Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
On przyjechał tylko po to, by trenować konie, ona utrzymuje swoją prawdziwą tożsamość w tajemnicy.
Po śmierci mamy Charlotte Simpson próbuje ratować podupadającą stadninę koni. Jednocześnie usiłuje nawiązać relację z przyszywaną rodziną Robinsonów. Jednak w miarę rozwoju sytuacji coraz bardziej obawia się, jak zareagują na informację, kim naprawdę jest.
Trener koni Gunner Dawson doświadczył w życiu potężnej straty. Teraz przenosi się z miejsca na miejsce i dba o to, by do nikogo się nie przywiązywać. Kiedy Charlotte zatrudnia go w swojej stadninie, Gunner nie spodziewa się, że da się wciągnąć w poszukiwanie biologicznego ojca szefowej. Ani że się zakocha – w niej i w miasteczku Riverbend.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 350
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rozdział pierwszy
Charlotte Simpson nigdy wcześniej nie śledziła żadnego mężczyzny. Owszem, przyznawała, że tropiła w mediach społecznościowych byłego partnera, a może nawet dwóch. A pewnego razu jeszcze w szkole średniej czaiła się w samochodzie przed domem swojego chłopaka, żeby zobaczyć, czy Mindy Miller naprawdę wpadła do niego tylko po to, by przynieść brownie dla jego chorej matki. (Wcale nie).
Jednak nigdy wcześniej nie zniżyła się do takiego poziomu, aby obserwować kogoś z okna stajni z gumowymi otoczkami okularów lornetki przytkniętymi do oczodołów. Przekręciła pierścień regulacji ostrości. Gavin Robinson szedł w stronę wyrównanego prostokątnego terenu, na którym wkrótce miała powstać jej nowa stajnia. Miał na sobie wytarte dżinsy, poplamione… Czym? Poprawiła ostrość. Farbą? Tynkiem? Czymś budowlanym…
Przykucnął, badawczo przyglądając się stopom fundamentowym po zachodniej stronie placu.
Rogue zarżał cicho na pastwisku za oknem, chcąc zwrócić jej uwagę. Ale ona nie mogła oderwać oczu od człowieka sto metrów dalej. Dopasowała lepiej okulary lornetki. Gavin postarzał się, odkąd ostatnio go widziała. Nic dziwnego; nie miał łatwego życia.
Skończył szkołę wcześniej niż ona… Chyba z osiem lat? W takim razie miał jakieś… trzydzieści pięć. Charlotte była bliższa wiekiem jego siostrze Avery, która chodziła do klasy maturalnej, gdy Charlotte zaczynała liceum. Ich brat Cooper też ukończył szkołę wcześniej.
Nigdy nie obracali się w tych samych kręgach, ale wszyscy znali Robinsonów. Ich rodzina cieszyła się w społeczności nienaganną opinią. Trzymali się razem na dobre i na złe i zawsze byli gotowi do pomocy. Avery prowadziła klinikę w Riverbend, Cooper był szeryfem hrabstwa, a Gavin miał firmę budowlaną, którą Charlotte zatrudniła do wybudowania stajni. Kiedy weszła do jego biura na drżących nogach w tamto ciepłe kwietniowe popołudnie, miała nadzieję osobiście z nim współpracować. Ale tamtego dnia w biurze był jego partner i szwagier Wes Garret i sam przyjął ten projekt.
Tak więc teraz patrzyła na Gavina pierwszy raz od czasu swojego „wielkiego odkrycia”.
Wstał, najwyraźniej zadowolony z pracy podwykonawcy, i nie robił nic ciekawego, tylko chodził wokół prostokątnego placu budowy. Ale skoro pierwszy raz miała okazję poobserwować go z bliska…
Poobserwować. Tak, to słowo bardziej się jej podobało.
Postanowiła, że gdy tylko zbierze się na odwagę, podejdzie do niego i porozmawia z nim o projekcie. Serce waliło jej w piersi jak u źrebiącej się klaczy. Powie mu, że stopy fundamentowe wyglądają dobrze (jakby się na tym znała). Zapyta go, co będzie dalej i jaki jest plan robót, chociaż Wes już wszystko dokładnie jej wyjaśnił.
Gavin stał na wielkiej, otwartej przestrzeni z górami rysującymi się w tle, więc trudno było dokładnie ocenić jego wzrost, ale był wysoki – miał co najmniej metr osiemdziesiąt. Był opalony w wyniku długich godzin spędzonych na słońcu i postawny, jak przystało na budowlańca. Jego czarne włosy były krótsze niż pamiętała, choć na tyle długie, by ciepły majowy wiatr mógł się nimi pobawić.
Zmrużyła oczy, skupiając wzrok na jego twarzy, starając się sobie przypomnieć kolor jego oczu, bo nawet przez lornetkę trudno było dostrzec z tej odległości. Były osadzone głęboko pod ciemnymi brwiami. Był gładko ogolony i miał ostre rysy.
Każdy, bez względu na standardy, uznałby go za przystojnego ze względu na jego proporcjonalną twarz i atletyczną budowę ciała. Ale jej to nie obchodziło. To nie ze względu na atrakcyjny wygląd studiowała go jak pod mikroskopem. To przez jego geny.
Riverbend wita! Najlepsze miasteczko na Szlaku Appalachów.
Gunner Dawson z warkotem minął na swoim harleyu-davidsonie powitalny szyld i pochylił się na zakręcie. Jechał dalej dwupasmową drogą prowadzącą przez most na rzece French Broad, a po chwili wjechał do samego miasteczka i zwolnił.
Wzdłuż głównej ulicy stały stare sklepy i lokale usługowe: sklep z narzędziami, kawiarnia, salon kosmetyczny Beauty Barn, restauracja Iron Skillet, delikatesy Grab’n’Go. Te ostatnie przywiodły mu na myśl smakowite wspomnienie świeżo pieczonego chleba tak grubo obłożonego salami i topionym serem, że aż pociekła mu ślinka.
Było słoneczne sobotnie popołudnie. Mieszkańcy chodzili w górę i w dół ulicy, jedli w restauracyjnych ogródkach i odpoczywali na zacienionych ławkach. Turyści, którzy zeszli z gór, dający się poznać po plecakach i przepoconych koszulkach, wchodzili do sklepu Appalachian Outfitters, bez wątpienia po to, by uzupełnić sprzęt i prowiant.
W skrócie – miasteczko wyglądało dokładnie tak samo, jak ostatnim razem, kiedy tu był. Rok temu zszedł ze szlaku w poszukiwaniu domowego posiłku i porządnego łóżka. To samo przydałoby mu się dzisiaj, bo czterogodzinna podróż zmieniła się w sześciogodzinną z powodu robót na drodze 75 i wypadku na drodze numer 40.
Kiedy dotarł na drugi koniec miasta, przyspieszył i jechał drogą wiodącą wzdłuż krętej rzeki. Minął pole kempingowe i kilka innych lokalnych firm: klinikę, dom handlowy i kwiaciarnię, wszystkie z siedzibami w starych budynkach. Dotarł wreszcie na obrzeża miasta, gdzie domów było coraz mniej, a działki rozciągały się coraz dalej w doliny i na pagórki.
Rozmowę kwalifikacyjną miał dopiero jutro, ale nie mógł się oprzeć, by jeszcze raz nie rzucić okiem na urocze ranczo, na którym miał nadzieję zostać zatrudniony. Poprzednio pracował jako jeden z wielu trenerów w dużej stadninie i był gotowy na nowe wyzwanie. Na coś mniejszego. A to śliczne miasteczko ukryte pośród szczytów Appalachów doskonale się do tego nadawało. Zapach sosen i skoszonej trawy kusił jego zmysły, a wzrok cieszyła panorama majestatycznych błękitno-zielonych gór. Tak, mógłby tu zamieszkać na jakiś czas.
Daleko na wprost jego oczom ukazał się skromny drewniany szyld: „Ranczo nad Wodospadem Wildflower”. Dotarł do wysypanej żwirem drogi dojazdowej i skręcił w nią. Nie zaszkodzi sprawdzić. Może nawet dzisiaj załatwi tę rozmowę kwalifikacyjną i będzie mógł zacząć szukać czegoś do wynajęcia. Nie miał dużych potrzeb. Łóżko i aneks kuchenny. Węzeł sanitarny byłby mile widziany.
Podjazd wił się między ogrodzonymi pastwiskami w stronę piętrowego domu. Za nim, po lewej stronie, stał czerwony budynek gospodarczy. Kiedy przejeżdżał obok, przyglądała mu się gniada klacz, a jej źrebak odszedł w stronę kępki drzew.
Po chwili zaparkował za beżowym tahoe i wyłączył silnik. Zszedł z maszyny i zdjął kask, czując wszystkie mięśnie grzbietu. Przeciągnął się. Nie miał już dwudziestu pięciu lat. Właściwie to ten kamień milowy Gunner minął już dekadę temu, chociaż wydawało mu się to niemożliwe.
Ciszę przerwało popiskiwanie wiewiórki. Lekki wiatr szeptał w koronach drzew i schłodził mu kark. Zerknął na swój ubiór: szara koszulka, znoszone dżinsy, wysokie buty. Trochę brudne, ale przecież będzie ujeżdżał konie, a nie siedział za biurkiem.
Wystarczyły dwa duże kroki i znalazł się na frontowym ganku. Zapukał zdecydowanie w drewnianą ramę zewnętrznych drzwi z moskitierą i czekał. Ładny dom, choć stary. Ktoś o niego dbał. Poręcze na ganku były świeżo pomalowane na biało, a krzesła czyste, jakby tylko czekały, aż ktoś na nich usiądzie.
Kiedy drugie pukanie nie przyniosło efektów, zszedł ze schodków i skierował się w stronę stajni. W oddali za czerwonym budynkiem stał zaparkowany denali. Pani Simpson, którą spotkał poprzedniego lata, a ostatnio wymienił z nią kilka maili, na pewno doglądała koni.
Przeszedł zaniedbaną ścieżką, z której widać było pagórkowate pastwisko za stodołą, ograniczone stromym zboczem góry. Nieopodal pasło się kilka koni: kasztan, izabelowaty i gniady – wszystkie miały zdrową, błyszczącą sierść. Z nadstawionymi uszami i łagodnym spojrzeniem odwróciły się w jego stronę, kiedy się zbliżył.
Gunner wszedł przez otwarte drzwi do stajni i odczekał sekundę, aż jego oczy przyzwyczają się do ciemniejszego pomieszczenia. Otworzył usta, żeby zawołać, ale zaniemówił na widok tego, co ujrzał na drugim końcu.
Przy oknie stała drobna kobieta i obserwowała coś przez lornetkę.
‒ No dalej… Odwróć się.
To nie była ta sama kobieta, którą spotkał zeszłego lata. Przede wszystkim była od niej dużo młodsza. Za oknem jakiś mężczyzna robił inspekcję terenu, który wyglądał na plac budowy nowej stajni. Pomyślał, że to chyba nie jej mąż, bo nie miałaby powodu, żeby go szpiegować.
Odchrząknął.
Kobieta pisnęła, uderzyła głową w ramę okna i gwałtownie się odwróciła. Lornetka spadła na ziemię. Jej szeroko otwarte zielone oczy spoczęły na Gunnerze.
‒ Przepraszam, nie chciałem pani wystraszyć.
Przycisnęła dłoń do klatki piersiowej, a jej policzki ładnie się zarumieniły.
‒ Ja tylko… sprawdzałam, czy… eee… ‒ Odsunęła nogą lornetkę na bok i zacisnęła usta. ‒ Tam był taki… no wie pan… Ale w czym mogę panu pomóc? Jest pan zainteresowany oddaniem konia do naszego pensjonatu?
Ledwo udało mu się powstrzymać od uśmiechu. Wydawała mu się słodka, kiedy była taka zmieszana. Nikt nie rumienił się tak jak rudzielce.
‒ Gunner Dawson ‒ przedstawił się. ‒ Jestem umówiony na jutro z panią Simpson, ale przyjechałem do miasta wcześniej. Pomyślałem, że wpadnę i zobaczę stajnię. Czy zastałem panią Simpson? ‒ A potem, nie mogąc się powstrzymać, spuścił wzrok na lornetkę. ‒ Czy przyjechałem nie w porę?
Róż jej policzków się pogłębił. Potarła kark.
‒ Ależ nie, w porządku. Powinnam była wspomnieć w mailu, że moja mama, którą poznał pan zeszłego lata, zmarła w sierpniu ubiegłego roku. A więc spotkanie ma pan ze mną.
Wszelkie ślady rozbawienia z niego uleciały.
‒ Przykro mi to słyszeć. Była taką miłą osobą.
‒ To prawda. ‒ Podniosła lornetkę i podeszła do niego, wyciągając rękę. ‒ Możesz mi mówić po imieniu, jestem Charlotte. Oprowadzę cię.
Podał jej dłoń. Nie uszło jego uwadze, jak mocno ją uścisnęła. Zauważył też maleńki dołeczek w jej podbródku.
‒ Jeśli to nie kłopot, byłoby wspaniale.
‒ Żaden problem.
Rudobrązowe fale włosów opadały na jej barki, zielone tęczówki miały czarną jak węgiel otoczkę, a idealnych proporcji nos zdobiły piegi. Była ubrana w strój roboczy: wysokie buty, dżinsy i czarny top bez rękawów z małymi marszczeniami. Kiedy prowadziła go przez stajnię, jego wzrok przykuły jasne piegi na muśniętych słońcem ramionach.
Miała południowy akcent, słodki jak mrożona herbata w upalny letni dzień. Gunner nigdy wcześniej nie pracował dla kogoś młodszego od siebie, ale kiedy słuchał, jak Charlotte opowiada mu o swoim ranczu, było dla niego jasne, że jest w dobrych rękach.
Zadawała dobre pytania i okazało się, że są zgodni co do filozofii trenowania koni. W przeszłości Gunner stosował tradycyjne metody, kiedy wymagali tego jego pracodawcy, ale wolał naturalne podejście, które opierało się na psychologii, komunikacji i zrozumieniu.
Kiedy rozmawiali, Charlotte kilka razy obejrzała się przez ramię, by zerknąć na tamtego mężczyznę w oddali. To jej pracownik? Kochanek? Ofiara stalkingu?
Skinął głową w stronę placu.
‒ Twoja nowa stajnia?
‒ Będzie ukończona na początku lipca.
‒ Wygląda na o wiele większą niż obecna.
‒ Będzie prawie dwa razy większa. Z betonowymi podłogami i boksami o wymiarach trzy i pół na trzy i pół. Tamten człowiek to właściciel firmy budowlanej. – Kolejny rumieniec.
Interesujące.
Chwilę później zakończyli obchód przy okrągłym padoku. Gunner uniósł nogę, oparł kowbojski but na najniższej żerdzi i kontynuowali rozmowę. Pensjonat dla koni był częścią działalności stadniny od dwudziestu dwóch lat i Charlotte planowała rozszerzyć ofertę o tresurę koni i przejażdżki pobliskim szlakiem.
‒ Musimy przekształcić to miejsce w maszynę do zarabiania pieniędzy, jeśli chcemy je utrzymać. I zdecydowanie zamierzam to zrobić. Strona internetowa jest prawie gotowa. Dużo ludzi w okolicy ma własne konie i już mamy listę klientów, których zwierzęta wymagają trenowania. Niektórzy z nich mają też drobne problemy do pokonania. Na treningu można dobrze zarobić, na pewno o tym wiesz. I nikt inny w dolinie nie oferuje jazdy szlakiem, więc myślę, że to będzie hit. Mamy tu sporo turystów, którzy przyjeżdżają w góry, na spływ rzeką i inne aktywności na świeżym powietrzu. Ranczerzy w innych turystycznych miejscowościach mają duże dochody z przejażdżek konnych.
‒ Twój plan brzmi sensownie.
Odwróciła się do niego i jej włosy błysnęły w słońcu jak wypolerowana miedź.
‒ Mam jeszcze jedno pytanie, dla jasności. Zawodowo jeździsz po kraju i trenujesz konie?
‒ W dużym skrócie tak.
‒ Twoje CV jest imponujące i masz świetne rekomendacje. Ale na pewno masz świadomość, że praca w tym miejscu ma wolniejsze tempo niż to, do jakiego przywykłeś. I zapewne jest słabiej płatna.
‒ Domyślam się.
Ale to ranczo było spełnieniem jego nadziei. Znał stadniny, w których nie traktowano koni humanitarnie. Zwierzęta były tylko środkiem do osiągnięcia celów. A wystarczyło spojrzeć na konie Charlotte, by jej troska o ich zdrowie i szczęście stawała się oczywista. Konie wyglądały na zrelaksowane, miały błysk w oczach, leniwie wachlowały ogonami. Troszczyły się o siebie nawzajem na pastwisku i rżały cicho, kiedy Charlotte do nich podchodziła. To wszystko były dobre znaki.
‒ To nie jest dla ciebie problem?
Wcześniej omówiła ze szczegółami plan rozwoju działalności biznesowej rancza i opowiedziała o swojej pasji, która była potrzebna, by przenieść interesy na wyższy poziom. W takim miejscu i z taką osobą bardzo chciał pracować.
‒ Byłem już zatrudniany w stadninach różnych rozmiarów i nie potrzeba mi wiele. Jestem prostym człowiekiem. I jestem gotowy na nowe wyzwanie… I na zrzucenie mundurka.
Jej oczy błysnęły.
‒ Czyżbym zapomniała wspomnieć o białych koszulkach polo?
‒ Miło było cię poznać. – Odwrócił się, jakby chciał odejść.
Jej śmiech sprawił, że stanął jak wryty. Jakby wpadł w sidła. Śmiała się tak beztrosko.
‒ Ale koszulki są takie ładne, mają logo i w ogóle. A nasze brązowe bryczesy są naprawdę wygodne.
Nie umiał się powstrzymać, żeby nie odwzajemnić jej uśmiechu. Zapłonął między nimi żar i utrzymał się przez chwilę. Mądra jak koń, słodka jak cukierek i jeszcze do tego z poczuciem humoru. Jeśli to nie było idealne połączenie cech u kobiety, to nie wiedział, co mogłoby nim być.
Szkoda, że go pociągała, bo miała być jego szefową. Ale uznał, że poradzi sobie z pokusą. Był zdyscyplinowanym człowiekiem. A ona najwyraźniej była zabujana w pewnym budowlańcu.
Przechyliła głowę, przyglądając mu się uważnie.
‒ Właściciel Four Winds nazwał cię zaklinaczem koni.
‒ E tam. Po prostu jestem uważny. Konie umieją dużo przekazać, jeśli je obserwujesz i ich słuchasz. ‒ Zerknął przez ramię. O wilku mowa… ‒ Twój budowlaniec tu idzie. Może lepiej już sobie pójdę.
‒ Nie! ‒ Popatrzyła ponad jego ramieniem i zacisnęła wargi. ‒ To znaczy… lepiej zostań, bo wiesz… Gavin będzie tu często tego lata. Powinieneś go poznać.
‒ Jasne. ‒ Gunner spojrzał na nią podejrzliwie. Czy to znaczy, że dostał tę pracę?
Nie miał czasu roztrząsać tego tematu, bo facet, o którym rozmawiali, znalazł się obok. Podszedł pewnym krokiem, jak ktoś, kto wie, kim jest. Był ubrany w T-shirt z logo firmy i miał serdeczny wyraz twarzy. Gunner spuścił wzrok wzdłuż jego ręki – i zauważył srebrną obrączkę na jego serdecznym palcu.
Rozdział drugi
Niebieskie. Jego oczy miały odcień znoszonych dżinsów. Charlotte przyjrzała się twarzy Gavina, szukając znajomych rysów, i zatrzymała wzrok na jego ustach. Aha! Górna warga miała wyraźne wcięcie, a dolna była od niej pulchniejsza.
Gapisz się na jego usta. Momentalnie spojrzała z powrotem na jego oczy. Tak, przyłapał ją. Jej twarz zapłonęła żarem. Z opóźnieniem schowała lornetkę za plecy. Czemu nadal miała ją przy sobie?
‒ Cześć. ‒ Odchrząknęła i spróbowała jeszcze raz. ‒ Cześć.
Gavin uśmiechnął się profesjonalnie i uścisnął jej dłoń.
‒ Ty jesteś Charlotte, prawda? Chyba nigdy formalnie się nie poznaliśmy. Gavin Robinson.
‒ Tak, tak. Wydaje mi się, że twoja młodsza siostra chodziła ze mną do szkoły, do starszej klasy.
‒ Możliwe.
Nie patrz na jego usta. Jej ciekawskie oczy powędrowały do jego uszu. Małe i nieco spiczaste, z lekko odstającymi płatkami, dokładnie jak u…
‒ Gavin Robinson. ‒ Wyciągnął rękę do Gunnera.
‒ Gunner Dawson.
‒ Przepraszam, nie przedstawiłam was sobie. Gavin jest właścicielem firmy Robinson Construction, a Gunner to… hmmm… mój nowy trener koni. Tak? Oczywiście jeżeli jest otwarty na tę propozycję. ‒ Wow, ależ dzisiaj gładko jej szło.
Gunner uniósł wysoko brwi i popatrzył jej w oczy.
‒ Bardzo chętnie.
‒ W takim razie gratulacje ‒ powiedział Gavin. ‒ Chyba jesteś tu nowy. Skąd przyjechałeś?
‒ Ostatnio mieszkałem w Louisville.
‒ Pracował tam w wielkiej stadninie koni ‒ dodała Charlotte, a Gunner przytaknął.
‒ Zeszłego lata przechodziłem przez Riverbend, idąc szlakiem, i spodobało mi się to miasteczko.
‒ Nie tobie pierwszemu. Witamy w Riverbend. ‒ Gavin wyjął wizytówkę z kieszeni i podał Gunnerowi. ‒ Nie potrzebujesz budowlańców, ale jeśli będziesz potrzebował czegokolwiek, zadzwoń do mnie. Znam wszystkie najlepsze knajpy.
‒ To bardzo miłe. Dzięki.
‒ Zobaczysz, większość ludzi tutaj jest pomocna i serdeczna.
Charlotte odzyskała język w gębie.
‒ Gavin ma rację. Bez problemu się tu odnajdziesz i nawiążesz przyjaźnie.
Będzie tu tylko przez sześć miesięcy, bo w listopadzie czekała na niego wspaniała posada, ale nie było powodów, żeby się tu nie rozgościł.
‒ Dobrze wiedzieć. ‒ Gunner odsunął się i potwierdził Charlotte, że wróci rano.
Została sama z Gavinem. Niezręcznie przestąpiła z nogi na nogę.
‒ Wpadłem przyjrzeć się stopom fundamentowym. Będę tu przyjeżdżał regularnie i razem z Wesem wykonamy rusztowanie. W naszej firmie dużo robimy własnymi rękami.
‒ To właśnie mi powiedział. Świetnie. ‒ Czy słyszał lekkie drżenie jej głosu?
‒ Nie po to otwierałem własną firmę, żeby siedzieć za biurkiem.
‒ Oczywiście. Mam podobnie. ‒ Było tak wiele spraw, niezwiązanych z budową, o które chciała go zapytać, ale wszystkie pytania utknęły jej w gardle. I tak nie mogłaby ich zadać.
‒ To ma sens. Masz kawał ziemi. Twoja nowa stajnia będzie cennym nabytkiem.
‒ Taką mam nadzieję.
‒ Chyba jeszcze nie przekazałem ci kondolencji z powodu śmierci twojej mamy. Właściwie jej nie znałem, ale w miasteczku była bardzo lubiana. I słynęła z wielkiej troski o swoje konie.
Minęło dziewięć miesięcy, ale wzmianka o mamie nadal otwierała w jej wnętrzu zionącą pustkę.
‒ Dziękuję. Kochała je, jakby były jej dziećmi. A ja zamierzam postępować tak samo.
‒ Dobrze zaczynasz. ‒ Zerknął do tyłu. ‒ To będzie Tadż Mahal wszystkich stajni.
Albo jej ostatni wysiłek, by uratować to ranczo.
‒ Daj z siebie wszystko albo daj sobie spokój.
Jego oczy rozbłysły.
‒ Podoba mi się takie myślenie. Wes i ja będziemy tu przez większość przyszłego tygodnia i w kolejnym, żeby postawić rusztowanie. Zdziwisz się, jak szybko ten budynek urośnie. Ale reszta będzie wymagała cierpliwości. Na pewno już ci wspominał, że postaramy się wykonać prace w terminie, ale czasami pogoda może pokrzyżować nam plany, albo opóźnienia w dostawie materiałów. Ale do pierwszego lipca ją postawimy.
‒ Wyjaśnił mi to wszystko. W porządku. Macie tu dobrą reputację.
‒ W takim razie spróbujemy jej sprostać. Jeśli nie masz już do mnie żadnych pytań, muszę zajrzeć do innego zlecenia.
Żałowała, że nie przyszło jej do głowy nic inteligentnego, bo nie chciała, żeby już poszedł. Ale nie odróżniłaby stóp fundamentowych od paska klinowego.
‒ Nie mam. Wszystko jasne.
‒ Dobrze, w takim razie do zobaczenia o świcie w poniedziałek.
‒ Jasne.
Zebrał się do odejścia.
Mogłaby jeszcze raz powiedzieć „jasne”. Poza tym przyłapał ją, jak gapiła się na jego usta! Świetne wrażenie zrobiłaś, Charlotte. Zakryła oczy. Pewnie miał ochotę uciekać stąd z krzykiem. Zapewne po przyjeździe do domu opowie żonie o dziwnej młodej ranczerce, która na zabój się w nim zakochała.
Zadrżała. Bo wtedy byłby w ogromnym błędzie. Jeśli ciekawił ją tak bardzo, że posuwała się do szpiegostwa i wlepiania w niego wzroku, to tylko dlatego, że za bardzo się bała powiedzieć mu prawdę. O tym, że w wieku dwudziestu sześciu lat, kiedy jej jedyna krewna umarła, Charlotte odkryła, że ma troje biologicznego rodzeństwa – a jednym z nich był Gavin Robinson.
‒ Kim był ten gorący towar na motorze? ‒ Młodsza siostra Charlotte wpadła do domu minutę po niej i podeszła do lodówki.
Emerson miała dwadzieścia jeden lat i już dawno nie wyglądała na taką zabiedzoną jak wtedy, gdy razem ze swoim ojcem pojawiła się w życiu Charlotte. Teraz była o pięć centymetrów wyższa od mierzącej metr pięćdziesiąt siedem siostry i miała szczupłą, wysportowaną sylwetkę. Z tymi swoimi niebieskimi oczami i gęstymi blond włosami sięgającymi do pasa przypominała księżniczkę Disneya.
‒ A gdzie „dzień dobry”? To był nasz nowy trener koni, Gunner. Właśnie naprędce przeprowadziłam z nim rozmowę kwalifikacyjną i zaliczył ją bez zarzutu. ‒ Ze swojego miejsca przy zlewie zgromiła Emerson wzrokiem. ‒ I jest dla ciebie stanowczo za stary.
Emmie poruszyła wymownie brwiami.
‒ Ale dla ciebie nie.
‒ Pracownicy rancza są poza zasięgiem.
‒ Nigdy nie było takiej zasady.
‒ Bo nigdy wcześniej nie miałyśmy pracowników. ‒ Charlotte umyła ręce i chwyciła ręcznik.
Sądząc po mailach, wyobrażała sobie Gunnera jako starszego. Przynajmniej po czterdziestce, łysiejącego i z obwisłą oponką przesłaniającą pasek do spodni. A on okazał się szczupły i umięśniony, z bujnymi ciemnymi włosami i zielonymi oczami, które jakimś cudem przejrzały ją na wylot – a przynajmniej tak jej się wydawało.
W oczach Emerson rozbłysły iskierki.
‒ Zdajesz sobie sprawę, że każda właścicielka konia w promieniu siedemdziesięciu kilometrów nagle będzie miała jakiś problem ze swoim zwierzęciem?
‒ Świetnie, przyda nam się ruch w biznesie.
‒ Czemu ją wyjęłaś? ‒ Emerson skinęła w stronę lornetki, którą Charlotte odłożyła na kuchenną wyspę.
‒ Eee… Przyglądałam się budowie… No wiesz, stajni.
‒ To trochę dziwne. Wiesz o tym, nie?
‒ Nigdy nie twierdziłam, że jestem normalna.
Charlotte nie wspomniała Emerson o swoim ostatnim odkryciu – o biologicznym ojcu i rodzeństwie. Chociaż były prawdziwymi siostrami pod każdym istotnym względem, nie były ze sobą spokrewnione i Charlotte nie chciała ranić jej uczuć. Kiedyś jednak będzie musiała jej powiedzieć.
Na pewno zanim ujawni prawdę Robinsonom – jeśli kiedykolwiek się na to zdobędzie.
Emerson dopiła wodę ze szklanki.
‒ Pojadę na kilka dni do April.
Charlotte opadły ręce. Miała mnóstwo roboty z nowymi końmi przeznaczonymi na wycieczki szlakiem, z nowym trenerem, ze stajnią, z nadchodzącym dniem otwartym i dyżurami w Trailhead Bar and Grill.
‒ Nie możesz tego przełożyć? Mamy tu mnóstwo pracy.
‒ Muszę jej pomóc z komputerem. Chce rozkręcić swój jubilerski interes. A ja tak dawno nie wyrwałam się z domu.
Charlotte nie pamiętała, kiedy sama miała coś w rodzaju wolnego dnia. Jednak Emerson zawsze była trochę rozpieszczana. I Charlotte ponosiła winę za to na równi z rodzicami.
‒ Rozumiem cię, ale potrzebuję twojej pomocy przy koniach, zwłaszcza odkąd kupiłyśmy nowe.
Emerson zgromiła ją wzrokiem.
‒ Chyba odkąd ty je kupiłaś.
‒ Odkąd ranczo je nabyło, a ty jesteś jego współwłaścicielką. Naprawdę nie powinnaś ot tak wyjeżdżać, kiedy jest tyle roboty przy rozwoju firmy. Miałam nadzieję, że zrobimy burzę mózgów dotyczącą naszego dnia otwartego. ‒ Liczyła na to, że to będzie wielki dzień. Musiały sprawić, by ranczo wyszło spod kreski.
Emerson skrzyżowała ramiona.
‒ Właśnie dlatego chciałam je sprzedać. Pomyśl tylko, co mogłyśmy zrobić z tymi pieniędzmi.
‒ Nie pozwolę, żeby ranczo, które jest w naszej rodzinie od trzech pokoleń, przepadło. Obiecałam mamie.
Ile razy musiały toczyć tę samą rozmowę?
‒ Właśnie. Ty jej obiecałaś, a nie powinnaś! Ono należy do mnie tak samo jak do ciebie, a nie dałaś mi nic powiedzieć.
‒ Myślałam, że to ustaliłyśmy.
‒ Nie, to ty to ustaliłaś, bo nie mogę sprzedać swojej połowy bez ciebie. A więc proszę bardzo, rób wszystko po swojemu. Ale ja nie dam się uwiązać do tego głupiego rancza na resztę życia. Ja też mam swoje plany i marzenia, wiesz?
Jakby Emerson kiedykolwiek wykazywała wielką inicjatywę.
‒ Na przykład jakie?
‒ Nie wiem, na przykład otwarcie własnej kawiarni, piekarni albo pójście na studia, podróże.
Charlotte pokręciła głową.
‒ To miasto ma już piekarnię, nie cierpiałaś szkoły i nie masz kasy na podróże.
‒ Ale miałabym, gdybyśmy sprzedały ranczo. Uwielbiam piec i przyrządzać jedzenie. Może mogłabym pójść do szkoły kulinarnej.
To dopiero zaskoczenie. Charlotte zamrugała. Przecież w podstawówce Emmie chciała być baleriną, a w liceum rysowniczką portretów pamięciowych, astronautką i zawodową koszykarką.
‒ Jesteś świetną kucharką. Na pewno wrócimy do tematu. Ale czy teraz możemy się skupić na ranczu? Jest za dużo pracy dla jednej osoby.
‒ Nie chcę pracować ze zwierzętami od świtu do nocy. Nawet nie zarabiamy na tym godziwych pieniędzy. Mama nie umiała rozkręcić interesu.
Owszem, to praca taty, który był kierowcą ciężarówki, pozwalała utrzymać to miejsce. A po rozwodzie mama ledwo wiązała koniec z końcem. Tata wyprowadził się do Asheville. Emerson została w Riverbend, bo dopiero co zaczęła liceum, a tata często jeździł w trasy.
‒ Poradzimy sobie ‒ powiedziała Charlotte. ‒ Jak myślisz, po co robimy to wszystko? Stajnię, dzień otwarty, rozwój?
Emerson zaśmiała się cierpko.
‒ O tak, porozmawiajmy o stajni… I o osiemdziesięciu tysiącach dolarów z funduszu emerytalnego mamy, które wykorzystujesz na jej budowę. Mogłyśmy nimi spłacić pożyczkę i wystawić ziemię na…
‒ Nie miałam pojęcia, że tak bardzo zależało ci…
‒ Bo nie pozwoliłaś mi nic powiedzieć. To, że jesteś starsza, nie oznacza, że wszystko wiesz.
‒ Pytałam cię, co o tym myślisz. W salonie, tamtego wieczoru, kiedy dostałyśmy czek z funduszu emerytalnego.
‒ Tak, pytałaś. I powiedziałam ci, że nie wyobrażam sobie siebie na ranczu na dłuższą metę.
‒ Myślałam, że chodziło ci… nie wiem, o dziesięć lat, czy coś. Czemu nie mówiłaś wcześniej?
Emerson wywróciła oczami.
‒ Bo byś na mnie naskoczyła, jak zawsze.
‒ Wcale tak nie robię.
‒ Właśnie teraz to robisz!
‒ To nie fair. Plan rozwoju już jest w trakcie wdrażania. Już za późno, żeby go zatrzymać. To przyniesie więcej pieniędzy, zobaczysz. Kiedy zgarniesz połowę zysków, już nie będziesz narzekać.
Emerson posłała jej zimne spojrzenie.
‒ Muszę iść. ‒ Ruszyła w stronę schodów.
‒ Emerson, nie odchodź tak.
Odwróciła się i prychnęła.
‒ Wszystko okej, Charlotte. Spakuję torbę i pojadę do April. Na pewno coś wymyślisz. Jak zawsze.
Charlotte zacisnęła zęby.
‒ Możesz chociaż wyczyścić zbiornik na wodę, zanim wyjedziesz? Muszę być o szesnastej w pracy.
‒ Sorry, nie dam rady. Wpadłam tylko po swoje rzeczy. ‒ Wyszła z pokoju i wbiegła po schodach.
Charlotte chwyciła pustą szklankę Emerson i schowała do zmywarki. Nie mogła uwierzyć, że siostra wyjeżdża i daje jej znać w ostatniej chwili. Choć to nie Emerson dźwigała na barkach brzemię rancza i koni. Nie żeby to było brzemię. Charlotte kochała je ponad wszystko.
Zaczęło się od opowieści babci o początkach rancza, o poświęceniach, jakich wymagało od dziadków, którzy po jego założeniu ledwo byli w stanie się utrzymać. O tym, jak dziadek wykorzystał wszystkie środki ze spadku, by zacząć hodowlę koni. Tak bardzo kochali życie na ranczu, że jakoś wytrzymali do czasu, aż zaczęło przynosić prawdziwe dochody. Młode, chętne przygód serce Charlotte uwielbiało te historie.
Ale kiedy ranczo przejęła jej mama, gospodarka podupadła i trudno było utrzymać hodowlę. Mama podjęła trudną decyzję, by zamiast tego otworzyć pensjonat dla koni, i przyjęła pełnoetatową posadę w banku, żeby utrzymać stajnię. Dzięki jej wysiłkom ranczo przetrwało, ale nie było już samowystarczalne.
Być może mama czuła, że ranczo wymyka jej się z rąk, kiedy dwa tygodnie przed śmiercią wyciągnęła z Charlotte tamtą obietnicę.
Siedziała wtedy w prowizorycznym biurze w stajni i zajmowała się rachunkami, gdy Charlotte do niej zajrzała.
‒ Muszę pojechać do sklepu z karmą. Potrzebujemy czegoś oprócz glukozaminy?
‒ Chyba nie. ‒ Mama nie podniosła wzroku znad pracy. Miała ściągnięte brwi i zmarszczone czoło.
Charlotte odłożyła łopatę i weszła do pokoju.
‒ Coś jest nie tak?
Mama odchyliła się na krześle, wodząc wzrokiem po rachunkach rozłożonych na biurku. Westchnęła ciężko.
‒ Popełniłam błąd.
‒ Jak to?
Pokręciła głową.
‒ Nie powinnam była otwierać pensjonatu dla koni. Hodowla była dobra… Po prostu przechodziła trudne chwile z powodu załamania gospodarki. Gdybym to przeczekała…
‒ Nie mogłaś przewidzieć, co się stanie. Możliwe, że firma zupełnie by zbankrutowała.
‒ Martwię się o jej przyszłość.
‒ Będzie dobrze, mamo.
‒ Musimy wprowadzić pewne zmiany, ale to kosztuje, a my nie mamy pieniędzy. Starzeję się i nie chcę zostawiać was, dziewczyny, w tej sytuacji. O ile w ogóle nie zrujnuję rancza. Twoi dziadkowie tak ciężko pracowali, żeby je zbudować.
Charlotte złapała mamę za rękę.
‒ Nie pozwolimy, żeby to się stało, mamo. Przemyślmy to.
‒ Myślę nad tym od miesięcy. Zaraz oszaleję.
‒ No to ja coś wymyślę. ‒ Ścisnęła dłoń mamy. ‒ Wszystko będzie dobrze, obiecuję. Nie pozwolę, żeby to ranczo upadło.
Charlotte mówiła wtedy z głębi serca, ale od czasu śmierci mamy z trudem wiązała koniec z końcem. Nie zarabiała tyle, co mama w banku. Inwestycja w rozwój firmy była ostatnim wysiłkiem, by raz jeszcze postawić interes na nogi. Inaczej Charlotte nie widziała możliwości utrzymania tego miejsca.
Siostra zbiegła głośno ze schodów.
‒ Do zobaczenia, pewnie w środę.
‒ W środę?!
Emerson zgromiła ją wzrokiem.
Charlotte westchnęła.
‒ Niech będzie. Jedź ostrożnie. Pozdrów April! ‒ zawołała, tuż zanim trzasnęły drzwi z moskitierą.
Szkoda, że nie miały możliwości wszystkiego przegadać, ale Charlotte i tak nie była teraz w nastroju. Całkiem możliwe, że powiedziałaby coś, czego później by żałowała.
Nie kłóciły się tak, odkąd były nastolatkami. Emerson skarżyła się wtedy, że Charlotte się rządzi, a Charlotte upierała się, że Emerson zawsze się upiecze ‒ co było prawdą. Wszystkie zasady, które wobec Charlotte były uznawane za żelazne, dla Emerson podlegały negocjacjom.
W takie dni jak ten żałowała, że mama już nie żyje. Tata zresztą też. Emerson była zagubiona, odkąd odeszli. Nie chodziła już do kościoła, nie odwiedzała cmentarzy i nie miała żadnego celu w życiu. Charlotte okropnie tęskniła za obojgiem rodziców. Od zawsze wiedziała, że Patrick Simpson nie był jej biologicznym ojcem. Ale prawie nic nie pamiętała z czasów, zanim pojawił się w jej życiu ze swoją małą córeczką, gdy Charlotte miała siedem lat. Emmie, którą niedawno porzuciła matka, przylgnęła do niej jak rzep. Charlotte z radością wzięła na siebie rolę starszej siostry.
A posiadanie ojca było czymś nowym, co bardzo jej się podobało. Latem czasem zabierał ją ze sobą w trasę ciężarówką. Uwielbiała jeździć wielkim pojazdem i słuchać, jak tata rozmawia przez CB-radio. Czasami pozwalał jej też mówić. Nauczyła się slangu, a tata śmiał się z dumą, kiedy tak rozmawiała z innymi kierowcami. Była zachwycona tym tajemnym językiem. Ale najbardziej kochała to, że nawet w samym środku nocy mogła sięgnąć do tej pustki, a ktoś zawsze jej odpowiadał. W jakiś sposób podnosiło ją to na duchu.
Miała tylko kilka wspomnień z czasów przed małżeństwem swoich rodziców. Jedno z nich było w stajni, tuż po tym, jak ukochana klacz mamy, Luna, się oźrebiła.
‒ Gdzie jest tatuś źrebaka? ‒ spytała Charlotte, obserwując, jak Luna czyści swoje młode, stojące na uginających się nóżkach, a znajomy zapach słomy i koni wypełniał powietrze.
Mama przykucnęła obok niej.
‒ To klaczka, skarbie, pamiętasz? Źrebak, który jest samiczką, to klaczka.
‒ Gdzie jest tata klaczki? Czy ona jest taka jak ja?
Mama popatrzyła na nią zielonymi oczami.
‒ Co masz na myśli?
‒ Ona nie ma taty?
Mama długo milczała. Charlotte sądziła, że nie usłyszała.
‒ Mamo, czy ona nie ma…?
‒ Ma tatę. To Rogue, ten ogier, który był u nas zeszłej jesieni, pamiętasz?
Czarny ogier czystej krwi był jednym z najpiękniejszych koni, jakie Charlotte kiedykolwiek widziała – miał lśniącą sierść i bujną grzywę. Był wysoki i potężny i Charlotte nie wolno było się do niego zbliżać.
Mama odwróciła Charlotte ku sobie i pogładziła ją po policzku.
‒ Ty też masz tatę, kochanie. Ale on nie może z nami być.
Charlotte pomyślała o dużym, silnym koniu.
‒ Jak Rogue?
Oczy mamy zabłyszczały i pokiwała głową.
‒ Tak, skarbie. Jak Rogue.
Gdzieś miała silnego, potężnego tatę, który nie mógł z nią być. To jej wystarczyło. Może jej prawdziwy tata był superbohaterem.
Później powróciła do sprawy swojego biologicznego ojca w czasach podstawówki. Ale mama zawsze odpowiadała wymijająco i szybko zmieniała temat. Kiedy Charlotte była w piątej klasie, wiedziała już, że superbohaterowie nie istnieją. Ale może był agentem FBI albo astronautą, albo komandosem marynarki wojennej. Oni też mieli tajne misje. Jego praca była ważna i nie mógł mieć normalnego życia rodzinnego jak inni ojcowie.
A potem, w szóstej klasie, następnego ranka po zabawie, na której uczestniczyła w tańcu ojców z córkami, zastała mamę samą w kuchni. Przywitały się i rozmawiały o tańcu, a Charlotte w tym czasie nalewała sobie mleka do miski jabłkowych płatków śniadaniowych. Pamiętała, jak wspaniale bawiła się poprzedniego dnia z tatą, ale kiedy wieczór się skończył, pytanie, które dusiła w sobie od lat, wypłynęło na powierzchnię.
Usiadła za stołem naprzeciwko mamy i wzięła głęboki wdech dla odwagi.
‒ Mamo… kto jest moim prawdziwym ojcem?
Łyżka mamy zatrzymała się w połowie drogi do celu. Kobieta zamrugała.
‒ Patrick jest twoim ojcem, Charlotte. Jedynym, który się liczy.
Ale ona była już dość duża, żeby interesować się tym, skąd pochodziła. I dość duża, żeby zastanawiać się, dlaczego ojciec nie może z nią być. Jej klasa robiła w zeszłym semestrze drzewa genealogiczne i miała poczucie, że połowa jej pracy to kłamstwo.
‒ Wiesz, o co mi chodzi. Czy nie mam prawa wiedzieć, kto jest moim prawdziwym ojcem?
Właśnie wtedy w drzwiach pojawił się tata. Stanął jak wryty. Kąciki jego oczu opadły. Rozdziawił usta. Nagle wydał się jej o dziesięć lat starszy niż wczoraj wieczorem, kiedy śmiał się i kręcił nią w kółko na parkiecie.
Po szyi Charlotte wspiął się rumieniec. Zawładnęło nią poczucie wstydu, nagle poczuła się oślizgła i paskudna.
Mama znowu zmieniła temat, ale Charlotte nie mogła zapomnieć bólu wymalowanego na twarzy taty. Męczyło ją to przez wiele tygodni i nie wiedziała, jak to naprawić. On nigdy więcej nie podjął tej kwestii, więc ona też.
Wkrótce wszystko wróciło do normy i chociaż Charlotte nadal była ciekawa, kto jest jej biologicznym ojcem, już nigdy więcej nie zaryzykowała i nie pytała o to, by znowu nie skrzywdzić taty.