Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Avery Robinson chciała zostać lekarką, odkąd bezradnie patrzyła, jak jej mama przegrywa walkę z chorobą. Świadoma, że ta przypadłość może rozwinąć się również u niej, nie chce się z nikim wiązać. Z determinacją chroni tych, których kocha, jako popadająca w pracoholizm lekarka w górskim miasteczku Riverbend w Karolinie Północnej.
Wykwalifikowany pracownik budowlany Wes Garrett wędruje Szlakiem Appalachów, by uczcić pamięć po człowieku, który zginął, ratując mu życie. Niespodziewanie dopada go choroba. Wes ostatkiem sił dociera do najbliższego miasteczka i traci przytomność na schodach kliniki. Po przebudzeniu orientuje się, że ma do spłacenia kolejny dług – tym razem u atrakcyjnej pani doktor.
Kiedy postanawia pomóc jej wyremontować stary domek, na drodze rozwijającego się uczucia pojawiają się kolejne przeszkody. A pierwszą z nich jest kobieta czekająca na Wesa na końcu szlaku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 343
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rozdział pierwszy
Wes Garrett przebudził się i zmrużył oczy przed porannym światłem słońca, a w jego umyśle pojawiły się dwa silne przebłyski: po pierwsze zdał sobie sprawę, że jest sam w schronisku, a po drugie – że jest kompletnie przemoczony. Po chwili dotarły do niego kolejne bodźce: bolała go głowa i mięśnie, a całym ciałem, pomimo lipcowego upału, wstrząsał dreszcz.
Jęknął i przewrócił się na plecy, zrzucając z siebie śpiwór. Z trudem wziął głęboki wdech. Powinien znowu zasnąć. Dlaczego to działo się akurat teraz, gdy zostały mu już tylko dwa tygodnie z dwumiesięcznej wędrówki?
Pomyślał o Lillian, która czekała na niego w Albany w stanie Nowy Jork. Pomyślał o swoim najlepszym przyjacielu Landonie i ich planach, by wspólnie ukończyć Szlak Appalachów po powrocie do USA. Przypomniał sobie ostatnie chwile Landona przed śmiercią na kolumbijskiej ziemi – to Wes miał wtedy umrzeć zamiast niego.
Czy mógł więc leżeć tutaj w schronisku i szukać zapomnienia, zapadając w sen? Nie mógł. Musiał brnąć dalej ze względu na pamięć po przyjacielu. Pokonał już gorsze przeciwności niż ta.
Zdeterminowany usiadł, a deski schroniska zaskrzypiały pod nim. Zakręciło mu się w głowie i zamrugał, by przegonić piekący słony pot, zalewający mu oczy. Przypomniał sobie kaszlącego mężczyznę, który spał obok niego kilka nocy wcześniej. Wielkie dzięki, chłopie.
Słońce przebijało się między drzewami na polanę. Musiała już dochodzić dziesiąta. Na szlaku ani razu nie spał dłużej niż do szóstej. Troje turystów, z którymi dzielił schronisko, już dawno sobie poszło, a jedynym dowodem ich obecności była smużka dymu unosząca się z paleniska.
Został zupełnie sam.
Przełknął ślinę przez obolałe, wyschnięte gardło i sięgnął po wodę. Musiał się ruszyć. Poczuje się lepiej, kiedy coś zje i wypije kawę. Dotrze do najbliższego miasta, a potem oceni sytuację. Myśl o prysznicu, prawdziwym materacu i domowym obiedzie pomogła mu stanąć na nogi.
Ale dwadzieścia minut później uleciał z niego cały optymizm i dopadła go rzeczywistość. Ubranie się i zjedzenie śniadania wyzuło go z całej energii, a Riverbend znajdowało się całe dwadzieścia kilometrów dalej.
Avery Robinson przez całe dorosłe życie obawiała się swoich trzydziestych urodzin – a te właśnie nadeszły. Skrzywiła się, kiedy jej rodzina, zgromadzona przy stole piknikowym, zawyła piosenkę Happy Birthday. Wspaniali ludzie, cudowna rodzina, ale śpiewakami to oni nie byli.
Macocha Avery, Lisa, z upiętymi dziś blond włosami ukazującymi ładną twarz, postawiła przed Avery ciasto urodzinowe (Tak! Brownie!). Płomienie trzydziestu świeczek tańczyły na lipcowym wietrze, rozjaśniając mrok jak małe ognisko.
Jej najstarszy przyrodni brat Gavin zafałszował tak wysoki dźwięk, że aż prychnęła. Drugi z przyrodnich braci, Cooper, posłał mu gniewne spojrzenie. Tylko dzięki niemu piosenkę w ogóle dało się rozpoznać. Jego narzeczona, Katie – najlepsza przyjaciółka Avery ze studiów – pochyliła się do przodu, a jej blond włosy w odcieniu miodu zsunęły się z ramion, kiedy piosenka (Bogu niech będą dzięki) się skończyła.
‒ Ludzie złoci! ‒ Twarz Avery wykrzywiła się w grymasie. ‒ Wielkie dzięki.
Oczy taty zmarszczyły się w stylu Kiefera Sutherlanda.
‒ Pomyśl życzenie, skarbie.
‒ Pewnie je zmarnuje na nowego lekarza do kliniki ‒ powiedział Cooper.
‒ Życz sobie faceta ‒ wypaliła Katie. ‒ Ale bądź konkretna. Fajne poczucie humoru, przystojny, z dobrą pracą…
‒ Gotowy wytrzymać z pracoholiczką… ‒ dodał Cooper.
‒ …Która ma stos książek na nocnej szafce.
Lisa żartobliwie zgromiła ich wzrokiem.
‒ Już dość, chłopcy, bądźcie mili. To jej urodziny.
‒ Jedyny mężczyzna, jakiego chcę, to taki, który ma wykształcenie medyczne i zgodzi się mieszkać w maleńkim górskim miasteczku. A jako część zapłaty przyjmie mieszkanie w szopie ‒ odparła bezceremonialnie Avery.
‒ Widziałaś tę swoją szopę? ‒ Cooper uniósł jedną brew.
‒ Widziałaś to miasteczko? ‒ dodał Gavin.
‒ Hej! ‒ odpowiedziała chórem reszta rodziny.
‒ Każdy by się cieszył, gdyby mógł tu zamieszkać. Lekarz czy nie ‒ odrzekła Lisa.
Gavin odgarnął czarne włosy z czoła, odsłaniając jasnoniebieskie oczy.
‒ I właśnie dlatego tyle osób odpowiedziało na jej ogłoszenie.
‒ Hmmm, pomyślmy… ‒ Cooper zmrużył brązowe oczy. ‒ Sześciocyfrowa pensja i penthouse czy karton po butach z wadliwą hydrauliką.
‒ Hydraulika jest w porządku, wypraszam sobie.
‒ Kochanie ‒ wtrącił tata. ‒ Jeśli zatrudnienie dodatkowego lekarza sprawi, że będziesz mogła pracować mniej, to proszę bardzo, możesz go sobie życzyć.
‒ Oczywiście. ‒ Lisa pogładziła ją po ramieniu. ‒ Wykańczasz się, a naprawdę nie jest ci to potrzebne.
Rodzina w subtelny sposób dawała jej do zrozumienia, jak ważne są jej trzydzieste urodziny. Avery wpatrywała się w płonące świeczki na czekoladowym cieście i zastanawiała się nad życzeniem, podczas gdy pozostali rozprawiali o tym, jaka jest obciążona pracą. Nie wierzyła w życzenia, ale jak Gavin uprzejmie wszystkim przypomniał, jej ogłoszenia – i liczne modlitwy – nie działały.
Planowała zaczekać z zatrudnieniem dodatkowego lekarza do przyszłego roku, aż będzie miała czas i pieniądze na wyremontowanie nazywanego przez nich szopą domku za kliniką. Ale długie godziny pracy dawały jej w kość – a poza tym była jeszcze tamta straszna noc w kwietniu tego roku.
Jej wzrok spoczął na tacie, siedzącym naprzeciwko niej i zaangażowanym w rozmowę. Jego skóra miała dziś zdrowy kolor i wyglądał na radosnego. Otarł się o śmierć i wszyscy mogli go stracić – i to była jej wina. Ta bezradność i panika, jakiej doświadczyła jako dziecko, dopadła ją znowu, przyprawiając ją o ból w klatce piersiowej. Tylko że tym razem była dorosła i była lekarką. Powinna być tutaj przy nim.
‒ No dobra, słuchajcie, świeczki się topią. ‒ Słowa Lisy wyrwały Avery ze strasznych wspomnień. ‒ Pomyśl życzenie, skarbie.
Avery wysiliła się na uśmiech i spojrzała na świeczki. To było jej urodzinowe życzenie. A co tam! Potrzebowała drugiego lekarza. Jej rodzina miała rację co do jednego: nie mogła dalej żyć w takim tempie, jak teraz. Wzięła głęboki wdech i wypuściła go, zdmuchując wszystkie świeczki.
Żwir zatrzeszczał pod oponami jeepa, kiedy Avery wycofywała spod domu rodziców. Uśmiech, który wymuszała przez cały wieczór, stopniał, gdy tylko wyszła. Tata słabł w miarę upływu wieczoru. Starał się to ukryć, ale Avery nie dało się oszukać.
Wyglądało na to, że dwa stenty zadziałały, a kardiolog był optymistycznie nastawiony i uważał, że problem został rozwiązany (Avery zadręczała go o wszystkie szczegóły przy kilku okazjach). Ale serce i arterie to delikatne narządy.
Odetchnęła głęboko, licząc do dziesięciu przy wydechu. Wszystko będzie dobrze. Już nigdy więcej go nie opuści – ani reszty tutejszej społeczności – wyjeżdżając z miasta. Przynajmniej dopóki nie ściągnie tu drugiego lekarza. Może uda jej się zdobyć jeden z tych grantów, o które się ubiegała, żeby móc zaproponować mu godziwą pensję.
Kilka minut później jechała przez miasto, w którym już o ósmej wieczorem zamierało wszelkie życie. Minęła kościół i skierowała się w stronę kempingu, którym zarządzał Gavin, aż wreszcie wjechała do zalesionej części miasta zwanej Doliną Mulberry. Droga wiła się tu wzdłuż rzeki, a księżyc w pełni rzucał upiorną poświatę na czubki drzew.
Po drugiej stronie rzeki wznosiły się zaokrąglone grzbiety Appalachów, zarysowujące się na tle wieczornego nieba. Dla niektórych ludzi to miasteczko było miejscem, z którego należało uciec. Większość kolegów Avery ze szkoły myślała w ten sposób. Ale dla niej Riverbend, ukryte wśród strzegących je gór, było bezpieczną przystanią od reszty świata. Wiedziała, że chce się tu zestarzeć, jeszcze zanim zdała sobie sprawę, że pragnie zostać lekarką. Tutejsi ludzie byli przyjaźnie nastawieni i chętni do pomocy. A Robinsonowie mieli tutaj głębokie korzenie sięgające pięciu pokoleń. Pochodziła z rodziny farmerów i przedsiębiorców oddanych temu małemu górskiemu miasteczku. Z dumą niosła dalej rodzinne dziedzictwo.
Minęła stojące blisko drogi domy w stylu Craftsman, kilka lat temu przerobione na siedziby firm z usługami dla turystów i miłośników natury. Sklep wędkarski, sklep z odzieżą sportową, firma raftingowa.
Jej klinika znajdowała się tuż za ostatnim z nich. Szyld przy ulicy, oświetlony z obu kierunków, kołysał się na wietrze. Klinika Medyczna Riverbend. Widniały na nim godziny otwarcia i numery telefonów, w tym również alarmowy. To właśnie przez telefony tak desperacko potrzebowała drugiego lekarza. Oczywiście miała ludzi do pomocy: pielęgniarkę Katie i uprawnioną do przepisywania leków pielęgniarkę Sharise. Ale Sharise była samotną mamą dwójki dzieci, więc odpowiedzialność za opiekę medyczną po godzinach spadała na Avery.
Zwolniła i zjechała na żwirowy parking, który kiedyś był podwórkiem przed domem. Jej mieszkanie na piętrze było ciemne, podobnie jak ganek. Gdy zostawiała zapalone światło, zawsze zjawiał się o północy ktoś ze złamanym paznokciem, przekonany, że to całodobowa opieka medyczna, pomimo wywieszonych godzin otwarcia.
Reflektory jej samochodu omiotły klinikę. Był to jeden z większych domów przy ulicy, ale góry za nim sprawiały, że ceglany budynek wydawał się mały. Wyłączyła silnik jeepa, zebrała prezenty i resztkę brownie, które Lisa upchnęła do jednej torby prezentowej z napisem „Najlepsze lata masz już za sobą” (dostała ją od Coopera). Avery nie mogła się doczekać, aż pozwoli sobie na kolejne brownie – w końcu były jej urodziny. Będzie się nim delektować, wznawiając swój maraton czytelniczy z Jane Austen – właśnie była w połowie Emmy.
Kiedy wysiadła z auta, jej wzrok powędrował w górę do ciemnego mieszkania, w którym jej kotka Boots prawie na pewno wyglądała przez okno w salonie, czekając na jej powrót. Wieczór pachniał ogniskami i gardeniami. Avery popatrzyła na kwiaty, które Lisa i Katie zasadziły wiosną, ale było za ciemno, by zachwycić się ich pięknem.
Z tyłu domu miała prywatne wejście, ale zamiast tego poszła do frontowych drzwi kliniki, bo tamtędy było najbliżej. Weszła po schodkach na ganek i już miała wyciągnąć klucz z torebki, kiedy jej stopa napotkała coś twardego.
Ciemna masa wydała z siebie przeciągły, męski jęk.
Rozdział drugi
‒ Halo? ‒ Avery pochyliła się nad mężczyzną i delikatnie nim potrząsnęła. ‒ Proszę pana?
Gdy nie odpowiedział, przeszła nad nim, otworzyła drzwi i włączyła światło na ganku. W ciągu kilku sekund znalazła się z powrotem przy nim. Czy był pijany?
Leżał skulony na boku z głową opartą na plecaku. Miał na sobie szorty i szary T-shirt. Ciemne blond włosy opadały mu falami na twarz, w większości pokrytą bujnym zarostem. Wszystko to – plus jego ziemisty zapach – doprowadziło ją do wniosku, że to jeden z długodystansowych turystów.
Oceniła, że może być przed czterdziestką, chociaż przez ten zarost trudno było oszacować wiek.
Nie miał wyraźnych kontuzji. Jego twarz była zarumieniona, ale się nie pocił. Dotknęła jego czoła. Lekka gorączka.
Mężczyzna się poruszył. Uchylił powieki i popatrzył na nią zaszklonymi, zmrużonymi oczami o chabrowym odcieniu niebieskiego, które mocno kontrastowały z jego opaloną skórą.
‒ Proszę pana, czy ma pan jakąś kontuzję?
Jego jabłko Adama podskoczyło.
‒ Jestem chory.
‒ W porządku. Zaprowadzę pana do środka, gdzie będę mogła pana zbadać. Da pan radę wstać?
Z wysiłkiem, który wyglądał na nadludzki, podniósł się do pozycji siedzącej.
‒ Bardzo dobrze. ‒ Avery złapała go za ramię. A cóż to było za ramię! Umięśnione i twarde w dotyku. Musiała trzy razy go pociągnąć, zanim stanął na nogach i dopiero wtedy zobaczyła dlaczego; przewyższał ją przynajmniej o piętnaście centymetrów. A przy metrze siedemdziesiąt wzrostu Avery nie należała do drobnych kobiet.
Zachwiał się.
‒ Spokojnie. ‒ Dała mu chwilę, żeby doszedł do siebie, po czym otworzyła drzwi. ‒ Da pan radę iść? Tak w ogóle jestem doktor Robinson i zaopiekuję się panem dzisiaj.
‒ Mój plecak… ‒ powiedział ochrypłym głosem.
‒ Może na razie zostać na ganku. Chodźmy do gabinetu. ‒ Prowadziła go do pokoju z numerem jeden. ‒ Może mi pan powiedzieć, co panu dolega?
‒ Gorączka. Zmęczenie. Ból gardła.
‒ Ukąsił pana kleszcz lub komar?
‒ Raczej nie.
‒ Ma pan wysypkę?
‒ Chyba nie.
‒ Przebywał pan w towarzystwie kogoś chorego?
‒ Kilka dni temu w schronisku. Jeden facet mocno kaszlał.
Może to jakiś paskudny wirus, ale postanowiła poczekać z diagnozą do czasu, aż go dokładnie zbada.
‒ Kiedy dostał pan pierwszych objawów?
‒ Dziś rano.
Byli prawie w połowie drogi do gabinetu. Miała przeczucie, że ten człowiek nie przywykł do bycia w potrzebie i przyjmowania pomocy, więc zmieniła temat.
‒ Gdzie się pan zatrzymał na czas pobytu w mieście?
‒ Ja… Nie wiem.
Bo był skołowany? Czy dlatego, że jeszcze tego nie zaplanował? Podeszła z nim do drzwi gabinetu.
‒ Nie wie pan?
‒ Dopiero przyszedłem.
‒ Gdzie pan nocował zeszłej nocy?
‒ W Laurel Knob.
Spojrzała na niego kątem oka.
‒ To prawie dwadzieścia pięć kilometrów stąd, a nie widziałam auta na parkingu.
Nic nie odpowiedział, tylko opadł luźno na łóżko i zamknął oczy. Oddychał z trudem i drżał na całym ciele.
Avery zmierzyła mu ciśnienie krwi. Laurel Knob było na północ od miasta, co oznaczało, że pokonał ponad trzysta metrów przewyższenia po trudnym terenie, zanim zszedł do doliny w wilgotny dzień, w który temperatura przekroczyła trzydzieści stopni.
Miał dość niskie ciśnienie krwi i wysokie tętno – albo z odwodnienia, albo z wyczerpania, albo jedno i drugie. Przypięła mu do palca pulsoksymetr i zaczekała na odczyt. W normie.
Dokończyła wywiad, zadając mu kilka pytań, które jej się nasunęły. Gdy osłuchała mu płuca, już nawet nie był w stanie udzielać jej odpowiedzi.
‒ Panie… Proszę pana, może się pan obudzić?
Uchylił rzęsy i skupił na niej senne spojrzenie.
‒ Nie przedstawił mi się pan.
Zwilżył usta.
‒ Wes Garrett.
‒ Dobrze, Wes. Możliwe, że nabawiłeś się poważnej infekcji górnych dróg oddechowych. Ale o wiele bardziej martwi mnie to, że jesteś odwodniony. Zadzwonię do szpitala Mission i poproszę, żeby przysłali karetkę. Będziesz potrzebował…
‒ Nie.
‒ Rozumiem twój opór, ale twoje potrzeby przekraczają możliwości tej kliniki. Musisz zostać podpięty do kroplówki i zostać na nocnej obserwacji, trzeba też wykonać kilka badań.
Nie mogło do tego dojść. Wes pokręcił głową, a od tego ruchu jego głowa eksplodowała bólem.
‒ Nie mogę.
To pewnie tylko jakiś drobny wirus… Chociaż dosłownie zwalił go dzisiaj z nóg – i to więcej niż raz, jeśli miał być szczery. Nie potrafił też wyrazić, jaką poczuł ulgę, gdy dotarł do kliniki. Po marszu w upale przez góry odpoczynek wydał mu się boski, a chłodny betonowy ganek był równie kuszący, co luksusowy materac.
‒ Jesteś poważnie odwodniony, Wes. Potrzebujesz kroplówki.
Spojrzał na twarz lekarki. Jasna skóra, delikatne piegi na nosie i zgrabne brwi nad zielonymi oczami, które ściągałyby na siebie całą uwagę, gdyby nie bujne brązowe włosy.
Ubrana w biały top bez rękawów nie wyglądała na lekarkę. Nie pachniała też jak lekarz; czuł od niej woń słońca i kokosu. A potem zdał sobie sprawę, że ona pewnie też czuła jego zapach.
Pora się zbierać. Poderwał się do pozycji siedzącej, a ten ruch wymagał śmiesznie wielkiego wysiłku. Zamrugał oczami, czując pulsujący ból głowy, i spróbował wstać.
Lekarka położyła dłonie na jego ramionach, żeby przytrzymać go na miejscu.
‒ Hola, hola! Gdzie się wybierasz? Słyszałeś, co powiedziałam? Jesteś odwodniony i trzeba ci zrobić prześwietlenie płuc, a może też inne badania diagnostyczne, żeby wykluczyć coś poważniejszego.
‒ Nic mi nie będzie. Napiję się wody i odpocznę przez kilka dni.
Kiedy wstał, gabinet zawirował mu przed oczami. Zamroczyło go, aż zobaczył tylko nikłe punkciki światła.
Weź się w garść, Garrett. Walcz z tym.
Położyła obie ręce na jego ramionach i bez trudu posadziła go z powrotem.
‒ Jaki masz problem ze szpitalem?
Zaczekał, aż przestanie mu się kręcić w głowie, po czym spojrzał jej w oczy.
‒ Nie mam ubezpieczenia.
‒ I tak cię wyleczą. To wspaniały szpital. Dobrze się tobą zaopiekują.
Ale wystawią mu rachunek, a on nie miał jak go zapłacić. Nie zamierzał zaciągać długów, jeśli tylko mógł się bez tego obyć; to kwestia honoru. Polizał wargi. Tak bardzo chciało mu się pić.
‒ Nie sądzę. Może mi pani polecić jakieś miejsce w pobliżu z prysznicem i łóżkiem?
‒ Panie… Wes. Namawiam, żebyś przemyślał swoje plany. Naprawdę potrzebujesz płynów i…
Poderwał się i tym razem nie dopadły go zawroty głowy.
‒ Dziękuję za diagnozę, pani doktor. Możemy się rozliczyć i przestanę pani zawracać głowę.
Ruszył w stronę drzwi, a nogi trzęsły mu się tak, jakby szedł na szczudłach. Kręciło mu się w głowie, a serce waliło o klatkę piersiową. Wypadł z gabinetu. W plecaku miał dokładnie 127 dolarów. Chyba w ogóle nie powinien był przychodzić do kliniki, bo zapewne będzie go to kosztować wszystkie pieniądze, a jeszcze musiał zapłacić za…
‒ Czekaj. Czekaj. ‒ Lekarka zastąpiła mu drogę. ‒ Masz w mieście znajomych lub rodzinę?
‒ Nie. ‒ Oparł się ręką o ścianę.
‒ Niech będzie. ‒ Ściągnęła usta. ‒ Możesz zostać tutaj. Podłączę ci kroplówkę. Zazwyczaj tego nie robię, ale tym razem zrobię wyjątek.
‒ Nie trzeba. Nic mi nie będzie.
Zmrużyła oczy, ściągając kąciki swoich pełnych ust.
‒ Właściwie to będzie. Masz gorączkę, ale się nie pocisz. Masz szybkie tętno i zawroty głowy. I boli cię głowa, o czym mi nie wspomniałeś. To wszystko objawy tego, że twój organizm rozpaczliwie potrzebuje płynów, Wes, i to natychmiast. Jeśli spróbujesz przejść do najbliższego motelu, który tak w ogóle jest prawie dwa kilometry stąd, zemdlejesz na poboczu, a gdy ktoś cię rano znajdzie, zadzwoni po karetkę.
‒ Nie mam…
‒ Ubezpieczenia, wiem. Coś wymyślimy. ‒ Złapała go za łokieć. ‒ Tędy. Mam łóżko szpitalne w gabinecie numer cztery. Będzie ci tam wygodnie.
Był zbyt słaby, by się opierać. I choć nie chciał tego przyznać, zapewne miała rację co do tego omdlenia. Nawet teraz wszystko wirowało mu przed oczami, a stawianie jednej nogi przed drugą stanowiło wyzwanie.
Przeszedł za nią korytarzem, czując, jakby buty trekkingowe były dociążone piaskiem.
Nocny pobyt w klinice, która nie zatrudniała pracowników do nocnej opieki zdrowotnej – to będzie kosztowało fortunę, której na pewno nie spłaci w najbliższym czasie. W głowie pojawiły się mu wizje z dzieciństwa. Wiadomości od wierzycieli, nakazy eksmisji, ucieczki z domu w środku nocy, które tata próbował tłumaczyć jako wyprawy po przygody.
Odsunął od siebie te wspomnienia i skupił się na tym, by iść. Wszedł do pokoju i zauważył łóżko. Już prawie dotarł na miejsce. Jeszcze tylko kilka kroków i w końcu będzie mógł pogrążyć się w zapomnieniu.
Rozdział trzeci
Avery drzemała, ale troska o pacjenta znowu wyrwała ją ze snu. Zamrugała, bo raziła ją poświata lamp z korytarza. Jej zegarek Fitbit wskazywał, że jest 3.17 w nocy, czyli minęło około siedem minut, odkąd ostatnio na niego patrzyła. Kiedy wstała, włączyła się klimatyzacja, więc objęła się rękami przed powiewem zimnego powietrza.
Trzeci raz tej nocy wyszła z biura, przeszła przez korytarz i otworzyła drzwi do czwórki. Pacjent nawet się nie poruszył, kiedy światło zalało pokój. Podeszła do łóżka i zauważyła miarowy ruch jego klatki piersiowej. Krople potu na jego czole świadczyły o tym, że kroplówka działa. Rano będzie mogła go wypuścić.
Ta myśl ją zakłuła. Chociaż nie umiała spokojnie spać, miło było kogoś tu mieć. W całym budynku i w jej mieszkaniu w nocy panowała zupełna cisza. Avery często była sama – co nie oznacza, że była samotna. Wcale się tak nie czuła. Miała swoją pracę, rodzinę i przyjaciół.
No dobrze, przyjaciółkę. Katie była tak naprawdę jedyną osobą spoza rodziny, która była jej bliska. Ale miała wielu znajomych i sąsiadów, ludzi, którzy się o nią troszczyli, a to przecież to samo, prawda?
Spojrzała na kroplówkę i zmniejszyła tempo wlewu.
Wes cicho jęknął. Koc, którym go przykryła, leżał zepchnięty na bok i zwisał nad barierką. Miał na sobie szpitalną piżamę, w którą kazała mu się przebrać, ale niedokładnie zapiął ją na szyi i zsunęła się, ukazując jego umięśnione barki.
Miała nadzieję, że wykaże się zdrowym rozsądkiem i będzie odpoczywać, dopóki choroba nie ustąpi, ale długodystansowi wędrowcy byli zdeterminowani. Nie on pierwszy szedłby dalej pomimo choroby, by sprostać jakiemuś narzuconemu sobie terminowi i nabawić się czegoś jeszcze gorszego.
Przyłożyła wierzch dłoni do jego czoła. Było gorące. Wes zadrżał lekko, więc poprawiła koc.
‒ Która godzina? ‒ wychrypiał.
‒ Po trzeciej. Jak się czujesz?
‒ Lepiej.
Przyjęła te słowa z pewną dozą nieufności, bo wyglądało na to, że uparcie bagatelizuje niektóre swoje objawy, a nadal miał dość wysoką gorączkę, która dawała ich mnóstwo.
‒ Nie musiałaś zostawać. ‒ Zamknął oczy, a jej uwagę przyciągnęły jego długie rzęsy, za które oddałaby swój ulubiony przepis na brownie.
Wyjaśniła mu to już wczoraj wieczorem, ale powtórzyła:
‒ Moje mieszkanie znajduje się na piętrze, więc śpię w pracy. Krzycz, jeśli będziesz czegoś potrzebować.
‒ Nic mi nie jest… ‒ Ledwie skończył to zdanie, a jego oddech znowu się wydłużył.
Był słaby jak niemowlę i bez wątpienia tkwił w szponach wirusa. Może nie tak prędko wyruszy w dalszą drogę. Dzisiaj była niedziela i klinika była zamknięta. Avery nie miała powodów, by go wyganiać. Poza tym był długi weekend z okazji Dnia Niepodległości czwartego lipca i znalezienie mu noclegu graniczyłoby z cudem.
Avery obudził głośny trzask. Poderwała się na łóżku i zamrugała przed światłem dnia. To nie łóżko. To sofa. W końcuzasnęła, a teraz była… siódma trzydzieści.
Z korytarza dobiegł ją kolejny dźwięk i przypomniała sobie o swoim pacjencie. Zrzuciła koc i skoczyła na równe nogi, po czym popędziła przez hol w stronę, z której dobiegał jęk.
Wes siedział na łóżku z odpiętą kroplówką. Stojak leżał przewrócony na podłodze.
‒ Co ty robisz?
‒ Przepraszam za to.
‒ Połóż się i pozwól się zbadać.
‒ Nic mi nie jest. Zająłem pani już dość czasu.
Przybrała swoją najlepszą lekarską minę.
‒ To zajmie tylko minutę. Połóż się, proszę.
Patrzył jej w oczy przez dobrych pięć sekund, po czym jego szczęka drgnęła, a wraz z nią broda. Z pozornie wielkim wysiłkiem podniósł nogi z powrotem na łóżko i opadł na nie, a potem zamknął oczy. Zaledwie taki drobny ruch pozbawił go sił, a jego policzki nadal płonęły od gorączki.
Avery zbadała jego parametry życiowe. Ciśnienie krwi i poziom saturacji miał w normie, ale tętno przyspieszone, chociaż to zapewne z wysiłku. Wyjęła termometr z jego ust.
‒ Jesteś prawidłowo nawodniony, a parametry wyglądają dobrze, z wyjątkiem temperatury. Masz trzydzieści osiem przecinek siedem stopnia. Musisz się czuć mocno rozbity.
‒ Mogłaby mi pani polecić jakieś miejsce w pobliżu z łóżkiem i prysznicem? Będę wdzięczny.
‒ Wiesz co? Odpocznij chwilę, a ja zadzwonię w kilka miejsc.
‒ Nie musi pani tego robić. ‒ Ale Wes już odpływał. Niech będzie. Potrzebował odpoczynku.
Wes otworzył oczy i jego wzrok spoczął na lekarce, która weszła do pokoju. Chyba spał jakiś czas, bo teraz pokój zalewało światło słońca. Poza tym lekarka miała włosy upięte w kucyk i przebrała się w koszulę z kołnierzykiem i biały kitel.
Z wielkim wysiłkiem usiadł. Bolała go głowa, a każdy mięsień w jego ciele zdawał się krzyczeć. Ale skórę miał lepką, więc być może spadła mu gorączka.
‒ Chyba smacznie się zdrzemnąłeś.
Potarł dłonią twarz, czując pod nią kłujący zarost.
‒ Która godzina?
‒ Parę minut po dziesiątej. Obawiam się, że mam złe wieści. Nie udało mi się znaleźć dla ciebie noclegu. Jutro jest czwarty lipca, więc w ten weekend mamy duże obłożenie.
‒ Wspominałaś coś o kempingu…
‒ Domki są pełne, ale na polu namiotowym ktoś odwołał rezerwację. Wydaje mi się, że twarda ziemia to nie jest odpowiednie miejsce na wracanie do zdrowia przy infekcji.
‒ Nic mi nie będzie. Mam namiot.
Lekarka przyglądała mu się z enigmatycznym wyrazem twarzy.
‒ Decyzja oczywiście należy do ciebie. Ale możesz zostać tu przez jakiś czas. W niedzielę mamy zamknięte, więc będzie cicho.
Już kręcił głową. Będzie płacił za ten objazd przez klinikę przez wiele miesięcy – i to akurat kiedy udało mu się prawie całkowicie spłacić długi ojca.
‒ Dziękuję za propozycję, ale jak już mówiłem, nie mam ubezpieczenia. I nie chcę robić problemu. ‒ To był zapewne jedyny wolny dzień dla lekarki.
‒ Na pewno coś wymyślimy.
‒ Czy to szyfr mówiący, że będę spłacał raty aż do osiągnięcia wieku emerytalnego?
Uśmiechnęła się półgębkiem.
‒ Nie, to szyfr mówiący, że coś wymyślimy. Sposoby finansowania w małym miasteczku bywają kreatywne. Powiedzmy, że mam do dyspozycji roczny zapas świeżych warzyw. Drzwi do mojego mieszkania? Zapłata. A jak myślisz, jak stałam się właścicielką mojej uroczej kotki?
‒ Kurczę, właśnie skończyły mi się warzywa, drzwi i koty.
‒ Widzę, że czujesz się lepiej. Jak powiedziałam, coś wymyślimy.
‒ Ile już jestem pani winien? Tak pi razy drzwi?
Zadarła głowę i patrzyła mu w oczy przez chwilę, po czym wymieniła kwotę, od której znowu oblał się potem.
‒ Ale podaruję ci dzisiejszy dzień, bo nie masz już kroplówki i nie wymagasz wielkiej opieki. ‒ Kwota, jaką wymieniła, była równa pobytowi w hotelu, i to takim, w jakim mógłby nocować lekarz.
Wes miał opłacalne umiejętności, ale w Albany nie czekała na niego praca. Musiał też myśleć o Lillian. Nie chciał zaczynać wspólnego życia od wygrzebywania się z długów.
Jeśli jednak miał być szczery, nie był pewien, czy uda mu się dojść aż na pole namiotowe, a nie mógł złapać stopa, jeśli zarażał.
‒ To co powiesz? ‒ Lekarka patrzyła na niego tymi swoimi zielonymi oczami, z których nie umiał nic wyczytać. ‒ Zostaniesz na jeszcze jedną noc?
Zmęczenie sprawiało, że każdy ruch przypominał mu pływanie w syropie. Przyglądał się jej przez chwilę.
‒ Jest tu może prysznic?
‒ Tak. Przyniosę ci też coś do jedzenia z delikatesów, jeśli masz apetyt. Na pewno umierasz z głodu.
Poczuł, jak skręca go w pustym żołądku. Nie pamiętał, co ostatnio zjadł.
‒ Dobrze. Jeszcze jedna noc.
Rozdział czwarty
Palce Avery tańczyły po klawiaturze. Składanie wniosków o granty było długim, męczącym procesem, ale nabrała już wprawy. Jeśli choć jedno podanie zostanie pozytywnie rozpatrzone, może spełnią się jej modlitwy o zatrudnienie porządnego lekarza.
Jedynym dźwiękiem w klinice był szum wody pod prysznicem po przeciwnej stronie holu. Avery była niedorzecznie zadowolona, że Wes postanowił zostać. Oczywiście ze względu na jego słabe zdrowie. Dzięki temu nie będzie musiała się martwić, że przechodzi infekcję na twardej ziemi w nieznośnym upale. Dla jej spokoju umysłu tak było lepiej – i tyle.
Woda leciała już od jakiegoś czasu – miała nadzieję, że Wesowi nic nie jest. Pewnie nie zaznał luksusu ciepłej wody od kilku tygodni, a pod prysznicem były poręcze i siedzisko, na którym mógł odpocząć. Ponieważ nie raz zdarzyło się, że ktoś na nią zwymiotował, Avery często bywała pod tym prysznicem.
Jej telefon oznajmił nadejście nowej wiadomości. Wcześniej dała rodzinie znać, że nie przyjdzie do kościoła, żeby się o nią nie martwili. Pewnie chcieli wiedzieć, czy zje z nimi lunch. Wiadomość była od Coopera.
Cooper: Gdzie jesteś?
Odpisała.
Avery: W pracy.
Minutę później aż podskoczyła na dźwięk głośnego pukania. Wstała, odsuwając za siebie krzesło, i podeszła do drzwi.
Kiedy je otworzyła, zobaczyła bujne brwi brata, ściągnięte nad głęboko osadzonymi brązowymi oczami. Przy wzroście metr dziewięćdziesiąt Cooper górował nad nią, a w mundurze szeryfa robił imponujące wrażenie.
‒ Co ty tu robisz? ‒ spytał.
‒ Czy to nie moja kwestia?
‒ Mówiłaś, że w nocy miałaś pilny przypadek, przez który długo nie spałaś.
‒ Właśnie. ‒ Teraz powinna chyba dodać, że jej pacjent nadal tu był. Ale zazwyczaj nie trzymała pacjentów w klinice, kiedy ostry stan minął. A już na pewno nie oferowała im prysznica i łóżka, w którym mogli dojść do zdrowia. À propos, słyszała stąd cichy szum wody w łazience.
‒ Wpuścisz mnie, czy nie?
Niechętnie odsunęła się na bok i zamknęła drzwi, ale nie wyszła z przedsionka. Cooper przechylił głowę i kosmyk brązowych włosów opadł mu na czoło.
‒ No to co tak naprawdę tu robisz? Masz dzisiaj wolne.
Wywróciła oczami.
‒ Wypisuję wniosek o grant.
‒ Za dużo pracujesz. Powinnaś lepiej o siebie zadbać.
‒ Przyganiał kocioł garnkowi.
Spojrzał na nią spode łba, bez wątpienia chcąc wtrącić, że to zupełnie co innego, ale jej uniesiona brew rzucała mu wyzwanie. Podziałało.
‒ A teraz ty powiedz, co tutaj robisz ‒ dodała.
‒ Czy ty chociaż trochę jesteś zainteresowana Rickym Rodriguezem?
Avery zamrugała.
‒ To było głupie i niezręczne, nawet jak na ciebie.
‒ Dzisiaj rano znowu o ciebie pytał. Jest singlem, ma dobrą pracę i podobno jest też całkiem przystojny.
‒ To flirciarz.
‒ Bez wątpienia. Ale widać, że cię lubi. Od miesięcy jest tobą zainteresowany.
Avery przyjrzała mu się uważniej.
‒ Katie cię tu przysłała, tak?
Potarł kark.
Złapany na gorącym uczynku. Katie może była dziewczyną Coopera, ale Avery dobrze ją znała, bo była też jej przyjaciółką.
‒ Co to? Cofnęliśmy się do szóstej klasy? Nie potrzebuję pomocy w umówieniu się na randkę i jestem pewna, że Rick też nie.
‒ Katie pomyślała, że może zechciałabyś pójść na podwójną randkę z nami. No wiesz, żeby ułatwić sprawę, czy coś. Poza tym nie chcesz mu podać swojego numeru, a ja mam już dość wysłuchiwania, jak usycha z tęsknoty za tobą.
W odległej części kliniki prysznic ucichł. Avery zerknęła w głąb korytarza. Wes za chwilę wyjdzie, a naprawdę nie chciała wyjaśniać, dlaczego trzymała go tutaj na kolejną noc. Nawet nie była pewna odpowiedzi.
‒ To co powiesz?
Mogłaby powiedzieć, że randki były stratą czasu, bo i tak nie zamierzała nigdy wyjść za mąż. Ale nie była gotowa poruszać jeszcze tego tematu.
‒ Jak już mówiłam, i to wiele razy, skupiam się teraz tylko na pracy.
‒ Z tego, co wiem, twoja klinika działa i świetnie sobie radzi. Może czas zainwestować w życie towarzyskie. Niemłodniejesz, wiesz?
Zmrużyła oczy.
‒ Serio?
‒ Tak tylko mówię. No weź, to miły facet. Jedna randka. Co ci szkodzi?
Z tyłu dobiegł jakiś dźwięk i Cooper spojrzał w głąb korytarza. Avery zesztywniała.
Włączyła się klimatyzacja. Zapewne przypisał hałas działaniu urządzenia, bo ponownie zwrócił uwagę na Avery. Wes mógł jednak w każdej chwili wyjść z łazienki – i oby miał na sobie coś więcej niż tylko ręcznik… Czy on w ogóle miał czyste ubrania?
Teraz zdała sobie sprawę, że decyzja, by pozwolić mu zostać, była nieprofesjonalna.
‒ Zgódź się. Jedna randka. Jeśli między wami nie zaiskrzy, już nigdy więcej o nim nie wspomnę.
Przesunęła się w stronę drzwi. Musiała wyprowadzić stąd Coopa.
‒ Niech będzie, jedna randka.
Uniósł brwi.
‒ Serio?
‒ No przecież powiedziałam. ‒ Otworzyła drzwi.
Twarz Coopera się rozluźniła i przekroczył próg.
‒ To świetnie. Powiem Rickowi, żeby do ciebie zadzwonił i wszystko ustalimy.
‒ Dobrze, dobrze. ‒ Już miała zamknąć drzwi. ‒ Czekaj! Nie dawaj mu mojego numeru… Cooper!
Ale on już zszedł ze schodków i zachowywał się tak, jakby nie usłyszał ani słowa.
Avery podziękowała nastolatkowi pracującemu w delikatesach Grab’n’Go i zamknęła drzwi kliniki. W budynku panowała cisza i chłód klimatyzacji. Zapach świeżego chleba unoszący się z torebki przyprawił ją o burczenie brzucha. Położyła ją na blacie i poszła sprawdzić, co u pacjenta. Po śniadaniu znowu dostał gorączki i od tamtej pory spał. Ale teraz dochodziła już szósta i powinien coś zjeść.
Wes znowu zrzucił z siebie koc, odsłaniając szorty i czarny T-shirt, w które przebrał się po prysznicu. Jego włosy wyschły i ułożyły się w godne pozazdroszczenia ciemne blond fale. Chociaż z tym zarostem wyglądał ponuro, wydawał się miłym facetem. Nie irytował się pomimo odczuwanego dyskomfortu. Zachowywał stoicki spokój. Na szafce przy jego łóżku stały dwie puste butelki po wodzie.
Poruszył się i spojrzał na nią tymi swoimi niebieskimi oczami.
‒ Która godzina?
‒ Dochodzi osiemnasta. Długo spałeś. Jak się czujesz?
‒ Lepiej.
Zmierzyła mu temperaturę. Minęło ponad sześć godzin, odkąd podała mu ibuprofen. Kiedy termometr zapiszczał, odczytała wynik.
‒ Znowu spadła ci gorączka. Jesteś głodny? Przynieśli jedzenie z delikatesów.
Zwilżył usta.
‒ Wasze delikatesy dowożą jedzenie?
‒ Jeśli ma się znajomości. Siedzisz cały dzień w zamknięciu, chciałbyś zjeść na tarasie z tyłu? Jest przyjemny wieczór.
‒ Pewnie. ‒ Z pewnym wysiłkiem przerzucił nogi za krawędź łóżka i usiadł. ‒ Klinika ma taras na tyłach?
Uśmiechnęła się.
‒ Cśśś, nikomu nie mów. Aha, tu jest twoja komórka. Mam ten sam model, więc pozwoliłam sobie ją naładować, gdybyś chciał się z kimś skontaktować.
‒ Dzięki. ‒ Wepchnął telefon do kieszeni.
Wzięła jedzenie i zaprowadziła go do swojego biura, a potem przez drzwi francuskie na zewnątrz.
Gdy znaleźli się na tarasie, Wes opadł na jedno z wyściełanych poduchami krzeseł, oddychając ciężko.
Avery usadowiła się obok niego, wyjęła pojemnik z zupą i kanapkę z torebki i położyła na stole między nimi, łącznie z plastikowymi sztućcami i dwiema butelkami wody.
Zjedli w ciszy, wypełnianej ćwierkaniem ptaków i popiskiwaniem wiewiórek oraz szumem rzeki płynącej za posesją. Zawsze lubiła ciche dźwięki natury. Chociaż domy stały blisko siebie, pustoszały po godzinach zamknięcia sklepów. W tej części ulicy tylko ona mieszkała nad swoim lokalem.
Wes odchrząknął.
‒ Trochę mi wstyd, że pytam o to teraz, ale…
‒ Co?
‒ Nie usłyszałem wczoraj, jak ma pani na imię.
‒ Byłeś półprzytomny. Avery Robinson.
‒ Miło panią poznać, doktor Robinson.
‒ Proszę, mów mi po imieniu. W tych stronach darujemy sobie formalności.
‒ A więc to twoja klinika? Wspominałaś coś o mieszkaniu na górze.
‒ Moja i banku. ‒ Z ubezpieczenia po mamie spłaciła długi zaciągnięte na studia medyczne, a resztę pieniędzy wykorzystała jako wkład własny na klinikę.
‒ Sama ją prowadzisz?
‒ Nie, co ty. Mam dwie pielęgniarki, jedną z uprawnieniem do wypisywania recept i pracownicę biura. Chociaż przydałby mi się dodatkowy lekarz, ale przyjdzie mi pewnie na to poczekać. ‒ A tymczasem będzie musiała pracować po siedemdziesiąt godzin tygodniowo.
Wes ugryzł kanapkę i pokiwał głową.
‒ Dobre.
‒ Ulubiona kanapka mojego brata. Ja najbardziej lubię sałatkę z kurczakiem, ale uznałam, że to może być za dużo jak na twój żołądek.
‒ Masz oprócz niego jakieś rodzeństwo?
‒ Tak. Drugiego starszego brata.
‒ Dwóch chłopaków i jedna dziewczyna. Typowa amerykańska rodzinka, co?
Prychnęła.
‒ Nie do końca. Mój tata był wcześniej żonaty. Z moją mamą. Ale ona umarła. Potem poznał Lisę i się zakochał… A Cooper i Gavin byli w pakiecie.
‒ Patchworkowa rodzina. Delikatna sprawa.
‒ Bywało trudno. Również przeze mnie. Ale w końcu się między nami ułożyło. A ty? Masz rodzeństwo?
‒ Jestem jedynakiem. ‒ Urwał, jakby kontemplował następny kęs kanapki. ‒ Przykro mi z powodu twojej straty. Moja mama też zmarła, gdy byłem dzieckiem.
Serce Avery ścisnęło się w piersi, częściowo z powodu wspomnienia własnego bólu, a trochę ze współczucia do Wesa.
‒ Przykro mi. To dla dziecka trudne do zniesienia. A co porabiasz, kiedy nie wędrujesz Szlakiem Appalachów?
Uniósł palec i skończył przeżuwać.
‒ Ostatnie kilka lat spędziłem w Ameryce Południowej i pracowałem dla Emergency Shelter International. Przedtem robiłem różne rzeczy.
Avery uśmiechnęła się do siebie na tę wymijającą odpowiedź.
‒ Skąd pochodzisz?
‒ Ze Środkowego Zachodu. W dzieciństwie bardzo często się przeprowadzałem. Przez jakiś czas mieszkałem w Indianapolis.
‒ To tam pojedziesz, gdy ukończysz szlak?
Już miał coś powiedzieć, ale się zawahał. Nastała niezręczna cisza. Avery często prowadziła profesjonalne rozmowy z pacjentami i powierzchowne pogaduszki z sąsiadami, ale poza tym nie miała wprawy w kontaktach społecznych.
‒ Przepraszam, nie musisz odpowiadać na moje pytania. Wygląda na to, że nie przywykłam do towarzystwa.
‒ W porządku. Zamierzam zamieszkać w Albany, kiedy ukończę szlak.
‒ Brakuje ci mroźnych zim?
Wymienili uśmiechy. A przynajmniej wydawało jej się, że się uśmiechnął. Jego oczy zmarszczyły się w kącikach, a wąsy lekko drgnęły. Miał niesamowite oczy w pięknym niebieskim kolorze, który przypominał jej dzwoneczki rosnące na tyłach posesji za stodołą.
‒ Kto ma najlepsze lata za sobą? ‒ spytał.
‒ Co?
Zwinął papierek po kanapce z głośnym szelestem zakłócającym ciszę wieczoru.
‒ Miałaś wcześniej torbę z takim napisem.
‒ Aha. ‒ Zaśmiała się. ‒ To ja. Dobiłam trzydziestki i mój brat uznał, że to zabawne.
‒ Wczoraj miałaś urodziny… I spędziłaś wieczór, opiekując się mną.
‒ Taka praca. A poza tym i tak byłam już po imprezie.
Powiódł po niej wzrokiem. Choć trwało to tylko chwilę, poczuła dreszcz na ramionach.
‒ Nie wyglądasz, jakbyś wybierała się na tamten świat ‒ powiedział tym swoim ochrypłym głosem.
‒ Ależ pan mi schlebia. ‒ Jej policzki zrobiły się gorące. Jakie żałosne musiało być jej życie, jeśli uznawała to za komplement. Dobrze by jej też zrobiło przełączenie się na współczesny język. ‒ Przepraszam. Chyba czytam za dużo Jane Austen.
Brzęczenie dzwonka do drzwi rozbrzmiało ponad szumem rzeki. Ucieszyła się, że im przerwano. To pewnie nie nagły przypadek, bo wtedy ludzie dzwonili pod wskazany numer.
‒ Czy nikt już nie pisze esemesów? ‒ wymamrotała, wstając. Po czym zwróciła się do Wesa: ‒ Zaraz wrócę.