Dolina Mulberry - Denise Hunter - ebook + książka

Dolina Mulberry ebook

Denise Hunter

4,4

Opis

Avery Robinson chciała zostać lekarką, odkąd bezradnie patrzyła, jak jej mama przegrywa walkę z chorobą. Świadoma, że ta przypadłość może rozwinąć się również u niej, nie chce się z nikim wiązać. Z determinacją chroni tych, których kocha, jako popadająca w pracoholizm lekarka w górskim miasteczku Riverbend w Karolinie Północnej.

Wykwalifikowany pracownik budowlany Wes Garrett wędruje Szlakiem Appalachów, by uczcić pamięć po człowieku, który zginął, ratując mu życie. Niespodziewanie dopada go choroba. Wes ostatkiem sił dociera do najbliższego miasteczka i traci przytomność na schodach kliniki. Po przebudzeniu orientuje się, że ma do spłacenia kolejny dług – tym razem u atrakcyjnej pani doktor.

Kiedy postanawia pomóc jej wyremontować stary domek, na drodze rozwijającego się uczucia pojawiają się kolejne przeszkody. A pierwszą z nich jest kobieta czekająca na Wesa na końcu szlaku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 343

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (101 ocen)
52
34
14
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Master89wt

Całkiem niezła

Pierwsza część tego cyklu była naprawdę zachwycająca. Druga niestety już nie zrobiła ma mnie takiego wrażenia. Była jak najbardziej poprawna, ale nie trafi do grona moich ulubionych. Podobnie jak we wszystkich książkach Pani Hunter i wszystkich od Wydawnictwa Dreams, znajdziemy tutaj sporo rozważań, trochę odniesień do wiary i problemy, z którymi muszą się mierzyć bohaterowie. Jest poczucie odpowiedzialności, próba spłaty długów wdzięczności i straxh przed chorobą, która może zniszczyć życie. Ogólnie polecam tę pozycję i wszystkie książki tego wydawnictwa. Jest dobra jezykowo, a bohaterowie są dojrzałymi i dorosłymi ludźmi (nie tak jak w popularnych ostatnio książkach typu romanse biurowe czy inne. gdzie dorośli ludzie mówią jak gimnazjaliści).
30
Gusia79

Nie oderwiesz się od lektury

Ciepła, poruszająca historia o życiu w cieniu strachu przed chorobą, o próbie rezygnacji z marzeń i z miłości. O tym jak ważną rolę w naszym życiu odgrywa rodzina i wiara. To druga część histori rodziny Robinsonów. Pierwsza część to powieść Przełęcz Riverbend.
10
karolina891

Nie oderwiesz się od lektury

Jak tylko sięgnięcie po „Dolinę Mulberry” będzie mieć poczucie, że to coś wyjątkowego. Ciepła, otulająca opowieść o małomiasteczkowej społeczności i wyjątkowej miłości, która niespodziewanie staje u drzwi. To moje pierwsze spotkanie z autorką, i już wiem skąd te zachwyty i porównania do pióra Nory Roberts i Nicholasa Sparksa, czyli która klasycznego romansu. Denise Hunter stworzyła niesamowitą w swojej prostocie historię, przez którą po prostu się płynie. Sympatyczne postacie, okolica, którą od razu można sobie wyobrazić, to tylko niektóre z atutów powieści. Avery Robinson to młoda lekarka, która prowadzi klinikę w Riverbend. Jedyną w okolicy. Dlatego też jej życie kręci się głównie wokół pracy. Kobiecie to jednak nie przeszkadza, ponieważ jakiś czas temu postanowiła, że nie założy rodziny, z istotnych dla siebie powodów. Wes, to mężczyzna, którego życie nie rozpieszczało. Trudne dzieciństwo, długi do spłacenia, śmierć najlepszego kumpla... to tylko niektóre z jego bolączek. Kiedy...
11
ewabed13

Nie oderwiesz się od lektury

ładna
00
alabomba

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: 
Mul­berry Hol­low
Au­tor: 
De­nise Hun­ter
Tłu­ma­cze­nie z ję­zyka an­giel­skiego: 
Jo­anna Ole­jar­czyk
Re­dak­cja: 
Na­ta­lia Chro­bak-Le­cho­szest
Ko­rekta: 
Do­mi­nika Wilk
Skład i opra­co­wa­nie gra­ficzne:
Anna Bro­dziak
Pro­jekt okładki: © Fa­ce­out Stu­dio, Tim Green, © Tho­mas Nel­son, Har­per­Col­lins 
Chri­stian Pu­bli­shing Inc.
Zdję­cie na okładce: © Shut­ter­stock
Wek­tory: pi­ki­su­per­star / Fre­epik.com
ISBN  978-83-66977-56-3
© 2022 by De­nise Hun­ter by Tho­mas Nel­son, Har­per­Col­lins Chri­stian Pu­bli­shing Inc.
© 2022 for the Po­lish edi­tion by Dre­ams Wy­daw­nic­two
Dre­ams Wy­daw­nic­two Li­dia Miś-No­wak
ul. Unii Lu­bel­skiej 6A, 35-016 Rze­szów
www.dre­am­swy­daw­nic­two.pl
Rze­szów 2023, wy­da­nie I
Druk: Dru­kar­nia Read Me
Książkę wy­dru­ko­wano na pa­pie­rze Ecco Book cream 2,0 70 g/m2
do­star­czo­nym przez An­ta­lis Po­land sp. z o.o.
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana,
prze­cho­wy­wana jako źró­dło da­nych, prze­ka­zy­wana w ja­kiej­kol­wiek me­cha­nicz­nej,
elek­tro­nicz­nej lub in­nej for­mie za­pisu bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.

Roz­dział pierw­szy

Wes Gar­rett prze­bu­dził się i zmru­żył oczy przed po­ran­nym świa­tłem słońca, a w jego umy­śle po­ja­wiły się dwa silne prze­bły­ski: po pierw­sze zdał so­bie sprawę, że jest sam w schro­ni­sku, a po dru­gie – że jest kom­plet­nie prze­mo­czony. Po chwili do­tarły do niego ko­lejne bodźce: bo­lała go głowa i mię­śnie, a ca­łym cia­łem, po­mimo lip­co­wego upału, wstrzą­sał dreszcz.

Jęk­nął i prze­wró­cił się na plecy, zrzu­ca­jąc z sie­bie śpi­wór. Z tru­dem wziął głę­boki wdech. Po­wi­nien znowu za­snąć. Dla­czego to działo się aku­rat te­raz, gdy zo­stały mu już tylko dwa ty­go­dnie z dwu­mie­sięcz­nej wę­drówki?

Po­my­ślał o Lil­lian, która cze­kała na niego w Al­bany w sta­nie Nowy Jork. Po­my­ślał o swoim naj­lep­szym przy­ja­cielu Lan­do­nie i ich pla­nach, by wspól­nie ukoń­czyć Szlak Ap­pa­la­chów po po­wro­cie do USA. Przy­po­mniał so­bie ostat­nie chwile Lan­dona przed śmier­cią na ko­lum­bij­skiej ziemi – to Wes miał wtedy umrzeć za­miast niego.

Czy mógł więc le­żeć tu­taj w schro­ni­sku i szu­kać za­po­mnie­nia, za­pa­da­jąc w sen? Nie mógł. Mu­siał brnąć da­lej ze względu na pa­mięć po przy­ja­cielu. Po­ko­nał już gor­sze prze­ciw­no­ści niż ta.

Zde­ter­mi­no­wany usiadł, a de­ski schro­ni­ska za­skrzy­piały pod nim. Za­krę­ciło mu się w gło­wie i za­mru­gał, by prze­go­nić pie­kący słony pot, za­le­wa­jący mu oczy. Przy­po­mniał so­bie kasz­lą­cego męż­czy­znę, który spał obok niego kilka nocy wcze­śniej. Wiel­kie dzięki, chło­pie.

Słońce prze­bi­jało się mię­dzy drze­wami na po­lanę. Mu­siała już do­cho­dzić dzie­siąta. Na szlaku ani razu nie spał dłu­żej niż do szó­stej. Troje tu­ry­stów, z któ­rymi dzie­lił schro­ni­sko, już dawno so­bie po­szło, a je­dy­nym do­wo­dem ich obec­no­ści była smużka dymu uno­sząca się z pa­le­ni­ska.

Zo­stał zu­peł­nie sam.

Prze­łknął ślinę przez obo­lałe, wy­schnięte gar­dło i się­gnął po wodę. Mu­siał się ru­szyć. Po­czuje się le­piej, kiedy coś zje i wy­pije kawę. Do­trze do naj­bliż­szego mia­sta, a po­tem oceni sy­tu­ację. Myśl o prysz­nicu, praw­dzi­wym ma­te­racu i do­mo­wym obie­dzie po­mo­gła mu sta­nąć na nogi.

Ale dwa­dzie­ścia mi­nut póź­niej ule­ciał z niego cały opty­mizm i do­pa­dła go rze­czy­wi­stość. Ubra­nie się i zje­dze­nie śnia­da­nia wy­zuło go z ca­łej ener­gii, a Ri­ver­bend znaj­do­wało się całe dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów da­lej.

Avery Ro­bin­son przez całe do­ro­słe ży­cie oba­wiała się swo­ich trzy­dzie­stych uro­dzin – a te wła­śnie na­de­szły. Skrzy­wiła się, kiedy jej ro­dzina, zgro­ma­dzona przy stole pik­ni­ko­wym, za­wyła pio­senkę Happy Bir­th­day. Wspa­niali lu­dzie, cu­downa ro­dzina, ale śpie­wa­kami to oni nie byli.

Ma­co­cha Avery, Lisa, z upię­tymi dziś blond wło­sami uka­zu­ją­cymi ładną twarz, po­sta­wiła przed Avery cia­sto uro­dzi­nowe (Tak! Brow­nie!). Pło­mie­nie trzy­dzie­stu świe­czek tań­czyły na lip­co­wym wie­trze, roz­ja­śnia­jąc mrok jak małe ogni­sko.

Jej naj­star­szy przy­rodni brat Ga­vin za­fał­szo­wał tak wy­soki dźwięk, że aż prych­nęła. Drugi z przy­rod­nich braci, Co­oper, po­słał mu gniewne spoj­rze­nie. Tylko dzięki niemu pio­senkę w ogóle dało się roz­po­znać. Jego na­rze­czona, Ka­tie – naj­lep­sza przy­ja­ciółka Avery ze stu­diów – po­chy­liła się do przodu, a jej blond włosy w od­cie­niu miodu zsu­nęły się z ra­mion, kiedy pio­senka (Bogu niech będą dzięki) się skoń­czyła.

‒ Lu­dzie złoci! ‒ Twarz Avery wy­krzy­wiła się w gry­ma­sie. ‒ Wiel­kie dzięki.

Oczy taty zmarsz­czyły się w stylu Kie­fera Su­ther­landa.

‒ Po­myśl ży­cze­nie, skar­bie.

‒ Pew­nie je zmar­nuje na no­wego le­ka­rza do kli­niki ‒ po­wie­dział Co­oper.

‒ Życz so­bie fa­ceta ‒ wy­pa­liła Ka­tie. ‒ Ale bądź kon­kretna. Fajne po­czu­cie hu­moru, przy­stojny, z do­brą pracą…

‒ Go­towy wy­trzy­mać z pra­co­ho­liczką… ‒ do­dał Co­oper.

‒ …Która ma stos ksią­żek na noc­nej szafce.

Lisa żar­to­bli­wie zgro­miła ich wzro­kiem.

‒ Już dość, chłopcy, bądź­cie mili. To jej uro­dziny.

‒ Je­dyny męż­czy­zna, ja­kiego chcę, to taki, który ma wy­kształ­ce­nie me­dyczne i zgo­dzi się miesz­kać w ma­leń­kim gór­skim mia­steczku. A jako część za­płaty przyj­mie miesz­ka­nie w szo­pie ‒ od­parła bez­ce­re­mo­nial­nie Avery.

‒ Wi­dzia­łaś tę swoją szopę? ‒ Co­oper uniósł jedną brew.

‒ Wi­dzia­łaś to mia­steczko? ‒ do­dał Ga­vin.

‒ Hej! ‒ od­po­wie­działa chó­rem reszta ro­dziny.

‒ Każdy by się cie­szył, gdyby mógł tu za­miesz­kać. Le­karz czy nie ‒ od­rze­kła Lisa.

Ga­vin od­gar­nął czarne włosy z czoła, od­sła­nia­jąc ja­sno­nie­bie­skie oczy.

‒ I wła­śnie dla­tego tyle osób od­po­wie­działo na jej ogło­sze­nie.

‒ Hmmm, po­myślmy… ‒ Co­oper zmru­żył brą­zowe oczy. ‒ Sze­ścio­cy­frowa pen­sja i pen­tho­use czy kar­ton po bu­tach z wa­dliwą hy­drau­liką.

‒ Hy­drau­lika jest w po­rządku, wy­pra­szam so­bie.

‒ Ko­cha­nie ‒ wtrą­cił tata. ‒ Je­śli za­trud­nie­nie do­dat­ko­wego le­ka­rza sprawi, że bę­dziesz mo­gła pra­co­wać mniej, to pro­szę bar­dzo, mo­żesz go so­bie ży­czyć.

‒ Oczy­wi­ście. ‒ Lisa po­gła­dziła ją po ra­mie­niu. ‒ Wy­kań­czasz się, a na­prawdę nie jest ci to po­trzebne.

Ro­dzina w sub­telny spo­sób da­wała jej do zro­zu­mie­nia, jak ważne są jej trzy­dzie­ste uro­dziny. Avery wpa­try­wała się w pło­nące świeczki na cze­ko­la­do­wym cie­ście i za­sta­na­wiała się nad ży­cze­niem, pod­czas gdy po­zo­stali roz­pra­wiali o tym, jaka jest ob­cią­żona pracą. Nie wie­rzyła w ży­cze­nia, ale jak Ga­vin uprzej­mie wszyst­kim przy­po­mniał, jej ogło­sze­nia – i liczne mo­dli­twy – nie dzia­łały.

Pla­no­wała za­cze­kać z za­trud­nie­niem do­dat­ko­wego le­ka­rza do przy­szłego roku, aż bę­dzie miała czas i pie­nią­dze na wy­re­mon­to­wa­nie na­zy­wa­nego przez nich szopą domku za kli­niką. Ale dłu­gie go­dziny pracy da­wały jej w kość – a poza tym była jesz­cze tamta straszna noc w kwiet­niu tego roku.

Jej wzrok spo­czął na ta­cie, sie­dzą­cym na­prze­ciwko niej i za­an­ga­żo­wa­nym w roz­mowę. Jego skóra miała dziś zdrowy ko­lor i wy­glą­dał na ra­do­snego. Otarł się o śmierć i wszy­scy mo­gli go stra­cić – i to była jej wina. Ta bez­rad­ność i pa­nika, ja­kiej do­świad­czyła jako dziecko, do­pa­dła ją znowu, przy­pra­wia­jąc ją o ból w klatce pier­sio­wej. Tylko że tym ra­zem była do­ro­sła i była le­karką. Po­winna być tu­taj przy nim.

‒ No do­bra, słu­chaj­cie, świeczki się to­pią. ‒ Słowa Lisy wy­rwały Avery ze strasz­nych wspo­mnień. ‒ Po­myśl ży­cze­nie, skar­bie.

Avery wy­si­liła się na uśmiech i spoj­rzała na świeczki. To było jej uro­dzi­nowe ży­cze­nie. A co tam! Po­trze­bo­wała dru­giego le­ka­rza. Jej ro­dzina miała ra­cję co do jed­nego: nie mo­gła da­lej żyć w ta­kim tem­pie, jak te­raz. Wzięła głę­boki wdech i wy­pu­ściła go, zdmu­chu­jąc wszyst­kie świeczki.

Żwir za­trzesz­czał pod opo­nami je­epa, kiedy Avery wy­co­fy­wała spod domu ro­dzi­ców. Uśmiech, który wy­mu­szała przez cały wie­czór, stop­niał, gdy tylko wy­szła. Tata słabł w miarę upływu wie­czoru. Sta­rał się to ukryć, ale Avery nie dało się oszu­kać.

Wy­glą­dało na to, że dwa stenty za­dzia­łały, a kar­dio­log był opty­mi­stycz­nie na­sta­wiony i uwa­żał, że pro­blem zo­stał roz­wią­zany (Avery za­drę­czała go o wszyst­kie szcze­góły przy kilku oka­zjach). Ale serce i ar­te­rie to de­li­katne na­rządy.

Ode­tchnęła głę­boko, li­cząc do dzie­się­ciu przy wy­de­chu. Wszystko bę­dzie do­brze. Już ni­gdy wię­cej go nie opu­ści – ani reszty tu­tej­szej spo­łecz­no­ści – wy­jeż­dża­jąc z mia­sta. Przy­naj­mniej do­póki nie ścią­gnie tu dru­giego le­ka­rza. Może uda jej się zdo­być je­den z tych gran­tów, o które się ubie­gała, żeby móc za­pro­po­no­wać mu go­dziwą pen­sję.

Kilka mi­nut póź­niej je­chała przez mia­sto, w któ­rym już o ósmej wie­czo­rem za­mie­rało wszel­kie ży­cie. Mi­nęła ko­ściół i skie­ro­wała się w stronę kem­pingu, któ­rym za­rzą­dzał Ga­vin, aż wresz­cie wje­chała do za­le­sio­nej czę­ści mia­sta zwa­nej Do­liną Mul­berry. Droga wiła się tu wzdłuż rzeki, a księ­życ w pełni rzu­cał upiorną po­światę na czubki drzew.

Po dru­giej stro­nie rzeki wzno­siły się za­okrą­glone grzbiety Ap­pa­la­chów, za­ry­so­wu­jące się na tle wie­czor­nego nieba. Dla nie­któ­rych lu­dzi to mia­steczko było miej­scem, z któ­rego na­le­żało uciec. Więk­szość ko­le­gów Avery ze szkoły my­ślała w ten spo­sób. Ale dla niej Ri­ver­bend, ukryte wśród strze­gą­cych je gór, było bez­pieczną przy­sta­nią od reszty świata. Wie­działa, że chce się tu ze­sta­rzeć, jesz­cze za­nim zdała so­bie sprawę, że pra­gnie zo­stać le­karką. Tu­tejsi lu­dzie byli przy­jaź­nie na­sta­wieni i chętni do po­mocy. A Ro­bin­so­no­wie mieli tu­taj głę­bo­kie ko­rze­nie się­ga­jące pię­ciu po­ko­leń. Po­cho­dziła z ro­dziny far­me­rów i przed­się­bior­ców od­da­nych temu ma­łemu gór­skiemu mia­steczku. Z dumą nio­sła da­lej ro­dzinne dzie­dzic­two.

Mi­nęła sto­jące bli­sko drogi domy w stylu Cra­ft­sman, kilka lat temu prze­ro­bione na sie­dziby firm z usłu­gami dla tu­ry­stów i mi­ło­śni­ków na­tury. Sklep węd­kar­ski, sklep z odzieżą spor­tową, firma ra­ftin­gowa.

Jej kli­nika znaj­do­wała się tuż za ostat­nim z nich. Szyld przy ulicy, oświe­tlony z obu kie­run­ków, ko­ły­sał się na wie­trze. Kli­nika Me­dyczna Ri­ver­bend. Wid­niały na nim go­dziny otwar­cia i nu­mery te­le­fo­nów, w tym rów­nież alar­mowy. To wła­śnie przez te­le­fony tak de­spe­racko po­trze­bo­wała dru­giego le­ka­rza. Oczy­wi­ście miała lu­dzi do po­mocy: pie­lę­gniarkę Ka­tie i upraw­nioną do prze­pi­sy­wa­nia le­ków pie­lę­gniarkę Sha­rise. Ale Sha­rise była sa­motną mamą dwójki dzieci, więc od­po­wie­dzial­ność za opiekę me­dyczną po go­dzi­nach spa­dała na Avery.

Zwol­niła i zje­chała na żwi­rowy par­king, który kie­dyś był po­dwór­kiem przed do­mem. Jej miesz­ka­nie na pię­trze było ciemne, po­dob­nie jak ga­nek. Gdy zo­sta­wiała za­pa­lone świa­tło, za­wsze zja­wiał się o pół­nocy ktoś ze zła­ma­nym pa­znok­ciem, prze­ko­nany, że to ca­ło­do­bowa opieka me­dyczna, po­mimo wy­wie­szo­nych go­dzin otwar­cia.

Re­flek­tory jej sa­mo­chodu omio­tły kli­nikę. Był to je­den z więk­szych do­mów przy ulicy, ale góry za nim spra­wiały, że ce­glany bu­dy­nek wy­da­wał się mały. Wy­łą­czyła sil­nik je­epa, ze­brała pre­zenty i resztkę brow­nie, które Lisa upchnęła do jed­nej torby pre­zen­to­wej z na­pi­sem „Naj­lep­sze lata masz już za sobą” (do­stała ją od Co­opera). Avery nie mo­gła się do­cze­kać, aż po­zwoli so­bie na ko­lejne brow­nie – w końcu były jej uro­dziny. Bę­dzie się nim de­lek­to­wać, wzna­wia­jąc swój ma­ra­ton czy­tel­ni­czy z Jane Au­sten – wła­śnie była w po­ło­wie Emmy.

Kiedy wy­sia­dła z auta, jej wzrok po­wę­dro­wał w górę do ciem­nego miesz­ka­nia, w któ­rym jej kotka Bo­ots pra­wie na pewno wy­glą­dała przez okno w sa­lo­nie, cze­ka­jąc na jej po­wrót. Wie­czór pach­niał ogni­skami i gar­de­niami. Avery po­pa­trzyła na kwiaty, które Lisa i Ka­tie za­sa­dziły wio­sną, ale było za ciemno, by za­chwy­cić się ich pięk­nem.

Z tyłu domu miała pry­watne wej­ście, ale za­miast tego po­szła do fron­to­wych drzwi kli­niki, bo tam­tędy było naj­bli­żej. We­szła po schod­kach na ga­nek i już miała wy­cią­gnąć klucz z to­rebki, kiedy jej stopa na­po­tkała coś twar­dego.

Ciemna masa wy­dała z sie­bie prze­cią­gły, mę­ski jęk.

Roz­dział drugi

‒ Halo? ‒ Avery po­chy­liła się nad męż­czy­zną i de­li­kat­nie nim po­trzą­snęła. ‒ Pro­szę pana?

Gdy nie od­po­wie­dział, prze­szła nad nim, otwo­rzyła drzwi i włą­czyła świa­tło na ganku. W ciągu kilku se­kund zna­la­zła się z po­wro­tem przy nim. Czy był pi­jany?

Le­żał sku­lony na boku z głową opartą na ple­caku. Miał na so­bie szorty i szary T-shirt. Ciemne blond włosy opa­dały mu fa­lami na twarz, w więk­szo­ści po­krytą buj­nym za­ro­stem. Wszystko to – plus jego zie­mi­sty za­pach – do­pro­wa­dziło ją do wnio­sku, że to je­den z dłu­go­dy­stan­so­wych tu­ry­stów.

Oce­niła, że może być przed czter­dziestką, cho­ciaż przez ten za­rost trudno było osza­co­wać wiek.

Nie miał wy­raź­nych kon­tu­zji. Jego twarz była za­ru­mie­niona, ale się nie po­cił. Do­tknęła jego czoła. Lekka go­rączka.

Męż­czy­zna się po­ru­szył. Uchy­lił po­wieki i po­pa­trzył na nią za­szklo­nymi, zmru­żo­nymi oczami o cha­bro­wym od­cie­niu nie­bie­skiego, które mocno kon­tra­sto­wały z jego opa­loną skórą.

‒ Pro­szę pana, czy ma pan ja­kąś kon­tu­zję?

Jego jabłko Adama pod­sko­czyło.

‒ Je­stem chory.

‒ W po­rządku. Za­pro­wa­dzę pana do środka, gdzie będę mo­gła pana zba­dać. Da pan radę wstać?

Z wy­sił­kiem, który wy­glą­dał na nad­ludzki, pod­niósł się do po­zy­cji sie­dzą­cej.

‒ Bar­dzo do­brze. ‒ Avery zła­pała go za ra­mię. A cóż to było za ra­mię! Umię­śnione i twarde w do­tyku. Mu­siała trzy razy go po­cią­gnąć, za­nim sta­nął na no­gach i do­piero wtedy zo­ba­czyła dla­czego; prze­wyż­szał ją przy­naj­mniej o pięt­na­ście cen­ty­me­trów. A przy me­trze sie­dem­dzie­siąt wzro­stu Avery nie na­le­żała do drob­nych ko­biet.

Za­chwiał się.

‒ Spo­koj­nie. ‒ Dała mu chwilę, żeby do­szedł do sie­bie, po czym otwo­rzyła drzwi. ‒ Da pan radę iść? Tak w ogóle je­stem dok­tor Ro­bin­son i za­opie­kuję się pa­nem dzi­siaj.

‒ Mój ple­cak… ‒ po­wie­dział ochry­płym gło­sem.

‒ Może na ra­zie zo­stać na ganku. Chodźmy do ga­bi­netu. ‒ Pro­wa­dziła go do po­koju z nu­me­rem je­den. ‒ Może mi pan po­wie­dzieć, co panu do­lega?

‒ Go­rączka. Zmę­cze­nie. Ból gar­dła.

‒ Uką­sił pana kleszcz lub ko­mar?

‒ Ra­czej nie.

‒ Ma pan wy­sypkę?

‒ Chyba nie.

‒ Prze­by­wał pan w to­wa­rzy­stwie ko­goś cho­rego?

‒ Kilka dni temu w schro­ni­sku. Je­den fa­cet mocno kasz­lał.

Może to ja­kiś pa­skudny wi­rus, ale po­sta­no­wiła po­cze­kać z dia­gnozą do czasu, aż go do­kład­nie zbada.

‒ Kiedy do­stał pan pierw­szych ob­ja­wów?

‒ Dziś rano.

Byli pra­wie w po­ło­wie drogi do ga­bi­netu. Miała prze­czu­cie, że ten czło­wiek nie przy­wykł do by­cia w po­trze­bie i przyj­mo­wa­nia po­mocy, więc zmie­niła te­mat.

‒ Gdzie się pan za­trzy­mał na czas po­bytu w mie­ście?

‒ Ja… Nie wiem.

Bo był sko­ło­wany? Czy dla­tego, że jesz­cze tego nie za­pla­no­wał? Po­de­szła z nim do drzwi ga­bi­netu.

‒ Nie wie pan?

‒ Do­piero przy­sze­dłem.

‒ Gdzie pan no­co­wał ze­szłej nocy?

‒ W Lau­rel Knob.

Spoj­rzała na niego ką­tem oka.

‒ To pra­wie dwa­dzie­ścia pięć ki­lo­me­trów stąd, a nie wi­dzia­łam auta na par­kingu.

Nic nie od­po­wie­dział, tylko opadł luźno na łóżko i za­mknął oczy. Od­dy­chał z tru­dem i drżał na ca­łym ciele.

Avery zmie­rzyła mu ci­śnie­nie krwi. Lau­rel Knob było na pół­noc od mia­sta, co ozna­czało, że po­ko­nał po­nad trzy­sta me­trów prze­wyż­sze­nia po trud­nym te­re­nie, za­nim zszedł do do­liny w wil­gotny dzień, w który tem­pe­ra­tura prze­kro­czyła trzy­dzie­ści stopni.

Miał dość ni­skie ci­śnie­nie krwi i wy­so­kie tętno – albo z od­wod­nie­nia, albo z wy­czer­pa­nia, albo jedno i dru­gie. Przy­pięła mu do palca pul­sok­sy­metr i za­cze­kała na od­czyt. W nor­mie.

Do­koń­czyła wy­wiad, za­da­jąc mu kilka py­tań, które jej się na­su­nęły. Gdy osłu­chała mu płuca, już na­wet nie był w sta­nie udzie­lać jej od­po­wie­dzi.

‒ Pa­nie… Pro­szę pana, może się pan obu­dzić?

Uchy­lił rzęsy i sku­pił na niej senne spoj­rze­nie.

‒ Nie przed­sta­wił mi się pan.

Zwil­żył usta.

‒ Wes Gar­rett.

‒ Do­brze, Wes. Moż­liwe, że na­ba­wi­łeś się po­waż­nej in­fek­cji gór­nych dróg od­de­cho­wych. Ale o wiele bar­dziej mar­twi mnie to, że je­steś od­wod­niony. Za­dzwo­nię do szpi­tala Mis­sion i po­pro­szę, żeby przy­słali ka­retkę. Bę­dziesz po­trze­bo­wał…

‒ Nie.

‒ Ro­zu­miem twój opór, ale twoje po­trzeby prze­kra­czają moż­li­wo­ści tej kli­niki. Mu­sisz zo­stać pod­pięty do kro­plówki i zo­stać na noc­nej ob­ser­wa­cji, trzeba też wy­ko­nać kilka ba­dań.

Nie mo­gło do tego dojść. Wes po­krę­cił głową, a od tego ru­chu jego głowa eks­plo­do­wała bó­lem.

‒ Nie mogę.

To pew­nie tylko ja­kiś drobny wi­rus… Cho­ciaż do­słow­nie zwa­lił go dzi­siaj z nóg – i to wię­cej niż raz, je­śli miał być szczery. Nie po­tra­fił też wy­ra­zić, jaką po­czuł ulgę, gdy do­tarł do kli­niki. Po mar­szu w upale przez góry od­po­czy­nek wy­dał mu się bo­ski, a chłodny be­to­nowy ga­nek był rów­nie ku­szący, co luk­su­sowy ma­te­rac.

‒ Je­steś po­waż­nie od­wod­niony, Wes. Po­trze­bu­jesz kro­plówki.

Spoj­rzał na twarz le­karki. Ja­sna skóra, de­li­katne piegi na no­sie i zgrabne brwi nad zie­lo­nymi oczami, które ścią­ga­łyby na sie­bie całą uwagę, gdyby nie bujne brą­zowe włosy.

Ubrana w biały top bez rę­ka­wów nie wy­glą­dała na le­karkę. Nie pach­niała też jak le­karz; czuł od niej woń słońca i ko­kosu. A po­tem zdał so­bie sprawę, że ona pew­nie też czuła jego za­pach.

Pora się zbie­rać. Po­de­rwał się do po­zy­cji sie­dzą­cej, a ten ruch wy­ma­gał śmiesz­nie wiel­kiego wy­siłku. Za­mru­gał oczami, czu­jąc pul­su­jący ból głowy, i spró­bo­wał wstać.

Le­karka po­ło­żyła dło­nie na jego ra­mio­nach, żeby przy­trzy­mać go na miej­scu.

‒ Hola, hola! Gdzie się wy­bie­rasz? Sły­sza­łeś, co po­wie­dzia­łam? Je­steś od­wod­niony i trzeba ci zro­bić prze­świe­tle­nie płuc, a może też inne ba­da­nia dia­gno­styczne, żeby wy­klu­czyć coś po­waż­niej­szego.

‒ Nic mi nie bę­dzie. Na­piję się wody i od­pocznę przez kilka dni.

Kiedy wstał, ga­bi­net za­wi­ro­wał mu przed oczami. Za­mro­czyło go, aż zo­ba­czył tylko ni­kłe punk­ciki świa­tła.

Weź się w garść, Gar­rett. Walcz z tym.

Po­ło­żyła obie ręce na jego ra­mio­nach i bez trudu po­sa­dziła go z po­wro­tem.

‒ Jaki masz pro­blem ze szpi­ta­lem?

Za­cze­kał, aż prze­sta­nie mu się krę­cić w gło­wie, po czym spoj­rzał jej w oczy.

‒ Nie mam ubez­pie­cze­nia.

‒ I tak cię wy­le­czą. To wspa­niały szpi­tal. Do­brze się tobą za­opie­kują.

Ale wy­sta­wią mu ra­chu­nek, a on nie miał jak go za­pła­cić. Nie za­mie­rzał za­cią­gać dłu­gów, je­śli tylko mógł się bez tego obyć; to kwe­stia ho­noru. Po­li­zał wargi. Tak bar­dzo chciało mu się pić.

‒ Nie są­dzę. Może mi pani po­le­cić ja­kieś miej­sce w po­bliżu z prysz­ni­cem i łóż­kiem?

‒ Pa­nie… Wes. Na­ma­wiam, że­byś prze­my­ślał swoje plany. Na­prawdę po­trze­bu­jesz pły­nów i…

Po­de­rwał się i tym ra­zem nie do­pa­dły go za­wroty głowy.

‒ Dzię­kuję za dia­gnozę, pani dok­tor. Mo­żemy się roz­li­czyć i prze­stanę pani za­wra­cać głowę.

Ru­szył w stronę drzwi, a nogi trzę­sły mu się tak, jakby szedł na szczu­dłach. Krę­ciło mu się w gło­wie, a serce wa­liło o klatkę pier­siową. Wy­padł z ga­bi­netu. W ple­caku miał do­kład­nie 127 do­la­rów. Chyba w ogóle nie po­wi­nien był przy­cho­dzić do kli­niki, bo za­pewne bę­dzie go to kosz­to­wać wszyst­kie pie­nią­dze, a jesz­cze mu­siał za­pła­cić za…

‒ Cze­kaj. Cze­kaj. ‒ Le­karka za­stą­piła mu drogę. ‒ Masz w mie­ście zna­jo­mych lub ro­dzinę?

‒ Nie. ‒ Oparł się ręką o ścianę.

‒ Niech bę­dzie. ‒ Ścią­gnęła usta. ‒ Mo­żesz zo­stać tu­taj. Pod­łą­czę ci kro­plówkę. Za­zwy­czaj tego nie ro­bię, ale tym ra­zem zro­bię wy­ją­tek.

‒ Nie trzeba. Nic mi nie bę­dzie.

Zmrużyła oczy, ścią­ga­jąc ką­ciki swo­ich peł­nych ust.

‒ Wła­ści­wie to bę­dzie. Masz go­rączkę, ale się nie po­cisz. Masz szyb­kie tętno i za­wroty głowy. I boli cię głowa, o czym mi nie wspo­mnia­łeś. To wszystko ob­jawy tego, że twój or­ga­nizm roz­pacz­li­wie po­trze­buje pły­nów, Wes, i to na­tych­miast. Je­śli spró­bu­jesz przejść do naj­bliż­szego mo­telu, który tak w ogóle jest pra­wie dwa ki­lo­me­try stąd, ze­mdle­jesz na po­bo­czu, a gdy ktoś cię rano znaj­dzie, za­dzwoni po ka­retkę.

‒ Nie mam…

‒ Ubez­pie­cze­nia, wiem. Coś wy­my­ślimy. ‒ Zła­pała go za ło­kieć. ‒ Tędy. Mam łóżko szpi­talne w ga­bi­ne­cie nu­mer cztery. Bę­dzie ci tam wy­god­nie.

Był zbyt słaby, by się opie­rać. I choć nie chciał tego przy­znać, za­pewne miała ra­cję co do tego omdle­nia. Na­wet te­raz wszystko wi­ro­wało mu przed oczami, a sta­wia­nie jed­nej nogi przed drugą sta­no­wiło wy­zwa­nie.

Prze­szedł za nią ko­ry­ta­rzem, czu­jąc, jakby buty trek­kin­gowe były do­cią­żone pia­skiem.

Nocny po­byt w kli­nice, która nie za­trud­niała pra­cow­ni­ków do noc­nej opieki zdro­wot­nej – to bę­dzie kosz­to­wało for­tunę, któ­rej na pewno nie spłaci w naj­bliż­szym cza­sie. W gło­wie po­ja­wiły się mu wi­zje z dzie­ciń­stwa. Wia­do­mo­ści od wie­rzy­cieli, na­kazy eks­mi­sji, ucieczki z domu w środku nocy, które tata pró­bo­wał tłu­ma­czyć jako wy­prawy po przy­gody.

Od­su­nął od sie­bie te wspo­mnie­nia i sku­pił się na tym, by iść. Wszedł do po­koju i za­uwa­żył łóżko. Już pra­wie do­tarł na miej­sce. Jesz­cze tylko kilka kro­ków i w końcu bę­dzie mógł po­grążyć się w za­po­mnie­niu.

Roz­dział trzeci

Avery drze­mała, ale tro­ska o pa­cjenta znowu wy­rwała ją ze snu. Za­mru­gała, bo ra­ziła ją po­świata lamp z ko­ry­ta­rza. Jej ze­ga­rek Fit­bit wska­zy­wał, że jest 3.17 w nocy, czyli mi­nęło około sie­dem mi­nut, od­kąd ostat­nio na niego pa­trzyła. Kiedy wstała, włą­czyła się kli­ma­ty­za­cja, więc ob­jęła się rę­kami przed po­wie­wem zim­nego po­wie­trza.

Trzeci raz tej nocy wy­szła z biura, prze­szła przez ko­ry­tarz i otwo­rzyła drzwi do czwórki. Pa­cjent na­wet się nie po­ru­szył, kiedy świa­tło za­lało po­kój. Po­de­szła do łóżka i za­uwa­żyła mia­rowy ruch jego klatki pier­sio­wej. Kro­ple potu na jego czole świad­czyły o tym, że kro­plówka działa. Rano bę­dzie mo­gła go wy­pu­ścić.

Ta myśl ją za­kłuła. Cho­ciaż nie umiała spo­koj­nie spać, miło było ko­goś tu mieć. W ca­łym bu­dynku i w jej miesz­ka­niu w nocy pa­no­wała zu­pełna ci­sza. Avery czę­sto była sama – co nie ozna­cza, że była sa­motna. Wcale się tak nie czuła. Miała swoją pracę, ro­dzinę i przy­ja­ciół.

No do­brze, przy­ja­ciółkę. Ka­tie była tak na­prawdę je­dyną osobą spoza ro­dziny, która była jej bli­ska. Ale miała wielu zna­jo­mych i są­sia­dów, lu­dzi, któ­rzy się o nią trosz­czyli, a to prze­cież to samo, prawda?

Spoj­rzała na kro­plówkę i zmniej­szyła tempo wlewu.

Wes ci­cho jęk­nął. Koc, któ­rym go przy­kryła, le­żał ze­pchnięty na bok i zwi­sał nad ba­rierką. Miał na so­bie szpi­talną pi­żamę, w którą ka­zała mu się prze­brać, ale nie­do­kład­nie za­piął ją na szyi i zsu­nęła się, uka­zu­jąc jego umię­śnione barki.

Miała na­dzieję, że wy­każe się zdro­wym roz­sąd­kiem i bę­dzie od­po­czy­wać, do­póki cho­roba nie ustąpi, ale dłu­go­dy­stan­sowi wę­drowcy byli zde­ter­mi­no­wani. Nie on pierw­szy szedłby da­lej po­mimo cho­roby, by spro­stać ja­kie­muś na­rzu­co­nemu so­bie ter­mi­nowi i na­ba­wić się cze­goś jesz­cze gor­szego.

Przy­ło­żyła wierzch dłoni do jego czoła. Było go­rące. Wes za­drżał lekko, więc po­pra­wiła koc.

‒ Która go­dzina? ‒ wy­chry­piał.

‒ Po trze­ciej. Jak się czu­jesz?

‒ Le­piej.

Przy­jęła te słowa z pewną dozą nie­uf­no­ści, bo wy­glą­dało na to, że upar­cie ba­ga­te­li­zuje nie­które swoje ob­jawy, a na­dal miał dość wy­soką go­rączkę, która da­wała ich mnó­stwo.

‒ Nie mu­sia­łaś zo­sta­wać. ‒ Za­mknął oczy, a jej uwagę przy­cią­gnęły jego dłu­gie rzęsy, za które od­da­łaby swój ulu­biony prze­pis na brow­nie.

Wy­ja­śniła mu to już wczo­raj wie­czo­rem, ale po­wtó­rzyła:

‒ Moje miesz­ka­nie znaj­duje się na pię­trze, więc śpię w pracy. Krzycz, je­śli bę­dziesz cze­goś po­trze­bo­wać.

‒ Nic mi nie jest… ‒ Le­d­wie skoń­czył to zda­nie, a jego od­dech znowu się wy­dłu­żył.

Był słaby jak nie­mowlę i bez wąt­pie­nia tkwił w szpo­nach wi­rusa. Może nie tak prędko wy­ru­szy w dal­szą drogę. Dzi­siaj była nie­dziela i kli­nika była za­mknięta. Avery nie miała po­wo­dów, by go wy­ga­niać. Poza tym był długi week­end z oka­zji Dnia Nie­pod­le­gło­ści czwar­tego lipca i zna­le­zie­nie mu noc­legu gra­ni­czy­łoby z cu­dem.

Avery obu­dził gło­śny trzask. Po­de­rwała się na łóżku i za­mru­gała przed świa­tłem dnia. To nie łóżko. To sofa. W końcuza­snęła, a te­raz była… siódma trzy­dzie­ści.

Z ko­ry­ta­rza do­biegł ją ko­lejny dźwięk i przy­po­mniała so­bie o swoim pa­cjen­cie. Zrzu­ciła koc i sko­czyła na równe nogi, po czym po­pę­dziła przez hol w stronę, z któ­rej do­bie­gał jęk.

Wes sie­dział na łóżku z od­piętą kro­plówką. Sto­jak le­żał prze­wró­cony na pod­ło­dze.

‒ Co ty ro­bisz?

‒ Prze­pra­szam za to.

‒ Po­łóż się i po­zwól się zba­dać.

‒ Nic mi nie jest. Za­ją­łem pani już dość czasu.

Przy­brała swoją naj­lep­szą le­kar­ską minę.

‒ To zaj­mie tylko mi­nutę. Po­łóż się, pro­szę.

Pa­trzył jej w oczy przez do­brych pięć se­kund, po czym jego szczęka drgnęła, a wraz z nią broda. Z po­zor­nie wiel­kim wy­sił­kiem pod­niósł nogi z po­wro­tem na łóżko i opadł na nie, a po­tem za­mknął oczy. Za­le­d­wie taki drobny ruch po­zba­wił go sił, a jego po­liczki na­dal pło­nęły od go­rączki.

Avery zba­dała jego pa­ra­me­try ży­ciowe. Ci­śnie­nie krwi i po­ziom sa­tu­ra­cji miał w nor­mie, ale tętno przy­spie­szone, cho­ciaż to za­pewne z wy­siłku. Wy­jęła ter­mo­metr z jego ust.

‒ Je­steś pra­wi­dłowo na­wod­niony, a pa­ra­me­try wy­glą­dają do­brze, z wy­jąt­kiem tem­pe­ra­tury. Masz trzy­dzie­ści osiem prze­ci­nek sie­dem stop­nia. Mu­sisz się czuć mocno roz­bity.

‒ Mo­głaby mi pani po­le­cić ja­kieś miej­sce w po­bliżu z łóż­kiem i prysz­ni­cem? Będę wdzięczny.

‒ Wiesz co? Od­pocz­nij chwilę, a ja za­dzwo­nię w kilka miejsc.

‒ Nie musi pani tego ro­bić. ‒ Ale Wes już od­pły­wał. Niech bę­dzie. Po­trze­bo­wał od­po­czynku.

Wes otwo­rzył oczy i jego wzrok spo­czął na le­karce, która we­szła do po­koju. Chyba spał ja­kiś czas, bo te­raz po­kój za­le­wało świa­tło słońca. Poza tym le­karka miała włosy upięte w ku­cyk i prze­brała się w ko­szulę z koł­nie­rzy­kiem i biały ki­tel.

Z wiel­kim wy­sił­kiem usiadł. Bo­lała go głowa, a każdy mię­sień w jego ciele zda­wał się krzy­czeć. Ale skórę miał lepką, więc być może spa­dła mu go­rączka.

‒ Chyba smacz­nie się zdrzem­ną­łeś.

Po­tarł dło­nią twarz, czu­jąc pod nią kłu­jący za­rost.

‒ Która go­dzina?

‒ Parę mi­nut po dzie­sią­tej. Oba­wiam się, że mam złe wie­ści. Nie udało mi się zna­leźć dla cie­bie noc­legu. Ju­tro jest czwarty lipca, więc w ten week­end mamy duże ob­ło­że­nie.

‒ Wspo­mi­na­łaś coś o kem­pingu…

‒ Domki są pełne, ale na polu na­mio­to­wym ktoś od­wo­łał re­zer­wa­cję. Wy­daje mi się, że twarda zie­mia to nie jest od­po­wied­nie miej­sce na wra­ca­nie do zdro­wia przy in­fek­cji.

‒ Nic mi nie bę­dzie. Mam na­miot.

Le­karka przy­glą­dała mu się z enig­ma­tycz­nym wy­ra­zem twa­rzy.

‒ De­cy­zja oczy­wi­ście na­leży do cie­bie. Ale mo­żesz zo­stać tu przez ja­kiś czas. W nie­dzielę mamy za­mknięte, więc bę­dzie ci­cho.

Już krę­cił głową. Bę­dzie pła­cił za ten ob­jazd przez kli­nikę przez wiele mie­sięcy – i to aku­rat kiedy udało mu się pra­wie cał­ko­wi­cie spła­cić długi ojca.

‒ Dzię­kuję za pro­po­zy­cję, ale jak już mó­wi­łem, nie mam ubez­pie­cze­nia. I nie chcę ro­bić pro­blemu. ‒ To był za­pewne je­dyny wolny dzień dla le­karki.

‒ Na pewno coś wy­my­ślimy.

‒ Czy to szyfr mó­wiący, że będę spła­cał raty aż do osią­gnię­cia wieku eme­ry­tal­nego?

Uśmiech­nęła się pół­gęb­kiem.

‒ Nie, to szyfr mó­wiący, że coś wy­my­ślimy. Spo­soby fi­nan­so­wa­nia w ma­łym mia­steczku by­wają kre­atywne. Po­wiedzmy, że mam do dys­po­zy­cji roczny za­pas świe­żych wa­rzyw. Drzwi do mo­jego miesz­ka­nia? Za­płata. A jak my­ślisz, jak sta­łam się wła­ści­cielką mo­jej uro­czej kotki?

‒ Kur­czę, wła­śnie skoń­czyły mi się wa­rzywa, drzwi i koty.

‒ Wi­dzę, że czu­jesz się le­piej. Jak po­wie­dzia­łam, coś wy­my­ślimy.

‒ Ile już je­stem pani wi­nien? Tak pi razy drzwi?

Za­darła głowę i pa­trzyła mu w oczy przez chwilę, po czym wy­mie­niła kwotę, od któ­rej znowu ob­lał się po­tem.

‒ Ale po­da­ruję ci dzi­siej­szy dzień, bo nie masz już kro­plówki i nie wy­ma­gasz wiel­kiej opieki. ‒ Kwota, jaką wy­mie­niła, była równa po­by­towi w ho­telu, i to ta­kim, w ja­kim mógłby no­co­wać le­karz.

Wes miał opła­calne umie­jęt­no­ści, ale w Al­bany nie cze­kała na niego praca. Mu­siał też my­śleć o Lil­lian. Nie chciał za­czy­nać wspól­nego ży­cia od wy­grze­by­wa­nia się z dłu­gów.

Je­śli jed­nak miał być szczery, nie był pe­wien, czy uda mu się dojść aż na pole na­mio­towe, a nie mógł zła­pać stopa, je­śli za­ra­żał.

‒ To co po­wiesz? ‒ Le­karka pa­trzyła na niego tymi swo­imi zie­lo­nymi oczami, z któ­rych nie umiał nic wy­czy­tać. ‒ Zo­sta­niesz na jesz­cze jedną noc?

Zmę­cze­nie spra­wiało, że każdy ruch przy­po­mi­nał mu pły­wa­nie w sy­ro­pie. Przy­glą­dał się jej przez chwilę.

‒ Jest tu może prysz­nic?

‒ Tak. Przy­niosę ci też coś do je­dze­nia z de­li­ka­te­sów, je­śli masz ape­tyt. Na pewno umie­rasz z głodu.

Po­czuł, jak skręca go w pu­stym żo­łądku. Nie pa­mię­tał, co ostat­nio zjadł.

‒ Do­brze. Jesz­cze jedna noc.

Roz­dział czwarty

Palce Avery tań­czyły po kla­wia­tu­rze. Skła­da­nie wnio­sków o granty było dłu­gim, mę­czą­cym pro­ce­sem, ale na­brała już wprawy. Je­śli choć jedno po­da­nie zo­sta­nie po­zy­tyw­nie roz­pa­trzone, może speł­nią się jej mo­dli­twy o za­trud­nie­nie po­rząd­nego le­ka­rza.

Je­dy­nym dźwię­kiem w kli­nice był szum wody pod prysz­ni­cem po prze­ciw­nej stro­nie holu. Avery była nie­do­rzecz­nie za­do­wo­lona, że Wes po­sta­no­wił zo­stać. Oczy­wi­ście ze względu na jego słabe zdro­wie. Dzięki temu nie bę­dzie mu­siała się mar­twić, że prze­cho­dzi in­fek­cję na twar­dej ziemi w nie­zno­śnym upale. Dla jej spo­koju umy­słu tak było le­piej – i tyle.

Woda le­ciała już od ja­kie­goś czasu – miała na­dzieję, że We­sowi nic nie jest. Pew­nie nie za­znał luk­susu cie­płej wody od kilku ty­go­dni, a pod prysz­ni­cem były po­rę­cze i sie­dzi­sko, na któ­rym mógł od­po­cząć. Po­nie­waż nie raz zda­rzyło się, że ktoś na nią zwy­mio­to­wał, Avery czę­sto by­wała pod tym prysz­ni­cem.

Jej te­le­fon oznaj­mił na­dej­ście no­wej wia­do­mo­ści. Wcze­śniej dała ro­dzi­nie znać, że nie przyj­dzie do ko­ścioła, żeby się o nią nie mar­twili. Pew­nie chcieli wie­dzieć, czy zje z nimi lunch. Wia­do­mość była od Co­opera.

Co­oper: Gdzie je­steś?

Od­pi­sała.

Avery: W pracy.

Mi­nutę póź­niej aż pod­sko­czyła na dźwięk gło­śnego pu­ka­nia. Wstała, od­su­wa­jąc za sie­bie krze­sło, i po­de­szła do drzwi.

Kiedy je otwo­rzyła, zo­ba­czyła bujne brwi brata, ścią­gnięte nad głę­boko osa­dzo­nymi brą­zo­wymi oczami. Przy wzro­ście metr dzie­więć­dzie­siąt Co­oper gó­ro­wał nad nią, a w mun­du­rze sze­ryfa ro­bił im­po­nu­jące wra­że­nie.

‒ Co ty tu ro­bisz? ‒ spy­tał.

‒ Czy to nie moja kwe­stia?

‒ Mó­wi­łaś, że w nocy mia­łaś pilny przy­pa­dek, przez który długo nie spa­łaś.

‒ Wła­śnie. ‒ Te­raz po­winna chyba do­dać, że jej pa­cjent na­dal tu był. Ale za­zwy­czaj nie trzy­mała pa­cjen­tów w kli­nice, kiedy ostry stan mi­nął. A już na pewno nie ofe­ro­wała im prysz­nica i łóżka, w któ­rym mo­gli dojść do zdro­wia. À pro­pos, sły­szała stąd ci­chy szum wody w ła­zience.

‒ Wpu­ścisz mnie, czy nie?

Nie­chęt­nie od­su­nęła się na bok i za­mknęła drzwi, ale nie wy­szła z przed­sionka. Co­oper prze­chy­lił głowę i ko­smyk brą­zo­wych wło­sów opadł mu na czoło.

‒ No to co tak na­prawdę tu ro­bisz? Masz dzi­siaj wolne.

Wy­wró­ciła oczami.

‒ Wy­pi­suję wnio­sek o grant.

‒ Za dużo pra­cu­jesz. Po­win­naś le­piej o sie­bie za­dbać.

‒ Przy­ga­niał ko­cioł garn­kowi.

Spoj­rzał na nią spode łba, bez wąt­pie­nia chcąc wtrą­cić, że to zu­peł­nie co in­nego, ale jej unie­siona brew rzu­cała mu wy­zwa­nie. Po­dzia­łało.

‒ A te­raz ty po­wiedz, co tu­taj ro­bisz ‒ do­dała.

‒ Czy ty cho­ciaż tro­chę je­steś za­in­te­re­so­wana Ric­kym Ro­dri­gu­ezem?

Avery za­mru­gała.

‒ To było głu­pie i nie­zręczne, na­wet jak na cie­bie.

‒ Dzi­siaj rano znowu o cie­bie py­tał. Jest sin­glem, ma do­brą pracę i po­dobno jest też cał­kiem przy­stojny.

‒ To flir­ciarz.

‒ Bez wąt­pie­nia. Ale wi­dać, że cię lubi. Od mie­sięcy jest tobą za­in­te­re­so­wany.

Avery przyj­rzała mu się uważ­niej.

‒ Ka­tie cię tu przy­słała, tak?

Po­tarł kark.

Zła­pany na go­rą­cym uczynku. Ka­tie może była dziew­czyną Co­opera, ale Avery do­brze ją znała, bo była też jej przy­ja­ciółką.

‒ Co to? Cof­nę­li­śmy się do szó­stej klasy? Nie po­trze­buję po­mocy w umó­wie­niu się na randkę i je­stem pewna, że Rick też nie.

‒ Ka­tie po­my­ślała, że może ze­chcia­ła­byś pójść na po­dwójną randkę z nami. No wiesz, żeby uła­twić sprawę, czy coś. Poza tym nie chcesz mu po­dać swo­jego nu­meru, a ja mam już dość wy­słu­chi­wa­nia, jak usy­cha z tę­sk­noty za tobą.

W od­le­głej czę­ści kli­niki prysz­nic ucichł. Avery zer­k­nęła w głąb ko­ry­ta­rza. Wes za chwilę wyj­dzie, a na­prawdę nie chciała wy­ja­śniać, dla­czego trzy­mała go tu­taj na ko­lejną noc. Na­wet nie była pewna od­po­wie­dzi.

‒ To co po­wiesz?

Mo­głaby po­wie­dzieć, że randki były stratą czasu, bo i tak nie za­mie­rzała ni­gdy wyjść za mąż. Ale nie była go­towa po­ru­szać jesz­cze tego te­matu.

‒ Jak już mó­wi­łam, i to wiele razy, sku­piam się te­raz tylko na pracy.

‒ Z tego, co wiem, twoja kli­nika działa i świet­nie so­bie ra­dzi. Może czas za­in­we­sto­wać w ży­cie to­wa­rzy­skie. Niemłod­nie­jesz, wiesz?

Zmru­żyła oczy.

‒ Se­rio?

‒ Tak tylko mó­wię. No weź, to miły fa­cet. Jedna randka. Co ci szko­dzi?

Z tyłu do­biegł ja­kiś dźwięk i Co­oper spoj­rzał w głąb ko­ry­ta­rza. Avery ze­sztyw­niała.

Włą­czyła się kli­ma­ty­za­cja. Za­pewne przy­pi­sał ha­łas dzia­ła­niu urzą­dze­nia, bo po­now­nie zwró­cił uwagę na Avery. Wes mógł jed­nak w każ­dej chwili wyjść z ła­zienki – i oby miał na so­bie coś wię­cej niż tylko ręcz­nik… Czy on w ogóle miał czy­ste ubra­nia?

Te­raz zdała so­bie sprawę, że de­cy­zja, by po­zwo­lić mu zo­stać, była nie­pro­fe­sjo­nalna.

‒ Zgódź się. Jedna randka. Je­śli mię­dzy wami nie za­iskrzy, już ni­gdy wię­cej o nim nie wspo­mnę.

Prze­su­nęła się w stronę drzwi. Mu­siała wy­pro­wa­dzić stąd Co­opa.

‒ Niech bę­dzie, jedna randka.

Uniósł brwi.

‒ Se­rio?

‒ No prze­cież po­wie­dzia­łam. ‒ Otwo­rzyła drzwi.

Twarz Co­opera się roz­luź­niła i prze­kro­czył próg.

‒ To świet­nie. Po­wiem Ric­kowi, żeby do cie­bie za­dzwo­nił i wszystko usta­limy.

‒ Do­brze, do­brze. ‒ Już miała za­mknąć drzwi. ‒ Cze­kaj! Nie da­waj mu mo­jego nu­meru… Co­oper!

Ale on już zszedł ze schod­ków i za­cho­wy­wał się tak, jakby nie usły­szał ani słowa.

Avery po­dzię­ko­wała na­sto­lat­kowi pra­cu­ją­cemu w de­li­ka­te­sach Grab’n’Go i za­mknęła drzwi kli­niki. W bu­dynku pa­no­wała ci­sza i chłód kli­ma­ty­za­cji. Za­pach świe­żego chleba uno­szący się z to­rebki przy­pra­wił ją o bur­cze­nie brzu­cha. Po­ło­żyła ją na bla­cie i po­szła spraw­dzić, co u pa­cjenta. Po śnia­da­niu znowu do­stał go­rączki i od tam­tej pory spał. Ale te­raz do­cho­dziła już szó­sta i po­wi­nien coś zjeść.

Wes znowu zrzu­cił z sie­bie koc, od­sła­nia­jąc szorty i czarny T-shirt, w które prze­brał się po prysz­nicu. Jego włosy wy­schły i uło­żyły się w godne po­zaz­drosz­cze­nia ciemne blond fale. Cho­ciaż z tym za­ro­stem wy­glą­dał po­nuro, wy­da­wał się mi­łym fa­ce­tem. Nie iry­to­wał się po­mimo od­czu­wa­nego dys­kom­fortu. Za­cho­wy­wał sto­icki spo­kój. Na szafce przy jego łóżku stały dwie pu­ste bu­telki po wo­dzie.

Po­ru­szył się i spoj­rzał na nią tymi swo­imi nie­bie­skimi oczami.

‒ Która go­dzina?

‒ Do­cho­dzi osiem­na­sta. Długo spa­łeś. Jak się czu­jesz?

‒ Le­piej.

Zmie­rzyła mu tem­pe­ra­turę. Mi­nęło po­nad sześć go­dzin, od­kąd po­dała mu ibu­pro­fen. Kiedy ter­mo­metr za­pisz­czał, od­czy­tała wy­nik.

‒ Znowu spa­dła ci go­rączka. Je­steś głodny? Przy­nie­śli je­dze­nie z de­li­ka­te­sów.

Zwil­żył usta.

‒ Wa­sze de­li­ka­tesy do­wożą je­dze­nie?

‒ Je­śli ma się zna­jo­mo­ści. Sie­dzisz cały dzień w za­mknię­ciu, chciał­byś zjeść na ta­ra­sie z tyłu? Jest przy­jemny wie­czór.

‒ Pew­nie. ‒ Z pew­nym wy­sił­kiem prze­rzu­cił nogi za kra­wędź łóżka i usiadł. ‒ Kli­nika ma ta­ras na ty­łach?

Uśmiech­nęła się.

‒ Cśśś, ni­komu nie mów. Aha, tu jest twoja ko­mórka. Mam ten sam mo­del, więc po­zwo­li­łam so­bie ją na­ła­do­wać, gdy­byś chciał się z kimś skon­tak­to­wać.

‒ Dzięki. ‒ We­pchnął te­le­fon do kie­szeni.

Wzięła je­dze­nie i za­pro­wa­dziła go do swo­jego biura, a po­tem przez drzwi fran­cu­skie na ze­wnątrz.

Gdy zna­leźli się na ta­ra­sie, Wes opadł na jedno z wy­ście­ła­nych po­du­chami krze­seł, od­dy­cha­jąc ciężko.

Avery usa­do­wiła się obok niego, wy­jęła po­jem­nik z zupą i ka­napkę z to­rebki i po­ło­żyła na stole mię­dzy nimi, łącz­nie z pla­sti­ko­wymi sztuć­cami i dwiema bu­tel­kami wody.

Zje­dli w ci­szy, wy­peł­nia­nej ćwier­ka­niem pta­ków i po­pi­ski­wa­niem wie­wió­rek oraz szu­mem rzeki pły­ną­cej za po­se­sją. Za­wsze lu­biła ci­che dźwięki na­tury. Cho­ciaż domy stały bli­sko sie­bie, pu­sto­szały po go­dzi­nach za­mknię­cia skle­pów. W tej czę­ści ulicy tylko ona miesz­kała nad swoim lo­ka­lem.

Wes od­chrząk­nął.

‒ Tro­chę mi wstyd, że py­tam o to te­raz, ale…

‒ Co?

‒ Nie usły­sza­łem wczo­raj, jak ma pani na imię.

‒ By­łeś pół­przy­tomny. Avery Ro­bin­son.

‒ Miło pa­nią po­znać, dok­tor Ro­bin­son.

‒ Pro­szę, mów mi po imie­niu. W tych stro­nach da­ru­jemy so­bie for­mal­no­ści.

‒ A więc to twoja kli­nika? Wspo­mi­na­łaś coś o miesz­ka­niu na gó­rze.

‒ Moja i banku. ‒ Z ubez­pie­cze­nia po ma­mie spła­ciła długi za­cią­gnięte na stu­dia me­dyczne, a resztę pie­nię­dzy wy­ko­rzy­stała jako wkład wła­sny na kli­nikę.

‒ Sama ją pro­wa­dzisz?

‒ Nie, co ty. Mam dwie pie­lę­gniarki, jedną z upraw­nie­niem do wy­pi­sy­wa­nia re­cept i pra­cow­nicę biura. Cho­ciaż przy­dałby mi się do­dat­kowy le­karz, ale przyj­dzie mi pew­nie na to po­cze­kać. ‒ A tym­cza­sem bę­dzie mu­siała pra­co­wać po sie­dem­dzie­siąt go­dzin ty­go­dniowo.

Wes ugryzł ka­napkę i po­ki­wał głową.

‒ Do­bre.

‒ Ulu­biona ka­napka mo­jego brata. Ja naj­bar­dziej lu­bię sa­łatkę z kur­cza­kiem, ale uzna­łam, że to może być za dużo jak na twój żo­łą­dek.

‒ Masz oprócz niego ja­kieś ro­dzeń­stwo?

‒ Tak. Dru­giego star­szego brata.

‒ Dwóch chło­pa­ków i jedna dziew­czyna. Ty­powa ame­ry­kań­ska ro­dzinka, co?

Prych­nęła.

‒ Nie do końca. Mój tata był wcze­śniej żo­naty. Z moją mamą. Ale ona umarła. Po­tem po­znał Lisę i się za­ko­chał… A Co­oper i Ga­vin byli w pa­kie­cie.

‒ Pat­chwor­kowa ro­dzina. De­li­katna sprawa.

‒ By­wało trudno. Rów­nież przeze mnie. Ale w końcu się mię­dzy nami uło­żyło. A ty? Masz ro­dzeń­stwo?

‒ Je­stem je­dy­na­kiem. ‒ Urwał, jakby kon­tem­plo­wał na­stępny kęs ka­napki. ‒ Przy­kro mi z po­wodu two­jej straty. Moja mama też zmarła, gdy by­łem dziec­kiem.

Serce Avery ści­snęło się w piersi, czę­ściowo z po­wodu wspo­mnie­nia wła­snego bólu, a tro­chę ze współ­czu­cia do Wesa.

‒ Przy­kro mi. To dla dziecka trudne do znie­sie­nia. A co po­ra­biasz, kiedy nie wę­dru­jesz Szla­kiem Ap­pa­la­chów?

Uniósł pa­lec i skoń­czył prze­żu­wać.

‒ Ostat­nie kilka lat spę­dzi­łem w Ame­ryce Po­łu­dnio­wej i pra­co­wa­łem dla Emer­gency Shel­ter In­ter­na­tio­nal. Przed­tem ro­bi­łem różne rze­czy.

Avery uśmiech­nęła się do sie­bie na tę wy­mi­ja­jącą od­po­wiedź.

‒ Skąd po­cho­dzisz?

‒ Ze Środ­ko­wego Za­chodu. W dzie­ciń­stwie bar­dzo czę­sto się prze­pro­wa­dza­łem. Przez ja­kiś czas miesz­ka­łem w In­dia­na­po­lis.

‒ To tam po­je­dziesz, gdy ukoń­czysz szlak?

Już miał coś po­wie­dzieć, ale się za­wa­hał. Na­stała nie­zręczna ci­sza. Avery czę­sto pro­wa­dziła pro­fe­sjo­nalne roz­mowy z pa­cjen­tami i po­wierz­chowne po­ga­duszki z są­sia­dami, ale poza tym nie miała wprawy w kon­tak­tach spo­łecz­nych.

‒ Prze­pra­szam, nie mu­sisz od­po­wia­dać na moje py­ta­nia. Wy­gląda na to, że nie przy­wy­kłam do to­wa­rzy­stwa.

‒ W po­rządku. Za­mie­rzam za­miesz­kać w Al­bany, kiedy ukoń­czę szlak.

‒ Bra­kuje ci mroź­nych zim?

Wy­mie­nili uśmie­chy. A przy­naj­mniej wy­da­wało jej się, że się uśmiech­nął. Jego oczy zmarsz­czyły się w ką­ci­kach, a wąsy lekko drgnęły. Miał nie­sa­mo­wite oczy w pięk­nym nie­bie­skim ko­lo­rze, który przy­po­mi­nał jej dzwo­neczki ro­snące na ty­łach po­se­sji za sto­dołą.

‒ Kto ma naj­lep­sze lata za sobą? ‒ spy­tał.

‒ Co?

Zwi­nął pa­pie­rek po ka­napce z gło­śnym sze­le­stem za­kłó­ca­ją­cym ci­szę wie­czoru.

‒ Mia­łaś wcze­śniej torbę z ta­kim na­pi­sem.

‒ Aha. ‒ Za­śmiała się. ‒ To ja. Do­bi­łam trzy­dziestki i mój brat uznał, że to za­bawne.

‒ Wczo­raj mia­łaś uro­dziny… I spę­dzi­łaś wie­czór, opie­ku­jąc się mną.

‒ Taka praca. A poza tym i tak by­łam już po im­pre­zie.

Po­wiódł po niej wzro­kiem. Choć trwało to tylko chwilę, po­czuła dreszcz na ra­mio­nach.

‒ Nie wy­glą­dasz, jak­byś wy­bie­rała się na tam­ten świat ‒ po­wie­dział tym swoim ochry­płym gło­sem.

‒ Ależ pan mi schle­bia. ‒ Jej po­liczki zro­biły się go­rące. Ja­kie ża­ło­sne mu­siało być jej ży­cie, je­śli uzna­wała to za kom­ple­ment. Do­brze by jej też zro­biło prze­łą­cze­nie się na współ­cze­sny ję­zyk. ‒ Prze­pra­szam. Chyba czy­tam za dużo Jane Au­sten.

Brzę­cze­nie dzwonka do drzwi roz­brzmiało po­nad szu­mem rzeki. Ucie­szyła się, że im prze­rwano. To pew­nie nie na­gły przy­pa­dek, bo wtedy lu­dzie dzwo­nili pod wska­zany nu­mer.

‒ Czy nikt już nie pi­sze ese­me­sów? ‒ wy­mam­ro­tała, wsta­jąc. Po czym zwró­ciła się do Wesa: ‒ Za­raz wrócę.