39,90 zł
Początek lat dziewięćdziesiątych nie był łatwy dla dorastających dziewcząt. Feministyczne hasła wydawały się przestarzałe i kojarzyły się z pokoleniem matek, a pop- i kontrkultura wciąż pełne były narcystycznych mężczyzn przekonanych o własnej nieomylności. Amerykańskie nastolatki powiedziały „dość!”. Chcąc zmienić skostniały układ sił, postanowiły rozsadzić system od środka. Tak narodził się punkowy ruch Riot Grrrl, który przez kilka lat z małej lokalnej inicjatywy urósł do rozmiarów subkultury i rozlał się na całe Stany.
Bikini Kill, Bratmobile, Heavens to Betsy i wiele innych dziewczyńskich zespołów grało w końcu tak, jak miały ochotę, sekretnie powielane ziny wypełniały skrzynki pocztowe nastolatek w całym kraju, a nieformalny sojusz kobiet rósł w siłę. I choć wspólnotowe działania ustały, a krąg buntowniczek zaczął trawić wewnętrzny konflikt, zaangażowane reprezentantki Riot Grrrl wciąż stanowią autorytet w sprawach związanych z równością, sprawiedliwością i feminizmem oraz inspirują kolejne pokolenia młodych kobiet do walki o własne miejsce i własny głos.
Do przodu, dziewczyny! to pasjonująca kronika kultowych lat dziewięćdziesiątych oraz niezwykła historia dziewczyńskiej rewolucji, której siła rozwaliła szowinistyczny mur dzielący od dekad alternatywną scenę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 525
SERIA AMERYKAŃSKA
Linda Polman Laleczki skazańców. Życie z karą śmierci
Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki (wyd. 3)
Tom Clavin Bob Drury Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów (wyd. 2)
Andrew Smith Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię
Nikki Meredith Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła
Nick Bilton Król darknetu. Polowanie na genialnego cyberprzestępcę
Patti Smith Rok Małpy
Magda Działoszyńska-Kossow San Francisco. Dziki brzeg wolności
David Treuer Witajcie w rezerwacie. Indianin w podróży przez ziemie
amerykańskich plemion
Sam Quinones Dreamland. Opiatowa epidemia w USA (wyd. 2)
Ronan Farrow Złap i ukręć łeb. Szpiedzy, kłamstwa i zmowa milczenia wokół gwałcicieli
S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów (wyd. 2)
Matt Taibbi Nienawiść sp. z o.o. Jak dzisiejsze media każą nam gardzić sobą nawzajem
Holly George-Warren Janis. Życie i muzyka
Jessica Bruder Nomadland. W drodze za pracą
Laura Jane Grace Dan Ozzi Trans. Wyznania anarchistki, która zdradziła punk rocka
Legs McNeil Gillian McCain Please kill me. Punkowa historia punka (wyd. 2)
Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero (wyd. 2 zmienione)
Rachel Louise Snyder Śladów pobicia brak. W pułapce przemocy domowej
Jon Krakauer Wszystko za życie
Ewa Winnicka Greenpoint. Kroniki Małej Polski
Paul Theroux Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji (wyd. 2)
Lawrence Wright Szatan w naszym domu. Kulisy śledztwa w sprawie przemocy rytualnej
Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki (wyd. 2)
Timothy Egan Brudne lata trzydzieste. Opowieść o wielkich burzach pyłowych
Charlie LeDuff Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje (wyd. 2)
Robert Kolker W ciemnej dolinie. Rodzinna tragedia i tajemnica schizofrenii
Alex Kotlowitz Amerykańskie lato. Depesze z ulic Chicago (wyd. 2)
Charlie LeDuff Praca i inne grzechy. Prawdziwe życie nowojorczyków
Piotr Jagielski Święta tradycja, własny głos. Opowieści o amerykańskim jazzie
Jan Błaszczak The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side (wyd. 2)
Woody Guthrie To jest wasz kraj, to jest mój kraj
Lawrence Wright Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę (wyd. 2 zmienione)
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego Girls to the Front. The True Story of the Riot Grrrl Revolution
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Pat Graham
Copyright © by 2010 Sara Marcus. All rights reserved.
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2022
Copyright © for the Polish translation by Andrzej Wojtasik, 2022
Za uzyskanie zgody na publikację zdjęć autorka dziękuje Patowi Grahamowi (s. 20, 181, 263), Allison Wolfe (s. 93), Molly Neuman (s. 96), Lee Snider/Fales Library na New York University (s. 163), Mary Margaret Fondriest (s. 191), Anandzie La Vita (s. 201), May Summer Farnsworth i Billie Rain (s. 219), Susan Now (s. 256) oraz Ann Carroll (s. 302)
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Magdalena Jobko-Śpiewakowska
Korekta Justyna Sadurska, Krystyna Stobierska
Skład Ewa Ostafin / d2d.pl
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-454-3
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Wołowiec 2022
Wydanie I
Moim rodzicom
i wszystkim buntowniczkom
Przegapiłam kilka pierwszych lat działań ruchu Riot Grrrl. W 1991 roku, kiedy dziewczyny w Waszyngtonie rozprawiały o rewolucji, miałam czternaście lat. Mieszkałam niedaleko, na przedmieściach aglomeracji waszyngtońskiej, lecz już w stanie Maryland. Tego lata pojechałam na obóz teatralny. Wystawiałyśmy sztukę The Wiz; grałam w niej dobrą podstarzałą wiedźmę, która uczy Dorotkę, że jeśli tylko uwierzy w siebie, zdoła odnaleźć drogę do domu. Byłam ubrana w suknię balową z różowej satyny i wjeżdżałam na scenę zamknięta w dwuipółmetrowym lotosie zrobionym ze sklejki pomalowanej na różowo i lawendowo. Wszystkie członkinie zespołu teatralnego, chamskie szesnastolatki, nazywały mój kwiatowy pojazd „Fielką Fioletową Faginą”. Co wieczór zamykały mnie w nim na moment przed wejściem na scenę. Stałam tam i czekałam na sygnał, pogrążona w różowawej ciemności – takiej samej, jak ta, którą widać, gdy zamknie się oczy.
Tego lata, kilka tygodni po zakończeniu prac nad The Wiz, wybrałam się do sklepu z ciuchami Ross Dress for Less. Moi rodzice przeglądali ubrania na wieszakach, a ja przymierzałam T-shirty. Byłam sama w przebieralni, gdy zaczepił mnie ekspedient. Młody chłopak, pewnie nie miał więcej niż dwadzieścia lat. Rozmawialiśmy oddzieleni zasłonką, odpowiadałam nonszalancko na jego pytania. Właśnie rzuciłam na bok T-shirt i zastanawiałam się nad kraciastą koszulą, gdy nagle on powiedział coś, co sugerowało wyraźnie – nie pamiętam: otwarcie czy nie wprost, ale sens był jednoznaczny – że chciałby mnie przelecieć.
Zamarłam w tym maleńkim pomieszczeniu. Przykurczonymi rękami ukrytymi pod kołnierzykiem przytrzymywałam bluzkę, którą właśnie miałam odłożyć. Byłam pewna, że zaraz zwymiotuję wprost na zasłaną szpilkami szarą wykładzinę.
Powiedział coś w rodzaju: „Twoi rodzice są daleko. Nie usłyszą nas”. A może to było: „Nie usłyszą ciebie”?
Groźba, którą usłyszałam w jego głosie, mogła być prawdziwa. A może było to echo opowieści, którą mnie karmiono – opowieści o zagrożeniu, jakie dla wszystkich dziewcząt, zwłaszcza tych powyżej trzynastego roku życia, może stanowić niemal każdy mężczyzna? Chociaż nieustannie słyszałam o „czyhającym niebezpieczeństwie” i „potrzebie zachowania ostrożności”, teraz przerabiałam scenariusz najgorszy z możliwych: byłam w pułapce, półnaga, a od potencjalnego napastnika – mężczyzny, który chciał mnie skrzywdzić – oddzielała mnie jedynie płócienna zasłonka.
Pewnie mogłabym zwymiotować na niego. Słyszałam, że to czasem działa.
„Znalazłaś coś, Saro?” Moja matka! Stała przy trzyczęściowym lustrze. Wyszłam do niej pełna wdzięczności, tuląc do siebie, niczym nieporęczną zbroję, bluzki na wieszakach.
Chociaż nigdy w życiu nie znalazłam się w okolicznościach, w których zagrożenie gwałtem było równie realne, przez lata byłam w ciągłej gotowości, by zmierzyć się z podobnymi sytuacjami. Nie mogłam się przy tym uwolnić od wstydu, że w pewnym sensie to ja „skusiłam” owego ekspedienta – jak również Petera, wysokiego bębniarza marszowej orkiestry, który pewnego ranka popchnął mnie na szafkę w pustym korytarzu szkolnym i przytrzymał przez przerażająco długą chwilę, jak gdyby zastanawiał się, co ze mną zrobić. Puścił mnie dopiero, gdy usłyszał kroki zbliżającego się nauczyciela. Nigdy nie powiedziałam nikomu o tych zdarzeniach. W obu przypadkach wydawało mi się, że to moja wina.
Moje dorastanie było doświadczeniem ciągłych zmagań z losem; katastrofa zawsze czyhała w pobliżu, oblizywała usta i czekała, kiedy może wkroczyć do akcji. Byłam nieszczęśliwą nastolatką, która żyła w poczuciu wyobcowania i izolacji – na dodatek przekonaną, że tylko ja jedna się tak czuję.
Przekonanie to nie było pozbawione podstaw. Nie należałam do żadnej grupy czy paczki. Porzuciłam kółko teatralne po tym, jak jego wiceszefowa, niska, pogodna dziewczyna, która pachniała paczulą i ubierała się w ciuchy z gniecionego weluru, powiedziała mi, że delikatnych pocałunków, którym oddawałyśmy się na przednim siedzeniu samochodu jej matki, nie da się pogodzić z planem, jaki ma wobec niej Bóg. Pozbawiona jedynej paczki, jaką znałam, dryfowałam – zbyt dziwna dla elity bystrzaków i zbyt pilna dla koterii buntowników o fioletowych włosach, którzy w porze lunchu popalali papierosy za salą gimnastyczną.
Zaczęłam uciekać na weekendy do Waszyngtonu. Krótka podróż ośmiopasmową autostradą kończyła się ślepo na bezdrzewnym parkingu nieopodal stacji Shady Grove, na którym wysadzali mnie rodzice. Tam wsiadałam do kolejki jednej z linii waszyngtońskiego metra. Uwielbiałam przyglądać się pociągom, które czekały na sygnał do odjazdu. Wielkie monstra dyszały, nieruchomo stojąc na szynach, których dotknięcie groziło śmiercią. Gdy któryś z nich wreszcie ruszał, czułam ekscytację, jak gdybym spadała z urwiska.
W tygodniu samotnie jadałam lunche na pustym korytarzu, po czym zaszywałam się w szkolnej bibliotece, gdzie drzemałam w kącie między wyjściem ewakuacyjnym a półką z książkami o feminizmie. Przetrwanie każdego dnia było dla mnie wielkim wysiłkiem.
Desperacko poszukiwałam czegoś, co mogłoby mnie ocalić lub podpowiedziało, jak sama mam to zrobić.
Pierwsze wieści o ruchu Riot Grrrl dotarły do mnie jesienią 1992 roku. Byłam w dziesiątej klasie i właśnie wróciłam ze szkoły po kolejnym przygnębiającym dniu. Stałam przy kuchennym stole i przeglądałam pocztę, kiedy moją uwagę przykuł artykuł z najnowszego „Newsweeka”. Poczułam, jakby ktoś chwycił mnie za ramiona i mocno potrząsnął. Artykuł zatytułowany Rewolucja Po Dziewczyńsku otwierała historia pewnej dziewczyny, która opisywała swoją reakcję na seksualne zaczepki szkolnego natręta: „Nie waż się tknąć ani mnie, ani żadnej z moich przyjaciółek!”. Dalsza część artykułu dotyczyła ogólnokrajowej sieci nastoletnich feministek, które zjednoczyły się, aby wspierać się nawzajem, walczyć z molestowaniem przez kolegów z klasy i rozmawiać na wszystkie tematy, „począwszy od strojenia gitary, a skończywszy na wychodzeniu z szafy”. Dziewczyny, według autorki, były „seksowne, asertywne i głośne”. Chociaż ja sama nie byłam seksowna, ani też szczególnie do tego nie aspirowałam, przypomniałam sobie, że przez jakiś czas w podstawówce – a sporadycznie i później – bywałam asertywna i głośna. I znów chciałam taka być.
Nie ruszając się z miejsca, dwa razy przeczytałam artykuł. Wspomniano w nim, że riot grrrls niedawno zorganizowały konwent w Waszyngtonie. Czy to możliwe? W mojej okolicy były dziewczyny, które mogłyby mnie zrozumieć?
Kiedy mama wróciła do domu i przeczytała artykuł, stwierdziła, że nie wydaje jej się, aby ten ruch mógł być czymś, w co chciałabym się zaangażować.
A ja nigdy wcześniej niczego bardziej nie pragnęłam.
Riot grrrls były tak blisko mnie… czasami wyobrażałam sobie, że czuję zapach ich purpurowej farby do włosów. A jeśli któraś z nich chodziła do mojej szkoły? W erze przedinternetowej poszukiwania łatwo mogły utknąć w ślepej uliczce. W dziesiątej i jedenastej klasie regularnie przeglądałam dział mody w „The Washington Post” i sekcję ogłoszeń drobnych w „The City Paper”; wertowałam waszyngtońską książkę telefoniczną; sprawdzałam też tablicę ogłoszeń w feministycznej księgarni w centrum miasta, gdzie zaczęłam przesiadywać w weekendy, by czytać Alison Bechdel i Luce Irigaray – lecz nie natrafiłam na żaden trop.
Mimo to artykuł podsunął mi pewien pomysł. Skoro nie mogę dotrzeć do riot grrrls, sama wykombinuję, jak być feministką. Zbierając materiały do klasowej prezentacji, przeprowadziłam wywiad z koordynatorką oddziału National Organization for Women[1], która zachęciła mnie do utworzenia grupy w liceum. Zrobiłam to natychmiast. Klub przyciągnął kilkanaście członkiń i co najmniej taką samą liczbę antagonistów. Ci ostatni wyrażali swoją niechęć, majstrując przy naszej gablocie na szkolnym korytarzu – hasło FEMINISM: THE RADICAL NOTION THAT WOMEN ARE PEOPLE! przerobili na FEMINISM: RADICAL MEN PEE[2]. Wykrzykiwali też: „Lesby!” przez drzwi sali, w której odbywały się nasze zebrania, po czym uciekali.
Większość członkiń klubu obawiała się otwartego konfliktu, zatem rozgrywałyśmy sprawę ostrożnie; wydałyśmy serię porannych komunikatów z okazji Miesiąca Historii Kobiet, zorganizowałyśmy warsztaty samoobrony, a w naszej gablocie zamieściłyśmy tylko jedno, pojednawczo-wyjaśniające hasło: FEMINISM: IT’S ABOUT CHOICES [feminizm: chodzi o to, aby mieć wybór]. Ale nasza aktywność w najmniejszym stopniu nie odnosiła się do tego, co czułam w przymierzalni w Ross Dress for Less, jak również do tego, co czułam, gdy w prasie czytałam o tym, jak ogranicza się prawo do aborcji, jak gejom i kobietom odbiera się granty na działalność artystyczną ani jak szpaler oficerów marynarki wojennej rozbiera nastolatkę na konwencie Tailhook Association w Las Vegas[3]. A potem przyszedł dzień, w którym lubiany przez wszystkich tenor pojawił się na próbie chóru w T-shircie z napisem: CZŁOWIEK, KTÓRY NOSITĘ KOSZULKĘ,TO POLICJANT. POŁÓŻ SIĘI RÓB WSZYSTKO, CO CIKAŻE.
Kiedy zobaczyłam ten T-shirt, pomyślałam, że się rozpłaczę. Potem stwierdziłam, że go uderzę. Przede wszystkim jednak chciałam, by konfrontacja była skuteczna, wzięłam się więc w garść, podeszłam do niego i oświadczyłam: „Twoja koszulka naprawdę mnie obraża”.
Wysokim, dziewczęcym głosem odparł: „A twoja obraża mnie” i odszedł ze śmiechem. Miałam na sobie zwykłą zieloną koszulkę.
Im bardziej starałam się sublimować furię w strawną, dyplomatyczną retorykę „wyborów”, tym większa narastała we mnie wściekłość. Czułam się samotna nawet pośród członkiń klubu NOW. W artykule w „Newsweeku” napisano, że riot grrrls to „zapewne pierwsze pokolenie feministek, które tak wcześnie rozpoznało i wykorzystało swój gniew”. Zgoda: rozpoznałam swój gniew. Ale jak mogłabym go użyć całkiem sama?
Na początku 1993 roku w jednym z pism, które odkryłam, gdy przesiadywałam w weekendy we wspomnianej już feministycznej księgarni, w końcu trafiłam na adres waszyngtońskiej grupy Riot Grrrl. Pismo nosiło tytuł „off our backs” [odwalcie się od nas], a wydawały je kobiety z kolektywu o tej samej nazwie. Skład był robiony ręcznie, a drukowano je na cienkim papierze gazetowym. Jednak chociaż „off our backs” wyglądało jak z 1973 roku, w jednym z numerów zamieszczono wywiady z kilkoma riot grrrls oraz adres ich skrytki pocztowej.
Nareszcie. Znalazłam je. Natychmiast wysłałam im długi i egzaltowany list. A potem przez wiele miesięcy czekałam na odpowiedź.
W końcu otrzymałam kopertę, a w niej trzy odbite na ksero ulotki. Oto treść jednej z nich:
Okej, proponuję, aby te dziewczyny, które chcą coś zmienić, zaczęły pisać na swoich / naszych rękach. Dobrze do tego nadają się flamastry. Możecie rysować serca lub gwiazdy albo pisać na swoich palcach słowa, cokolwiek, to będzie sposób, aby prorewolucyjne dziewczyny mogły się nawzajem rozpoznać.
Czułam się jak tajna agentka, która sporadycznie otrzymuje wskazówki i instrukcje z nieznanej kwatery głównej. Teraz komunikaty zaczęły nadchodzić częściej. Stosowałam się do nich. Na grzbietach moich wiotkich, kościstych dłoni narysowałam flamastrem koślawe gwiazdy. Na ostatnich, najdłuższych stawach palców napisałam: R-I-O-T (na prawej) i G-I-R-L (na lewej) – po jednej literze na kostkę. Jeździłam autobusem; jeździłam metrem; odwiedzałam muzea; chodziłam do szkoły. Czekałam, aż natknę się na dziewczynę taką, jak ja. Czekałam, aż ujrzę całą ich grupę. Czekałam, aż zatrzyma mnie ich banda i powie: „Idziesz z nami”.
Mój nauczyciel gry na pianinie kazał mi umyć ręce.
Czytałam te trzy ulotki na okrągło. Jedna z nich informowała, że:
Waszyngtońska sekcja Riot Grrrl spotyka się w każde niedzielne południe o 15:00 w żółtym budynku Positive Force House w Arlington, 3510 8th Street N., tuż przy stacji metra Virginia Square.
Ale bałam się tam iść. Miałam obawy, że te dziewczyny okażą się dla mnie zbyt cool i wtedy stracę ostatnią nadzieję.
Koleżanka ze szkoły dała mi kasetę Bikini Kill – wiedziałam, że to zespół w jakiś sposób powiązany z Riot Grrrl – i przez pewien czas przestała dla mnie istnieć wszelka muzyka oprócz tej, w której dominowała rozedrgana linia basu i wściekły wrzask Kathleen Hanny, który ścinał z nóg jak strumień wody chlustający z węża strażackiego: „Dare you to do what you want! Dare you to be who you will!” [Odważ się robić to, co chcesz! Odważ się być tym, kim chcesz!].
Ostatnim, decydującym impulsem był wisiorek wielkości tarczy zegarka, owalny, wycięty z zestawu Shrinky Dink[4], z napisem „Riot Grrrl” i kilkoma ręcznie narysowanymi gwiazdami. Zobaczyłam go na szyi dziewczyny na koncercie w sali chóru sąsiedniego liceum i od razu uświadomiłam sobie, że już kiedyś ją spotkałam; chodziłyśmy do tej samej podstawówki. Zapytałam ją o zebrania. Powiedziała, że powinnam przyjść. Wybrałam jedną z niedziel i zapisałam datę w kalendarzu.
Był kwiecień 1994 roku. Trzy dni przed wyznaczoną niedzielą, w szklarni przy domu Kurta Cobaina w Seattle znaleziono jego zwłoki. Pamiętałam, że „Newsweek” określał Courtney Love – żonę Cobaina, a teraz wdowę po nim – mianem „patronki” riot grrrls. Mnie osobiście nigdy nie ruszała ani Nirvana, ani zespół Hole, którego liderką była Love. O mały włos, a zostałabym w domu; obawiałam się, że spotkanie, na które się wybieram, zdominują żałobne nastroje, co od razu oddzieli mnie od pozostałych dziewczyn.
Mimo to poszłam, a kiedy w końcu przekroczyłam próg Positive Force House i znalazłam się w salonie na parterze, już wiedziałam, że pozostałe uczestniczki zebrania też mają w nosie Nirvanę i Hole. Rozmawiałyśmy o molestowaniu seksualnym przez kolegów z klasy i nauczycieli, o podkochiwaniu się w chłopakach i dziewczynach, o tym, jakich używamy tamponów i jakie lody najbardziej lubimy, a także o naszym oburzeniu seksistowskimi tekstami i zdjęciami, na jakie natrafiałyśmy w gazetach i telewizji. Nie każda z tych dziewczyn była punkówą, nie każda grała w kapeli i chociaż nigdy dotąd nie spotkałam nikogo, kto byłby bardziej cool niż one, nie onieśmielało mnie to, a wręcz przeciwnie: przyciągało do nich. Były śmiałe, bezczelne i mocne. Ekspedientowi, który przystawiał się do mnie w przymierzalni, dałyby w twarz. Gdyby opiekowały się gablotą szkolnego klubu NOW, zamieściłyby w niej hasła w stylu: GDYBYŚ NIEBYŁ TAKIMDUPKIEM, MOŻE NIEMUSIAŁABYM BYĆFEMINISTKĄ. Chciałam być jedną z nich.
Gdy rozmawiałam z tymi dziewczynami, zaczynałam rozumieć, że nie muszę być nieszczęśliwa. Kiedy jest się nastolatką, trochę krwi poleje się tak czy owak, ale można uniknąć tej konkretnej krwawej łaźni. Bolesność tego okresu i specyfika niedoli, które wówczas przeżywałam, miały charakter polityczny, a to oznaczało, że mogą ulec zmianie. Czułam się bezsilna nie dlatego, że byłam słaba, lecz dlatego, że żyłam w społeczeństwie, które osłabiało dziewczyny. Byłam nękana przez chłopaków nie dlatego, że ich prowokowałam. Nauczono ich, że takie postępowanie jest do przyjęcia, i wiedzieli, że nikt nie zareaguje. Nie było w tym mojej winy, a razem mogłyśmy z tym walczyć.
Po raz pierwszy od lat wiedziałam, że wszystko będzie dobrze.
Niemal wszystkie spotkania waszyngtońskiej grupy Riot Grrrl, począwszy od pierwszego, które miało miejsce w 1991 roku, odbywały się w tym samym domu w Arlington, siedzibie funkcjonującego już od dłuższego czasu punkowego kolektywu. W korytarzu, pod schodami, stała sięgająca ramion metalowa szafka na dokumenty, w której znajdowały się pamiątki po ruchu. Pewnego niedzielnego popołudnia, kiedy dotarłam na zebranie przed czasem, otworzyłam ją i przykucnąwszy pod schodami, zaczęłam grzebać w archiwach. Ślęczałam nad nimi, aż rozbolały mnie kolana i straciłam czucie w stopach. Znalazłam spisy telefonów pełne nazwisk dziewczyn, których nigdy nie spotkałam. Znalazłam stare protokoły i harmonogramy zebrań, wykazy sekcji ruchu w całym kraju i kartonowe szablony spryskane farbą w sprayu. Znalazłam oryginalne matryce zinów sprzed lat; rogi pisanych na maszynie tekstów zwijały się, bo stary klej przestał trzymać. Znalazłem szuflady wypełnione listami od dziewczyn takich jak ja, które trafiły gdzieś na wzmiankę o Riot Grrrl i pisały pod ten adres, bo pragnęły zachęty, nadziei, poczucia więzi.
Znalazłam też gruby album ze zdjęciami z piżamowych imprez, koncertów, marszu na Kapitol, meczu w krokieta topless w The National Mall[5]. Przed spotkaniami często wpatrywałam się w milczeniu w twarze ze zdjęć. Kim były? Gdzie się podziały te wszystkie dziewczyny, których nazwiska wypełniały spisy telefonów? Co się stało z innymi sekcjami? Zawartość archiwów nie dawała mi spokoju. Najnowsze przedmioty w szufladach miały może pół roku; inne pochodziły najwyżej sprzed kilku lat. A jednak przeszłość, której były świadectwem, dawno minęła: była trochę legendą, a trochę mirażem.
Mijały lata. Wypełniłam tekstami kilkanaście numerów zina, zaczęłam grać w kapeli, poszłam na studia, założyłam własny zespół, zaliczyłam trasę koncertową, zaczęłam pisać o muzyce i polityce do czasopism. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych ktoś powiedział mi, że skrytka pocztowa waszyngtońskiej grupy Riot Grrrl została zamknięta i nie organizuje się już cotygodniowych zebrań. Coraz częściej słyszałam, że ludzie mówią o Riot Grrrl, używając czasu przeszłego. Niektórzy widzieli w nich radykalny ruch młodych feministek, lecz dla większości było to zjawisko muzyczne, styl, który wygasł: w najlepszym przypadku – epoka otwarcia się na „mocne” wykonawczynie; w najgorszym – ideologia, której znakiem rozpoznawczym był brak talentów muzycznych i brak gustu w kwestii stroju. Jeśli jakieś dziewczyny grały byle jak na gitarach, określano je mianem „riot grrrls”, jakby to był gatunek muzyki, jak rockabilly czy grindcore. W internecie można było kupić kostium „Riot Grrrl” na Halloween (w dziecięcych rozmiarach); wyglądał jak strój gotyckiej cheerleaderki w śniegowcach. Nawet feministyczne książki1 poświęcone tematyce gender i muzyce rockowej bagatelizowały polityczne aspekty ruchu – ponieważ, jak podejrzewam, ich autorzy nie wiedzieli, jak traktować życie nastolatek, żeby czuły się ważne. Prawda o ruchu została pogrzebana. Pragnęłam, aby ktoś wyjaśnił nieścisłości, a przynajmniej sprostował nieprawdy. Potem zdałam sobie sprawę, że przecież ja mogę zebrać te wszystkie opowieści w jedną całość i poświęciłam się raz jeszcze odkrywaniu riot grrrls.
Przez pięć lat prowadziłam badania na potrzeby tej książki: wiele jeździłam, aby rozmawiać z osobami, do których dotarłam dzięki znajomym znajomych lub które wytropiłam w internecie; buszowałam w prywatnych zbiorach oraz archiwach rozmaitych instytucji; oglądałam na mikrofilmach brytyjskie pisma muzyczne i stare biuletyny feministyczne. Minęło dziesięć lat, odkąd ostatnio pisałam coś do zina lub brałam udział w konwencie Riot Grrrl, nigdy jednak nie straciłam ciekawości – tej samej, która towarzyszyła mi, gdy kucałam przy szafce na dokumenty w Arlington, nie zważając na ból kolan i odrętwienie stóp. Jeśli coś straciłam, to poczucie, które miałam jako nastolatka, że rzeczy, nad którymi pracowałyśmy z przyjaciółkami i korespondentkami, były piękne i ważne; to przekonanie, że wiele naszych emocjonalnych problemów (brak wiary w siebie, zagubienie, smutek) nie wynika z osobistych niepowodzeń, lecz jest skutkiem presji politycznej i społecznej, a zatem, że możemy z nimi walczyć; wiarę, że jesteśmy w stanie – jak to ujęto w jednym z manifestów ruchu – naprawdę zmienić świat, i że go zmienimy. W trakcie prac nad tą książką odzyskałam łączność z tymi przekonaniami, a jednocześnie dowiedziałam się, że – w odróżnieniu od mojej epifanicznej błogości – wiele osób związanych z Riot Grrrl przeżywało swoje zaangażowanie w ten ruch znacznie głębiej. Wady ruchu oraz osobiste (i polityczne) przepychanki, na których powstrzymanie nie był on dobrze przygotowany, okazały się zgubne w większym stopniu, niż potrafiłam to dostrzec ze swojej ograniczonej perspektywy. Czasami dobrze jest zachować niewielki dystans od centrum eksplozji kulturowej – wpływ zapewne jest wtedy słabszy, lecz obrażenia nie tak poważne. Książka ta opowiada historię ruchu Riot Grrrl poprzez życie kilku głównych jego postaci – zarówno tych związanych z muzyką, jak i młodych kobiet, które były blisko, gdy się zaczynał, lub były zaangażowane w niego szczególnie długo lub intensywnie. Były jednak tysiące innych, o których historiach jedynie napomykam, a których życie w latach dziewięćdziesiątych trwale ukształtował ruch Riot Grrrl.
Zdałam sobie sprawę, że wiele podstawowych wartości ruchu jest dziś tak samo niezbędnych, jak były wtedy. Wczesne lata dziewięćdziesiąte były trudnym okresem dla kobiet – zwłaszcza młodych – a w kolejnych dekadach zbyt mało się zmieniało. Jednak od tamtej pory nie pojawił się żaden ruch, który potrafiłby skonfrontować się z seksizmem z mocą choćby zbliżoną do żaru i pasji Riot Grrrl. Dorastanie wiąże się z arogancją i bezkompromisowością. Z czasem nasze przekonanie o własnej nieomylności łagodnieje – i tak być musi. Nigdy jednak nie przestajemy potrzebować tego idealizmu i energii, tej odwagi, by nazywać politycznym to, co jest polityczne, a rzeczy, które są nie do przyjęcia, jako nie do przyjęcia – tak jak nigdy nie przestajemy potrzebować tego poświęcenia w kształtowaniu naszego życia i naszych społeczności na naszych własnych warunkach. Opowiadanie historii to dopiero początek.
Ta kapela nie gra, ona płonie. Wokalistka zatraca się w tańcu i miota na wszystkie strony włosami spiętymi w kucyk na czubku głowy. Jej ruchy przypominają aerobik. Od czasu do czasu unosi tył sukienki, by pokazać tyłek zespołowi. Gitarzysta wydobywa z instrumentu zawodzące sprzężenia, a Kathleen Hanna czterokrotnie powtarza: „Silence inside of me silence inside…” [Cisza we mnie, cisza we…]. Śpiewa dziecięcym głosem, na jednej nucie. Stojąc nieruchomo, spogląda smutnym wzrokiem na publiczność i zasłania lewą dłonią krocze – zmieniając seksualny gest w stylu Madonny w akt obrony własnego ciała. Potem ponownie wdzierają się akordy gitary i Kathleen znów jest w ruchu, wzmocniona instrumentalnym jazgotem. Pochyla się, jakby miała zwymiotować, i wrzeszczy: I’ll resist with every inch and every breath I’ll resist this psychic death [Będę opierać się tej śmierci za życia każdym calem i każdym oddechem]. Powieki ma mocno zaciśnięte, z widocznym wysiłkiem wyrzuca z siebie słowa. Na szyi z obu stron napinają się jej ścięgna.
Piosenka urywa się, a wokalistka chwiejnie przestępuje z nogi na nogę i odwraca się od publiczności. Poprawia tył sukienki – jak gdyby nagle przyszło jej do głowy, czy aby nie pokazała zbyt wiele.
Ekipa dziewczyn przy scenie reaguje aplauzem i wrzaskiem. To riot grrrls – w każdym razie niektóre z nich to riot grrrls. Początkiem ich ruchu (jeśli już wtedy tak można było nazwać to zjawisko) były hałaśliwe hasła kobiecej samodzielności wyrażane od niespełna roku przez kilka punkrockerek i parę ich przyjaciółek. Teraz wykiełkowała z tego cała masa rzeczy, jedne dopiero się formują, inne są już w rozkwicie. W Waszyngtonie to przede wszystkim grupa dziewczyn, które spotykają się w każdy weekend, aby dyskutować o życiu, tworzyć sztukę i muzykę oraz planować akcje polityczne. Wśród nich wyróżnia się Erika Reinstein: jej reakcje są nieco przesadne, ma wyrazistą mimikę. Duża i ekspresywna, przez co wydaje się żyć intensywniej, głośniej – bardziej żywiołowo. Jej pełne usta są zawsze lekko uchylone, głowę wyciąga nieco ku górze i do przodu, jakby właśnie wpadła na jakiś pomysł – i zapewne właśnie tak jest. Jest znana jako gadatliwa, nieustraszona dziewczyna, która nigdy nie boi się być w centrum uwagi. W ostatnich miesiącach niemal na każdym punkowym koncercie wskakiwała na scenę pomiędzy występami kapel, by zachęcić wszystkie dziewczyny obecne na sali do udziału w spotkaniach Riot Grrrl, a wiele z nich skorzystało z zaproszenia. Tak trafiła do ruchu Mary Fondriest, która dziś też jest pod sceną w Sanctuary Theatre. Cichsza niż Erika, ma brzydką cerę i tlenione włosy. Jest zachłanną czytelniczką – zanim odkryła feminizm, jej ulubioną książką było Źródło[6]. Przychodzi na zebrania dopiero od kilku miesięcy, lecz w tym czasie riot grrrls stały się właściwie całym jej życiem.
„Hej, riot grrrl!”, Mary krzyczy do Kathleen między piosenkami.
„Co?”, odpowiada Kathleen.
Mary rzuca na scenę czekoladową różę i wyśpiewuje: „Kocham cię”.
Kathleen łapie różę w locie i uśmiecha się szeroko.
Dziewczyny sprzedają dziś wieczorem T-shirty z nadrukami wykonanymi techniką sitodruku i ręcznie robione ziny – kserowane broszurki pełne wierszy, fotografii i pisanych na maszynie tyrad. Któryś artykuł rozpoczyna pytanie: „Dlaczego »feministka« to brzydkie słowo?”. Na górze jednej ze stron pod koniec zina widać odręczny napis: CHCE MISIĘ KRZYCZEĆ zapisane wielkimi literami. Niepodpisany monolog kipi gniewem:
Jestem tak wściekła, że nie wiem, co pisać, po prostu wiem, że chcę coś napisać, że chcę coś powiedzieć, że chcę coś wykrzyczeć, coś potężnego i mocnego, żeby poradzić sobie z bezradnością, którą teraz odczuwam… Chce mi się krzyczeć na faceta, który powiedział mi, że kobiety powinny przestać narzekać, bo mają już wszystkie prawa, jakich potrzebują. Chce mi się krzyczeć na moich braci, którzy czytają numer „The Sports Illustrated Swimsuit Issue”[7] i oglądają konkurs Miss America… Chce mi się krzyczeć, bo tak samo jak każdy mężczyzna jestem człowiekiem, lecz nie zawsze jestem tak samo traktowana, chce mi się krzyczeć, bo bez względu na to, jak głośno krzyczę, nikt nie będzie słuchał.
Ziny kosztują jednego dolara, ale jeśli dziewczyny – Erika i Mary, May i Joanna, Ananda i Claudia – uznają, że ktoś bez kasy naprawdę musi mieć egzemplarz, dostanie go za darmo.
Kapela, która właśnie występuje, to Bikini Kill, kwartet z trzema dziewczynami w składzie, który niedawno przeniósł się do Waszyngtonu z Olympii, małego miasteczka uniwersyteckiego w stanie Waszyngton. Większą część ostatniego roku zespół spędził w trasie, formując społeczność fanów. W taki sam sposób funkcjonują wszystkie inne niezależne grupy, których kariera rozpoczęła się we wczesnych latach dziewięćdziesiątych: co kilka miesięcy ładują się do furgonetki i przemierzają kraj, licząc na podtrzymanie entuzjazmu słuchaczy dzięki poczcie pantoflowej i nagraniom demo, wydawanym wyłącznie na kasetach.
Jak dotąd ta strategia działa. Bikini Kill szybko staje się jedną z najpopularniejszych kapel, jakie punk rock widział od lat. Zawdzięcza to zarówno ekstatycznym feministycznym hymnom, porywającym występom na żywo, jak i różnorodnym publikacjom: tekstom opatrzonym komentarzami, ulotkom powielanym na ksero i zinom gęsto wypełnionym treścią. Dużą rolę odgrywa też charyzmatyczna wokalistka, która nie kryje powiązań z rodzącym się feministycznym ruchem „Riot Grrrl”.
To Kathleen Hanna. Teraz skacze po scenie w białej minisukience i za dużej koszulce z przekrzywionym logo ruchu. Jest pełną pasji dwudziestotrzylatką obdarzoną talentem poetyckim. Zanim zaczęła pisać punkowe piosenki, zajmowała się fotografią, była pisarką, doradczynią w sprawach przemocy domowej i artystką spoken word. Dziś jej misją jest przekonanie nastolatek, że feminizm jest cool. Zapowiada następny kawałek, po czym dodaje: „To dla riot grrrls”, a dziewczyny pod sceną, pełne dumy, krzyczą z aprobatą. Kathleen jest jedną z nich, a one są takie jak ona.
To coś więcej niż zwykły punkowy koncert; to nawet nie benefis, chociaż wpływy z biletów zostaną przekazane Rock for Choice[8] i kilku organizacjom kobiecym w Waszyngtonie. To raczej coś na kształt „wiecu motywacyjnego”, który odbywa się w przeddzień wielkiego marszu pro-choice w The National Mall. Riot grrrls będą tam jutro, tak jak muzycy i prawie wszyscy inni uczestnicy dzisiejszego koncertu. Sanctuary Theatre, niegdyś kościół, leży pięć kilometrów na północ od miejsca, w którym ma rozpocząć się marsz.
Przed ostatnią piosenką Bikini Kill, Tobi Vail, perkusistka, a niekiedy również wokalistka, staje z przodu sceny w czerwonej sukience, kabaretkach i okularach przeciwsłonecznych i przybliża twarz do mikrofonu. „Chciałam powiedzieć coś o tym, że aborcja stała się nielegalna – zaczyna. – Dla mnie znaczy to tyle, że żyjemy… żyjemy nie tylko w całkowicie pojebanym patriarchalnym społeczeństwie rządzonym przez białych mężczyzn, którzy w ogóle nie reprezentują naszych interesów, ale że żyjemy w kraju… – dyszy, usiłując złapać oddech, a może próbując powstrzymać łzy – w kraju, w którym tych ludzi nie obchodzi, czy żyjemy, czy umieramy. I to jest naprawdę straszne”.
Odwraca się, by spojrzeć na Kathi, basistkę, i Billy’ego, gitarzystę, którzy zerkając na siebie, stroją instrumenty, oraz na Kathleen, która zajmuje miejsce za bębnami. Tobi odwraca się do publiczności, ale wzrok ma wbity we własne stopy. „Zagramy teraz nowy kawałek, więc nie wiemy, jak nam pójdzie…”
Ktoś krzyczy: „Będzie dobrze!”.
„…ale może będzie dobrze”.
W pierwszym rzędzie daje się wyczuć podniecenie. Erika i Mary wiedzą, co teraz nastąpi.
Wyluzowana basistka zaczyna grać riff złożony z trzech dźwięków. Na tym podkładzie Molly, zaprzyjaźniona z kapelą, czyta fragment atakującego Bikini Kill artykułu, który niedawno ukazał się w prasie: „Ze sceny płynie nienawiść do mężczyzn! Szaleńczy bunt przeciwko światu i samym sobie”. Kathleen z przesadną niezręcznością wali pałeczkami w talerze, wymachując rękami jak trzylatka, która próbuje coś popsuć. Billy przytupuje, podążając za rytmem. Zaraz nadejdzie moment Eriki. Tobi śpiewa o chęci akceptacji ze strony legend rocka: „If Sonic Youth thinks that you’re cool, does that mean everything to you?” [Czy jeśli Sonic Youth myślą, że jesteście cool, ma to dla was znaczenie?]. W refrenie, wprost odnosząc się do gitarzysty kultowego zespołu, śpiewa wyższym głosem: „Thurston hearts the Who! Do you heart the Who too?” [Thurston wielbi The Who! Czy i wy wielbicie The Who?]. Jakby w odpowiedzi, Billy, wymachując gitarą, kieruje się w stronę wzmacniacza, by wydobyć z głośników sprzężenia przypominające wilczy skowyt i poszarpane noisowe eksplozje w stylu Thurstona Moore’a.
Dźwiękowy chaos narasta. Billy wyrzuca wysoko w górę gitarę, która wykonuje w powietrzu pełen obrót. Potem łapie instrument. Kathleen podchodzi do krawędzi sceny i nachyla się do dziewczyn w pierwszym rzędzie, żeby Erika mogła wyrzucić swoje mrożące krew w żyłach wycie wprost do mikrofonu. Przez chwilę obie dziewczyny dzielą się mikrofonem, whoa-oh-oh Kathleen i wirtuozowskie EEEEEEE! Eriki przeplatają się. Potem Erika bierze mikrofon i wchodzi na scenę. To miejsce należy do niej, a ona o tym wie. Pod koniec kawałka Erika drze się już na całego, bez przerwy; Molly wciąż czyta ten sam idiotyczny artykuł, jej głos przechodzi niemal we wrzask. Przyspiesza, żeby dobrnąć do końca. Kathleen, zwrócona tyłem do publiczności, wykonuje dziki taniec, najpierw kiwa się jak mała dziewczynka, potem jej ruchy zaczynają przypominać taniec striptizerki, która powoli ukazuje publiczności swoje pośladki. Dziewczyny szaleją. Kapela schodzi ze sceny.
Zapada noc, Erika, Mary i inne riot grrrrls wróciły już do domów i śpią w swoich łóżkach. W zamkniętym budynku Sanctuary Theatre panuje cisza, sygnalizacja świetlna w większej części miasta przestawia się na tryb nocny – migające żółte światło – a wskazówki miejskich zegarów w Waszyngtonie przesuwają się nagłym skokiem o godzinę do przodu: wszystkie razem, unisono, jak gdyby nagle uświadomiły sobie, jak bardzo są spóźnione.
Nie spodziewano się, że największa demonstracja w obronie praw kobiet w historii Ameryki2 będzie wystarczająco duża. Żadna demonstracja nie mogłaby być wystarczająco duża. Organizatorzy Marszu na rzecz Życia Kobiet pod hasłem „We Won’t Go Back” [Nie cofniemy się] byli przekonani o frekwencyjnej klapie, zarówno wtedy gdy przygotowywano wydarzenie, jak i w jasny, rześki kwietniowy poranek, gdy ludzie zaczęli gromadzić się na The National Mall w obronie prawa do aborcji. Na końcu trawiastego parku The Ellipse, na tle Białego Domu, ustawiono scenę; potężne głośniki stojące jeden na drugim były gotowe. Nikt jednak nie wierzył, że protest przyniesie jakiekolwiek efekty. Sytuacja przedstawiała się ponuro. Setki kobiet i mężczyzn zaczęły zapełniać ulice między Białym Domem a Kapitolem, ale sędzia Clarence Thomas, który tej wiosny miał mieć decydujący głos w ważnej sprawie dotyczącej aborcji, nie słuchał ich. Senator Jesse Helms miał gdzieś to, co mówili. Prezydent George H. W. Bush, który spędzał weekend w Camp David, nie zamierzał zmieniać stanowiska w tej kwestii; tej jesieni czekały go wybory i zamierzał je wygrać.
Feministyczne liderki nie kryły pesymizmu: „Idę do Sądu Najwyższego i przegram”3, powiedziała w wywiadzie dla dziennika „USA Today” Elizabeth Kolbert, prawniczka zaangażowana w sprawę Planned Parenthood przeciwko Casey[9] z ramienia ACLU[10]. Nie powiedziała: „być może przegram” albo „obawiam się, że mogę przegrać”. Ważyły się losy prawa do aborcji. Jego wywalczenie było najbardziej imponującym zwycięstwem politycznym, które ugrupowania emancypacyjne odniosły w kraju od czasu uzyskania przez kobiety prawa do głosowania. Ważyły się również losy ruchu feministycznego – takiego, jakim był on w 1992 roku. Cóż mógł zmienić jeden marsz?
Jednak trzeba było go zrobić: zaplanować, nagłośnić, zebrać oddziały. W końcu może coś z tego będzie.
O świcie uczestnicy marszu tłumnie docierali na miejsce. Dosłownie zalali miasto: przybywali setkami autobusów ze wszystkich stron kraju, wysypywali się na perony z przepełnionych pociągów linii Amtrak. Przybysze – niektórzy jeszcze nieprzytomni i ospali, inni zaś pełni energii – mrużąc oczy od słońca, wędrowali z transparentami, kurtkami i torbami lunchowymi. Wielu śpiewało i potrząsało do taktu małymi tamburynami. Ale ich piosenki były stare. Młodzież ich nie znała.
Studenci wysiadali z wynajętych autobusów. Jechali całą noc. Media i komentatorzy początku lat dziewięćdziesiątych nieustannie wyrażali zaniepokojenie, że ówczesna młodzież jest wyobcowana, czuje się bezsilna i w nic nie wierzy. Generacja X, jak najczęściej ich określano, zdawała się nie wierzyć w swój wpływ na cokolwiek. A jednak byli tu – w każdym razie część z nich – wyrwani z pozornego samozadowolenia przez niebezpieczeństwo, jakie zawisło nad prawami, które do tej pory uważali za niezagrożone.
W rozproszonych gromadach przybywały też licealistki. Grupa nastolatek wyszła na słońce poranka z wagonu kolejki i wyciągnęła ogromny transparent: prześcieradło z ręcznie namalowanym hasłem, złożone byle jak i owinięte wokół kijów. Przejęte oczekiwaniem, wśród krzyków i śmiechów, szły ramię w ramię; niekiedy potykały się o siebie nawzajem, podekscytowane przebywaniem w tak ogromnym tłumie. Miały poczucie pokrewieństwa z innymi kobietami, a jednocześnie czuły, że są znacznie bardziej „do przodu” niż reszta, że dostrzegają horyzonty niewyobrażalne dla starszych aktywistek, które wciąż jeszcze ustawiały na scenie statywy mikrofonów lub stroiły elektryczne pianino, otwarte, z wypełnionym przewodami wnętrzem, lub próbowały namierzyć dziennikarza telewizyjnego, który oddalił się od koordynatorki prasowej, a teraz nigdzie nie można go było znaleźć. Nastolatki z transparentem nie były tak znane jak Jane Fonda, Linda Carter i inne gwiazdy filmowe, których setki przybywały samolotami z Los Angeles. Nie były ikonami feminizmu, takimi jak Gloria Steinem i Bella Abzug, które miały stanąć na czele marszu. W pewnym sensie były to zupełnie zwykłe dziewczyny. Joanna Burgess, Mary Fondriest, Erika Reinstein, May Summer. Wychowywały się na poprzecinanych autostradami przedmieściach Waszyngtonu leżących w Północnej Wirginii i starały się uwolnić z licealnej dyscypliny. Jednak pod pewnym względem bynajmniej nie były zwyczajne. Miały szesnaście, siedemnaście, osiemnaście lat i były feministycznymi rewolucjonistkami.
Przez całe lata osiemdziesiąte, rok po roku, ukazywały się artykuły, które obwieszczały „koniec feminizmu”, a ruch kobiecy ponosił kolejne porażki choćby w takich kwestiach jak Equal Rights Amendment[11] czy finansowanie aborcji[12]. Organizacje feministyczne traciły impet, a ich liczebność malała. Radykalne skrzydło ruchu – złożone z działaczek, które zawsze zadawały najpoważniejsze pytania – podzieliło się wskutek ostrych sporów wokół takich zagadnień jak seksualność i stosunek do pornografii. Pod koniec lat osiemdziesiątych oraz na początku następnej dekady artystki i artystów, którzy zajmowali się tematyką gender lub seksualności, demonizowano i pozbawiano środków do uprawiania sztuki. Innowatorów takich jak Karen Finley i Robert Mapplethorpe oczerniano podczas obrad Senatu. W czasie gdy radykalne ugrupowania dzieliły się na frakcje lub rozpadały, główne organizacje ruchu skupiły się na mniej kontrowersyjnych – i mniej ekscytujących – problemach, takich jak „szklany sufit” w korporacjach i członkostwo w klubach Kiwanis[13].
Trudno było winić weteranki ruchu za to, że wycofały się z batalii o zasadniczą zmianę tego, co może oznaczać bycie kobietą. Na pierwszej linii frontu nie można było liczyć na wdzięczność. Zaangażowanie się w walkę groziło – w najlepszym razie – narażeniem się na kpiny lub zjadliwe komentarze. Ciągłe przegrywanie boli. Za krytykę tradycyjnych ról domowych feministki oskarżono o wrogi stosunek do rodziny; ich protesty przeciwko niewłaściwemu zachowaniu mężczyzn uznano za przejaw nienawiści; z powodu propagowania większej różnorodności kobiecego wyglądu okrzyknięto je „babochłopami, które nie golą nóg i robią wszystko, co w ich mocy, by zaprzeczyć swojej kobiecości”4, jak opisywał „typowe feministki” pewien student college’u w artykule zamieszczonym w 1989 roku na łamach „Time’a”. Na okładce pisma początkowo miało się znaleźć pytanie: „Czy feminizm umarł?”. Ponieważ jednak w poprzednim numerze pytano o śmierć rządu, redaktorzy zdecydowali się ostatecznie na tytuł „Kobiety u progu lat dziewięćdziesiątych”. Obok zamieszczono reprodukcję rzeźby francuskiej artystki Marisol: z drewnianego bloku wyłaniała się kolorowa postać kobiety z wyrazem oszołomienia na twarzy; w jednej ręce trzymała dziecko, a w drugiej – aktówkę. „Czy feminizm ma przyszłość?”, dociekał „Time”. W artykule podano, że siedemdziesiąt sześć procent Amerykanek poświęca „niewiele uwagi” ruchowi kobiecemu (lub nie obchodzi on ich wcale), a zaledwie trzydzieści trzy procent uważa się za feministki. Część respondentek była przekonana, że feminizm zrealizował zadania, jakie sobie postawił. Inne sądziły, że jego cele były zasadniczo błędne i ich zdaniem jedynie bardziej unieszczęśliwił on kobiety, które zostały zwiedzione myśleniem, że mogą „mieć wszystko”, lub padły ofiarą prania mózgu i zapragnęły być jak mężczyźni.
Feminizm dostał niezłe lanie. Aby przetrwać, przehandlował prorocze wizje całościowych zmian kulturowych za powściągliwe i pragmatyczne skupienie się na „dostępie” i „proporcjach” – nad liczbą kobiet w tym czy innym stanowym zgromadzeniu oraz nad tym, o ile zmniejszył się odsetek klubów „tylko dla mężczyzn”. Jednak przez takie działania feminizm odsunął się również od wyborców – artystów, radykałów, homoseksualistów, odmieńców, młodzieży – ponieważ ich przetrwanie zależało właśnie od tych wielkich kwestii.
A ruch, który przestaje mówić o zmianie kulturowej, to ruch, któremu wycięto serce.
Tego wiosennego dnia 1992 roku wydawało się, że wahadło może się cofnąć. Czy książka Susan Faludi Reakcja. Niewypowiedziana wojna przeciw kobietom – znakomita analiza antyfeminizmu poprzedniej dekady – nie była przez wiele miesięcy jednym z najlepiej sprzedających się tytułów? Czy w marszu, o którym mowa, nie uczestniczyło dwa razy więcej osób niż w podobnym, organizowanym trzy lata wcześniej? Czy szesnaście kandydatek – liczba bez precedensu – nie ubiegało się właśnie o miejsca w Senacie, a sto czterdzieści – w Izbie Reprezentantów? Czy eksperci nie przewidywali, że jesienne wybory uczynią rok 1992 Rokiem Kobiet?
Tym, co przelało czarę goryczy, były przesłuchania w sprawie sędziego Clarence’a Thomasa jesienią 1991 roku. Nawet kobiety, które nie wierzyły Anicie Hill – a sondaże pokazały, że połowa z nich wątpiła w jej oskarżenia o molestowanie seksualne – były zbulwersowane lekceważącym stosunkiem grupy białych senatorów do afroamerykańskiej profesor prawa. Judy Mann, felietonistka „The Washington Post”, ujęła to w ten sposób: „Na najgłębszym poziomie przesłuchania w sprawie sędziego Thomasa pokazały, że kobiety nie są równe, że mężczyźni nadal mają władzę, która pozwala odbierać prawa kobietom. Przesłuchania otworzyły oczy wielu ludziom w całym kraju – podobnie jak niegdyś ujawnienie okrucieństw dokonywanych w Wietnamie sprawiło, że rozproszone protesty przeciwko wojnie przekształciły się w masowy ruch i zmieniły podejście Amerykanów do tego konfliktu”5. Mann i inne komentatorki miały nadzieję, że przesłuchania, choć budzące gniew, będą punktem zwrotnym. Na to samo liczyły ugrupowania polityczne, takie jak Fund for a Feminist Majority, którego przewodnicząca powiedziała dziennikowi „The Washington Post”: „W ciągu jednego tygodnia Senat zrobił więcej dla ukazania, jak bardzo istotne jest, by wzrosła liczba kobiet, które zasiadają w tej izbie, niż feministki były w stanie dokonać w ciągu dwudziestu pięciu lat”6 – czy Emily’s List, komitet zajmujący się pozyskiwaniem funduszy dla kandydatek na senatorki z ramienia Partii Demokratycznej, którego grono ofiarodawców zwiększyło się ponad trzykrotnie w ciągu pół roku po przesłuchaniach.
Kilka tygodni po ogólnokrajowym marszu w Sądzie Najwyższym zaplanowano rozpatrzenie sprawy dotyczącej aborcji, co wzbudziło jeszcze większy niepokój kobiet. Organizacje feministyczne starały się wykorzystać te nastroje. Ale ożywienie grup liczących sobie już ćwierć wieku nie mogło mieć w bliskiej perspektywie wpływu na decyzję sądu, nie mówiąc już o zmianach w kraju. Z pewnością nie było też wystarczające, aby zapoczątkować zmianę kulturową w młodszym pokoleniu. Przedstawiciele generacji X byli – w zależności od tego, któremu z opiniotwórczych tygodników wierzyć – leniwymi obibokami, nihilistycznymi dołersami bądź poszukiwaczami tanich podniet.
Ruch, który traci młodych zwolenników, ostatecznie wymiera. Ożywienie wywołane przesłuchaniami w sprawie sędziego Thomasa było paliwem napędowym marszu i podsycało spekulacje mediów na temat Roku Kobiet, nie mogło jednak dać feminizmowi tego, czego potrzebował, aby rosnąć w siłę w latach dziewięćdziesiątych i w następnych dekadach.
Przemówienia miały się rozpocząć o dziesiątej. Dla uczestników marszu przygotowano minitransparenty – błyszczące, drukowane na offsecie kartony na kijkach. Ich stosy leżały teraz na ziemi nierówno porośniętej trawą.
JESTEM TWARZĄ AMERYKI, KTÓRA DAJE WOLNY WYBÓR AMERYKA TO WOLNY WYBÓR
Akcentowanie „amerykańskości” było celowe. Mało kto wierzył, że demonstracje zdołają wywrzeć presję na Sąd Najwyższy, by ten potwierdził orzeczenie w sprawie Roe przeciwko Wade; marsz miał skłonić swoich uczestników do głosowania na kobiety, które kandydowały do Kongresu, i poparcia w wyborach prezydenckich przedstawiciela Partii Demokratycznej. Zwiększałoby to szansę na uchwalenie ustawy Freedom of Choice Act, która czekała na rozpatrzenie przez kongresmenów.
W marszu wzięli udział wszyscy demokratyczni kandydaci na prezydenta: pojawił się Jerry Brown, który w ostatnich tygodniach po raz kolejny wygrał w Connecticut i Vermoncie. Paul Tsongas, który po serii porażek zawiesił swoją kampanię, ale powiedział ludziom, by głosowali na niego, jeśli chcą, maszerował ze swoją nastoletnią córką. Bill Clinton – już wtedy powszechnie uważany za najbardziej prawdopodobnego kandydata Partii Demokratycznej, który w listopadzie rzuci wyzwanie Bushowi – otoczył się zwolennikami, którzy skandowali: „Za wolnym wyborem, za Clintonem”.
Jednak podczas wiecu żadnego z kandydatów nie dopuszczono do mikrofonu. Patricia Ireland, prezeska NOW, zwróciła się do tłumu: „Jesteśmy zmęczone błaganiem o nasze prawa mężczyzn, którzy mają władzę. Teraz władza będzie należeć do nas”.
Jeśli wniknąć w szczegóły, okazywało się, że proponowane przejęcie władzy nie było aż tak śmiałe, jak sugerował aplauz. Nie planowano żadnej feministycznej rewolucji, chociaż – wziąwszy pod uwagę, że ostatnio słowo „rewolucja” pojawiało się w kontekście Reagana[14] – zapewne za takową można uznać kampanię „Elect Women for a Change” [Wybierz kobiety, by dokonać zmiany] prowadzoną przez NOW. W wywiadzie udzielonym tego dnia Ireland po prostu powtórzyła dobrze znany plan: „Jeśli nie ochronią ich sądy, przepisy chroniące prawa kobiet musi uchwalić Kongres. A jeśli nie zrobi tego Kongres, wybierzemy do niego kobiety popierające prawo do aborcji”.
Ryzyko odebrania prawa do aborcji dotyczyło w szczególności dziewcząt, które nie ukończyły osiemnastu lat. W 1992 roku w trzydziestu sześciu stanach przepisy zobowiązywały lekarza do powiadamiania rodziców o planowanym zabiegu. Jednak organizatorzy marszu chcieli skupić się na decyzjach wyborczych, a więc na prawie, z którego swobodnie mogły korzystać wyłącznie osoby powyżej osiemnastego roku życia. Masowo produkowane minitransparenty z logo National Abortion Rights Action League głosiły: 3 LISTOPADA ZDECYDUJEMY.
Hasło było w porządku, ponieważ nikt jeszcze nie wiedział, ani nie mógł przewidzieć, że 3 listopada kobiety pomogą wybrać na prezydenta stosunkowo słabego demokratę – na dodatek uwikłanego w dość pogmatwane relacje damsko-męskie – którego starania, by promować kwestie feministyczne, zostaną natychmiast przyblokowane przez jego przeciwników. Ustawa Freedom of Choice Act nigdy nie miała trafić na biurko Billa Clintona.
Niemniej hasło, aby wymienić prezydenta, mogło brzmieć całkiem dobrze dla osób uprawnionych do głosowania. O czym jednak mogła „zdecydować” 3 listopada siedemnastoletnia dziewczyna? Jak na tym marszu – który zapowiadano jako demonstrację poparcia prawa do aborcji, a który okazał się raczej wiecem mającym na celu zwiększenie frekwencji wyborczej – czuły się licealistki?
Mówiąc wprost: ruch feministyczny, który sprowadza się do wybierania nowych senatorek, prawdopodobnie nie pociąga cię aż tak bardzo, kiedy jesteś nastolatką. Z całych sił starasz się nie znienawidzić siebie, robisz wszystko, żeby uniknąć molestowania bądź gwałtu, nie chcesz dopuścić do tego, aby blondynki w bikini z reklamy piwa zniszczyły sposób, w jaki postrzegasz sama siebie, usiłujesz nie ulec presji, że nie ma sensu zapisać się do drużyny sportowej, kółka matematycznego, klubu majsterkowiczów lub redakcji gazetki szkolnej, walczysz o to, by paraliżująca dysfunkcjonalność twojej rodziny (i konieczność znoszenia przemocy domowej w epoce wynoszenia pod niebiosa wartości rodzinnych – co za ironia!) nie doprowadziła cię do odebrania sobie życia…
Zapewne i tak pójdziesz na taki marsz, bo przecież szukasz czegoś, czegokolwiek, co sprawi, że będziesz mogła poczuć się trochę mniej szurnięta. Jednak jeśli ten ruch, ten feminizm, w dłuższej perspektywie ma coś znaczyć w twoim życiu, jeśli ma przetrwać, konieczne będą poprawki, a może nawet całkowita zmiana. Będziesz musiała zdefiniować feminizm po swojemu.
Ranek był słoneczny, lecz chłodny: przez cały marsz temperatura nie przekraczała dziesięciu stopni, a ostry wiatr hulał wokół demonstrantów, którzy mieli przejść z The Ellipse do The National Mall. Okazało się, że był to największy protest w Waszyngtonie od czasów wojny w Wietnamie. Demonstracja zgromadziła ponad pół miliona ludzi. Wiatr szarpał jasnoczerwonym tłem sceny (z wycięciami w kształcie uśmiechów, które umożliwiały przepływ powietrza) i targał żółtymi szarfami z napisem „Gość Honorowy”. Przystrojono nimi gromadkę kandydatek do Kongresu, które stały na scenie, uśmiechając się radośnie i machając z zapałem do zgromadzonych, jakby startowały w jakimś konkursie.
W tłumie były też Erika, Mary i inne grrrls. Zbierały siły. Kilkanaście młodych kobiet waliło w bębny i plastikowe wiadra, tłocząc się z krzykiem wokół ogromnego transparentu pokrytego brokatem . Widniały na nim napisy „RIOT GRRRLS” oraz „CHOICE” [wybór] i kilka wielkich walentynkowych serc, z których jedno było kropką nad „i” w słowie „CHOICE”. Litera „S” w „RIOT GRRRLS” była o połowę mniejsza od pozostałych i przechylona na bok, jakby miała odpaść.
Tego dnia wiele riot grrrls zamieniło swoje ciała w transparenty: Na własnej skórze – na ramionach i na brzuchach, widocznych pod zawiązanymi lub podwiniętymi T-shirtami – wypisywały markerami slogany, rysowały serca, gwiazdy i symbole kobiecości. Często pojawiało się słowo „CHOICE”, a także hasło „GIRL LOVE”, celowo niedopowiedziane: czy chodziło o uczucie romantyczne, czy nie? Czy w wieku siedemnastu lat można mieć co do tego pewność? Ta wieloznaczna fraza wyrażała nadzieję, że dziewczyny mogą być dla siebie wszystkim, wbrew wszelkim przeciwnościom, że – choć targają nimi emocje dojrzewania, które potrafią zmienić przyjaźń we wrogość lub zatruć ją zazdrością – mogą po prostu i zwyczajnie kochać się nawzajem. Był to zarówno slogan, jak i postulat.
Marsz rozpoczął się w południe. Strumień ludzi przez wiele godzin płynął przez Pennsylvania Avenue, chaotyczne śpiewy zderzały się z nierównym rytmem bębnów, a nad tłumem unosiła się ogromna, dziwaczna kukła. Mijając Biały Dom, demonstranci wznosili szydercze okrzyki. Budynek wydawał się cichy i pusty – za ogrodzeniem z kutego żelaza nie dało się dostrzec najmniejszego ruchu, poza beztrosko pluskającą fontanną. Wśród skandowania „Hey hey, ho ho, George Bush has got to go” [Hej, hej, ho, ho, George Bush musi odejść] manifestacja skierowała się w stronę Kapitolu, gdzie miał się odbyć kolejny wiec. Riot grrrls, znudzone typowymi przyśpiewkami, wolały po prostu wyrażać frustrację nieartykułowanymi wrzaskami.
The National Mall nie zdążył jeszcze porosnąć wiosenną trawą. Wzniecona wiatrem ogromna chmura pyłu zawisła nad głowami demonstrantów, rozpraszając światło. Nikt nie umiał stwierdzić, czy ta brudna mgła podnosi się, czy ciemnieje. Na scenie pojawiła się Odetta, by ciepłym i nieco zdartym głosem zaśpiewać Amazing Grace. Po niej wystąpiła Cyndi Lauper ze swoim nowym kawałkiem o dziewczynie, która umarła w wyniku aborcji przeprowadzonej w podziemiu. Jesse Jackson ryczał: „Nie! Dajcie! Zgasnąć! Nadziei!”, a urzekająca Jane Fonda, która w białym golfie i za dużych okularach przeciwsłonecznych wyglądała jak stylowa zbiegła rewolucjonistka, oznajmiła: „Jesteśmy tutaj, aby powiedzieć rządowi: Macie dość własnych problemów; trzymajcie się z daleka od mojej macicy”. Gloria Steinem, która właśnie wydała Revolution from Within, bestsellerową „książkę o poczuciu własnej wartości”, żartobliwie oświadczyła, że przyjmie od zgromadzonego tłumu nominację na prezydenta. Wcześniej w parku The Ellipse przemawiała Susan Faludi, trzydziestodwuletnia autorka kolejnego feministycznego bestsellera Reakcja.
Podczas wiecu w The National Mall pod sceną nie było kobiet i dziewczyn, a przecież to właśnie one miały napisać nowy rozdział w historii feminizmu. Z transparentem zrobionym z prześcieradła, w gronie koleżanek z zespołu, stały wmieszane w ogromny tłum. Ale były bliżej centrum uwagi, niż mogłyby sobie kiedykolwiek wyobrazić.
Na początku ktoś powiedział pewnej dziewczynie, żeby założyła zespół1. Był rok 1989. George Bush zastąpił Ronalda Reagana w Białym Domu; Madonna znalazła się pod pręgierzem za to, że w teledysku do Like a Prayer pocałowała czarnego świętego; nieznany zespół Nirvana miał właśnie wydać debiutancki album Bleach, a Kathleen Hanna wsiadła do autobusu w mieście Olympia w stanie Waszyngton i wyruszyła do Seattle.
Kathleen miała dziewiętnaście lat i kończyła drugi rok na Evergreen State College w Olympii. Jej lata licealne, z których część spędziła w Oregonie, a część w Maryland, smakowały piwem i trawą. Był to czas obleśnych facetów, tapirowanych fryzur, niedużych metalowych i reggae’owych koncertów oraz lekceważenia obowiązków szkolnych2. Na Evergreen przyjęto ją w 1990 roku, ale tylko warunkowo. Zapisała się na kurs women’s studies – wydawało się, że w programie nauczania nie ma nic poza Drugą płcią Simone de Beauvoir – ale większość czasu i tak spędzała na zajęciach z fotografii na wydziale sztuk pięknych. Pracowała w studenckiej ciemni, gdzie wywoływała filmy dla studenckiej gazety. Do Seattle wybrała się na spotkanie z pisarką Kathy Acker, swoją bohaterką3. Czterdziestodwuletnia Acker była gwiazdą literackiej awangardy. Miała tatuaże i tlenione, ścięte po męsku włosy. Jej książki były dla Kathleen objawieniem. „Sama pisałam popieprzone bzdety i myślałam, że jestem kompletną świruską – wyznawała Kathleen. – A potem od jednej z nauczycielek fotografii dostałam powieść Acker Blood and Guts in High School[15] i pomyślałam sobie: No nie, jednak nie jestem wariatką! Ta lektura pozwoliła mi odzyskać pewność siebie. Nie było dla mnie jasne, czy zostanę pisarką, fotografką, czy innego rodzaju artystką. Ale poczułam, że skoro inne kobiety tworzyły tak obłędne rzeczy, to i ja mogę”.
Bezczelne, niełatwe w lekturze opowieści Acker otwarcie zajmowały się kobiecą seksualnością i demolowały formę literacką. W Blood and Guts in High School – powieści z 1978 roku, która tak wciągnęła Kathleen – młoda dziewczyna błaga ojca o seks, dołącza do gangu, ma dwie aborcje i idzie na koncert zespołu The Contortions, a wszystko to dzieje się na pierwszych czterdziestu trzech stronach książki. W tej opowiadanej w beznamiętny sposób historii brakuje ciągłości, a punkty widzenia ustawicznie się zmieniają. Całość tworzy kolaż, w którym mieszają się bajki, scenariusze, wiersze, rysunki męskich i żeńskich genitaliów oraz strony z podręcznika w języku perskim. Forma powieści sugeruje, że realia życia kobiet – zwłaszcza w odniesieniu do seksualności i molestowania – są zbyt skomplikowane, aby można je było wyrazić za pomocą typowej narracji. Tylko sprzeczności, pęknięcia i rozdźwięki pozwalały na przekazanie prawdy.
To nie nienawiść, rozumiesz, musimy się odegrać. Walczyć z tępotą gównianego społeczeństwa. Z wyalienowanymi, zrobotyzowanymi obrazami. Oto pani ciasteczko, pszę pani. Nie – wszystkiemu oprócz szaleństwa4.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
1 Encyklopedyczna praca She’s a Rebel. The History of Women in Rock & Roll, autorstwa Gillian G. Gaar, opowiada dzieje ruchu wyłącznie przez historie zespołów Bikini Kill i Bratmobile, natomiast erudycyjne dzieło Simona Reynoldsa i Joy Press The Sex Revolts. Gender, Rebellion and Rock ’n’ Roll, które w dogłębny sposób analizuje niektóre idee i aspekty wizualne Riot Grrrl, niemal całkiem ignoruje element oddolny, tak istotny dla ruchu.
2 Zawarta w książce rekonstrukcja marszu opiera się na wywiadach z riot grrrls, które w nim uczestniczyły; korzystałam również z wideo We Won’t Go Back!, produkcji The National Organization for Women, dokumentującej wydarzenia tego dnia; wewnętrznych dokumentów i komunikatów NOW znajdujących się w The Arthur and Elizabeth Schlesinger Library on the History of Women in America; artykułów zamieszczonych w biuletynie „National NOW Times”; artykułach publikowanych w prasie i czasopismach: Christine Spolar, Thousands Expected for Abortion-Rights Rally, „The Washington Post”, 2.04.1992, s. C1; Karen De Witt, Huge Crowd Backs Right to Abortion in Capital March, „New York Times”, 6.04.1992, s. A1; Christine Spolar, Abortion-Rights Rally Draws Half a Million Marchers, „The Washington Post”, 6.04.1992, s. A1; Karlyn Barker, Stars Turn Out to Take a Walk for Their Cause, „The Washington Post”, 6.04.1992, s. D3; Elizabeth Neuffer, 500,000 March for Choice, „The Boston Globe”, 6.04.1992, s. 1; oraz Kevin Sullivan, All-America Day Has Something for Everyone, „The Washington Post”, 6.04.1992, s. D1.
3 Mimi Hall, A ‘Defining Moment’. Abortion Rights Marchers Target Politicians, „USA Today”, 6.04.1992, s. 1A.
4 Claudia Wallis, Women Face the ’90s, „Time”, 4.12.1989, s. 81.
5 Judy Mann, Echoes of Vietnam, „The Washington Post”, 10.04.1992, s. E3.
6 Maralee Schwartz, Feminists Vow to Seek Political Changes, „The Washington Post”, 17.10.1991, s. A7.
1 Aby opowiedzieć historię powstania Bikini Kill, opierałam się głównie na wywiadach, które przeprowadziłam z Kathleen Hanną i Tobi Vail w 2006 roku oraz w latach 2009–2010; oraz na wywiadzie, który Andrea Juno przeprowadziła z Kathleen Hanną w połowie lat dziewięćdziesiątych, opublikowanym w Angry Women in Rock (dalej AWIR); a także na dwóch filmach wideo nakręconych przez Corin Tucker na początku 1991 roku: wywiadzie z Bikini Kill oraz wideo z koncertu, który zespół zagrał 14 lutego 1991 roku w North Shore Surf Club w Olympii. O ile nie podaję innych źródeł, wszelkie cytaty w książce pochodzą z przeprowadzonych przeze mnie wywiadów.
2 Oakes, Slanted and Enchanted, s. 127.
3 O wizycie Acker w Seattle pisał Steven Shaviro, Questioning Limits, „Reflex”, lipiec/sierpień 1989.
4 Acker, Blood and Guts in High School, s. 34.
[1] Utworzona w 1966 roku największa amerykańska organizacja feministyczna, która za cel stawia zapewnienie kobietom równouprawnienia w polityce, edukacji i na rynku pracy. (Wszystkie przypisy dolne pochodzą od tłumacza).
[2] Nieprzetłumaczalna przeróbka hasła „Feminizm: radykalny pogląd, że kobiety są ludźmi!” na „Feminizm: radykalni mężczyźni sikają”.
[3] Chodzi o tzw. aferę Tailhook – głośny skandal, do którego doszło we wrześniu 1991 roku podczas dorocznego konwentu Tailhook Association, zrzeszenia pilotów lotniskowców i marynarzy floty wojennej USA. Kilkadziesiąt kobiet biorących udział w tym spotkaniu padło ofiarą przemocy seksualnej. Pomimo prób zatuszowania afery oskarżenia zostały ujawnione, a niemal trzystu pilotów uznano za winnych.
[4] Popularna w USA zabawka dziecięca składająca się z arkuszy polistyrenu, które można ciąć zwykłymi nożyczkami. Po podgrzaniu wycięte kształty twardnieją i nieco zwiększają rozmiar, zachowując swój pierwotny kolor i kształt.
[5] Park w centrum Waszyngtonu, pomiędzy Mauzoleum Lincolna a terenami otaczającymi Kapitol USA.
[6] Oryg. The Fountainhead – bestsellerowa powieść autorstwa Ayn Rand z 1943 roku, głosząca wyższość indywidualizmu nad kolektywizmem.
[7] Wychodząca co roku w lutym specjalna edycja amerykańskiego miesięcznika „Sports Illustrated”, wypełniona fotografiami modelek, celebrytek i sportsmenek w strojach kąpielowych na tle egzotycznych krajobrazów, często krytykowana za promocję wizerunku kobiety jako obiektu męskiej konsumpcji.
[8] Seria koncertów organizowanych w latach 1991–2001 dla wsparcia ruchów na rzecz prawa do aborcji w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie.
[9] W 1992 roku Sąd Najwyższy rozpatrując sprawę Planned Parenthood przeciwko Casey, podtrzymał wcześniejsze orzeczenie na temat legalności aborcji (sprawa Roe przeciwko Wade z 1973 roku), stwierdził jednak, że poszczególne stany mogą wprowadzać ograniczenia tego prawa, o ile nie powoduje to „nadmiernego obciążenia” (undue burden).
[10] American Civil Liberties Union – założona w 1920 roku organizacja non-profit, której celem jest ochrona praw obywatelskich gwarantowanych przez Konstytucję USA.
[11] Postulowana poprawka do Konstytucji USA, której celem było uchylenie federalnych i stanowych przepisów dyskryminujących kobiety, uchwalona przez Senat w 1972 roku i przesłana do kongresów poszczególnych stanów celem ratyfikacji. Chociaż trzydzieści z nich zaakceptowało ją wkrótce po uchwaleniu, a kolejne pięć w późniejszym okresie, nigdy nie weszła w życie – warunkiem przyjęcia poprawki jest zatwierdzenie jej przez co najmniej trzy czwarte (trzydzieści osiem) legislatur stanowych. Po 1982 roku nie przedłużano okresu przeznaczonego na ratyfikację.
[12] Przegłosowana w 1976 roku tzw. Poprawka Hyde’a zakazała używania funduszy federalnych do finansowania aborcji, z wyjątkiem przypadków, gdy ciąża zagraża życiu kobiety lub jest rezultatem kazirodztwa bądź gwałtu.
[13] Oparta na wolontariacie organizacja pożytku publicznego, założona w 1915 roku w Detroit. Jej działalność skupia się głównie na pomocy dzieciom i młodzieży. Do 1987 roku mogli do niej należeć wyłącznie mężczyźni.
[14] Prezydentura Ronalda Reagana, przypadająca na lata 1981–1989, wyznaczała tak dramatyczny zwrot w wielu dziedzinach polityki amerykańskiej (podatki, opieka społeczna, sądownictwo, obronność itp.), że w oczach zwolenników zyskała miano konserwatywnej rewolucji.
[15] Jedyny polski przekład fragmentów Blood and Guts…, autorstwa Piotra Siemiona, ukazał się (opatrzony odredakcyjnym tytułem Jane) w 1990 roku w nieregularniku „bruLion” (nr 13, s. 108–118).