Przełęcz Riverbend - Denise Hunter - ebook + książka

Przełęcz Riverbend ebook

Denise Hunter

4,3

Opis

Kiedy auto Katelyn Loveland wypada z krętej drogi w Appalachach, wydaje się jej, że to już koniec. Na ratunek przybywa jednak Cooper Robinson, zastępca szeryfa, i chociaż Katie uchodzi z życiem z wypadku… zupełnie traci głowę.

Cooper wkrótce dowiaduje się, że kobieta, którą ocalił w górach, jest nową dziewczyną jego brata – co czyni ją całkowicie niedostępną. Jednak pomimo usilnych starań nie może przestać na nią wpadać. Z czasem Katie zżywa się mocno z rodziną Robinsonów i wyjawia Cooperowi prawdziwy powód, dla którego przeprowadziła się do miasteczka w Karolinie Północnej.

Jeśli uczucia dojdą do głosu, ona może utracić pierwszą rodzinę, jaką kiedykolwiek miała, a on zmarnować szansę na uzyskanie stanowiska szeryfa. Oboje znowu stają nad przepaścią – i tylko od nich zależy, po jaką przyszłość sięgną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 372

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (110 ocen)
60
28
18
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
2323aga

Całkiem niezła

Książka na początku jest nudna, choć rozkręca się w miarę czytania. Chętnie poczekam na kolejne części.
20
rsydor

Całkiem niezła

książka z Bogiem w tle o charakterze terapeutycznym
20
natiszon

Nie oderwiesz się od lektury

Szlak Appalachów w najstarszych górach Ameryki Północnej niezmiennie przyciąga turystów, którzy pragną pokonać długą i trudną wędrówkę. To właśnie w otoczeniu tak pięknej, surowej przyrody autorka umieściła fikcyjne miasteczko Riverbend. Katelyn najbardziej w życiu pragnie akceptacji i ciepła domowego ogniska. Wychowana w rodzinie zastępczej, właśnie utraciła ukochanego brata. Starając się posklejać złamane serce zmienia pracę i przeprowadza się. Cooper zastępca szeryfa rozpoczyna kampanię na wymarzone stanowisko. Dzięki wsparciu bliskich stara się pozyskać głosy wyborców. Pewnego wieczoru jadąc na rodzinną kolację zauważa wypadek. Samochód utknął nad stromą przepaścią. Starając się zachować zimną krew udaje mu się wezwać pomoc i podtrzymywać na duchu przerażoną kobietę. To zdarzenie wywołuje niebywałą więź pomiędzy dwojgiem ludzi. Uczucie, które będą starali się zgasić w zarodku. To piękna, poruszająca książka o rodzącej się miłości, trudnych decyzjach;o bezcennej roli rodziny, akce...
21
Marcela1000

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam!
10
galadriel819

Nie oderwiesz się od lektury

Autorka ma lekkie pióro. Czyta się lekko i przyjemnie. wciągająca od początku do końca.
10

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: 
Ri­ver­bend Gap
Au­tor: 
De­nise Hun­ter
Tłu­ma­cze­nie z ję­zyka an­giel­skiego: 
Jo­anna Ole­jar­czyk
Re­dak­cja: 
Na­ta­lia Chro­bak-Le­cho­szest
Ko­rekta: 
Do­mi­nika Wilk
Skład i opra­co­wa­nie gra­ficzne:
Anna Bro­dziak
Pro­jekt okładki: © Fa­ce­out Stu­dio, © Tho­mas Nel­son, Har­per­Col­lins 
Chri­stian Pu­bli­shing Inc.
Zdję­cie na okładce: © Shut­ter­stock
Wek­tory: fre­epik / Fre­epik.com
ISBN  978-83-66977-44-0
© 2021 by De­nise Hun­ter by Tho­mas Nel­son, Har­per­Col­lins Chri­stian Pu­bli­shing Inc.
© 2022 for the Po­lish edi­tion by Dre­ams Wy­daw­nic­two
Dre­ams Wy­daw­nic­two Li­dia Miś-No­wak
ul. Unii Lu­bel­skiej 6A, 35-016 Rze­szów
www.dre­am­swy­daw­nic­two.pl
Rze­szów 2022, wy­da­nie I
Druk: Dru­kar­nia Skle­niarz
Książkę wy­dru­ko­wano na pa­pie­rze Ecco Book cream 2,0 70 g/m2
do­star­czo­nym przez An­ta­lis Po­land sp. z o.o. 
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana,
prze­cho­wy­wana jako źró­dło da­nych, prze­ka­zy­wana w ja­kiej­kol­wiek me­cha­nicz­nej,
elek­tro­nicz­nej lub in­nej for­mie za­pisu bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.

Od au­torki

Droga Przy­ja­ciółko!

Roz­po­czy­na­nie pracy nad nową se­rią za­wsze jest dla mnie ta­kie eks­cy­tu­jące! Tym ra­zem ak­cja to­czy się w ma­łym mia­steczku w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej, po­ło­żo­nym na Szlaku Ap­pa­la­chów, a jej bo­ha­te­rami są miesz­ka­jący w nim człon­ko­wie ro­dziny Ro­bin­so­nów.

Pierw­sza wi­zja tej se­rii na­szła mnie, kiedy prze­by­wa­łam w Geo­r­gii i zbie­ra­łam ma­te­riały na se­rię Cop­per Creek. Cał­kiem przez przy­pa­dek do­wie­dzia­łam się, że Szlak Ap­pa­la­chów za­czyna się w po­bli­skim mia­steczku, więc po­sta­no­wi­łam to spraw­dzić. Od tam­tej pory za­czę­łam in­te­re­so­wać się tym szla­kiem. Ma on po­nad dwa ty­siące mil, a co roku jego część po­ko­nują trzy mi­liony osób. Po­nad cztery ty­siące z nich to lu­dzie, któ­rzy wę­drują od po­czątku do końca (z Geo­r­gii do Ma­ine), ale tylko je­den na czte­rech do­ciera do celu – dzieje się tak z po­wodu kon­tu­zji, złej po­gody lub sła­bej kon­dy­cji. Nie­któ­rzy szu­kają na szlaku wy­zwań albo ucieczki od stresu wiel­ko­miej­skiego ży­cia. Inni chcą się od­ciąć od tech­no­lo­gii lub pró­bują ule­czyć zła­mane serce.

Wzdłuż szlaku znaj­dują się mia­steczka, które za­opa­trują tu­ry­stów, a tym, któ­rzy chcą po­ko­nać całą trasę, miesz­kańcy do­dają otu­chy w tej nie­sa­mo­wi­tej wy­pra­wie. Jed­nym z ta­kich miast jest Hot Springs w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej, które sta­no­wiło in­spi­ra­cję dla mo­jego fik­cyj­nego Ri­ver­bend.

Mam na­dzieję, że po­zna­wa­nie Szlaku Ap­pa­la­chów sprawi Ci ra­dość oraz że po­ko­chasz to mia­steczko i jego miesz­kań­ców tak bar­dzo jak ja.

Ser­decz­no­ści!

De­nise

Roz­dział pierw­szy

Bę­dzie si­niak.

Ka­te­lyn Lo­ve­land wci­snęła ha­mu­lec swo­jej hondy ci­vic. Od siły ude­rze­nia jej po­duszka po­wietrzna mo­gła wy­buch­nąć i ude­rzyć ją w twarz, a wtedy na spo­tka­niu z ro­dziną swo­jego part­nera Ka­tie wy­glą­da­łaby jak po­twór.

Skrę­ciła gwał­tow­nie w lewo.

‒ Nie, nie, nie! ‒ Pisk opon zlał się z jej krzy­kiem.

Mi­nęła je­le­nia na cen­ty­me­try.

Dzięki Ci, Jezu!

Opony sa­mo­chodu ze­śli­znęły się za kra­wędź jezdni. Skrę­ciła kie­row­nicę, ale za mocno. Od­dech uwiązł jej w płu­cach.

Za­częła krę­cić się w kółko, a świat za­wi­ro­wał zie­le­nią, brą­zem i błę­ki­tem. Strach prze­szył ją do szpiku ko­ści.

Ka­tie ze­sztyw­niała, szy­ku­jąc się na nie­unik­nione ude­rze­nie o ba­rierkę, drzewo albo skały. Szy­ku­jąc się na po­duszkę po­wietrzną, ból, sińce.

Ale za­miast tego ga­łę­zie zła­pały sa­mo­chód w swoje szpony ni­czym niedź­wiedź, dra­piąc i skrzy­piąc. Honda po­chy­liła się do przodu.

Krzyk.

A po­tem na­gle auto stanęło.

Unio­sła oczy, od­dy­cha­jąc nie­spo­koj­nie. Po­woli roz­luź­niła palce na kie­row­nicy i od­chy­liła się do tyłu na fo­telu. Miała za­wroty głowy. Czuła ból. Do­tknęła skroni, a jej palce zro­biły się lep­kie i czer­wone. Mu­siała ude­rzyć się w kie­row­nicę. Po­duszka po­wietrzna jed­nak się nie otwo­rzyła.

Nic mi nie jest.

Wzięła głę­boki od­dech i spró­bo­wała oce­nić sy­tu­ację. Pod ma­ską sy­czało. Pod niebo uno­sił się dym. Sil­nik nie dzia­łał. Się­gnęła do sta­cyjki i prze­krę­ciła klu­czyk.

Nic.

No do­brze, nie pod­je­dzie pod dom ze­psu­tym sa­mo­cho­dem – znowu do­tknęła czoła – i z ura­zem głowy. Ale bę­dzie po­si­nia­czona i spóź­niona. Nie było mowy o zro­bie­niu do­brego wra­że­nia. Mu­siała za­dzwo­nić do swo­jego chło­paka; bę­dzie mu­siał po nią przy­je­chać.

Te­le­fon miała w to­rebce, która była… Gdzie? Tam, na pod­ło­dze pod sie­dze­niem pa­sa­żera. Wszystko się z niej wy­sy­pało. Ka­tie od­pięła pas i się­gnęła po ko­mórkę.

Sa­mo­chód prze­chy­lił się jesz­cze moc­niej w przód.

Za­sty­gła, a serce wa­liło jak osza­lałe. Za­po­mnij o te­le­fo­nie. Co się działo? Czy auto się chwiało? Czy mo­gła się po­ru­szyć?

Po­woli, nie od­dy­cha­jąc, wy­pro­sto­wała się na sie­dze­niu.

Do­bry Boże, co się dzieje?

Wyj­rzała przez przed­nią szybę. Ciemny błę­kit po­po­łu­dnio­wego nieba zda­wał się cią­gnąć w nie­skoń­czo­ność. Od­wa­żyła się po­chy­lić o kilka cen­ty­me­trów i wstrzy­mu­jąc od­dech, szu­kała wzro­kiem ziemi przed au­tem.

Ale jej tam nie było.

Co­oper Ro­bin­son wziął za­kręt, czu­jąc pod sobą sil­nik swo­jego trium­pha street twin. Owie­wał go go­rący sierp­niowy wiatr, nio­sący za­pach so­sen. Jazda przy­no­siła mu spo­kój, opa­no­wa­nie i po­czu­cie wol­no­ści. Dźwięk sil­nika i wi­bra­cje mo­to­cy­kla były dla jego du­szy jak tlen. Jazda była jego te­ra­pią. Jego my­śli krą­żyły dzi­siaj wo­kół ro­dziny i ra­czej nie współ­grały z tym spo­ko­jem, któ­rego szu­kał.

Szcze­gól­nie trudne były my­śli o jego bra­cie Ga­vi­nie, a te to­wa­rzy­szyły mu czę­sto, od­kąd brat rok temu się roz­wiódł. A na­wet jesz­cze wcze­śniej – od śmierci jego synka. Te dwa tra­giczne wy­da­rze­nia były jak ogniwa łań­cu­cha – jedno do­pro­wa­dziło do dru­giego.

Kiedy Ga­vin prze­pro­wa­dził się do domu ro­dzin­nego, Ro­bin­so­no­wie oto­czyli go wpar­ciem i opieką. Cho­ciaż nie­wiele to dało. Do­piero od nie­dawna Ga­vin do­cho­dził do sie­bie – ale nie dzięki wy­sił­kom ro­dziny.

Co­oper przy­spie­szył na ko­lej­nym za­krę­cie, pró­bu­jąc się od­prę­żyć. Za­zwy­czaj nic tak do­brze nie oczysz­czało jego umy­słu jak jazda po gó­rach ota­cza­ją­cych Ri­ver­bend, mia­steczko ukryte głę­boko w Ap­pa­la­chach.

Po­ko­naw­szy za­kręt, wy­pro­sto­wał mo­to­cykl i za­uwa­żył ślady ostrego ha­mo­wa­nia tuż przed sobą. Wi­dy­wał je bez prze­rwy na tu­tej­szych krę­tych dro­gach – tu­ry­ści źle oce­niali ostre za­kręty po­mimo zna­ków ostrze­gaw­czych.

Ale te ślady były na pro­stej dro­dze i wy­glą­dały na świeże; nie zgło­szono tu­taj żad­nego wy­padku. Sądząc po śla­dach wy­tra­ca­nia pręd­ko­ści na po­bo­czu, praw­do­po­dob­nie ktoś pró­bo­wał wy­mi­nąć je­le­nia albo inne dzi­kie zwie­rzę.

Po­mimo braku ciała zwie­rzę­cia Co­oper zwol­nił, szu­ka­jąc wzro­kiem po­jazdu.

Coś zo­sta­wiło ślad na żwi­rze za kra­wę­dzią jezdni i na chod­niku tuż za nim. Ktoś stra­cił pa­no­wa­nie.

A tam, ka­wa­łek da­lej na lewo – do­strzegł wy­rwę w za­ro­ślach, mniej wię­cej na sze­ro­kość sa­mo­chodu. Zwol­nił jesz­cze bar­dziej i pod­je­chał do tego miej­sca. Ślady opon pro­wa­dziły w za­ro­śla. Nie­wielki sa­mo­chód ‒ po­my­ślał, zga­du­jąc na pod­sta­wie roz­miaru śla­dów w bło­cie. Po­czuł cię­żar w żo­łądku – tuż za krza­kami za­czy­nało się strome urwi­sko.

Zje­chał z drogi, by unik­nąć ko­lej­nego wy­padku, zsiadł z mo­to­cy­kla i zdjął kask. Praw­do­po­dob­nie naj­gor­sze już mi­nęło i te­raz po­zo­stało tylko śledz­two i być może po­grzeb.

Wy­jął te­le­fon, prze­dzie­ra­jąc się przez krzaki. Brak sy­gnału. A po­nie­waż nie był na służ­bie, nie miał ze sobą ra­dia.

Jego uwagę przy­kuł błysk cze­goś srebr­nego. Scho­wał te­le­fon do kie­szeni, prze­ci­ska­jąc się przez gę­ste za­ro­śla. Ga­łę­zie kłuły go w szyję i dra­pały w ręce, ale parł na­przód, zbli­ża­jąc się do sa­mo­chodu.

Honda ci­vic ze zga­szo­nym sil­ni­kiem. Ta­blice z Ka­ro­liny Pół­noc­nej. Tylne koła – o kur­czę – kilka cen­ty­me­trów nad zie­mią.

‒ Halo? ‒ Przedarł się przez ni­sko­pienny krzew ro­snący przy boku auta. ‒ Sły­szysz mnie?

‒ T… tak, sły­szę ‒ od­po­wie­działa ja­kaś ko­bieta.

‒ Nie ru­szaj się. Już idę. ‒ Od­su­nął ga­łąź i prze­su­wał się na­przód, aż zna­lazł się obok sa­mo­chodu. Po­tem ukląkł i oce­nił sy­tu­ację.

Przed­nie opony zje­chały za kra­wędź urwi­ska. Ma­ska se­dana była skie­ro­wana w dół, a auto ba­lan­so­wało na pod­wo­ziu. Po­jazd i kie­rowca spa­dliby w prze­paść – ja­kieś 15 me­trów – gdyby nie sa­motne drzewo wy­ra­sta­jące ze zbo­cza urwi­ska. Ja­kiś czas temu się zła­mało i te­raz miało pół­tora me­tra wy­so­ko­ści. Nie wy­glą­dało na dość mocne, by utrzy­mać cię­żar sa­mo­chodu. Je­den drobny ruch mógł spra­wić, że auto ru­nie w prze­paść.

‒ Nie ru­szaj się. ‒ Co­oper wstał i pod­szedł do drzwi kie­rowcy.

Po­pa­trzył przez otwarte okno. Drobna blon­dynka po dwu­dzie­stce. Przyj­rzał się jej. Nie­wielka rana na czole. Ga­piła się prze­ra­żona przez przed­nią szybę.

‒ Wszystko bę­dzie do­brze. Mam na imię Co­oper, a ty?

‒ Ka­te­lyn. Czy ty… Mo­żesz mnie stąd wy­cią­gnąć? ‒ Głos jej drżał. ‒ Nie umiem otwo­rzyć drzwi.

‒ Je­stem za­stępcą sze­ryfa, Ka­te­lyn. Wy­cią­gnę cię stąd, ale mu­sisz mi po­móc. ‒ Spoj­rzał na drzwi, któ­rymi sa­mo­chód wbił się w duży ka­mień. ‒ Te drzwi są wgnie­cione. Masz te­le­fon?

‒ Tak. Leży tam, na pod­ło­dze.

‒ Siedź spo­koj­nie, do­brze? Przejdę na drugą stronę i go we­zmę.

Miał na­dzieję, że zła­pie sy­gnał, cho­ciaż było to mało praw­do­po­dobne, skoro sam nie miał za­sięgu.

Ob­szedł auto tak szybko, jak umiał. Kiedy pod­szedł do drzwi pa­sa­żera, za­uwa­żył, że są sprawne.

‒ Otwo­rzę te­raz i we­zmę twój te­le­fon. ‒ Ostroż­nie zła­pał za klamkę i po­woli uchy­lił drzwi. Jak na ra­zie wszystko szło do­brze. Się­gnął po urzą­dze­nie, uwa­ża­jąc, by nie wy­wie­rać żad­nego na­ci­sku na sa­mo­chód. Kiedy je chwy­cił, spoj­rzał na ekran. Po­tem po­pa­trzył na Ka­te­lyn, która wbi­jała w niego wzrok, jakby był jej ostat­nią na­dzieją. ‒ Brak sy­gnału.

Nie był pe­wien, czy auto jest dość sta­bilne, by bez­piecz­nie ją z niego ewa­ku­ować, ale nie miał łań­cu­cha ani na­wet liny, żeby je za­bez­pie­czyć. Mu­siał ją wy­cią­gnąć, za­nim drzewo się zła­mie.

‒ Okej, po­słu­chaj, zro­bimy tak: bar­dzo po­woli przej­dziesz nad środ­kową kon­solą.

W jej nie­bie­skich oczach zo­ba­czył pa­niczny strach.

‒ Boję się ru­szyć. Kiedy się­gnę­łam po te­le­fon, auto się prze­chy­liło.

‒ Tym ra­zem prze­nie­siesz cały cię­żar ciała na opar­cie fo­tela. A gdy przej­dziesz nad kon­solą, zła­pię cię i wy­cią­gnę. Dasz radę, Ka­te­lyn.

Wy­raz jej twa­rzy się zmie­nił, w jej oczach bły­snęła de­ter­mi­na­cja, za­ci­snęła zęby. Ski­nęła głową, a po­tem po­woli pod­nio­sła nogę. Prze­ło­żyła ją nad dźwi­gnią ha­mulca ręcz­nego i gałką skrzyni bie­gów. Po­woli wy­pusz­cza­jąc po­wie­trze, opu­ściła stopę, aż za­wi­sła z dru­giej strony. Prze­ły­kała ner­wowo ślinę.

‒ Do­bra ro­bota, Ka­te­lyn. Świet­nie so­bie ra­dzisz. A te­raz mu­sisz się unieść nad kon­solą. Cię­żar ciała do tyłu.

‒ Do… do­bra.

Po­ło­żyła dłoń na kon­soli i za­sty­gła na chwilę. A po­tem za­częła się pod­no­sić, przy­ci­ska­jąc plecy do opar­cia fo­tela.

‒ Wła­śnie tak. Świet­nie.

Jesz­cze kilka cen­ty­me­trów i uda mu się jej do­się­gnąć. Za­ła­twi to szybko i na­wet je­śli auto…

Sa­mo­chód za­skrzy­piał i prze­chy­lił się do przodu.

Ka­te­lyn wrza­snęła.

Co­oper rzu­cił się ca­łym cia­łem na ba­gaż­nik. Tył sa­mo­chodu opadł o kilka cen­ty­me­trów i usta­bi­li­zo­wał się. Męż­czy­zna wy­pu­ścił po­wie­trze. Pot zro­sił mu kark.

‒ Halo? ‒ usły­szał jej drżący głos. ‒ Je­steś tam?

‒ Je­stem. W po­rządku, wszystko bę­dzie do­brze.

Mo­głaby spró­bo­wać się ewa­ku­ować, pod­czas gdy on do­cią­żałby tył auta. Ale na­wet te­raz tylne koła były za­wie­szone nad zie­mią. Czuł, jak po­jazd się pod nim ko­ły­sze.

Auto było w zbyt nie­bez­piecz­nej po­zy­cji, by mo­gła się w nim prze­miesz­czać. Po­trzebna była lina za­bez­pie­cza­jąca. Co ozna­czało, że po­trze­bo­wał wozu stra­żac­kiego. Co z ko­lei ozna­czało, że bę­dzie mu­siał po­je­chać po po­moc.

‒ Pod­niosę się te­raz z sa­mo­chodu, do­brze, Ka­te­lyn? Może się tro­chę po­ru­szyć, ale nie spad­niesz. ‒ Pro­szę, Boże.

‒ Okej. ‒ Wiatr przy­niósł dźwięk jej szep­ta­nych mo­dlitw.

Co­oper opu­ścił się, aż w końcu do­tknął sto­pami ziemi. Po­woli uniósł cię­żar ciała z sa­mo­chodu. Pod­sko­czył pod nim jak spła­wik węd­kar­ski.

Ka­te­lyn wcią­gnęła gło­śno po­wie­trze.

Pro­szę, Boże – po­wtó­rzył bła­gal­nie w my­ślach, ostroż­nie zdej­mu­jąc resztki swo­jego cię­żaru z auta. Po­jazd lekko się za­ko­ły­sał, a po­tem znie­ru­cho­miał jak równo zba­lan­so­wana waga.

Pod­szedł do drzwi kie­rowcy.

‒ Ka­te­lyn, je­steś ze mną?

‒ Tak. ‒ Znowu sie­działa na miej­scu kie­rowcy, przy­ci­ska­jąc się mocno do tyłu i ga­piąc przez przed­nią szybę.

‒ Masz au­to­ma­tyczne szyby?

‒ Tak. Czy te­raz jest do­bry mo­ment, żeby się przy­znać, że mam lęk wy­so­ko­ści?

‒ Nie spad­niesz, Ka­te­lyn.

‒ Jak… głę­boko tam jest? To zwy­kły wą­wóz, czy coś w stylu Half Dome?

‒ No wiesz, mo­gła­byś oka­zy­wać mi wię­cej wiary. Ra­nisz moje uczu­cia.

Zer­k­nęła na niego i do­strzegł w jej oczach błysk roz­ba­wie­nia.

‒ Za­pniemy ci pas, do­brze? Po­zwól mi. ‒ Się­gnął do środka przez okno i chwy­cił klamrę. Po­tem prze­cią­gnął ją przez jej ciało i po­chy­lił się. Po­czuł jej za­pach – po­ma­rań­cze i słońce. Sku­pił się na swoim za­da­niu, choć tak na­prawdę miał ochotę przyj­rzeć się jej twa­rzy. Klamra wsu­nęła się do za­pię­cia z klik­nię­ciem.

Od­chy­lił się i po­pa­trzył jej w oczy.

‒ No i go­towe. Po­słu­chaj, Ka­te­lyn… Mu­sisz po­sie­dzieć tu bez ru­chu, kiedy ja po­jadę po po­moc.

‒ Nie. Nie jedź, pro­szę.

‒ Nie mamy te­le­fonu ‒ do­dał spo­koj­nie. ‒ A ja nie mam moż­li­wo­ści za­bez­pie­czyć sa­mo­chodu.

Po­słała mu ta­kie spoj­rze­nie, że po­czuł, jak cały mięk­nie.

‒ Pro­szę, nie zo­sta­wiaj mnie.

‒ Po­jadę tylko ka­wa­łek. Zła­pię ko­goś na dro­dze i wy­ślę po po­moc. Nie będę się od­da­lać i za­raz wrócę.

Na dro­dze zwy­kle był spory ruch, ale dzień się koń­czył, a on nie sły­szał ani jed­nego prze­jeż­dża­ją­cego sa­mo­chodu.

Ko­bieta za­mknęła oczy, a jej ciemne rzęsy mu­snęły czubki po­licz­ków. Jej klatka pier­siowa uno­siła się i opa­dała szybko, a palce za­ci­skały się do bia­ło­ści na bo­kach sie­dze­nia.

‒ Ka­te­lyn. ‒ Po­chy­lił się, aż jego twarz zna­la­zła się tylko kilka cen­ty­me­trów od niej. ‒ Mu­sisz mnie po­słu­chać.

Otwo­rzyła oczy i po­pa­trzyła na niego z lę­kiem i bez­rad­no­ścią.

‒ Po­zwól mi zro­bić, co do mnie na­leży, do­brze? Tak się składa, że je­stem w tym świetny. Wrócę za­raz, gdy tylko wy­ślę ko­goś po po­moc. Do­trzy­masz mi to­wa­rzy­stwa, prawda?

‒ Ja… Tak wła­ści­wie to ni­g­dzie się nie wy­bie­ram. ‒ Jej usta drgnęły w pró­bie uśmie­chu.

‒ To mi się po­doba. Za­raz wra­cam. ‒ Ski­nął pew­nie głową i wy­co­fał się przez za­ro­śla. ‒ Po­myśl o tym wszyst­kim, co mi opo­wiesz. Chcę wie­dzieć o to­bie wszystko: pi­kantne szcze­góły, trupy w sza­fie i wszystko, co do­bre. Ja­sne?

‒ Okej ‒ od­parła, ale pra­wie jej nie sły­szał.

Wy­mi­nął auto i po­ru­szał się tak szybko, jak po­tra­fił, cały czas my­śląc o tym, że sa­mo­chód wraz ze swoją słodką wła­ści­cielką może w każ­dej chwili ru­nąć na dno prze­łę­czy.

Roz­dział drugi

‒ No do­brze, Boże, bo to jest tak… ‒ szep­nęła Ka­tie, roz­luź­nia­jąc pię­ści i uwa­ża­jąc, by sie­dzieć zu­peł­nie nie­ru­chomo. ‒ Je­stem te­raz cał­ko­wi­cie zdana na Twoją ła­skę. Tak, wiem. Za­wsze tak było, ale… Te­raz do­słow­nie ba­lan­suję na kra­wę­dzi prze­pa­ści, Boże.

Po­po­łu­dniowy skwar roz­grze­wał auto i jej szyję zro­sił pot. Nie było wia­tru, ale pew­nie po­winna być za to wdzięczna. Silny po­dmuch mógłby strą­cić ją ze skal­nego wy­stępu. Ści­snęło ją w żo­łądku na tę myśl. To było o wiele, wiele gor­sze od prze­ra­ża­ją­cych rol­ler­co­aste­rów, na które za­cią­gał ją brat.

Mó­wiła so­bie, że wszystko bę­dzie do­brze. Za­stępca sze­ryfa wróci i przy­pro­wa­dzi po­moc. Wła­ści­wie jak długo go nie było? Pew­nie tylko kilka mi­nut. Za­mknęła oczy, świa­doma każ­dego swo­jego od­de­chu – bo każdy mógł być jej ostat­nim.

Nie, nie mo­gła tak my­śleć. Ra­do­sne my­śli. Po­zy­tywne my­śli. Opa­no­wane spoj­rze­nie za­stępcy sze­ryfa. Jego pew­ność sie­bie. Zwinne dło­nie. Tak, te­raz le­piej. On nie­długo wróci. To jego praca, prawda?

Za­krę­ciło jej się w gło­wie. Łap­czy­wie wcią­gnęła po­wie­trze. To nie był do­bry mo­ment na hi­per­wen­ty­la­cję.

Weź się w garść, Ka­te­lyn Eli­za­beth Wal­lace.

Oczy­wi­ście te­raz na­zy­wała się Lo­ve­land – zmie­niła na­zwi­sko, kiedy skoń­czyła osiem­na­ście lat – ale w jej gło­wie roz­brzmiał głos matki za­stęp­czej, ostrze­ga­jący ją w zna­jomy spo­sób peł­nym imie­niem i na­zwi­skiem. To wspo­mnie­nie nie­malże wy­wo­łało uśmiech na jej twa­rzy, gdy pró­bo­wała spo­wol­nić od­dech.

Wdech przez nos, wy­dech przez usta. Raz. Dwa. Trzy.

Przed przed­nią szybą w jej pole wi­dze­nia wle­ciał ja­strząb, a świa­tło słońca prze­świ­ty­wało przez jego czer­wony ogon. Szy­bo­wał wy­soko w po­wie­trzu z sze­roko roz­ło­żo­nymi skrzy­dłami, a po­tem za­pi­kował, praw­do­po­dob­nie da­leko w dół.

Dla­czego to dzieje się aku­rat te­raz, kiedy w końcu udało jej się za­cząć wszystko od nowa? Kiedy zna­la­zła nowe mia­steczko, nowy dom, pracę, którą lu­biła, i po­rząd­negomęż­czy­znę?

Coś spły­nęło jej po skroni – krew. Za bar­dzo się bała, by ją otrzeć. Naj­le­piej, je­śli bę­dzie sie­dzieć bez ru­chu z na­dzieją na ra­tu­nek.

Gdzie się po­dzie­wał Su­per­man, kiedy był po­trzebny?

Na po­bli­skiej ga­łęzi za­ćwier­kał ptak. Ka­tie po­sta­no­wiła sku­pić się na dźwię­kach. Znowu za­mknęła oczy, z ulgą blo­ku­jąc so­bie wi­dok roz­ta­cza­ją­cej się przed nią wiel­kiej ot­chłani. Li­ście nad jej głową sze­le­ściły. Gdzieś po­pi­ski­wała wie­wiórka. Pień drzewa skrzy­piał.

Ga­łę­zie trza­skały, a za­ro­śla za­sze­le­ściły. Dźwięki ro­biły się co­raz gło­śniej­sze.

‒ To ty? Wró­ci­łeś?

‒ Ja. Dzięki, że za­cze­ka­łaś.

Przez jej żyły przepły­nęła fala ulgi.

‒ Za­mie­rza­łam so­bie pójść i wy­sta­wić cię do wia­tru, ale nie je­stem taka.

‒ Wie­dzia­łem, że się co do cie­bie nie po­my­li­łem. ‒ Po­ja­wił się za jej oknem z bły­skiem w oczach.

‒ Czy po­moc już je­dzie? Pro­szę, po­wiedz, że tak. To je­dyna ak­cep­to­walna od­po­wiedź.

‒ Na szczę­ście za­trzy­ma­łem ja­kie­goś fa­ceta. Je­dzie te­raz do do­liny i za­dzwoni po po­moc od razu, gdy zła­pie sy­gnał.

Do­lina była dwa­dzie­ścia mi­nut jazdy stąd. Ka­tie po­czuła cię­żar w żo­łądku.

‒ No co? Bo­isz się, że za­nu­dzę cię opo­wie­ściami z dzie­ciń­stwa? ‒ Usiadł na ka­mie­niu przy jej drzwiach i oparł łok­cie na ko­la­nach, jakby sie­dział na ganku, a nie na kra­wę­dzi urwi­ska. ‒ Stra­żacy z Ri­ver­bend będą tu, za­nim się zo­rien­tu­jesz. Za­wsze są go­towi wy­ru­szyć. Może na­wet nie bę­dziemy mieli dość czasu, by po­rząd­nie się po­znać.

Był na­prawdę przy­stojny z tym ko­śla­wym uśmie­chem. Miał ciem­no­brą­zowe włosy, na tyle dłu­gie, by mo­gły być nie­sforne (a w tej chwili rów­nież przy­pró­szone py­łem). Jego brą­zowe oczy były osa­dzone głę­boko pod buj­nymi brwiami. Miał ostrą li­nię szczęki i lekki za­rost na po­gra­ni­czu kil­ku­dnio­wego i re­gu­lar­nej brody.

No cóż, prze­cież chciała cze­goś, co od­wróci jej uwagę.

Po­my­ślała o swoim part­ne­rze i wzdry­gnęła się. Po­winna już być na miej­scu – kon­tak­to­wała się z nim za­le­d­wie pięt­na­ście mi­nut przed wy­pad­kiem. Na pewno się mar­twił, a ona nie miała jak go po­wia­do­mić. Ale prze­cież mu­siała zro­bić so­bie fry­zurę, prawda?

‒ To co dla mnie masz? ‒ spy­tał Co­oper.

‒ Co?

‒ Mia­łaś po­dzie­lić się ze mną ca­łym bru­dem, pa­mię­tasz?

‒ Pa­mię­tam tę roz­mowę, ale nie­stety cał­ko­wi­cie wy­zby­łam się bru­dów.

‒ Czym się zaj­mu­jesz w ży­ciu, Ka­te­lyn?

‒ Je­stem pie­lę­gniarką. Gdy­bym miała przy so­bie na­rzę­dzia, sama za­szy­ła­bym so­bie czoło.

Po­chy­lił się i przyj­rzał jej ra­nie.

‒ Nie są­dzę, żeby trzeba było za­kła­dać szwy. Ale bę­dziesz miała wiel­kiego si­niaka. I pew­nie bę­dzie cię bo­leć głowa. Skąd je­cha­łaś? Z Wal­nut? Z Mar­shall?

‒ Z Ashe­ville. Mój fry­zjer… To była wielka po­myłka.

Przyj­rzał się uważ­nie jej po­fa­lo­wa­nym wło­som.

‒ Jak dla mnie nie wy­gląda na po­myłkę.

Coś po­ła­sko­tało ją w brzu­chu.

‒ No cóż, skoń­czy­łam na kra­wę­dzi prze­pa­ści, więc…

‒ Ashe­ville… Twoja ro­dzina stam­tąd po­cho­dzi?

‒ Nie mam ro­dziny.

‒ Nie masz ro­dzi­ców? Ro­dzeń­stwa?

‒ Mam ro­dzi­ców za­stęp­czych i mnó­stwo przy­rod­nich braci i sióstr. ‒ Prze­rwała, po czym cią­gnęła da­lej: ‒ Mia­łam brata… By­li­śmy so­bie bar­dzo bli­scy.

‒ Opo­wiedz mi o nim.

Za­zwy­czaj nie roz­ma­wiała o swoim bra­cie. Ale za­zwy­czaj nie wi­siała na kra­wę­dzi prze­pa­ści.

‒ Miał na imię Spen­cer. Był moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem. Był skryty i stro­nił od lu­dzi, ale kiedy już się go po­znało… W głębi du­cha był po­czciwy. I taki kre­atywny! Po­tra­fił wziąć do ręki ja­kiś in­stru­ment i na­uczyć się na nim grać.

‒ Brzmi jak ktoś, z kim mógł­bym się za­przy­jaź­nić.

Uśmiech­nęła się. Do­sko­nale to ujął.

‒ A co z twoją ro­dziną? ‒ spy­tała. ‒ Po­cho­dzą stąd?

‒ Tak. Je­ste­śmy zżyci, choć moje ro­dzeń­stwo cza­sem za­cho­wuje się jak wrzód na tyłku.

‒ Masz star­sze czy młod­sze ro­dzeń­stwo?

‒ Je­stem środ­ko­wym dziec­kiem.

‒ Ach… Środ­kowe dziecko.

‒ Wcale nie je­stem za­zdro­sny i spra­gniony uwagi. A twój brat był star­szy czy młod­szy?

‒ O dwa lata młod­szy.

‒ Je­steś naj­star­sza z ro­dzeń­stwa. Czyż­byś była zde­ter­mi­no­wana i kom­pul­sywna, Ka­te­lyn? I za­wsze mu­sisz mieć ra­cję?

‒ Ja chyba też wy­ła­ma­łam się ze sche­matu. Pew­nie moje dzie­ciń­stwo miało z tym coś wspól­nego. Po­sia­da­nie tu­zina przy­rod­nich braci i sióstr za­bu­rza na­tu­ralny po­rzą­dek rze­czy. Nie patrz tak na mnie. Ja i mój brat by­li­śmy ko­chani. Clem­so­no­wie to do­brzy lu­dzie. Tra­fi­li­śmy do nich, gdy mia­łam osiem lat. Pro­wa­dzą sta­cję ben­zy­nową w Ashe­ville.

Na myśl o Jill i Ja­me­sie ści­snęło ją w żo­łądku. Po­je­chała do mia­sta do fry­zjera i na­wet nie miała czasu się z nimi zo­ba­czyć. Czy po­wie­działa im kie­dyś, jak wiele zna­czyły dla niej ich wspar­cie i mi­łość? Ile zna­czyły dla Spen­cera?

‒ Je­stem okrop­nym czło­wie­kiem ‒ wy­mam­ro­tała.

‒ Co?

Spu­ściła po­wieki.

‒ Mo­żesz otwo­rzyć no­tatki w moim te­le­fo­nie?

‒ Czy to wła­śnie te­raz wy­ja­wisz mi wszyst­kie brudne ta­jem­nice? ‒ Wy­cią­gnął ko­mórkę z kie­szeni, do­tknął ekranu i wy­cze­ku­jąco uniósł na nią wzrok.

‒ Chcę zo­sta­wić li­ścik dla mo­ich ro­dzi­ców za­stęp­czych.

Hu­mor znik­nął z jego twa­rzy. Spoj­rzał spode łba, opusz­cza­jąc dłoń z te­le­fo­nem.

‒ Nie mu­sisz tego ro­bić. Mo­żesz im po­wie­dzieć wszystko, co chcesz, kiedy na­stęp­nym ra­zem się zo­ba­czy­cie.

Nie mo­gła tego prze­mil­czeć. Nie po tym wszyst­kim, co dla niej zro­bili.

‒ Pro­szę.

Przyj­rzał jej się uważ­nie i ba­daw­czo. Po­tem jego spoj­rze­nie zmię­kło jak płynna cze­ko­lada i wes­tchnął z re­zy­gna­cją.

‒ Niech bę­dzie. Ale póź­niej bę­dziesz się czuła głu­pio, kiedy włą­czysz ko­mórkę i to zo­ba­czysz.

Ze­brała my­śli, a Co­oper pa­trzył na te­le­fon z kciu­kami w go­to­wo­ści. A po­tem prze­mó­wiła po­woli, by mógł na­dą­żyć z pi­sa­niem.

‒ Dro­dzy Jill i Ja­me­sie, nie mam słów, żeby wy­ra­zić, ile dla mnie zna­czy­cie. Przy­gar­nę­li­ście nas, kiedy nie mie­li­śmy ni­czego i ni­kogo. Po­ko­cha­li­ście nas jak wła­sne dzieci. ‒ Za­kłuły ją oczy. Od­chrząk­nęła. ‒ Ni­gdy nie za­po­mnę, jak w so­boty po­ma­ga­łam ci ro­bić cia­steczka z ma­słem orze­cho­wym, Jill. Na­wet do dziś to moje ulu­bione ciastka z po­wodu tych pięk­nych wspo­mnień. ‒ Prze­rwała. ‒ Czy to głu­pie?

‒ Nie ‒ od­parł chro­po­wa­tym gło­sem i sku­pił uwagę na te­le­fo­nie.

‒ Jim… Mia­łeś dość cier­pli­wo­ści, by uczyć mnie pro­wa­dzić sa­mo­chód, a na­wet wy­mie­nić koło. Z tych i in­nych po­wo­dów je­steś dla mnie kimś wy­jąt­ko­wym. Święta Bo­żego Na­ro­dze­nia w twoim sa­lo­nie, nie­zli­czone po­siłki przy twoim stole w ja­dalni, mo­dli­twy przy moim łóżku. Je­steś w cen­trum mo­ich naj­lep­szych wspo­mnień i ko­cham cię tak bar­dzo, że brak mi słów, by to wy­ra­zić. ‒ Prze­rwała. ‒ To wszystko. Pod­pisz moim imie­niem.

Kiedy mu je prze­li­te­ro­wała, scho­wał te­le­fon do kie­szeni. A po­tem długo pa­trzył jej w oczy. Coś się mię­dzy nimi wy­da­rzyło. Wła­śnie otwo­rzyła serce przed nie­zna­jo­mym, a on zda­wał się ją ro­zu­mieć.

‒ Dzię­kuję ‒ po­wie­działa.

‒ Nie ma za co. A czy te­raz mo­żemy już skoń­czyć z tą ckli­wo­ścią i przejść do faj­niej­szych rze­czy? Na pewno mamy ja­kichś wspól­nych zna­jo­mych. Znam tro­chę lu­dzi z Ashe­ville: Da­vid Young, Eve­lyn Mur­dock, Ri­chard Le­wis…

‒ Ri­chard był moim pa­sto­rem. Do­bry czło­wiek.

‒ Nie by­łem ni­gdy w jego ko­ściele, ale tak. To do­bry czło­wiek. A więc je­steś wie­rząca.

‒ Tak. ‒ Przyj­rzała się jego twa­rzy i coś w niej zmię­kło. Wie­działa, że było w nim coś wy­jąt­ko­wego. ‒ Tak więc… no wiesz, je­śli spadnę z tego urwi­ska i zginę w pło­mie­niach, przy­naj­mniej bę­dziesz wie­dział, że zmie­rzam do nieba.

‒ Nie, nie, śmierć mę­czen­niczki wcale nie jest dla cie­bie. Umrzesz ra­czej w łóżku w wieku dzie­więć­dzie­się­ciu lat, opo­wie­dziaw­szy dzie­ciom i wnu­kom o tym, jak wiele lat wcze­śniej le­dwo unik­nę­łaś śmierci, a pe­wien przy­stojny za­stępca sze­ryfa cię ura­to­wał.

‒ Na­zy­wasz to ra­tun­kiem, za­stępco? Ty tylko wy­sła­łeś ko­goś po po­moc i za­da­łeś mi kilka wścib­skich py­tań. I nie za­po­mi­najmy, że na­dal wi­szę nad wspo­mnianą wcze­śniej prze­pa­ścią.

Ką­ciki jego ust unio­sły się w ni­kłym uśmie­chu.

‒ Fak­tycz­nie uwa­żasz, że je­stem przy­stojny?

Prych­nęła śmie­chem.

‒ Je­śli py­tasz, czy wolę pa­trzeć na cie­bie za­miast na urwi­sko przede mną, to tak. I czy na­prawdę po­wi­nie­neś ze mną flir­to­wać w cza­sie pracy?

‒ Tech­nicz­nie rzecz uj­mu­jąc, nie je­stem na służ­bie.

‒ Tak? No cóż, a ja mam…

Sa­mo­chód prze­chy­lił się do przodu i to, co chciała po­wie­dzieć uwię­zło jej w gar­dle.