Jabłoniowe Wzgórze - Denise Hunter - ebook + książka

Jabłoniowe Wzgórze ebook

Denise Hunter

4,6

Opis

Małżeństwo Laurel i Gavina rozbił nieszczęśliwy wypadek. Od kilku lat każde żyje swoim życiem i robi karierę. Są zadowoleni… lecz niekoniecznie spełnieni.

Kiedy w wyniku tragedii lotniczej giną ich przyjaciele, byli małżonkowie postanawiają zapewnić tymczasową opiekę ich córce. Podczas gdy ważą się dalsze losy dziewczynki, Laurel i Gavin wprowadzają się do jej domu, by zadbać o nią i należący do jej rodziny jabłoniowy sad.

Wspólna opieka nad Emmą i praca przy zbiorach budzą w obojgu wspomnienia, a dawny żar rozpala się na nowo. Ale czy ziarenko miłości zdoła znów wykiełkować? A może niesłabnący żal stłumi uczucia, nim zdążą się rozwinąć?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 373

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (87 ocen)
56
23
8
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewabed13

Nie oderwiesz się od lektury

ładna
00
NikaSztangierska

Nie oderwiesz się od lektury

Lekka, przyjemna, w sam raz na odstresowanie. Polecam.
00
alabomba

Nie oderwiesz się od lektury

Fajne
00
pyzulka_89

Nie oderwiesz się od lektury

piękna historia, dająca nadzieję i pocieszenie
00
Weronika8608

Nie oderwiesz się od lektury

ładna historia
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: 
Ha­rvest Moon
Au­tor: 
De­nise Hun­ter
Tłu­ma­cze­nie z ję­zyka an­giel­skiego: 
Jo­anna Ole­jar­czyk
Re­dak­cja:
Do­mi­nika Wilk
Ko­rekta: 
Na­ta­lia Chro­bak-Le­cho­szest
Skład i opra­co­wa­nie gra­ficzne:
Anna Bro­dziak
Pro­jekt okładki: © Fa­ce­out Stu­dio, Tim Green, © Tho­mas Nel­son, Har­per­Col­lins 
Chri­stian Pu­bli­shing Inc.
Zdję­cie na okładce: © Shut­ter­stock, © iStock
Wek­tory: lu­kas­dedi, fre­epik / Fre­epik.com
ISBN  978-83-66977-68-6
© 2022 by De­nise Hun­ter by Tho­mas Nel­son, Har­per­Col­lins Chri­stian Pu­bli­shing Inc.
© 2023 for the Po­lish edi­tion by Dre­ams Wy­daw­nic­two
Dre­ams Wy­daw­nic­two Li­dia Miś-No­wak
ul. Unii Lu­bel­skiej 6A, 35-016 Rze­szów
www.dre­am­swy­daw­nic­two.pl
Rze­szów 2023, wy­da­nie I
Druk: Dru­kar­nia Skle­niarz
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana,
prze­cho­wy­wana jako źró­dło da­nych, prze­ka­zy­wana w ja­kiej­kol­wiek me­cha­nicz­nej,
elek­tro­nicz­nej lub in­nej for­mie za­pisu bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.

Roz­dział pierw­szy

To nie był je­den z tych dni, w które może wy­da­rzyć się coś złego: wrze­śniowy wie­trzyk, błę­kitne niebo roz­cią­ga­jące się nad ko­ro­nami drzew, po­wie­trze gę­ste od za­pa­chu so­sen i ziemi. Ide­alna so­bota.

Ga­vin Ro­bin­son do­tarł na szczyt Roan Mo­un­tain tuż po po­łu­dniu, zjadł ka­napkę i te­raz wra­cał szla­kiem na dół. Po kilku mie­sią­cach roz­krę­ca­nia firmy Ro­bin­son Con­struc­tion w końcu miał wolny week­end. Słońce za­szło już za górę, a wie­czór szybko się zbli­żał. Na­gle w kie­szeni Ga­vina za­bu­czał te­le­fon. To cud, że miał za­sięg tak da­leko od cy­wi­li­za­cji.

Wy­jął ko­mórkę. Na ekra­nie wy­świe­tliła się twarz brata. Ga­vin sta­nął i otarł pot ze skroni.

‒ Cześć, Coop. Co tam?

‒ Gdzie je­steś?

Spięty ton Co­opera go za­nie­po­koił. Może ich oj­czym miał ko­lejny za­wał serca?

‒ Wra­cam z Roan. Co się stało?

‒ Do­sta­li­śmy ja­kiś czas temu we­zwa­nie. Ktoś zgło­sił, że wi­dział mały, spa­da­jący sa­mo­lot. Ko­lejny te­le­fon po­twier­dził, że do­szło do wy­padku na po­łu­dnie od Mar­shall. Ga­vin… To był żółty sa­mo­lot.

Od­dech uwiązł mu w płu­cach. Mike, jego naj­lep­szy przy­ja­ciel, był dum­nym wła­ści­cie­lem ces­sny sky­hawk ‒ je­dy­nego żół­tego sa­mo­lotu sta­cjo­nu­ją­cego na lo­kal­nym lot­ni­sku. Czyżby Mike za­brał dzi­siaj Mal­lory i Emmę na wy­cieczkę? Wy­obra­ził so­bie młodą ro­dzinę, którą wi­dział w ze­szły week­end, pra­cu­jącą w swoim sa­dzie ja­bło­nio­wym. Mal­lory przy­trzy­my­wała wtedy dra­binę, na któ­rej stał Mike, a dwu­let­nia Emma drep­tała boso po po­ro­śnię­tym trawą te­re­nie i go­niła mo­tyle.

Pro­szę, Boże. Oby nic im się nie stało.

‒ Mike jest do­brym pi­lo­tem ‒ stwier­dził Ga­vin.

‒ Wiem.

Ga­vin usły­szał to, czego brat nie po­wie­dział: mnó­stwo rze­czy mo­gło pójść nie tak, po­mimo pro­fe­sjo­na­li­zmu pi­lota.

‒ Długo nie mo­głem się do cie­bie do­dzwo­nić. Już pra­wie do­tar­łem na miej­sce wy­padku. Me­dycy przy­je­chali kilka mi­nut temu. Mu­szę koń­czyć. Wkrótce będę znał szcze­góły. Za­dzwo­nię do cie­bie, gdy cze­goś się do­wiem.

Ga­vin się roz­łą­czył, zwięk­szył gło­śność dzwonka i ru­szył przed sie­bie śpiesz­nym kro­kiem. Jak do­brze, że jego brat jest sze­ry­fem ‒ szybko prze­każe mu wie­ści.

Miał okropne prze­czu­cie, że roz­bity sa­mo­lot jed­nak na­le­żał do Mike’a. Po­zo­sta­wało tylko jedno py­ta­nie: czy wy­pa­dek dało się prze­żyć?

Nie chciał wie­rzyć, że mo­gło być ina­czej. Za­miast tego, idąc szla­kiem, two­rzył w gło­wie plan. Po­je­dzie do szpi­tala Mis­sion, do któ­rego Clay­to­no­wie zo­staną prze­wie­zieni. Sko­rzy­sta z te­le­fonu Mike’a, żeby za­dzwo­nić do jego ro­dzi­ców, i prze­każe im złą wia­do­mość. Je­dyną ży­jącą krewną Mal­lory była jej mama, ale nie utrzy­my­wały ze sobą kon­taktu.

Emma. Przy­po­mniał so­bie pod­ska­ku­jące blond loczki dziew­czynki, kiedy ba­wiła się z nim w cho­wa­nego w sa­dzie w ze­szłym ty­go­dniu. „Ga­bin, dzie je­steś?”

Jego zdra­dziecki umysł wy­two­rzył ob­raz jej ma­leń­kiego ciałka wy­cią­gnię­tego na fo­telu sa­mo­lotu: nie­przy­tom­nego, bla­dego, z krwią ciek­nącą z głowy.

Nie. Nie mógł so­bie po­zwo­lić na te my­śli. Mu­siał mieć po­zy­tywne na­sta­wie­nie.

Chwilę póź­niej zer­k­nął na ze­ga­rek. Wy­da­wało mu się, że od te­le­fonu Co­opera mi­nęło kilka go­dzin. Miał do­bre tempo. Już pra­wie do­tarł do sa­mo­chodu, ale szpi­tal znaj­do­wał się pra­wie go­dzinę jazdy stąd.

Od­mó­wił jesz­cze jedną mo­dli­twę za Clay­to­nów, ze ści­śnię­tym gar­dłem bła­ga­jąc Boga o zli­to­wa­nie.

Jego te­le­fon za­pisz­czał, za­głu­sza­jąc od­głosy na­tury.

Co­oper. Ode­brał po­łą­cze­nie.

‒ Po­wiedz mi, że masz do­bre wia­do­mo­ści.

Na­stała chwila ci­szy.

‒ Przy­kro mi, bra­cie. Mike nie prze­żył.

Serce Ga­vina ści­snęło się w piersi. Stopy same się za­trzy­mały. Z tru­dem ła­pał od­dech.

Mike.

‒ Mal­lory jest trans­por­to­wana przez he­li­kop­ter do szpi­tala Mis­sion. Ale nie wy­gląda to do­brze, Ga­vin. Uwa­żają, że jej ob­ra­że­nia za­gra­żają ży­ciu.

Boże, pro­szę… Nie.

Z tru­dem umiał to wszystko przy­jąć do wia­do­mo­ści. Jego naj­lep­szy przy­ja­ciel… Nie żyje. Ot tak. A Mal­lory le­d­wie trzyma się przy ży­ciu.

‒ Emma?

‒ Nie było jej na po­kła­dzie. Bogu niech będą dzięki. Sa­mo­lot jest… To cud, że Mal­lory prze­żyła ka­ta­strofę, stary.

Ga­vin przy­ci­snął spód dłoni do po­wieki, my­śląc o Em­mie. Jej oj­ciec zgi­nął, a ży­cie matki wi­siało na wło­sku.

Prze­łknął ślinę przez gulę w gar­dle i zmu­sił się, by iść na­przód.

‒ Już pra­wie do­tar­łem do auta. Po­jadę od razu do szpi­tala.

‒ Cze­kaj. Wiesz, gdzie jest Emma?

‒ Chyba w domu z opie­kunką. Cza­sem pro­szą o po­moc córkę Bau­erów.

‒ Do­cho­dzi siódma i opie­kunka bę­dzie mu­siała iść do domu. Może po­je­dziesz tam i ją zmie­nisz?

‒ Mal­lory nie po­winna być sama w szpi­talu. Mike by tego nie chciał.

‒ Ona wo­la­łaby ra­czej to­wa­rzy­stwo Lau­rel, nie?

Lau­rel. Oczy­wi­ście. Jego była żona bę­dzie chciała być przy naj­lep­szej przy­ja­ciółce.

‒ Nie umiem trzeźwo my­śleć. Za­dzwo­nię do niej. Mam jesz­cze jej nu­mer, chyba że go zmie­niła. ‒ Albo mnie za­bloko­wała. Nie roz­ma­wiał z nią od czasu ostat­niej roz­prawy roz­wo­do­wej trzy lata temu.

‒ Ja­sne, ale może le­piej to ja do niej za­dzwo­nię.

‒ No tak. Pew­nie.

Nie roz­stali się w przy­jaźni. Po­czuł, jak po­wra­cają cały żal i roz­pacz spo­wo­do­wane ostat­nim ro­kiem ich mał­żeń­stwa, ale udało mu się je stłu­mić.

‒ Po­cze­kaj chwilę, po­dam ci nu­mer.

Włą­czył gło­śnik, od­szu­kał nu­mer Lau­rel i prze­dyk­to­wał go Co­ope­rowi. Ja­koś ni­gdy nie ze­brał się w so­bie, żeby go usu­nąć.

‒ Za­raz do niej za­dzwo­nię ‒ po­wie­dział Co­oper.

‒ Dzięki, bra­cie. Dasz mi znać, czy udało ci się z nią skon­tak­to­wać?

‒ Pew­nie.

Ga­vin się roz­łą­czył i od razu po­my­ślał o Lau­rel, która wkrótce otrzyma te same kosz­marne wie­ści. Jego szkolna mi­łość przy­jaź­niła się z Mal­lory od pod­sta­wówki. Kiedy Mal­lory już w do­ro­słym ży­ciu za­częła się spo­ty­kać z Mi­kiem, on i Ga­vin na­tych­miast zna­leźli wspólny ję­zyk. Obie pary były ze sobą mocno za­przy­jaź­nione.

Cho­ciaż Lau­rel i Ga­vin prze­pro­wa­dzili się do Ashe­ville, na­dal utrzy­my­wali bli­skie kon­takty z Clay­to­nami ‒ wi­dy­wali się na ko­la­cjach i or­ga­ni­zo­wali wspólne week­en­dowe wy­pady w góry.

Roz­wód oczy­wi­ście po­ło­żył kres temu wszyst­kiemu. Jed­nak ja­kimś cu­dem, wbrew wszel­kim prze­ciw­no­ściom, Mike i Mal­lory pod­trzy­my­wali swoją przy­jaźń z każ­dym z nich osobno. A na­wet je­śli jej cię­żar nad­wy­rę­żył ich re­la­cję, Ga­vin tego nie za­uwa­żył.

To wy­jąt­kowi lu­dzie.

Przedarł się przez las i wy­szedł na żwi­rowy par­king, na któ­rym zo­sta­wił swo­jego de­nali. Wy­jął klu­czyki z kie­szeni i po­pę­dził w stronę sa­mo­chodu.

Wła­śnie po­my­ślał o swo­ich przy­ja­cio­łach w cza­sie te­raź­niej­szym… A prze­cież Mike zgi­nął.

Od­szedł.

To było nie­re­alne. A jed­nak w tej chwili Ga­vin je­chał do ich domu, żeby za­opie­ko­wać się małą dziew­czynką, która wła­śnie stra­ciła ojca.

Lau­rel Ro­bin­son była tak bli­ska otrzy­ma­nia sta­no­wi­ska ma­rzeń ‒ a co naj­lep­sze, przy­ja­ciele i współ­pra­cow­nicy jej ki­bi­co­wali.

Ruby, po­nad pięć­dzie­się­cio­let­nia kie­row­niczka re­stau­ra­cji Di­ning Room, unio­sła kie­li­szek.

‒ Za nową me­ne­dżerkę Wal­led Gar­den.

‒ I nie za­po­mi­najmy: naj­młod­szą w hi­sto­rii Bilt­more Es­tate ‒ do­dała Kayla.

Ruby pu­ściła oko do Lau­rel, a jej nie­bie­ski cień do po­wiek za­błysz­czał w świe­tle ży­ran­dola.

‒ I pierw­szą ko­bietę na tym sta­no­wi­sku.

‒ Tak jest!

Nie­zdolna stłu­mić skrom­nego uśmie­chu, Lau­rel stuk­nęła się z nimi kie­lisz­kami, a dzwo­niący dźwięk zlał się z ka­ko­fo­nią pa­nu­jącą w ba­rze Char­lotte Street Grill&Pub.

‒ Piękny to­ast, dziew­czyny, ale nie uprze­dzajmy fak­tów.

Ruby zbyła jej ostroż­ność mach­nię­ciem ręki.

‒ Pro­szę cię. Ed­ding­ton od­cho­dzi na eme­ry­turę tuż po No­wym Roku. Kogo in­nego mo­gliby wy­brać, je­śli nie jego asy­stentkę?

‒ Za­wsze mogą za­trud­nić ko­goś no­wego.

Kayla za­ło­żyła krót­kie, brą­zowe włosy za ucho.

‒ Po co mie­liby to ro­bić, skoro mają u sie­bie naj­lep­szą spe­cja­listkę ogrod­nic­twa w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej?

‒ Ko­goś, kto przez całą swoją za­wo­dową ka­rierę ha­ro­wał dla nich jak wół!

‒ Do­ce­niam wasz en­tu­zjazm. Se­rio. Ale sta­ram się trzy­mać swoje ocze­ki­wa­nia na wo­dzy. ‒ Zer­k­nęła na Kaylę. ‒ Pa­mię­tasz, co było ze staj­niami.

‒ Za­częli szu­kać ko­goś z ze­wnątrz tylko dla­tego, że Lu­dwig nie po­le­cał Russo ‒ od­parła ko­le­żanka. ‒ Nic dziw­nego, że za­trud­nili ko­goś ob­cego. Ale Ed­ding­ton cię uwiel­bia. Szko­lił cię na to sta­no­wi­sko i wy­sta­wił ci re­ko­men­da­cję.

Lau­rel miała na­dzieję i mo­dliła się, by ko­le­żanki się nie my­liły. Sta­no­wi­sko me­ne­dżera Wal­led Gar­den było dość sta­bilną po­zy­cją ‒ Ri­chard Ed­ding­ton pia­sto­wał ją przez po­nad dwa­dzie­ścia lat. To mo­gła być jej je­dyna szansa. Bo gdzie in­dziej mo­głaby pójść? Bilt­more Gar­den było speł­nie­niem ma­rzeń każ­dego ogrod­nika. Za­ko­chała się w tej cu­dow­nej po­sia­dło­ści, od­kąd pierw­szy raz po­je­chała tam na wy­cieczkę w siód­mej kla­sie. Zdo­by­cie pracy tu­taj tuż po uzy­ska­niu dy­plomu było jak wielka wy­grana. Po­woli pięła się po szcze­blach ka­riery, a te­raz miało się speł­nić jej ko­lejne ma­rze­nie ‒ a wraz z nim miała do­stać wy­płatę, która za­pewni jej tak po­trzebne po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa.

Przy­szedł kel­ner i przy­jął za­mó­wie­nia, a kiedy od­cho­dził, w kie­szeni Lau­rel za­bu­czał te­le­fon. Pew­nie mama. Zwy­kle dzwo­niła w so­bot­nie wie­czory, żeby się upew­nić, czy Lau­rel nie pra­cuje.

Spoj­rzała na ekran i zmarsz­czyła brwi na wi­dok nie­zna­nego nu­meru, roz­po­czy­na­ją­cego się od kie­run­ko­wego z jej ro­dzin­nego mia­steczka.

Po­czuła, jak w żo­łądku osiada jej ka­mień. Czy coś się stało jej ma­mie? Oj­czy­mowi?

‒ Mu­szę ode­brać ‒ oznaj­miła, po czym skie­ro­wała się do drzwi, żeby po­roz­ma­wiać na ze­wnątrz, gdzie było re­la­tyw­nie ci­cho. Po dro­dze ode­brała po­łą­cze­nie.

‒ Lau­rel? ‒ spy­tał mę­ski głos.

W re­stau­ra­cji było bar­dzo gło­śno.

‒ Tak?

Po­wie­dział coś jesz­cze, ale czyjś gromki śmiech za­głu­szył jego słowa.

Lau­rel pchnęła drzwi i mi­nęła grupę lu­dzi wcho­dzą­cych do środka. Kiedy drzwi się za­mknęły, po­ziom ha­łasu znacz­nie się ob­ni­żył.

‒ Prze­pra­szam, nie sły­sza­łam pana. Pro­szę mó­wić.

‒ Mówi Co­oper Ro­bin­son. Nie­stety mam złe wie­ści. Nie­da­leko Mar­shall do­szło dziś po po­łu­dniu do wy­padku sa­mo­lotu i zo­sta­łem do niego we­zwany. To był sa­mo­lot Mike’a Clay­tona, Lau­rel. Bar­dzo mi przy­kro, ale on zgi­nął na miej­scu.

Nie­spo­dzie­wa­nie po­czuła ukłu­cie zimna, które roz­lało się na ze­wnątrz i spły­nęło po niej aż po czubki pal­ców, wpra­wia­jąc je w odrę­twie­nie. Mike nie żyje? Nie, to nie­moż­liwe.

‒ Mal­lory była z nim. Prze­żyła ka­ta­strofę, ale jest w bar­dzo złym sta­nie. Wła­śnie wiozą ją do szpi­tala Mis­sion.

Lau­rel otwo­rzyła usta, ale nie wy­do­był się z nich ża­den dźwięk. Czy to się działo na­prawdę? Jak to moż­liwe? Nie da­lej jak w środę roz­ma­wiała z Mi­kiem i Mal­lory przez Fa­ce­Time. Byli szczę­śliwi. Byli żywi.

‒ A co z Emmą?

‒ Nie było jej w sa­mo­lo­cie. Zo­stała w domu z opie­kunką.

Mike nie żyje. Do­bry, szczo­dry Mike. Był taki cier­pliwy, kiedy jego żona spę­dzała z Lau­rel całe dnie w trak­cie roz­wodu. Mal­lory pod­trzy­my­wała ją na du­chu i po­ma­gała jej przejść przez to, co naj­gor­sze. A Mike, cho­ciaż był naj­lep­szym przy­ja­cie­lem Ga­vina i na pewno trzy­mał jego stronę, ni­gdy nie oka­zy­wał jej żad­nej urazy.

‒ Lau­rel? Sły­szysz mnie?

Sta­rała się ze­pchnąć głaz, który po­ja­wił się jej w gar­dle.

‒ Tak… Po­win­nam… Szpi­tal Mis­sion, tak po­wie­dzia­łeś?

‒ Pew­nie wła­śnie te­raz ją tam do­wieźli. Mó­wili coś o ob­ra­że­niach we­wnętrz­nych i… Będę szczery, Lau­rel: nie brzmiało to do­brze.

Do­bry Boże w nie­bie.

‒ Już tam jadę. Dzięki, że za­dzwo­ni­łeś, Co­oper.

Roz­łą­czyła się, nie­zdolna prze­tra­wić my­śli, że wła­śnie pierw­szy raz od trzech lat roz­ma­wiała z by­łym szwa­grem. Ani tej, że Mike nie żył, a Mal­lory była w kry­tycz­nym sta­nie.

Scho­wała te­le­fon do kie­szeni i wró­ciła do środka po to­rebkę. Mu­siała wziąć się w garść, bo naj­lep­sza przy­ja­ciółka po­trze­bo­wała jej te­raz bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek.

Po pew­nym cza­sie, który zda­wał się trwać całą wiecz­ność, Lau­rel za­par­ko­wała swoją hondę ci­vic na par­kingu przed bu­dyn­kiem od­działu ra­tun­ko­wego i po­pę­dziła do drzwi. Mal­lory z tego wyj­dzie. Mu­siała. Miała śliczną có­reczkę, którą trzeba wy­cho­wać.

Czy była przy­tomna? Czy wie­działa, że Mike nie żyje? Czy to Lau­rel bę­dzie mu­siała jej o tym po­wie­dzieć? Bła­gam, tylko nie to. Tych dwoje… sta­no­wiło mo­de­lowe mał­żeń­stwo.

Po­dwójne drzwi się roz­su­nęły i wy­pły­nęło z nich chłodne po­wie­trze. Lau­rel po­de­szła do lady re­je­stra­cji, przy któ­rej po­wi­tała ją po­wścią­gli­wym uśmie­chem ko­bieta w śred­nim wieku.

‒ W czym mogę po­móc?

‒ Przy­je­cha­łam do Mal­lory Clay­ton. Po­dobno przed chwilą prze­trans­por­to­wano ją z miej­sca wy­padku lot­ni­czego.

‒ Jest pani krewną?

‒ Nie, je­stem jej przy­ja­ciółką. Ona nie ma ro­dziny, oprócz męża, który zgi­nął w tej ka­ta­stro­fie. ‒ Głos za­ła­mał jej się na ostat­nim sło­wie. ‒ To moje dane kon­tak­towe po­dała do na­głych wy­pad­ków.

Twarz ko­biety zmię­kła.

‒ Za­raz zo­ba­czę, co uda mi się usta­lić. Pro­szę za­cze­kać.

Stu­kała coś na kla­wia­tu­rze, a Lau­rel cze­kała.

Mi­jały se­kundy. Mi­nuty. Czemu to tak długo trwa?

W końcu ko­bieta unio­sła wzrok znad ekranu.

‒ Jest te­raz ope­ro­wana.

A więc żyła. To do­bra wia­do­mość.

‒ Może mi pani po­wie­dzieć, co jej jest?

‒ Ktoś z od­działu bę­dzie w sta­nie pani po­móc. Po­kie­ruję pa­nią do po­cze­kalni. Po skoń­czo­nej ope­ra­cji wyj­dzie do pani le­karz i po­in­for­muje o sta­nie zdro­wia pa­cjentki.

‒ Dzię­kuję.

Lau­rel nie do­sta­wała żad­nych in­for­ma­cji. Cze­kała w po­cze­kalni z kil­koma in­nymi oso­bami, zbyt za­nie­po­ko­jona, żeby usiąść. Cho­dziła od okna do okna, mo­dląc się ca­łym ser­cem. Po raz nie wia­domo który spoj­rzała na ze­gar. Od jej przy­jazdu mi­nęła pra­wie go­dzina.

Nie miała po­ję­cia, czy ope­ra­cja po­trwa go­dzinę, czy dzie­sięć. Dla­czego nie było tu ko­goś, kto od­po­wie­działby na jej py­ta­nia? Czy nie wie­dzieli, że by­cie nie­do­in­for­mo­wa­nym i tak bez­rad­nym było istną tor­turą?

Wy­soka ko­bieta w nie­bie­skim ubra­niu me­dycz­nym we­szła do po­cze­kalni i wszyst­kie oczy spoj­rzały w jej stronę.

‒ Mal­lory Clay­ton?

Lau­rel po­de­szła do niej na drżą­cych no­gach. Nie po­do­bał jej się po­nury wy­raz twa­rzy le­karki.

‒ Czy nic jej nie bę­dzie?

‒ Dzień do­bry, je­stem dok­tor Metz. Pani jest krewną?

‒ Na­zy­wam się Lau­rel Ro­bin­son. Mal­lory nie ma krew­nych. Je­stem jej przy­ja­ciółką i osobą do kon­taktu w na­głych wy­pad­kach. Czy nic jej nie jest?

Ką­ciki oczu dok­tor Metz od­pa­dły ra­zem z ką­ci­kami jej ust.

‒ Może chodźmy gdzieś, gdzie bę­dziemy mo­gły po­roz­ma­wiać na osob­no­ści, pani Lau­rel.

Roz­dział drugi

Ga­vin nie mógł się po­wstrzy­mać. Po­szedł na pię­tro i przez ko­ry­tarz do po­koju dzie­cię­cego. Zaj­rzał do środka i zo­ba­czył Emmę, śpiącą spo­koj­nie w łó­żeczku. Na ze­wnątrz do­piero za­czy­nało się ściem­niać, ale Mike po­wie­sił tu za­ciem­nia­jące za­słony, więc po­miesz­cze­nie oświe­tlała tylko lampka nocna w kształ­cie księż­niczki.

Serce ści­snęło mu się na wi­dok słod­kiej buzi dziecka i mia­ro­wych ru­chów jej klatki pier­sio­wej. Nic jej nie bę­dzie. Kiedy Mal­lory obu­dzi się po ope­ra­cji, Ga­vin za­bie­rze do niej Emmę. Do­brze im to zrobi. Te­raz mu­siały trzy­mać się ra­zem. Ga­vin bę­dzie im po­ma­gał we wszyst­kim, czego tylko będą po­trze­bo­wać. Bę­dzie pod­trzy­my­wał w Em­mie żywe wspo­mnie­nie o ta­cie, opo­wia­da­jąc jej o nim ‒ a hi­sto­rii znał mnó­stwo.

Czu­jąc się lekko pod­bu­do­wany, za­mknął drzwi i zszedł na dół. Przy­je­chał tuż po tym, jak Chloe po­ło­żyła Emmę do łóżka. Wi­dy­wali się wcze­śniej prze­lot­nie, więc opie­kunka wie­działa, że Ga­vin jest przy­ja­cie­lem ro­dziny. Po­wie­dział jej tylko, że Clay­to­nów coś za­trzy­mało i przy­słali go, żeby ją zmie­nił. Nie chciał, by wieść o śmierci Mike’a ro­ze­szła się przed­wcze­śnie. Do­piero kiedy Chloe za­trzy­mała się w progu z nie­zręczną miną, zdał so­bie sprawę, że nie otrzy­mała za­płaty. Prze­pro­sił ją, wy­jął go­tówkę z port­fela i po­dał dziew­czy­nie.

Ga­vin ocię­żale po­ko­nał stop­nie. Jak do­brze, że Emma już spała. Po­trze­bo­wał czasu, żeby prze­tra­wić to, co się stało, za­nim bę­dzie go­tów od­po­wie­dzieć dziew­czynce, gdzie są jej ro­dzice. Była cał­kiem wy­ga­dana jak na dwu­ipół­latkę, już łą­czyła ze sobą trzy lub cztery wy­razy w zda­nia. Ale co miał jej po­wie­dzieć? Jak w ogóle mo­gła zro­zu­mieć, że jej tata od­szedł na za­wsze, skoro sam Ga­vin miał pro­blem, by to przy­swoić?

Nieco wcze­śniej, sto­jąc na pod­jeź­dzie przed do­mem przy­ja­ciół, za­dzwo­nił do mamy i prze­ka­zał jej złe wie­ści. Miała po­in­for­mo­wać resztę ro­dziny Ro­bin­so­nów i mo­dlić się o zdro­wie dla Mal­lory. Kiedy roz­ma­wiali, szok już ustą­pił i Ga­vi­nowi po­pły­nęły pierw­sze łzy.

Za­mru­gał. Jak długo stał tu­taj, u pod­nóża scho­dów i ga­pił się na sa­lon? Wszę­dzie były po­roz­rzu­cane za­bawki. Pod­szedł au­to­ma­tycz­nie do stosu kloc­ków ma­gne­tycz­nych i za­czął sprzą­tać. Sunny, na­le­żąca do Clay­to­nów suczka gol­den re­trie­vera, ob­ser­wo­wała go z ulu­bio­nego miej­sca przed ko­min­kiem, z prze­chy­loną głową i unie­sio­nymi uszami.

Już pra­wie skoń­czył od­kła­dać za­bawki na miej­sce, kiedy te­le­fon za­wi­bro­wał mu w kie­szeni. Co­oper. Ode­brał po­łą­cze­nie.

‒ Cześć, masz ja­kieś wie­ści?

‒ Wła­śnie roz­ma­wia­łem z kimś ze szpi­tala. ‒ Na­stała chwila ci­szy, zwia­stu­jąca złe wia­do­mo­ści. ‒ Przy­kro mi. Mal­lory nie prze­żyła.

Ga­vina prze­szedł dreszcz. Nogi się pod nim ugięły, więc usiadł na so­fie. To nie mo­gła być prawda. Mike i Mal­lory… nie żyli? Tak po pro­stu? Już ni­gdy ich nie zo­ba­czy?

Jego wzrok po­wę­dro­wał w górę scho­dów. Emma spała, nie­świa­doma, że jej cały świat wła­śnie roz­sy­pał się na ka­wałki.

‒ Nie prze­żyła ope­ra­cji ‒ do­dał Co­oper. ‒ Ob­ra­że­nia we­wnętrzne były zbyt roz­le­głe.

‒ To się nie może dziać na­prawdę.

‒ Wiem, Ga­vin. To okropne.

Biedna Lau­rel. Rzadko się przed kimś otwie­rała. Miała wą­skie grono bli­skich przy­ja­ciół. Tak małe, że Ga­vin nie był pe­wien, czy kto­kol­wiek jesz­cze się do niego za­li­czał.

‒ Czy Em­mie nic nie jest? ‒ spy­tał Co­oper.

‒ Śpi. ‒ Ga­vin po­ło­żył rękę na gło­wie. ‒ Co ja mam jej po­wie­dzieć, Coop? Co się z nią w ogóle sta­nie?

‒ Nie wiesz, czy mieli ja­kiś plan awa­ryjny? Te­sta­ment?

‒ Chyba… tak. Mike wspo­mi­nał coś o tym ja­kiś czas temu. ‒ Ga­vin miał być wy­ko­nawcą te­sta­mentu, o ile pa­mięć go nie my­liła. Ale to było po­nad dwa lata temu, za­nim uro­dziła się Emma.

‒ Czy jest ja­kiś krewny, który mógłby…?

‒ Ro­dzice Mike’a. Są już w po­de­szłym wieku, zo­stali ro­dzi­cami po czter­dzie­stce. Ale może przejmą opiekę. Mal­lory miała matkę, ale nie wi­dy­wały się od lat.

‒ Ro­dzeń­stwo?

‒ Oboje są je­dy­na­kami. ‒ Byli je­dy­na­kami. Ga­vin po­tarł dło­nią twarz.

‒ W ta­kim ra­zie… Miejmy na­dzieję, że wy­zna­czyli praw­nego opie­kuna.

‒ A je­śli nie? Co się sta­nie z Emmą? ‒ Po­czuł, jak w ci­szy, która na­stą­piła, na­ra­sta w nim strach.

‒ Rano trzeba bę­dzie po­wia­do­mić opiekę spo­łeczną… I Emma zo­sta­nie uznana za nie­let­nią sie­rotę, nad którą pie­czę przej­mie pań­stwo.

‒ Co?! Nie. To się nie może wy­da­rzyć. Mike i Mal­lory ni­gdy by tego nie chcieli. ‒ Kto by chciał?

‒ Oba­wiam się, że tak to działa, je­śli nie ma in­nego planu. Ro­dzina bę­dzie miała moż­li­wość zło­że­nia wnio­sku o przy­zna­nie opieki. Ale je­śli nikt się nie zgłosi, Emma trafi do pie­czy za­stęp­czej, aż znaj­dzie się dla niej ro­dzina ad­op­cyjna na stałe. Miejmy na­dzieję, że do tego nie doj­dzie. Może przej­rzysz ich do­ku­menty i coś znaj­dziesz?

‒ Za­raz się do tego we­zmę.

Ga­vin się roz­łą­czył i po­szedł do ga­bi­netu znaj­du­ją­cego się w jed­nym z po­koi w domu. W gło­wie wi­ro­wało mu od my­śli. Co, je­śli Clay­to­no­wie nie usta­no­wili opie­kuna? Co, je­śli Emma trafi do ob­cej ro­dziny? Do pie­czy za­stęp­czej, jak żona Co­opera, Ka­tie? Nie. Mike i Mal­lory na pewno mieli ja­kiś plan. Trzeba było tylko zna­leźć pa­piery.

Kwa­drans póź­niej mu­siał przy­znać, że or­ga­ni­za­cja nie była mocną stroną Clay­to­nów. Szu­flady na do­ku­menty wcale nie były pełne te­czek i fol­de­rów, tylko sto­sów prze­róż­nych po­mie­sza­nych pa­pie­rów, od do­wo­dów re­je­stra­cyj­nych sa­mo­cho­dów po biz­ne­sowe kon­trakty. Jak udało im się pro­wa­dzić Ja­bło­niowe Wzgó­rze w ten spo­sób?

Przej­rzał pierw­szą szu­fladę i wła­śnie za­bie­rał się za drugą, kiedy roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi. To pew­nie mama albo Co­oper. Dzięki Bogu nie za­dzwo­nili dzwon­kiem i nie obu­dzili Emmy.

Pod­biegł do drzwi i otwo­rzył je.

Za­marł na wi­dok swo­jej by­łej żony, sto­ją­cej w świe­tle lampy na ganku.

Otwo­rzyła sze­roko brą­zowe oczy. Za­mru­gała.

‒ Ga­vin.

Mu­siała nie za­uwa­żyć jego de­nali, za­par­ko­wa­nego w cie­niu z boku domu. Na jej twa­rzy ma­lo­wało się cier­pie­nie i miała przy­gar­bione ra­miona.

Serce ści­snęło mu się w piersi. Wła­śnie zmarła jej naj­lep­sza przy­ja­ciółka. I jego naj­lep­szy przy­ja­ciel. Au­to­ma­tycz­nie wy­cią­gnął ręce, chcąc dać jej po­cie­chę. Lau­rel ze­sztyw­niała i skrzy­żo­wała ra­miona. Prze­szła w tryb peł­nej sa­mo­obrony. Czę­sto wi­dy­wał u niej tę pozę w ostat­nim roku mał­żeń­stwa.

Nie przy­szło mu do głowy, że jego na­strój może się dziś jesz­cze bar­dziej po­gor­szyć, ale my­lił się. Opu­ścił ręce wzdłuż ciała. Oznaką tego, jak źle się mię­dzy nimi ukła­dało, było to, że na­wet tra­giczna utrata naj­lep­szych przy­ja­ciół nie skru­szyła ani jed­nej ce­gły z po­sta­wio­nego przez Lau­rel muru. Trzy lata roz­łąki i cała góra żali stały mię­dzy nimi kli­nem.

‒ Gdzie jest Emma? ‒ spy­tała.

‒ Śpi. Nic jej nie jest. Co ty tu ro­bisz? ‒ Nie chciał, by za­brzmiało to tak bo­jowo.

Jej oczy roz­bły­sły.

‒ To samo, co ty. Spraw­dzam, czy u Emmy wszystko do­brze.

‒ Na ra­zie tak.

Sunny prze­śli­znęła się obok niego i przy­warła do boku Lau­rel, mer­da­jąc ogo­nem.

Dłu­gie, brą­zowe włosy ko­biety opa­dły jej na ra­miona, kiedy schy­liła się, żeby z sym­pa­tią po­dra­pać psa za uchem. Lau­rel przy­jeż­dżała cza­sami do Ri­ver­bend od dnia roz­wodu. W końcu miesz­kała tu jej mama. Ale za­wsze uda­wało jej się uni­kać Ga­vina. Na pewno nie przy­pad­kiem.

Wy­pro­sto­wała się i spoj­rzała mu w oczy.

‒ Mal­lory… Nie prze­żyła. ‒ Żad­nych łez. Pew­nie na­dal była w szoku. A poza tym rzadko pła­kała.

Cho­ciaż Ga­vin dawno temu spra­wił, że skur­czyła się w za­pła­kany kłębek le­żący po­środku ich wiel­kiego, mał­żeń­skiego łóżka. Od­su­nął od sie­bie to wspo­mnie­nie.

‒ Wiem.

‒ Co się sta­nie z Emmą?

‒ Nie wiesz, czy mieli ja­kiś plan?

W jej oczach coś bły­snęło, lecz za­raz spu­ściła wzrok na psa.

‒ Hmmm… Nie je­stem pewna.

Nie wie­dział, co to za mina, ale nie miał te­raz siły roz­szy­fro­wy­wać, co była żona mo­gła mieć na my­śli.

‒ Może po­mo­żesz mi szu­kać? Wła­śnie za­czą­łem prze­glą­dać ich do­ku­menty. Jest w nich nie­zły ba­ła­gan.

‒ Do­brze.

Otwo­rzył drzwi sze­rzej i wpu­ścił ją do środka. Wy­glą­dała na taką zdru­zgo­taną, że nie ze­brał się na od­wagę, by prze­ka­zać jej to, co Co­oper mó­wił o opiece spo­łecz­nej. Miał na­dzieję, że znajdą do­ku­menty i wszystko ja­koś się ułoży.

Roz­dział trzeci

Gdy Lau­rel prze­szła obok Ga­vina, po­czuła jego le­śny za­pach, który prze­niósł ją w cza­sie do ra­do­śniej­szych dni. Ale na wi­dok scho­dów pro­wa­dzą­cych do po­koju Emmy gwał­tow­nie wró­ciła do rze­czy­wi­sto­ści. Jej wzrok za­trzy­mał się na ro­dzin­nych zdję­ciach wi­szą­cych ka­ska­dowo na ścia­nie klatki scho­do­wej: Mal­lory i Mike w dniu ślubu, Mike trzy­ma­jący na rę­kach nowo na­ro­dzoną Emmę, Mal­lory w no­wym sa­dzie ja­bło­nio­wym, jej twarz pro­mie­nie­jąca dumą i na­dzieją. Była taką do­brą mamą, po­mimo okrop­nego przy­kładu, jaki ode­brała ‒ a może wła­śnie przez niego.

Gar­dło ści­snęło Lau­rel od łez, któ­rym nie za­mie­rzała po­zwo­lić po­pły­nąć. W szpi­talu szok trzy­mał je w ry­zach. Pod­czas czter­dzie­sto­pię­cio­mi­nu­to­wej jazdy z Ashe­ville zmar­twie­nie nad Emmą wzięło górę. A te­raz, gdy tuż obok miała by­łego męża, to zde­cy­do­wa­nie nie był do­bry mo­ment, by od­dać się ża­ło­bie. Men­tal­nie za­mknęła więc swoje serce w sej­fie i wy­rzu­ciła klucz.

Sunny ła­siła się do niej i Lau­rel po­tar­mo­siła ją za uszy. Biedna psina. Ona też nie ro­zu­miała, co się działo.

Lau­rel po­szła do ga­bi­netu, a Sunny za nią. Mu­siała zna­leźć ten te­sta­ment. To prawda, że Mal­lory nie była spe­cjal­nie zor­ga­ni­zo­waną ko­bietą, ale ko­chała córkę nad ży­cie. Na pewno miała w za­na­drzu ja­kiś plan, cho­ciaż Lau­rel nie wie­działa jaki. Mal­lory nie utrzy­my­wała kon­tak­tów ze swoją matką i miała już tylko cio­cię. Ro­dzice Mike’a? Lau­rel ni­gdy ich nie po­znała, bo miesz­kali w Ko­lo­rado, ale z tego, co pa­mię­tała, byli już w po­de­szłym wieku. Cho­ciaż na pewno nie na tyle, by nie móc wy­cho­wać dziecka.

‒ Nie wiesz, czy mieli sejf? ‒ Ga­vin wszedł do po­koju za nią.

Ni­ski tembr jego głosu, taki zna­jomy, taki utę­sk­niony, przy­pra­wił ją o gę­sią skórkę.

‒ Nic o tym nie wiem. Je­śli ni­czego nie znaj­dziemy, mo­żemy skon­tak­to­wać się z Da­riu­sem Wal­ke­rem. To praw­nik, z któ­rego usług ko­rzy­stali. ‒ Ze ści­śnię­tym ser­cem użyła czasu prze­szłego.

‒ Prze­szu­ka­łem już szafkę z do­ku­men­tami. ‒ Ga­vin ukląkł obok wy­ję­tej szu­flady biurka, któ­rej za­war­tość le­żała na sto­sie na pod­ło­dze.

‒ Kan­ce­la­ria praw­nika bę­dzie ju­tro za­mknięta.

‒ Tak.

Co to wła­ści­wie ozna­czało? Że do po­nie­działku będą zdani tylko na sie­bie? Po­sta­no­wiła zo­stać do tego czasu z Emmą. Świat się nie za­wali, jeśli bę­dzie mu­siała zro­bić so­bie dzień lub dwa wol­nego od pracy.

Po­wio­dła wzro­kiem po pół­kach z książ­kami i szaf­kach pod nimi.

‒ Za­cznę tu­taj. Czy Emma już spała, kiedy przy­je­cha­łeś?

‒ Tak, Bogu dzięki.

Ran­kiem dziew­czynka się obu­dzi i bę­dzie się spo­dzie­wać, że ro­dzice są w domu. Mal­lory i Mike zo­sta­wili ją na całą noc tylko raz, od­kąd się uro­dziła. To Lau­rel wtedy się nią zaj­mo­wała, a oni świę­to­wali siódmą rocz­nicę ślubu. Mike cza­sem jeź­dził na służ­bowe de­le­ga­cje, ale Mal­lory i Emma były nie­roz­łączne.

Kiedy mama pra­co­wała w sa­dzie, có­reczka była przy niej. Z po­czątku w wózku albo no­szona w chu­ście przez Mal­lory. A po­tem w kojcu sto­ją­cym w cie­niu. W tym roku było trud­niej, bo Emma zro­biła się bar­dziej nie­za­leżna i pra­gnęła wol­no­ści.

Czy dziew­czynka w ogóle zro­zu­mie, że jej ro­dzice ni­gdy nie wrócą do domu? Lau­rel nie mo­gła te­raz na­wet o tym my­śleć.

W pierw­szej szafce znaj­do­wały się pa­miątki Mal­lory z li­ceum. W pu­dłach były ich wspólne zdję­cia, ale Lau­rel nie chciała dzi­siaj ich prze­glą­dać. Prze­szła do szafki obok i zna­la­zła w niej wszystko: od sta­rych kar­tek oko­licz­no­ścio­wych po przy­bory biu­rowe.

Przez cały czas prze­glą­da­nia rze­czy Lau­rel była świa­doma obec­no­ści Ga­vina za­le­d­wie kil­ka­dzie­siąt cen­ty­me­trów za nią. Jej serce nie wró­ciło do nor­mal­nego rytmu od czasu te­le­fonu od Co­opera, a wi­dok Ga­vina sto­ją­cego w drzwiach tym bar­dziej go nie uspo­koił.

Wy­glą­dał na ta­kiego zmę­czo­nego ‒ jego ja­sno­nie­bie­skie oczy przy­ga­sły, a ich ką­ciki opa­dły w ten cha­rak­te­ry­styczny, tra­giczny spo­sób. Czarne włosy mu uro­sły i opa­dały ko­śla­wymi fa­lami wo­kół twa­rzy, na któ­rej miał kil­ku­dniowy za­rost. Daw­niej za­wsze był schlud­nie ogo­lony i co mie­siąc re­gu­lar­nie cho­dził do fry­zjera. Dro­czyła się z nim o to, bo jego skru­pu­latna dba­łość o wy­gląd była iro­niczna ‒ wcale nie był ty­po­wym ma­cho.

Ale to było kie­dyś. Te­raz już go nie znała.

Po­my­ślała o nad­cho­dzą­cej nocy. Czy za­mie­rzał tu zo­stać? Roz­wa­żyła tę moż­li­wość ‒ w domu była jedna wolna sy­pial­nia. Bę­dzie na­le­gał, by to ona ją za­jęła, a sam prze­śpi się na so­fie. Nie, to nie zda eg­za­minu. Po­winna ode­słać go do domu. Może sama zo­stać z Emmą. To ona ja­koś od­po­wie na py­ta­nia dziew­czynki.

Za­no­to­wała so­bie w gło­wie, by wy­szu­kać po­tem w In­ter­ne­cie: „Jak po­wie­dzieć ma­łemu dziecku, że jego ro­dzice nie żyją”. Jej skórę zro­sił pot. Za­ci­snęła po­wieki.

‒ Zna­la­złem. ‒ Głos Ga­vina wy­rwał ją z za­my­śle­nia.

Upu­ściła stos pa­miąt­ko­wych al­bu­mów szkol­nych i po­de­szła bli­żej, omi­ja­jąc Sunny, która le­żała nie­ru­chomo.

‒ Te­sta­ment?

‒ Tak.

Dzięki Bogu, mieli ja­kiś plan dla Emmy.

Ga­vin usiadł na pod­ku­lo­nych no­gach i za­czął prze­rzu­cać strony spię­tego do­ku­mentu. Lau­rel nie umiała nic od­czy­tać z tej od­le­gło­ści, a nie za­mie­rzała pod­cho­dzić jesz­cze bli­żej.

Za­trzy­mał się na jed­nej ze stron i czy­tał. Lau­rel nie mo­gła wy­trzy­mać tego na­pię­cia.

‒ Co tam jest na­pi­sane?

Ga­vin ska­no­wał wzro­kiem praw­ni­czy beł­kot, szu­ka­jąc in­for­ma­cji, któ­rej po­trze­bo­wał. Jako bu­dow­la­niec miał już do czy­nie­nia z róż­nymi do­ku­men­tami, ale te­sta­menty to jed­nak co in­nego. A kiedy Lau­rel była tuż przy nim i jej zna­jomy za­pach uno­sił się wo­kół niego, miał pro­blemy z kon­cen­tra­cją.

W końcu zna­lazł aka­pit, któ­rego szu­kał. Jego spoj­rze­nie na sło­wach: „My, Mike i Mal­lory Clay­ton, za­miesz­kali przy… bla, bla, bla…”. Prze­niósł wzrok li­nijkę ni­żej. Na imiona i na­zwi­ska.

Przez jego ciało prze­pły­nęła fala ad­re­na­liny. Od­dech przy­spie­szył. Serce pró­bo­wało za nim na­dą­żyć. Jak to moż­liwe? Dla­czego oni…

‒ Zna­la­złeś coś? Co tam jest na­pi­sane?

Jesz­cze raz prze­czy­tał imiona, żeby się upew­nić, że nie ma przy­wi­dzeń. Nie. Były tam, czarno na bia­łym, tak jak prze­czy­tał je za pierw­szym ra­zem. Za­mknął do­ku­ment, jakby przez to mógł je wy­ma­zać z pa­mięci.

‒ Co? Co się stało? Nie wska­zali opie­kuna praw­nego? Po­wiedz mi, na li­tość bo­ską.

Ga­vin od­chrząk­nął.

‒ Wska­zali.

‒ Dzięki Bogu. Kto to jest? Chyba nie jej matka.

Ga­vin po­pa­trzył na nią.

‒ Nie.

‒ W ta­kim ra­zie kto? ‒ wark­nęła. ‒ Kto?

Prze­łknął z tru­dem ślinę. Nie mógł zła­go­dzić siły tego ciosu.

‒ My ‒ po­wie­dział wresz­cie. ‒ To nas wy­zna­czyli na praw­nych opie­ku­nów Emmy.