Wodospad Wildflower - Denise Hunter - ebook + książka

Wodospad Wildflower ebook

Denise Hunter

4,3

Opis

On przyjechał tylko po to, by trenować konie, ona utrzymuje swoją prawdziwą tożsamość w tajemnicy.

Po śmierci mamy Charlotte Simpson próbuje ratować podupadającą stadninę koni. Jednocześnie usiłuje nawiązać relację z przyszywaną rodziną Robinsonów. Jednak w miarę rozwoju sytuacji coraz bardziej obawia się, jak zareagują na informację, kim naprawdę jest.

Trener koni Gunner Dawson doświadczył w życiu potężnej straty. Teraz przenosi się z miejsca na miejsce i dba o to, by do nikogo się nie przywiązywać. Kiedy Charlotte zatrudnia go w swojej stadninie, Gunner nie spodziewa się, że da się wciągnąć w poszukiwanie biologicznego ojca szefowej. Ani że się zakocha – w niej i w miasteczku Riverbend.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 350

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (27 ocen)
15
7
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ann1269

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham ten cykl! Denise jak zwykle - nie zawodzi. :)
10
Master89wt

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam, bardzo mi się podobała. Nie pobiła pierwszej części, ale była lepsza niż dwie środkowe. Chyba najlepszym bohaterem całej serii jest ojciec Avery :-) Trochę jak pastor z serialu "Siódme niebo".
10
Barbara_Ccc

Nie oderwiesz się od lektury

Absolutnie zachwycająca, jak każda książka z tej serii. Bardzo lubię powieści Denise Hunter, poruszają do głębi, wciągają bez reszty, a do tego po prostu dobrze się je czyta.
00
ewabed13

Nie oderwiesz się od lektury

ładna
00
alabomba

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna seria
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału:
Wild­flo­wer Falls
Au­tor: 
De­nise Hun­ter
Tłu­ma­cze­nie z ję­zyka an­giel­skiego: 
Jo­anna Ole­jar­czyk
Re­dak­cja: 
Agata To­kar­ska
Ko­rekta:
Do­mi­nika Wilk
Skład i opra­co­wa­nie gra­ficzne:
Anna Bro­dziak
Pro­jekt okładki: © Kara Klotz De­sign, © Tho­mas Nel­son, Har­per­Col­lins 
Chri­stian Pu­bli­shing Inc.
Zdję­cia na okładce: © Shut­ter­stock, © iStock, 
Ga­vin Spear / Unsplash.com
Wek­tory: fre­epik / Fre­epik.com
ISBN  978-83-66977-85-3
© 2023 by De­nise Hun­ter by Tho­mas Nel­son, Har­per­Col­lins Chri­stian Pu­bli­shing Inc.
© 2023 for the Po­lish edi­tion by Dre­ams Wy­daw­nic­two
Dre­ams Wy­daw­nic­two Li­dia Miś-No­wak
ul. Unii Lu­bel­skiej 6A, 35-016 Rze­szów
www.dre­am­swy­daw­nic­two.pl
Rze­szów 2024, wy­da­nie I
Druk: OZGraf
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana,
prze­cho­wy­wana jako źró­dło da­nych, prze­ka­zy­wana w ja­kiej­kol­wiek me­cha­nicz­nej,
elek­tro­nicz­nej lub in­nej for­mie za­pisu bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.

Roz­dział pierw­szy

Char­lotte Simp­son ni­gdy wcze­śniej nie śle­dziła żad­nego męż­czy­zny. Ow­szem, przy­zna­wała, że tro­piła w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych by­łego part­nera, a może na­wet dwóch. A pew­nego razu jesz­cze w szkole śred­niej cza­iła się w sa­mo­cho­dzie przed do­mem swo­jego chło­paka, żeby zo­ba­czyć, czy Mindy Mil­ler na­prawdę wpa­dła do niego tylko po to, by przy­nieść brow­nie dla jego cho­rej matki. (Wcale nie).

Jed­nak ni­gdy wcze­śniej nie zni­żyła się do ta­kiego po­ziomu, aby ob­ser­wo­wać ko­goś z okna stajni z gu­mo­wymi otocz­kami oku­la­rów lor­netki przy­tknię­tymi do oczo­do­łów. Prze­krę­ciła pier­ścień re­gu­la­cji ostro­ści. Ga­vin Ro­bin­son szedł w stronę wy­rów­na­nego pro­sto­kąt­nego te­renu, na któ­rym wkrótce miała po­wstać jej nowa staj­nia. Miał na so­bie wy­tarte dżinsy, po­pla­mione… Czym? Po­pra­wiła ostrość. Farbą? Tyn­kiem? Czymś bu­dow­la­nym…

Przy­kuc­nął, ba­daw­czo przy­glą­da­jąc się sto­pom fun­da­men­to­wym po za­chod­niej stro­nie placu.

Ro­gue za­rżał ci­cho na pa­stwi­sku za oknem, chcąc zwró­cić jej uwagę. Ale ona nie mo­gła ode­rwać oczu od czło­wieka sto me­trów da­lej. Do­pa­so­wała le­piej oku­lary lor­netki. Ga­vin po­sta­rzał się, od­kąd ostat­nio go wi­działa. Nic dziw­nego; nie miał ła­twego ży­cia.

Skoń­czył szkołę wcze­śniej niż ona… Chyba z osiem lat? W ta­kim ra­zie miał ja­kieś… trzy­dzie­ści pięć. Char­lotte była bliż­sza wie­kiem jego sio­strze Avery, która cho­dziła do klasy ma­tu­ral­nej, gdy Char­lotte za­czy­nała li­ceum. Ich brat Co­oper też ukoń­czył szkołę wcze­śniej.

Ni­gdy nie ob­ra­cali się w tych sa­mych krę­gach, ale wszy­scy znali Ro­bin­so­nów. Ich ro­dzina cie­szyła się w spo­łecz­no­ści nie­na­ganną opi­nią. Trzy­mali się ra­zem na do­bre i na złe i za­wsze byli go­towi do po­mocy. Avery pro­wa­dziła kli­nikę w Ri­ver­bend, Co­oper był sze­ry­fem hrab­stwa, a Ga­vin miał firmę bu­dow­laną, którą Char­lotte za­trud­niła do wy­bu­do­wa­nia stajni. Kiedy we­szła do jego biura na drżą­cych no­gach w tamto cie­płe kwiet­niowe po­po­łu­dnie, miała na­dzieję oso­bi­ście z nim współ­pra­co­wać. Ale tam­tego dnia w biu­rze był jego part­ner i szwa­gier Wes Gar­ret i sam przy­jął ten pro­jekt.

Tak więc te­raz pa­trzyła na Ga­vina pierw­szy raz od czasu swo­jego „wiel­kiego od­kry­cia”.

Wstał, naj­wy­raź­niej za­do­wo­lony z pracy pod­wy­ko­nawcy, i nie ro­bił nic cie­ka­wego, tylko cho­dził wo­kół pro­sto­kąt­nego placu bu­dowy. Ale skoro pierw­szy raz miała oka­zję po­ob­ser­wo­wać go z bli­ska…

Po­ob­ser­wo­wać. Tak, to słowo bar­dziej się jej po­do­bało.

Po­sta­no­wiła, że gdy tylko zbie­rze się na od­wagę, po­dej­dzie do niego i po­roz­ma­wia z nim o pro­jek­cie. Serce wa­liło jej w piersi jak u źre­bią­cej się kla­czy. Po­wie mu, że stopy fun­da­men­towe wy­glą­dają do­brze (jakby się na tym znała). Za­pyta go, co bę­dzie da­lej i jaki jest plan ro­bót, cho­ciaż Wes już wszystko do­kład­nie jej wy­ja­śnił.

Ga­vin stał na wiel­kiej, otwar­tej prze­strzeni z gó­rami ry­su­ją­cymi się w tle, więc trudno było do­kład­nie oce­nić jego wzrost, ale był wy­soki – miał co naj­mniej metr osiem­dzie­siąt. Był opa­lony w wy­niku długich go­dzin spę­dzo­nych na słońcu i po­stawny, jak przy­stało na bu­dow­lańca. Jego czarne włosy były krót­sze niż pa­mię­tała, choć na tyle dłu­gie, by cie­pły ma­jowy wiatr mógł się nimi po­ba­wić.

Zmru­żyła oczy, sku­pia­jąc wzrok na jego twa­rzy, sta­ra­jąc się so­bie przy­po­mnieć ko­lor jego oczu, bo na­wet przez lor­netkę trudno było do­strzec z tej od­le­gło­ści. Były osa­dzone głę­boko pod ciem­nymi brwiami. Był gładko ogo­lony i miał ostre rysy.

Każdy, bez względu na stan­dardy, uznałby go za przy­stoj­nego ze względu na jego pro­por­cjo­nalną twarz i atle­tyczną bu­dowę ciała. Ale jej to nie ob­cho­dziło. To nie ze względu na atrak­cyjny wy­gląd stu­dio­wała go jak pod mi­kro­sko­pem. To przez jego geny.

Ri­ver­bend wita! Naj­lep­sze mia­steczko na Szlaku Ap­palachów.

Gun­ner Daw­son z war­ko­tem mi­nął na swoim har­leyu-da­vid­so­nie po­wi­talny szyld i po­chy­lił się na za­krę­cie. Je­chał da­lej dwu­pa­smową drogą pro­wa­dzącą przez most na rzece French Broad, a po chwili wje­chał do sa­mego mia­steczka i zwol­nił.

Wzdłuż głów­nej ulicy stały stare sklepy i lo­kale usłu­gowe: sklep z na­rzę­dziami, ka­wiar­nia, sa­lon ko­sme­tyczny Be­auty Barn, re­stau­ra­cja Iron Skil­let, de­li­ka­tesy Grab’n’Go. Te ostat­nie przy­wio­dły mu na myśl sma­ko­wite wspo­mnie­nie świeżo pie­czo­nego chleba tak grubo ob­ło­żo­nego sa­lami i to­pio­nym se­rem, że aż po­cie­kła mu ślinka.

Było sło­neczne so­bot­nie po­po­łu­dnie. Miesz­kańcy cho­dzili w górę i w dół ulicy, je­dli w re­stau­ra­cyj­nych ogród­kach i od­po­czy­wali na za­cie­nio­nych ław­kach. Tu­ry­ści, któ­rzy ze­szli z gór, da­jący się po­znać po ple­ca­kach i prze­po­co­nych ko­szul­kach, wcho­dzili do sklepu Ap­pa­la­chian Out­fit­ters, bez wąt­pie­nia po to, by uzu­peł­nić sprzęt i pro­wiant.

W skró­cie – mia­steczko wy­glą­dało do­kład­nie tak samo, jak ostat­nim ra­zem, kiedy tu był. Rok temu zszedł ze szlaku w po­szu­ki­wa­niu do­mo­wego po­siłku i po­rząd­nego łóżka. To samo przy­da­łoby mu się dzi­siaj, bo czte­ro­go­dzinna po­dróż zmie­niła się w sze­ścio­go­dzinną z po­wodu ro­bót na dro­dze 75 i wy­padku na dro­dze nu­mer 40.

Kiedy do­tarł na drugi ko­niec mia­sta, przy­spie­szył i je­chał drogą wio­dącą wzdłuż krę­tej rzeki. Mi­nął pole kem­pin­gowe i kilka in­nych lo­kal­nych firm: kli­nikę, dom han­dlowy i kwia­ciar­nię, wszyst­kie z sie­dzi­bami w sta­rych bu­dyn­kach. Do­tarł wresz­cie na obrzeża mia­sta, gdzie do­mów było co­raz mniej, a działki roz­cią­gały się co­raz da­lej w do­liny i na pa­górki.

Roz­mowę kwa­li­fi­ka­cyjną miał do­piero ju­tro, ale nie mógł się oprzeć, by jesz­cze raz nie rzu­cić okiem na uro­cze ran­czo, na któ­rym miał na­dzieję zo­stać za­trud­niony. Po­przed­nio pra­co­wał jako je­den z wielu tre­ne­rów w du­żej stad­ni­nie i był go­towy na nowe wy­zwa­nie. Na coś mniej­szego. A to śliczne mia­steczko ukryte po­śród szczy­tów Ap­pa­la­chów do­sko­nale się do tego nada­wało. Za­pach so­sen i sko­szo­nej trawy ku­sił jego zmy­sły, a wzrok cie­szyła pa­no­rama ma­je­sta­tycz­nych błę­kitno-zie­lo­nych gór. Tak, mógłby tu za­miesz­kać na ja­kiś czas.

Da­leko na wprost jego oczom uka­zał się skromny drew­niany szyld: „Ran­czo nad Wo­do­spa­dem Wild­flo­wer”. Do­tarł do wy­sy­pa­nej żwi­rem drogi do­jaz­do­wej i skrę­cił w nią. Nie za­szko­dzi spraw­dzić. Może na­wet dzi­siaj za­ła­twi tę roz­mowę kwa­li­fi­ka­cyjną i bę­dzie mógł za­cząć szu­kać cze­goś do wy­na­ję­cia. Nie miał du­żych po­trzeb. Łóżko i aneks ku­chenny. Wę­zeł sa­ni­tarny byłby mile wi­dziany.

Pod­jazd wił się mię­dzy ogro­dzo­nymi pa­stwi­skami w stronę pię­tro­wego domu. Za nim, po le­wej stro­nie, stał czer­wony bu­dy­nek go­spo­dar­czy. Kiedy prze­jeż­dżał obok, przy­glą­dała mu się gniada klacz, a jej źre­bak od­szedł w stronę kępki drzew.

Po chwili za­par­ko­wał za be­żo­wym ta­hoe i wy­łą­czył sil­nik. Zszedł z ma­szyny i zdjął kask, czu­jąc wszyst­kie mię­śnie grzbietu. Prze­cią­gnął się. Nie miał już dwu­dzie­stu pię­ciu lat. Wła­ści­wie to ten ka­mień mi­lowy Gun­ner mi­nął już de­kadę temu, cho­ciaż wy­da­wało mu się to nie­moż­liwe.

Ci­szę prze­rwało po­pi­ski­wa­nie wie­wiórki. Lekki wiatr szep­tał w ko­ro­nach drzew i schło­dził mu kark. Zer­k­nął na swój ubiór: szara ko­szulka, zno­szone dżinsy, wy­so­kie buty. Tro­chę brudne, ale prze­cież bę­dzie ujeż­dżał ko­nie, a nie sie­dział za biur­kiem.

Wy­star­czyły dwa duże kroki i zna­lazł się na fron­to­wym ganku. Za­pu­kał zde­cy­do­wa­nie w drew­nianą ramę ze­wnętrz­nych drzwi z mo­ski­tierą i cze­kał. Ładny dom, choć stary. Ktoś o niego dbał. Po­rę­cze na ganku były świeżo po­ma­lo­wane na biało, a krze­sła czy­ste, jakby tylko cze­kały, aż ktoś na nich usią­dzie.

Kiedy dru­gie pu­ka­nie nie przy­nio­sło efek­tów, zszedł ze schod­ków i skie­ro­wał się w stronę stajni. W od­dali za czer­wo­nym bu­dyn­kiem stał za­par­ko­wany de­nali. Pani Simp­son, którą spo­tkał po­przed­niego lata, a ostat­nio wy­mie­nił z nią kilka ma­ili, na pewno do­glą­dała koni.

Prze­szedł za­nie­dbaną ścieżką, z któ­rej wi­dać było pa­gór­ko­wate pa­stwi­sko za sto­dołą, ogra­ni­czone stro­mym zbo­czem góry. Nie­opo­dal pa­sło się kilka koni: kasz­tan, iza­be­lo­waty i gniady – wszyst­kie miały zdrową, błysz­czącą sierść. Z nad­sta­wio­nymi uszami i ła­god­nym spoj­rze­niem od­wró­ciły się w jego stronę, kiedy się zbli­żył.

Gun­ner wszedł przez otwarte drzwi do stajni i od­cze­kał se­kundę, aż jego oczy przy­zwy­czają się do ciem­niej­szego po­miesz­cze­nia. Otwo­rzył usta, żeby za­wo­łać, ale za­nie­mó­wił na wi­dok tego, co uj­rzał na dru­gim końcu.

Przy oknie stała drobna ko­bieta i ob­ser­wo­wała coś przez lor­netkę.

‒ No da­lej… Od­wróć się.

To nie była ta sama ko­bieta, którą spo­tkał ze­szłego lata. Przede wszyst­kim była od niej dużo młod­sza. Za oknem ja­kiś męż­czy­zna ro­bił in­spek­cję te­renu, który wy­glą­dał na plac bu­dowy no­wej stajni. Po­my­ślał, że to chyba nie jej mąż, bo nie mia­łaby po­wodu, żeby go szpie­go­wać.

Od­chrząk­nął.

Ko­bieta pi­snęła, ude­rzyła głową w ramę okna i gwał­townie się od­wró­ciła. Lor­netka spa­dła na zie­mię. Jej sze­roko otwarte zie­lone oczy spoczęły na Gun­ne­rze.

‒ Prze­pra­szam, nie chcia­łem pani wy­stra­szyć.

Przy­ci­snęła dłoń do klatki pier­sio­wej, a jej po­liczki ład­nie się za­ru­mie­niły.

‒ Ja tylko… spraw­dza­łam, czy… eee… ‒ Od­su­nęła nogą lor­netkę na bok i za­ci­snęła usta. ‒ Tam był taki… no wie pan… Ale w czym mogę panu po­móc? Jest pan za­in­te­re­so­wany od­da­niem ko­nia do na­szego pen­sjo­natu?

Le­dwo udało mu się po­wstrzy­mać od uśmie­chu. Wy­da­wała mu się słodka, kiedy była taka zmie­szana. Nikt nie ru­mie­nił się tak jak ru­dzielce.

‒ Gun­ner Daw­son ‒ przed­sta­wił się. ‒ Je­stem umó­wiony na ju­tro z pa­nią Simp­son, ale przy­je­cha­łem do mia­sta wcze­śniej. Po­my­śla­łem, że wpadnę i zo­ba­czę staj­nię. Czy za­sta­łem pa­nią Simp­son? ‒ A po­tem, nie mo­gąc się po­wstrzy­mać, spu­ścił wzrok na lor­netkę. ‒ Czy przy­je­cha­łem nie w porę?

Róż jej po­licz­ków się po­głę­bił. Po­tarła kark.

‒ Ależ nie, w po­rządku. Po­win­nam była wspo­mnieć w ma­ilu, że moja mama, którą po­znał pan ze­szłego lata, zmarła w sierp­niu ubie­głego roku. A więc spo­tka­nie ma pan ze mną.

Wszel­kie ślady roz­ba­wie­nia z niego ule­ciały.

‒ Przy­kro mi to sły­szeć. Była taką miłą osobą.

‒ To prawda. ‒ Pod­nio­sła lor­netkę i po­de­szła do niego, wy­cią­ga­jąc rękę. ‒ Mo­żesz mi mó­wić po imie­niu, je­stem Char­lotte. Opro­wa­dzę cię.

Po­dał jej dłoń. Nie uszło jego uwa­dze, jak mocno ją uści­snęła. Za­uwa­żył też ma­leńki do­łe­czek w jej pod­bródku.

‒ Je­śli to nie kło­pot, by­łoby wspa­niale.

‒ Ża­den pro­blem.

Ru­do­brą­zowe fale wło­sów opa­dały na jej barki, zie­lone tę­czówki miały czarną jak wę­giel otoczkę, a ide­al­nych pro­por­cji nos zdo­biły piegi. Była ubrana w strój ro­bo­czy: wy­so­kie buty, dżinsy i czarny top bez rę­ka­wów z ma­łymi marsz­cze­niami. Kiedy pro­wa­dziła go przez staj­nię, jego wzrok przy­kuły ja­sne piegi na mu­śnię­tych słoń­cem ra­mio­nach.

Miała po­łu­dniowy ak­cent, słodki jak mro­żona her­bata w upalny letni dzień. Gun­ner ni­gdy wcze­śniej nie pra­co­wał dla ko­goś młod­szego od sie­bie, ale kiedy słu­chał, jak Char­lotte opo­wiada mu o swoim ran­czu, było dla niego ja­sne, że jest w do­brych rę­kach.

Za­da­wała do­bre py­ta­nia i oka­zało się, że są zgodni co do fi­lo­zo­fii tre­no­wa­nia koni. W prze­szło­ści Gun­ner sto­so­wał tra­dy­cyjne me­tody, kiedy wy­ma­gali tego jego pra­co­dawcy, ale wo­lał na­tu­ralne po­dej­ście, które opie­rało się na psy­cho­lo­gii, ko­mu­ni­ka­cji i zro­zu­mie­niu.

Kiedy roz­ma­wiali, Char­lotte kilka razy obej­rzała się przez ra­mię, by zer­k­nąć na tam­tego męż­czy­znę w od­dali. To jej pra­cow­nik? Ko­cha­nek? Ofiara stal­kingu?

Ski­nął głową w stronę placu.

‒ Twoja nowa staj­nia?

‒ Bę­dzie ukoń­czona na po­czątku lipca.

‒ Wy­gląda na o wiele więk­szą niż obecna.

‒ Bę­dzie pra­wie dwa razy więk­sza. Z be­to­no­wymi pod­ło­gami i bok­sami o wy­mia­rach trzy i pół na trzy i pół. Tam­ten czło­wiek to wła­ści­ciel firmy bu­dow­la­nej. – Ko­lejny ru­mie­niec.

In­te­re­su­jące.

Chwilę póź­niej za­koń­czyli ob­chód przy okrą­głym pa­doku. Gun­ner uniósł nogę, oparł kow­boj­ski but na naj­niż­szej żer­dzi i kon­ty­nu­owali roz­mowę. Pen­sjo­nat dla koni był czę­ścią dzia­łal­no­ści stad­niny od dwu­dzie­stu dwóch lat i Char­lotte pla­no­wała roz­sze­rzyć ofertę o tre­surę koni i prze­jażdżki po­bli­skim szla­kiem.

‒ Mu­simy prze­kształ­cić to miej­sce w ma­szynę do za­ra­bia­nia pie­nię­dzy, je­śli chcemy je utrzy­mać. I zde­cy­do­wa­nie za­mie­rzam to zro­bić. Strona in­ter­ne­towa jest pra­wie go­towa. Dużo lu­dzi w oko­licy ma wła­sne ko­nie i już mamy li­stę klien­tów, któ­rych zwie­rzęta wy­ma­gają tre­no­wa­nia. Nie­któ­rzy z nich mają też drobne pro­blemy do po­ko­na­nia. Na tre­ningu można do­brze za­ro­bić, na pewno o tym wiesz. I nikt inny w do­li­nie nie ofe­ruje jazdy szla­kiem, więc my­ślę, że to bę­dzie hit. Mamy tu sporo tu­ry­stów, któ­rzy przy­jeż­dżają w góry, na spływ rzeką i inne ak­tyw­no­ści na świe­żym po­wie­trzu. Ran­cze­rzy w in­nych tu­ry­stycz­nych miej­sco­wo­ściach mają duże do­chody z prze­jaż­dżek kon­nych.

‒ Twój plan brzmi sen­sow­nie.

Od­wró­ciła się do niego i jej włosy bły­snęły w słońcu jak wy­po­le­ro­wana miedź.

‒ Mam jesz­cze jedno py­ta­nie, dla ja­sno­ści. Za­wo­dowo jeź­dzisz po kraju i tre­nu­jesz ko­nie?

‒ W du­żym skró­cie tak.

‒ Twoje CV jest im­po­nu­jące i masz świetne re­ko­men­da­cje. Ale na pewno masz świa­do­mość, że praca w tym miej­scu ma wol­niej­sze tempo niż to, do ja­kiego przy­wy­kłeś. I za­pewne jest sła­biej płatna.

‒ Do­my­ślam się.

Ale to ran­czo było speł­nie­niem jego na­dziei. Znał stad­niny, w któ­rych nie trak­to­wano koni hu­ma­ni­tar­nie. Zwie­rzęta były tylko środ­kiem do osią­gnię­cia ce­lów. A wy­star­czyło spoj­rzeć na ko­nie Char­lotte, by jej tro­ska o ich zdro­wie i szczę­ście sta­wała się oczy­wi­sta. Ko­nie wy­glą­dały na zre­lak­so­wane, miały błysk w oczach, le­ni­wie wa­chlo­wały ogo­nami. Trosz­czyły się o sie­bie na­wza­jem na pa­stwi­sku i rżały ci­cho, kiedy Char­lotte do nich pod­cho­dziła. To wszystko były do­bre znaki.

‒ To nie jest dla cie­bie pro­blem?

Wcze­śniej omó­wiła ze szcze­gó­łami plan roz­woju dzia­łal­no­ści biz­ne­so­wej ran­cza i opo­wie­działa o swo­jej pa­sji, która była po­trzebna, by prze­nieść in­te­resy na wyż­szy po­ziom. W ta­kim miej­scu i z taką osobą bar­dzo chciał pra­co­wać.

‒ By­łem już za­trud­niany w stad­ni­nach róż­nych roz­mia­rów i nie po­trzeba mi wiele. Je­stem pro­stym czło­wie­kiem. I je­stem go­towy na nowe wy­zwa­nie… I na zrzu­ce­nie mun­durka.

Jej oczy bły­snęły.

‒ Czyż­bym za­po­mniała wspo­mnieć o bia­łych ko­szul­kach polo?

‒ Miło było cię po­znać. – Od­wró­cił się, jakby chciał odejść.

Jej śmiech spra­wił, że sta­nął jak wryty. Jakby wpadł w si­dła. Śmiała się tak bez­tro­sko.

‒ Ale ko­szulki są ta­kie ładne, mają logo i w ogóle. A na­sze brą­zowe bry­czesy są na­prawdę wy­godne.

Nie umiał się po­wstrzy­mać, żeby nie od­wza­jem­nić jej uśmie­chu. Za­pło­nął mię­dzy nimi żar i utrzy­mał się przez chwilę. Mą­dra jak koń, słodka jak cu­kie­rek i jesz­cze do tego z po­czu­ciem hu­moru. Je­śli to nie było ide­alne po­łą­cze­nie cech u ko­biety, to nie wie­dział, co mo­głoby nim być.

Szkoda, że go po­cią­gała, bo miała być jego sze­fową. Ale uznał, że po­ra­dzi so­bie z po­kusą. Był zdy­scy­pli­no­wa­nym czło­wie­kiem. A ona naj­wy­raź­niej była za­bu­jana w pew­nym bu­dow­lańcu.

Prze­chy­liła głowę, przy­glą­da­jąc mu się uważ­nie.

‒ Wła­ści­ciel Four Winds na­zwał cię za­kli­na­czem koni.

‒ E tam. Po pro­stu je­stem uważny. Ko­nie umieją dużo prze­kazać, je­śli je ob­ser­wu­jesz i ich słu­chasz. ‒ Zer­k­nął przez ra­mię. O wilku mowa… ‒ Twój bu­dow­la­niec tu idzie. Może le­piej już so­bie pójdę.

‒ Nie! ‒ Po­pa­trzyła po­nad jego ra­mie­niem i za­ci­snęła wargi. ‒ To zna­czy… le­piej zo­stań, bo wiesz… Ga­vin bę­dzie tu czę­sto tego lata. Po­wi­nie­neś go po­znać.

‒ Ja­sne. ‒ Gun­ner spoj­rzał na nią po­dejrz­li­wie. Czy to zna­czy, że do­stał tę pracę?

Nie miał czasu roz­trzą­sać tego te­matu, bo fa­cet, o któ­rym roz­ma­wiali, zna­lazł się obok. Pod­szedł pew­nym kro­kiem, jak ktoś, kto wie, kim jest. Był ubrany w T-shirt z logo firmy i miał ser­deczny wy­raz twa­rzy. Gun­ner spu­ścił wzrok wzdłuż jego ręki – i za­uwa­żył srebrną ob­rączkę na jego ser­decz­nym palcu.

Roz­dział drugi

Nie­bie­skie. Jego oczy miały od­cień zno­szo­nych dżin­sów. Char­lotte przyj­rzała się twa­rzy Ga­vina, szu­ka­jąc zna­jo­mych ry­sów, i za­trzy­mała wzrok na jego ustach. Aha! Górna warga miała wy­raźne wcię­cie, a dolna była od niej pulch­niej­sza.

Ga­pisz się na jego usta. Mo­men­tal­nie spoj­rzała z po­wro­tem na jego oczy. Tak, przy­ła­pał ją. Jej twarz za­pło­nęła ża­rem. Z opóź­nie­niem scho­wała lor­netkę za plecy. Czemu na­dal miała ją przy so­bie?

‒ Cześć. ‒ Od­chrząk­nęła i spró­bo­wała jesz­cze raz. ‒ Cześć.

Ga­vin uśmiech­nął się pro­fe­sjo­nal­nie i uści­snął jej dłoń.

‒ Ty je­steś Char­lotte, prawda? Chyba ni­gdy for­mal­nie się nie po­zna­li­śmy. Ga­vin Ro­bin­son.

‒ Tak, tak. Wy­daje mi się, że twoja młod­sza sio­stra cho­dziła ze mną do szkoły, do star­szej klasy.

‒ Moż­liwe.

Nie patrz na jego usta. Jej cie­kaw­skie oczy po­wę­dro­wały do jego uszu. Małe i nieco spi­cza­ste, z lekko od­sta­ją­cymi płat­kami, do­kład­nie jak u…

‒ Ga­vin Ro­bin­son. ‒ Wy­cią­gnął rękę do Gun­nera.

‒ Gun­ner Daw­son.

‒ Prze­pra­szam, nie przed­sta­wi­łam was so­bie. Ga­vin jest wła­ści­cie­lem firmy Ro­bin­son Con­struc­tion, a Gun­ner to… hmmm… mój nowy tre­ner koni. Tak? Oczy­wi­ście je­żeli jest otwarty na tę pro­po­zy­cję. ‒ Wow, ależ dzi­siaj gładko jej szło.

Gun­ner uniósł wy­soko brwi i po­pa­trzył jej w oczy.

‒ Bar­dzo chęt­nie.

‒ W ta­kim ra­zie gra­tu­la­cje ‒ po­wie­dział Ga­vin. ‒ Chyba je­steś tu nowy. Skąd przy­je­cha­łeś?

‒ Ostat­nio miesz­ka­łem w Lo­uisville.

‒ Pra­co­wał tam w wiel­kiej stad­ni­nie koni ‒ do­dała Char­lotte, a Gun­ner przy­tak­nął.

‒ Ze­szłego lata prze­cho­dzi­łem przez Ri­ver­bend, idąc szla­kiem, i spodo­bało mi się to mia­steczko.

‒ Nie to­bie pierw­szemu. Wi­tamy w Ri­ver­bend. ‒ Ga­vin wy­jął wi­zy­tówkę z kie­szeni i po­dał Gun­ne­rowi. ‒ Nie po­trze­bu­jesz bu­dow­lań­ców, ale je­śli bę­dziesz po­trze­bo­wał cze­go­kol­wiek, za­dzwoń do mnie. Znam wszyst­kie naj­lep­sze knajpy.

‒ To bar­dzo miłe. Dzięki.

‒ Zo­ba­czysz, więk­szość lu­dzi tu­taj jest po­mocna i ser­deczna.

Char­lotte od­zy­skała ję­zyk w gę­bie.

‒ Ga­vin ma ra­cję. Bez pro­blemu się tu od­naj­dziesz i na­wią­żesz przy­jaź­nie.

Bę­dzie tu tylko przez sześć mie­sięcy, bo w li­sto­pa­dzie cze­kała na niego wspa­niała po­sada, ale nie było po­wo­dów, żeby się tu nie roz­go­ścił.

‒ Do­brze wie­dzieć. ‒ Gun­ner od­su­nął się i po­twier­dził Char­lotte, że wróci rano.

Zo­stała sama z Ga­vi­nem. Nie­zręcz­nie prze­stą­piła z nogi na nogę.

‒ Wpa­dłem przyj­rzeć się sto­pom fun­da­men­to­wym. Będę tu przy­jeż­dżał re­gu­lar­nie i ra­zem z We­sem wy­ko­namy rusz­to­wa­nie. W na­szej fir­mie dużo ro­bimy wła­snymi rę­kami.

‒ To wła­śnie mi po­wie­dział. Świet­nie. ‒ Czy sły­szał lek­kie drże­nie jej głosu?

‒ Nie po to otwie­ra­łem wła­sną firmę, żeby sie­dzieć za biur­kiem.

‒ Oczy­wi­ście. Mam po­dob­nie. ‒ Było tak wiele spraw, nie­zwią­za­nych z bu­dową, o które chciała go za­py­tać, ale wszyst­kie py­ta­nia utknęły jej w gar­dle. I tak nie mo­głaby ich za­dać.

‒ To ma sens. Masz ka­wał ziemi. Twoja nowa staj­nia bę­dzie cen­nym na­byt­kiem.

‒ Taką mam na­dzieję.

‒ Chyba jesz­cze nie prze­ka­za­łem ci kon­do­len­cji z po­wodu śmierci two­jej mamy. Wła­ści­wie jej nie zna­łem, ale w mia­steczku była bar­dzo lu­biana. I sły­nęła z wiel­kiej tro­ski o swoje ko­nie.

Mi­nęło dzie­więć mie­sięcy, ale wzmianka o ma­mie na­dal otwie­rała w jej wnę­trzu zio­nącą pustkę.

‒ Dzię­kuję. Ko­chała je, jakby były jej dziećmi. A ja za­mie­rzam po­stę­po­wać tak samo.

‒ Do­brze za­czy­nasz. ‒ Zer­k­nął do tyłu. ‒ To bę­dzie Tadż Ma­hal wszyst­kich stajni.

Albo jej ostatni wy­si­łek, by ura­to­wać to ran­czo.

‒ Daj z sie­bie wszystko albo daj so­bie spo­kój.

Jego oczy roz­bły­sły.

‒ Po­doba mi się ta­kie my­śle­nie. Wes i ja bę­dziemy tu przez więk­szość przy­szłego ty­go­dnia i w ko­lej­nym, żeby po­sta­wić rusz­to­wa­nie. Zdzi­wisz się, jak szybko ten bu­dy­nek uro­śnie. Ale reszta bę­dzie wy­ma­gała cier­pli­wo­ści. Na pewno już ci wspo­mi­nał, że po­sta­ramy się wy­ko­nać prace w ter­mi­nie, ale cza­sami po­goda może po­krzy­żo­wać nam plany, albo opóź­nie­nia w do­sta­wie ma­te­ria­łów. Ale do pierw­szego lipca ją po­sta­wimy.

‒ Wy­ja­śnił mi to wszystko. W po­rządku. Ma­cie tu do­brą re­pu­ta­cję.

‒ W ta­kim ra­zie spró­bu­jemy jej spro­stać. Je­śli nie masz już do mnie żad­nych py­tań, mu­szę zaj­rzeć do in­nego zle­ce­nia.

Ża­ło­wała, że nie przy­szło jej do głowy nic in­te­li­gent­nego, bo nie chciała, żeby już po­szedł. Ale nie od­róż­ni­łaby stóp fun­da­men­to­wych od pa­ska kli­no­wego.

‒ Nie mam. Wszystko ja­sne.

‒ Do­brze, w ta­kim ra­zie do zo­ba­cze­nia o świ­cie w po­nie­dzia­łek.

‒ Ja­sne.

Ze­brał się do odej­ścia.

Mo­głaby jesz­cze raz po­wie­dzieć „ja­sne”. Poza tym przy­ła­pał ją, jak ga­piła się na jego usta! Świetne wra­że­nie zro­bi­łaś, Char­lotte. Za­kryła oczy. Pew­nie miał ochotę ucie­kać stąd z krzy­kiem. Za­pewne po przy­jeź­dzie do domu opo­wie żo­nie o dziw­nej mło­dej ran­czerce, która na za­bój się w nim za­ko­chała.

Za­drżała. Bo wtedy byłby w ogrom­nym błę­dzie. Je­śli cie­ka­wił ją tak bar­dzo, że po­su­wała się do szpie­go­stwa i wle­pia­nia w niego wzroku, to tylko dla­tego, że za bar­dzo się bała po­wie­dzieć mu prawdę. O tym, że w wieku dwu­dzie­stu sze­ściu lat, kiedy jej je­dyna krewna umarła, Char­lotte od­kryła, że ma troje bio­lo­gicz­nego ro­dzeń­stwa – a jed­nym z nich był Ga­vin Ro­bin­son.

‒ Kim był ten go­rący to­war na mo­to­rze? ‒ Młod­sza sio­stra Char­lotte wpa­dła do domu mi­nutę po niej i po­de­szła do lo­dówki.

Emer­son miała dwa­dzie­ścia je­den lat i już dawno nie wy­glą­dała na taką za­bie­dzoną jak wtedy, gdy ra­zem ze swoim oj­cem po­ja­wiła się w ży­ciu Char­lotte. Te­raz była o pięć cen­ty­me­trów wyż­sza od mie­rzą­cej metr pięć­dzie­siąt sie­dem sio­stry i miała szczu­płą, wy­spor­to­waną syl­wetkę. Z tymi swo­imi nie­bie­skimi oczami i gę­stymi blond wło­sami się­ga­ją­cymi do pasa przy­po­mi­nała księż­niczkę Di­sneya.

‒ A gdzie „dzień do­bry”? To był nasz nowy tre­ner koni, Gun­ner. Wła­śnie na­prędce prze­pro­wa­dzi­łam z nim roz­mowę kwa­li­fi­ka­cyjną i za­li­czył ją bez za­rzutu. ‒ Ze swo­jego miej­sca przy zle­wie zgro­miła Emer­son wzro­kiem. ‒ I jest dla cie­bie sta­now­czo za stary.

Em­mie po­ru­szyła wy­mow­nie brwiami.

‒ Ale dla cie­bie nie.

‒ Pra­cow­nicy ran­cza są poza za­się­giem.

‒ Ni­gdy nie było ta­kiej za­sady.

‒ Bo ni­gdy wcze­śniej nie mia­ły­śmy pra­cow­ni­ków. ‒ Char­lotte umyła ręce i chwy­ciła ręcz­nik.

Są­dząc po ma­ilach, wy­obra­żała so­bie Gun­nera jako star­szego. Przy­naj­mniej po czter­dzie­stce, ły­sie­ją­cego i z ob­wi­słą oponką prze­sła­nia­jącą pa­sek do spodni. A on oka­zał się szczu­pły i umię­śniony, z buj­nymi ciem­nymi wło­sami i zie­lo­nymi oczami, które ja­kimś cu­dem przej­rzały ją na wy­lot – a przy­naj­mniej tak jej się wy­da­wało.

W oczach Emer­son roz­bły­sły iskierki.

‒ Zda­jesz so­bie sprawę, że każda wła­ści­cielka ko­nia w pro­mie­niu sie­dem­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów na­gle bę­dzie miała ja­kiś pro­blem ze swoim zwie­rzę­ciem?

‒ Świet­nie, przyda nam się ruch w biz­ne­sie.

‒ Czemu ją wy­ję­łaś? ‒ Emer­son ski­nęła w stronę lor­netki, którą Char­lotte odło­żyła na ku­chenną wy­spę.

‒ Eee… Przy­glą­da­łam się bu­do­wie… No wiesz, stajni.

‒ To tro­chę dziwne. Wiesz o tym, nie?

‒ Ni­gdy nie twier­dzi­łam, że je­stem nor­malna.

Char­lotte nie wspo­mniała Emer­son o swoim ostat­nim od­kry­ciu – o bio­lo­gicz­nym ojcu i ro­dzeń­stwie. Cho­ciaż były praw­dzi­wymi sio­strami pod każ­dym istot­nym wzglę­dem, nie były ze sobą spo­krew­nione i Char­lotte nie chciała ra­nić jej uczuć. Kie­dyś jed­nak bę­dzie mu­siała jej po­wie­dzieć.

Na pewno za­nim ujawni prawdę Ro­bin­so­nom – je­śli kie­dy­kol­wiek się na to zdo­bę­dzie.

Emer­son do­piła wodę ze szklanki.

‒ Po­jadę na kilka dni do April.

Char­lotte opa­dły ręce. Miała mnó­stwo ro­boty z no­wymi końmi prze­zna­czo­nymi na wy­cieczki szla­kiem, z no­wym tre­ne­rem, ze staj­nią, z nad­cho­dzą­cym dniem otwar­tym i dy­żu­rami w Tra­il­head Bar and Grill.

‒ Nie mo­żesz tego prze­ło­żyć? Mamy tu mnó­stwo pracy.

‒ Mu­szę jej po­móc z kom­pu­te­rem. Chce roz­krę­cić swój ju­bi­ler­ski in­te­res. A ja tak dawno nie wy­rwa­łam się z domu.

Char­lotte nie pa­mię­tała, kiedy sama miała coś w ro­dzaju wol­nego dnia. Jed­nak Emer­son za­wsze była tro­chę roz­piesz­czana. I Char­lotte po­no­siła winę za to na równi z ro­dzi­cami.

‒ Ro­zu­miem cię, ale po­trze­buję two­jej po­mocy przy ko­niach, zwłasz­cza od­kąd ku­pi­ły­śmy nowe.

Emer­son zgro­miła ją wzro­kiem.

‒ Chyba od­kąd ty je ku­pi­łaś.

‒ Od­kąd ran­czo je na­było, a ty je­steś jego współ­wła­ści­cielką. Na­prawdę nie po­win­naś ot tak wy­jeż­dżać, kiedy jest tyle ro­boty przy roz­woju firmy. Mia­łam na­dzieję, że zro­bimy bu­rzę mó­zgów do­ty­czącą na­szego dnia otwar­tego. ‒ Li­czyła na to, że to bę­dzie wielki dzień. Mu­siały spra­wić, by ran­czo wy­szło spod kre­ski.

Emer­son skrzy­żo­wała ra­miona.

‒ Wła­śnie dla­tego chcia­łam je sprze­dać. Po­myśl tylko, co mo­gły­śmy zro­bić z tymi pie­niędzmi.

‒ Nie po­zwolę, żeby ran­czo, które jest w na­szej ro­dzi­nie od trzech po­ko­leń, prze­pa­dło. Obie­ca­łam ma­mie.

Ile razy mu­siały to­czyć tę samą roz­mowę?

‒ Wła­śnie. Ty jej obie­ca­łaś, a nie po­win­naś! Ono na­leży do mnie tak samo jak do cie­bie, a nie da­łaś mi nic po­wie­dzieć.

‒ My­śla­łam, że to usta­li­ły­śmy.

‒ Nie, to ty to usta­li­łaś, bo nie mogę sprze­dać swo­jej po­łowy bez cie­bie. A więc pro­szę bar­dzo, rób wszystko po swo­jemu. Ale ja nie dam się uwią­zać do tego głu­piego ran­cza na resztę ży­cia. Ja też mam swoje plany i ma­rze­nia, wiesz?

Jakby Emer­son kie­dy­kol­wiek wy­ka­zy­wała wielką ini­cja­tywę.

‒ Na przy­kład ja­kie?

‒ Nie wiem, na przy­kład otwar­cie wła­snej ka­wiarni, pie­karni albo pój­ście na stu­dia, po­dróże.

Char­lotte po­krę­ciła głową.

‒ To mia­sto ma już pie­kar­nię, nie cier­pia­łaś szkoły i nie masz kasy na po­dróże.

‒ Ale mia­ła­bym, gdy­by­śmy sprze­dały ran­czo. Uwiel­biam piec i przy­rzą­dzać je­dze­nie. Może mo­gła­bym pójść do szkoły ku­li­nar­nej.

To do­piero za­sko­cze­nie. Char­lotte za­mru­gała. Prze­cież w pod­sta­wówce Em­mie chciała być ba­le­riną, a w li­ceum ry­sow­niczką por­tre­tów pa­mię­cio­wych, astro­nautką i za­wo­dową ko­szy­karką.

‒ Je­steś świetną ku­charką. Na pewno wró­cimy do te­matu. Ale czy te­raz mo­żemy się sku­pić na ran­czu? Jest za dużo pracy dla jed­nej osoby.

‒ Nie chcę pra­co­wać ze zwie­rzę­tami od świtu do nocy. Na­wet nie za­ra­biamy na tym go­dzi­wych pie­nię­dzy. Mama nie umiała roz­krę­cić in­te­resu.

Ow­szem, to praca taty, który był kie­rowcą cię­ża­rówki, po­zwa­lała utrzy­mać to miej­sce. A po roz­wo­dzie mama le­dwo wią­zała ko­niec z koń­cem. Tata wy­pro­wa­dził się do Ashe­ville. Emer­son zo­stała w Ri­ver­bend, bo do­piero co za­częła li­ceum, a tata czę­sto jeź­dził w trasy.

‒ Po­ra­dzimy so­bie ‒ po­wie­działa Char­lotte. ‒ Jak my­ślisz, po co ro­bimy to wszystko? Staj­nię, dzień otwarty, roz­wój?

Emer­son za­śmiała się cierpko.

‒ O tak, po­roz­ma­wiajmy o stajni… I o osiem­dzie­się­ciu ty­sią­cach do­la­rów z fun­du­szu eme­ry­tal­nego mamy, które wy­ko­rzy­stu­jesz na jej bu­dowę. Mo­gły­śmy nimi spła­cić po­życzkę i wy­sta­wić zie­mię na…

‒ Nie mia­łam po­ję­cia, że tak bar­dzo za­le­żało ci…

‒ Bo nie po­zwo­li­łaś mi nic po­wie­dzieć. To, że je­steś star­sza, nie ozna­cza, że wszystko wiesz.

‒ Py­ta­łam cię, co o tym my­ślisz. W sa­lo­nie, tam­tego wie­czoru, kiedy do­sta­ły­śmy czek z fun­du­szu eme­ry­tal­nego.

‒ Tak, py­ta­łaś. I po­wie­dzia­łam ci, że nie wy­obra­żam so­bie sie­bie na ran­czu na dłuż­szą metę.

‒ My­śla­łam, że cho­dziło ci… nie wiem, o dzie­sięć lat, czy coś. Czemu nie mó­wi­łaś wcze­śniej?

Emer­son wy­wró­ciła oczami.

‒ Bo byś na mnie na­sko­czyła, jak za­wsze.

‒ Wcale tak nie ro­bię.

‒ Wła­śnie te­raz to ro­bisz!

‒ To nie fair. Plan roz­woju już jest w trak­cie wdra­ża­nia. Już za późno, żeby go za­trzy­mać. To przy­nie­sie wię­cej pie­nię­dzy, zo­ba­czysz. Kiedy zgar­niesz po­łowę zy­sków, już nie bę­dziesz na­rze­kać.

Emer­son po­słała jej zimne spoj­rze­nie.

‒ Mu­szę iść. ‒ Ru­szyła w stronę scho­dów.

‒ Emer­son, nie od­chodź tak.

Od­wró­ciła się i prych­nęła.

‒ Wszystko okej, Char­lotte. Spa­kuję torbę i po­jadę do April. Na pewno coś wy­my­ślisz. Jak za­wsze.

Char­lotte za­ci­snęła zęby.

‒ Mo­żesz cho­ciaż wy­czy­ścić zbior­nik na wodę, za­nim wy­je­dziesz? Mu­szę być o szes­na­stej w pracy.

‒ Sorry, nie dam rady. Wpa­dłam tylko po swoje rze­czy. ‒ Wy­szła z po­koju i wbie­gła po scho­dach.

Char­lotte chwy­ciła pu­stą szklankę Emer­son i scho­wała do zmy­warki. Nie mo­gła uwie­rzyć, że sio­stra wy­jeż­dża i daje jej znać w ostat­niej chwili. Choć to nie Emer­son dźwi­gała na bar­kach brze­mię ran­cza i koni. Nie żeby to było brze­mię. Char­lotte ko­chała je po­nad wszystko.

Za­częło się od opo­wie­ści babci o po­cząt­kach ran­cza, o po­świę­ce­niach, ja­kich wy­ma­gało od dziad­ków, któ­rzy po jego za­ło­że­niu le­dwo byli w sta­nie się utrzy­mać. O tym, jak dzia­dek wy­ko­rzy­stał wszyst­kie środki ze spadku, by za­cząć ho­dowlę koni. Tak bar­dzo ko­chali ży­cie na ran­czu, że ja­koś wy­trzy­mali do czasu, aż za­częło przy­no­sić praw­dziwe do­chody. Młode, chętne przy­gód serce Char­lotte uwiel­biało te hi­sto­rie.

Ale kiedy ran­czo prze­jęła jej mama, go­spo­darka pod­upa­dła i trudno było utrzy­mać ho­dowlę. Mama pod­jęła trudną de­cy­zję, by za­miast tego otwo­rzyć pen­sjo­nat dla koni, i przy­jęła peł­no­eta­tową po­sadę w banku, żeby utrzy­mać stajnię. Dzięki jej wy­sił­kom ran­czo prze­trwało, ale nie było już sa­mo­wy­star­czalne.

Być może mama czuła, że ran­czo wy­myka jej się z rąk, kiedy dwa ty­go­dnie przed śmier­cią wy­cią­gnęła z Char­lotte tamtą obiet­nicę.

Sie­działa wtedy w pro­wi­zo­rycz­nym biu­rze w stajni i zaj­mo­wała się ra­chun­kami, gdy Char­lotte do niej zaj­rzała.

‒ Mu­szę po­je­chać do sklepu z karmą. Po­trze­bu­jemy cze­goś oprócz glu­ko­za­miny?

‒ Chyba nie. ‒ Mama nie pod­nio­sła wzroku znad pracy. Miała ścią­gnięte brwi i zmarsz­czone czoło.

Char­lotte odło­żyła ło­patę i we­szła do po­koju.

‒ Coś jest nie tak?

Mama od­chy­liła się na krze­śle, wo­dząc wzro­kiem po ra­chun­kach roz­ło­żo­nych na biurku. Wes­tchnęła ciężko.

‒ Po­peł­ni­łam błąd.

‒ Jak to?

Po­krę­ciła głową.

‒ Nie po­win­nam była otwie­rać pen­sjo­natu dla koni. Ho­dowla była do­bra… Po pro­stu prze­cho­dziła trudne chwile z po­wodu za­ła­ma­nia go­spo­darki. Gdy­bym to prze­cze­kała…

‒ Nie mo­głaś prze­wi­dzieć, co się sta­nie. Moż­liwe, że firma zu­peł­nie by zban­kru­to­wała.

‒ Mar­twię się o jej przy­szłość.

‒ Bę­dzie do­brze, mamo.

‒ Mu­simy wpro­wa­dzić pewne zmiany, ale to kosz­tuje, a my nie mamy pie­nię­dzy. Sta­rzeję się i nie chcę zo­sta­wiać was, dziew­czyny, w tej sy­tu­acji. O ile w ogóle nie zruj­nuję ran­cza. Twoi dziad­ko­wie tak ciężko pra­co­wali, żeby je zbu­do­wać.

Char­lotte zła­pała mamę za rękę.

‒ Nie po­zwo­limy, żeby to się stało, mamo. Prze­myślmy to.

‒ My­ślę nad tym od mie­sięcy. Za­raz osza­leję.

‒ No to ja coś wy­my­ślę. ‒ Ści­snęła dłoń mamy. ‒ Wszystko bę­dzie do­brze, obie­cuję. Nie po­zwolę, żeby to ran­czo upa­dło.

Char­lotte mó­wiła wtedy z głębi serca, ale od czasu śmierci mamy z tru­dem wią­zała ko­niec z koń­cem. Nie za­ra­biała tyle, co mama w banku. In­we­sty­cja w roz­wój firmy była ostat­nim wy­sił­kiem, by raz jesz­cze po­sta­wić in­te­res na nogi. Ina­czej Char­lotte nie wi­działa moż­li­wo­ści utrzy­ma­nia tego miej­sca.

Sio­stra zbie­gła gło­śno ze scho­dów.

‒ Do zo­ba­cze­nia, pew­nie w środę.

‒ W środę?!

Emer­son zgro­miła ją wzro­kiem.

Char­lotte wes­tchnęła.

‒ Niech bę­dzie. Jedź ostroż­nie. Po­zdrów April! ‒ za­wo­łała, tuż za­nim trza­snęły drzwi z mo­ski­tierą.

Szkoda, że nie miały moż­li­wo­ści wszyst­kiego prze­ga­dać, ale Char­lotte i tak nie była te­raz w na­stroju. Cał­kiem moż­liwe, że po­wie­dzia­łaby coś, czego póź­niej by ża­ło­wała.

Nie kłó­ciły się tak, od­kąd były na­sto­lat­kami. Emer­son skar­żyła się wtedy, że Char­lotte się rzą­dzi, a Char­lotte upie­rała się, że Emer­son za­wsze się upie­cze ‒ co było prawdą. Wszyst­kie za­sady, które wo­bec Char­lotte były uzna­wane za że­la­zne, dla Emer­son pod­le­gały ne­go­cja­cjom.

W ta­kie dni jak ten ża­ło­wała, że mama już nie żyje. Tata zresztą też. Emer­son była za­gu­biona, od­kąd ode­szli. Nie cho­dziła już do ko­ścioła, nie od­wie­dzała cmen­ta­rzy i nie miała żad­nego celu w ży­ciu. Char­lotte okrop­nie tę­sk­niła za oboj­giem ro­dzi­ców. Od za­wsze wie­działa, że Pa­trick Simp­son nie był jej bio­lo­gicz­nym oj­cem. Ale pra­wie nic nie pa­mię­tała z cza­sów, za­nim po­ja­wił się w jej ży­ciu ze swoją małą có­reczką, gdy Char­lotte miała sie­dem lat. Em­mie, którą nie­dawno po­rzu­ciła matka, przy­lgnęła do niej jak rzep. Char­lotte z ra­do­ścią wzięła na sie­bie rolę star­szej sio­stry.

A po­sia­da­nie ojca było czymś no­wym, co bar­dzo jej się po­do­bało. La­tem cza­sem za­bie­rał ją ze sobą w trasę cię­ża­rówką. Uwiel­biała jeź­dzić wiel­kim po­jaz­dem i słu­chać, jak tata roz­ma­wia przez CB-ra­dio. Cza­sami po­zwa­lał jej też mó­wić. Na­uczyła się slangu, a tata śmiał się z dumą, kiedy tak roz­ma­wiała z in­nymi kie­row­cami. Była za­chwy­cona tym ta­jem­nym ję­zy­kiem. Ale naj­bar­dziej ko­chała to, że na­wet w sa­mym środku nocy mo­gła się­gnąć do tej pustki, a ktoś za­wsze jej od­po­wia­dał. W ja­kiś spo­sób pod­no­siło ją to na du­chu.

Miała tylko kilka wspo­mnień z cza­sów przed mał­żeń­stwem swo­ich ro­dzi­ców. Jedno z nich było w stajni, tuż po tym, jak uko­chana klacz mamy, Luna, się oźre­biła.

‒ Gdzie jest ta­tuś źre­baka? ‒ spy­tała Char­lotte, ob­ser­wu­jąc, jak Luna czy­ści swoje młode, sto­jące na ugi­na­ją­cych się nóż­kach, a zna­jomy za­pach słomy i koni wy­peł­niał po­wie­trze.

Mama przy­kuc­nęła obok niej.

‒ To klaczka, skar­bie, pa­mię­tasz? Źre­bak, który jest sa­miczką, to klaczka.

‒ Gdzie jest tata klaczki? Czy ona jest taka jak ja?

Mama po­pa­trzyła na nią zie­lo­nymi oczami.

‒ Co masz na my­śli?

‒ Ona nie ma taty?

Mama długo mil­czała. Char­lotte są­dziła, że nie usły­szała.

‒ Mamo, czy ona nie ma…?

‒ Ma tatę. To Ro­gue, ten ogier, który był u nas ze­szłej je­sieni, pa­mię­tasz?

Czarny ogier czy­stej krwi był jed­nym z naj­pięk­niej­szych koni, ja­kie Char­lotte kie­dy­kol­wiek wi­działa – miał lśniącą sierść i bujną grzywę. Był wy­soki i po­tężny i Char­lotte nie wolno było się do niego zbli­żać.

Mama od­wró­ciła Char­lotte ku so­bie i po­gła­dziła ją po po­liczku.

‒ Ty też masz tatę, ko­cha­nie. Ale on nie może z nami być.

Char­lotte po­my­ślała o du­żym, sil­nym ko­niu.

‒ Jak Ro­gue?

Oczy mamy za­błysz­czały i po­ki­wała głową.

‒ Tak, skar­bie. Jak Ro­gue.

Gdzieś miała sil­nego, po­tęż­nego tatę, który nie mógł z nią być. To jej wy­star­czyło. Może jej praw­dziwy tata był su­per­bo­ha­te­rem.

Póź­niej po­wró­ciła do sprawy swo­jego bio­lo­gicz­nego ojca w cza­sach pod­sta­wówki. Ale mama za­wsze od­po­wia­dała wy­mi­ja­jąco i szybko zmie­niała te­mat. Kiedy Char­lotte była w pią­tej kla­sie, wie­działa już, że su­per­bo­ha­te­ro­wie nie ist­nieją. Ale może był agen­tem FBI albo astro­nautą, albo ko­man­do­sem ma­ry­narki wo­jen­nej. Oni też mieli tajne mi­sje. Jego praca była ważna i nie mógł mieć nor­mal­nego ży­cia ro­dzin­nego jak inni oj­co­wie.

A po­tem, w szó­stej kla­sie, na­stęp­nego ranka po za­ba­wie, na któ­rej uczest­ni­czyła w tańcu oj­ców z cór­kami, za­stała mamę samą w kuchni. Przy­wi­tały się i roz­ma­wiały o tańcu, a Char­lotte w tym cza­sie na­le­wała so­bie mleka do mi­ski jabł­ko­wych płat­ków śnia­da­nio­wych. Pa­mię­tała, jak wspa­niale ba­wiła się po­przed­niego dnia z tatą, ale kiedy wie­czór się skoń­czył, py­ta­nie, które du­siła w so­bie od lat, wy­pły­nęło na po­wierzch­nię.

Usia­dła za sto­łem na­prze­ciwko mamy i wzięła głę­boki wdech dla od­wagi.

‒ Mamo… kto jest moim praw­dzi­wym oj­cem?

Łyżka mamy za­trzy­mała się w po­ło­wie drogi do celu. Ko­bieta za­mru­gała.

‒ Pa­trick jest twoim oj­cem, Char­lotte. Je­dy­nym, który się li­czy.

Ale ona była już dość duża, żeby in­te­re­so­wać się tym, skąd po­cho­dziła. I dość duża, żeby za­sta­na­wiać się, dla­czego oj­ciec nie może z nią być. Jej klasa ro­biła w ze­szłym se­me­strze drzewa ge­ne­alo­giczne i miała po­czu­cie, że po­łowa jej pracy to kłam­stwo.

‒ Wiesz, o co mi cho­dzi. Czy nie mam prawa wie­dzieć, kto jest moim praw­dzi­wym oj­cem?

Wła­śnie wtedy w drzwiach po­ja­wił się tata. Sta­nął jak wryty. Ką­ciki jego oczu opa­dły. Roz­dzia­wił usta. Na­gle wy­dał się jej o dzie­sięć lat star­szy niż wczo­raj wie­czo­rem, kiedy śmiał się i krę­cił nią w kółko na par­kie­cie.

Po szyi Char­lotte wspiął się ru­mie­niec. Za­wład­nęło nią po­czu­cie wstydu, na­gle po­czuła się ośli­zgła i pa­skudna.

Mama znowu zmie­niła te­mat, ale Char­lotte nie mo­gła za­po­mnieć bólu wy­ma­lo­wa­nego na twa­rzy taty. Mę­czyło ją to przez wiele ty­go­dni i nie wie­działa, jak to na­pra­wić. On ni­gdy wię­cej nie pod­jął tej kwe­stii, więc ona też.

Wkrótce wszystko wró­ciło do normy i cho­ciaż Char­lotte na­dal była cie­kawa, kto jest jej bio­lo­gicz­nym oj­cem, już ni­gdy wię­cej nie za­ry­zy­ko­wała i nie py­tała o to, by znowu nie skrzyw­dzić taty.