała w bez­chmurne kwiet­niowe niebo.

– Co ten głos pani po­wie­dział? – spy­tała, sama nie do­wie­rza­jąc, że tak sfor­mu­ło­wała to py­ta­nie.

Pani Ka­sia wy­dała z sie­bie cięż­kie wes­tchnie­nie.

– Żeby do pani za­dzwo­nić! – nie­mal wy­krzyk­nęła, ale po chwili po­wró­ciła do szeptu: – Pani mąż, Woj­ciech, wła­śnie wy­szedł z banku. Był u nas i chciał pod­jąć wszyst­kie pie­nią­dze z wa­szego konta. Tro­chę dziw­nie się za­cho­wy­wał. Tak roz­glą­dał z nie­po­ko­jem i nie­cier­pli­wił, że nie mamy tyle go­tówki. A na de­li­katne py­ta­nie, czy to ja­kaś in­we­sty­cja, a może nie daj Boże cho­roba, omal wy­lewu nie do­stał, zro­bił się taki czer­wony jak in­dyk.

Syl­wana czuła, jak też bły­ska­wicz­nie pą­so­wieje, choć z zu­peł­nie in­nych po­wo­dów. Osza­lałe serce pom­po­wało wzbu­rzoną krew chyba tylko do twa­rzy, gro­żąc fa­tal­nymi skut­kami. Do tego do­szedł szum w uszach i mroczki przed oczyma, które za­kłó­ciły dal­szy od­biór in­for­ma­cji szep­ta­nej przez pa­nią Ka­się.

– Prze­pra­szam, ale czy może pani po­wtó­rzyć? – po­pro­siła Syl­wana, gdy już nieco się opa­no­wała.

Pani Ka­sia od­chrząk­nęła i już bez szep­ta­nia, ale spo­koj­nym to­nem, jakby wy­łusz­czała nie­roz­gar­nię­temu klien­towi za­sady opro­cen­to­wa­nia kont in­dy­wi­du­al­nych w ofer­cie banku, po­wtó­rzyła:

– Otóż pan Woj­ciech pod­jął wszystko, co mo­gli­śmy mu dać w for­mie go­tówki. Aku­rat mie­li­śmy w sej­fie trzy­dzie­ści pięć ty­sięcy, ale sama pani ro­zu­mie, te­raz w ban­kach nie ma go­tówki. Tylko on się tak za­cho­wy­wał... krę­cił nie­spo­koj­nie, jakby go ktoś ob­ser­wo­wał, spie­szył się... że od razu uru­cho­mił się mój we­wnętrzny głos. Mu­sia­łam za­dzwo­nić do pani i spy­tać wprost: pani Syl­wio, czy was ktoś nie na­cią­gnął na wnuczka albo po­li­cjanta?

Syl­wana nie mo­gła od razu od­po­wie­dzieć, bo­wiem w pierw­szej re­ak­cji za­nie­mó­wiła. Po­woli, po­woli do­cie­rało do niej, co na­prawdę się stało w banku. I kiedy ostat­nie słowa pani Kasi wy­świe­tliły się w gło­wie ni­czym na­pisy koń­cowe filmu, wów­czas Syl­wana znie­nacka par­sk­nęła śmie­chem, ob­fi­cie oplu­wa­jąc chod­nik przed sobą. Za­pewne myśl o to­tal­nym nie­zrów­no­wa­że­niu psy­chicz­nym ni­czym piłka w grze zna­la­zła się te­raz po dru­giej stro­nie po­łą­cze­nia, bo­wiem pani Ka­sia za­mil­kła na dłuż­szą chwilę. Sza­leń­czy śmiech Syl­wany prze­pło­szył go­łę­bie spa­ce­ru­jące spo­koj­nie po placu i za­nie­po­koił nie­licz­nych prze­chod­niów. Rów­nie mocno za­nie­po­ko­jona pani Ka­sia, kie­ru­jąc się tym ra­zem bar­dziej tro­ską niż we­wnętrz­nym gło­sem, wy­czuła mo­ment na zła­pa­nie od­de­chu i spy­tała:

– Czy wszystko w po­rządku, pani Syl­wio?

Syl­wana prze­stała ner­wowo re­cho­tać i po­waż­nie, a na­wet gro­bowo, od­po­wie­działa:

– Nie. Nie jest w po­rządku. Mój mąż wła­śnie mnie okradł. Opu­ścił, po­rzu­cił, wy­rzu­cił i na ko­niec okradł!

– O rany! – jęk­nęła w szcze­rym współ­czu­ciu pani Ka­sia, czu­jąc jed­nak na so­bie spoj­rze­nie wła­snej prze­ło­żo­nej, znie­cier­pli­wio­nej prze­dłu­ża­jącą się roz­mową, naj­wy­raź­niej to­wa­rzy­ską, przy­brała pro­fe­sjo­nalną pozę i po­wró­ciła do szeptu: – Prze­pra­szam. To zmie­nia po­stać rze­czy, pani Syl­wio. Na szczę­ście nie mie­li­śmy tyle go­tówki. Zo­stała pani jesz­cze druga po­łowa i całe szczę­ście, że wła­śnie pani za­blo­ko­wała te pie­nią­dze i zmniej­szyła mak­sy­malną kwotę trans­ak­cji na kar­cie i wy­płat w ban­ko­ma­tach do stu zło­tych. Żeby wy­brać z konta resztę pie­nię­dzy, trzeba bę­dzie po­stać przy ban­ko­ma­cie przez trzy dni. Czego to oszu­ści nie wy­my­ślą, pro­szę pani?! Pro­szę tylko bez­zwłocz­nie przyjść do na­szej pla­cówki, aby do­peł­nić for­mal­no­ści. Dzi­siaj pra­cuję do trzy­na­stej. Uda się pani do­trzeć do nas czy umó­wić pa­nią na spo­tka­nie na ju­tro?

Pro­fe­sjo­nalne brzmie­nie głosu pra­cow­nicy banku spra­wiło, że Syl­wana aż przy­brała wy­pro­sto­waną po­stawę i uważ­nie wsłu­chi­wała się w każde słowo. Sku­piała się na dzia­ła­niu, a nie roz­pa­mię­ty­wa­niu, i za­raz po skoń­czo­nym po­łą­cze­niu spo­koj­nie, acz­kol­wiek ener­gicz­nie, ru­szyła w stronę banku. Tym­cza­sem pani Ka­sia, od­kła­da­jąc te­le­fon na biurko, po raz ko­lejny so­bie po­gra­tu­lo­wała, że po­siada ten swój we­wnętrzny głos, tak nie­do­ce­niany przez kie­row­nic­two, a tak przy­datny! Wy­na­gro­dziła się sze­ro­kim uśmie­chem w od­bi­ciu szyby dzie­lą­cej ją od są­sied­niego sta­no­wi­ska i w do­sko­na­łym na­stroju za­pro­siła ko­lej­nego klienta.

Syl­wana, prze­ko­nana, że w po­przed­nim ży­ciu po­peł­niła ja­kieś strasz­liwe zbrod­nie, po któ­rych obec­nie musi po­ku­to­wać, mo­zol­nie i z nie­ma­łym wy­sił­kiem wspi­nała się po scho­dach, dźwi­ga­jąc cięż­kie torby z za­ku­pami zle­co­nymi przez mamę. Nie spie­szyła się z dwóch po­wo­dów. Po pierw­sze, nie cze­kał na nią z utę­sk­nie­niem na­pa­lony ko­cha­nek go­towy po­rwać ją w ra­miona i ukoić ból ist­nie­nia, ale sie­dem­dzie­się­cio­let­nia ko­bieta. Po dru­gie, cięż­kie za­kupy spo­wal­niały ru­chy i owe prze­winy z po­przed­niego ży­wota do­dat­kowo przy­gnia­tały do ziemi. Zresztą ta cała wę­drówka aż na czwarte pię­tro bloku przy ulicy Ko­zio­rożca na osie­dlu Ko­per­nika I przy­po­mi­nała jej lata dzie­ciń­stwa, gdy no­siła na ple­cach ciężki tor­ni­ster w pod­sta­wówce albo spor­tową torbę na pod­ręcz­niki w ogól­niaku. Te same schody, po­rę­cze i za­pa­chy obia­dowe od wszyst­kich są­sia­dów. Ten sam zwy­czaj roz­my­śla­nia pod­czas po­ko­ny­wa­nia każ­dego stop­nia, choć ener­gia tam­tych cza­sów zu­peł­nie się wy­tra­ciła. No i my­śli nie no­siły już opty­mi­stycz­nego cha­rak­teru. Tak się bo­wiem po­ro­biło, że Syl­wana w wieku mocno doj­rza­łym po­wró­ciła do ma­łego M3, które w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych ubie­głego wieku Wie­sława i Wie­sław Mrucz­ko­wie, wów­czas młode mał­żeń­stwo z dziec­kiem w dro­dze, otrzy­mali i któ­rego nie zmie­nili do tej pory. Prze­pro­wa­dził się je­dy­nie Wie­sław i już od pięt­na­stu lat zaj­mo­wał kwa­terę na po­bli­skim cmen­ta­rzu. Na­to­miast Wie­sława – wierna swemu wdo­wień­stwu i pie­lę­gnu­jąca pa­mięć o swym wy­jąt­ko­wym mężu – na­wet nie chciała sły­szeć o zmia­nie miej­sca za­miesz­ka­nia ani ni­żej, ani bli­żej, ani z żad­nych in­nych po­wo­dów. Uwiel­biała osie­dle, są­siedz­two, a czwarte pię­tro trak­to­wała jak gim­na­stykę ko­nieczną, aby ko­ści się nie za­stały.

No i te­raz iden­tyczną „gim­na­stykę” upra­wiała Syl­wana, która nie­spo­dzie­wa­nie po­wró­ciła na mat­czyne łono.

Pierw­sze pię­tro po­ko­nała siłą roz­pędu i tak chciała po­ko­nać dru­gie, lecz – nie­stety – jedna z re­kla­mó­wek pę­kła na dnie i za­war­tość roz­sy­pała się z hu­kiem na scho­dach. Całe szczę­ście, że to same puszki, które nie spo­wo­do­wały strat. Syl­wana po­spiesz­nie zgar­niała za­kupy do po­zo­sta­łych to­reb. Wresz­cie się pod­nio­sła, zdy­szana. Lo­ka­to­rzy po­zmie­niali się od cza­sów jej dzie­ciń­stwa, ale w środ­ko­wych drzwiach na­dal miesz­kała nie­śmier­telna, nie­znisz­czalna i nie­za­ta­pialna Re­nata Pa­cio­rek, zwana Wiedźmą albo Stasi. Od­kąd Syl­wana się­gała pa­mię­cią, była to osoba po­su­nięta w la­tach, a te­raz mo­gła spo­koj­nie li­czyć so­bie setkę. Nie­jedna dwu­dzie­sto­latka mo­głaby jed­nak po­zaz­dro­ścić pani Re­na­cie ży­wot­no­ści. Wszę­dzie jej było pełno, a jej wścib­ski nos i nie­wy­pa­rzony ję­zyk sły­nęły na całe osie­dle. Nikt z wła­snej woli nie wcho­dził w pa­radę Re­na­cie Pa­cio­rek, by nie na­ra­żać się na jej gniew czy na­trętne py­ta­nia. Dla­tego Syl­wana nie ocią­gała się dłu­żej w przy­mu­so­wym po­stoju i po­spiesz­nie wspi­nała na ko­lejne pię­tra. Choć i tak mo­gła być pewna, że szpie­gow­skie czujne oko sta­rej wiedźmy wy­pa­trzyło ją z wi­zjera w drzwiach. Cud, że nie wy­sko­czyła z miesz­ka­nia z awan­turą albo ze swym zwy­cza­jo­wym py­ta­niem: „A co się stało?”.

Na trze­cim pię­trze, gdzie miesz­kali lo­ka­to­rzy spo­kojni i przy­jaź­nie na­sta­wieni do świata, Syl­wana mo­gła za­trzy­mać się dłu­żej dla zła­pa­nia od­de­chu. Wła­śnie z jed­nego z miesz­kań wy­cho­dziła Ame­lia, we­soła na­sto­latka, córka jej szkol­nej ko­le­żanki Be­atki.

– Dzień do­bry, po­móc pani? – spy­tała uprzej­mie.

Syl­wana za­pa­trzyła się w wiel­kie do­kle­jane rzęsy dziew­czyny i nie od razu mo­gła od­po­wie­dzieć.

– Dzień do­bry, nie, dzię­kuję.

A na­sto­latka już zbie­gała po scho­dach w dół, jed­no­cze­śnie wpa­tru­jąc we wła­sny smart­fon.

Syl­wana pod­nio­sła cięż­kie za­kupy, by po­ko­nać ostatni od­ci­nek tej gór­skiej wspi­naczki. Wła­śnie do­tarła pod drzwi, gdzie od pierw­szego dnia za­miesz­ka­nia wciąż wi­siała mo­siężna ta­bliczka z wy­gra­we­ro­wa­nym: „W.W. Mrucz­ko­wie”. Nie­ludzko zdy­szana, po­sta­wiła za­kupy na wy­cie­raczce i już się­gała po klucz, gdy drzwi nie­spo­dzie­wa­nie otwo­rzyła mama. Na twa­rzy, z po­mi­nię­ciem oczu i ust, miała roz­ma­zaną zie­loną maź. W ze­sta­wie­niu z na­ta­pi­ro­wa­nymi krót­kimi wło­sami wy­glą­dała ni­czym zjawa z in­nego świata. Syl­wana wy­dała okrzyk prze­ra­że­nia, ale Wie­sława mach­nęła ręką, ba­ga­te­li­zu­jąc ta­kie za­cho­wa­nie, i do­dała:

– Dziecko, skocz jesz­cze do skrzynki na li­sty, bo ja już nie dam rady. No i, jak sama wi­dzisz, nie tak. – Co po­wie­dziaw­szy, wska­zała na swoją twarz, po czym wrę­czyła klucz do skrzynki i za­mknęła drzwi jesz­cze szyb­ciej, niż je otwo­rzyła.

– Dzień do­bry, jak się masz, dziecko? – po­wie­działa do sie­bie Syl­wana. – Jak ci mi­nął dzień?

I już nie roz­trzą­sa­jąc ani kwe­stii grzecz­no­ścio­wych po­wi­tań, ani eg­zo­tycz­nego wy­glądu Wie­sławy, po­woli ze­szła na par­ter, gdzie wi­siała skrzynka na li­sty wszyst­kich lo­ka­to­rów. Otwo­rzyła tę z nu­me­rem czter­na­stym. Z wnę­trza wy­cią­gnęła wi­do­kówkę z Byd­gosz­czy ad­re­so­waną do Wie­sławy i list ad­re­so­wany do... niej. Z nie­do­wie­rza­niem i za­sko­cze­niem przy­glą­dała się po­dłuż­nej czar­nej ko­per­cie, na któ­rej zło­tym mar­ke­rem na­pi­sano ad­re­sata jako Syl­wanę Mru­czek. Czarna ko­perta nie su­ge­ro­wała opty­mi­stycz­nych wia­do­mo­ści i wy­wo­łała nie­po­kój. Kto przy­słał do niej list na stary ad­res do­mowy i w do­datku z pa­nień­skim na­zwi­skiem? Od­wró­ciła ko­pertę, ale na dru­giej stro­nie nie było nadawcy. Może to ja­kiś list zna­le­ziony przez pocztę po la­tach? Ale aż po dwu­dzie­stu, bo tyle mi­nęło, od­kąd no­siła pa­nień­skie na­zwi­sko! Nie­by­wałe, że mają tam taki ba­ła­gan! Osta­tecz­nie Syl­wana po­rzu­ciła bez­owocne roz­wa­ża­nia na te­mat kon­dy­cji Poczty Pol­skiej i ro­ze­rwała ko­pertę. W środku zna­la­zła zło­żoną na trzy ozdobną kartkę z mo­ty­wem kwia­to­wym zu­peł­nie nie­pa­su­ją­cym do ty­tułu: „Za­pro­sze­nie na po­grzeb”. Ciarki na ple­cach, dziwny nie­po­kój i prze­strach po­ja­wiły się bły­ska­wicz­nie w cia­snej prze­strzeni klatki scho­do­wej na par­te­rze. Syl­wana otwo­rzyła za­pro­sze­nie i prze­czy­tała:

Sza­nowna Pani Syl­wano Mru­czek, Da­ria i Ma­te­usz Po­wer­niccy za­pra­szają na uro­czy­stość po­grze­bową swego dwu­dzie­sto­pię­cio­let­niego mał­żeń­stwa. To wła­śnie w gro­nie osób, wśród któ­rych na­ro­dziło się na­sze uczu­cie, pra­gniemy je uro­czy­ście po­że­gnać. Wszel­kie koszty po­dróży i po­bytu zo­staną po­kryte przez za­pra­sza­ją­cych. Uro­czy­stość od­bę­dzie się w zamku...

Syl­wana prze­bie­gła po­spiesz­nie dal­szą część za­pro­sze­nia i pełna naj­gor­szych prze­czuć, gu­biąc pocz­tówkę z Byd­gosz­czy, biła re­kord świata w biegu po scho­dach na czwarte pię­tro.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki