Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Magdy Louis, autorka „Mojej rodziny na piętrze”, wraca z kolejną powieścią!
Gdy pani Marta dobiega sześćdziesiątki, w jej domu zaczyna sporo się dziać. Najpierw kobieta przyjmuje pod swój dach Hope, pochodzącą z Zimbabwe studentkę pielęgniarstwa, która staje się dla niej tak bliska jak córka.
Potem zgadza się na sprowadzenie do domu byłego męża Bernarda. Ten dwadzieścia lat wcześniej zostawił ją dla innej kobiety. Mężczyzna po zawale jest w śpiączce i wymaga stałej opieki. O pomoc nad Bernardem prosi mieszkająca w Kanadzie córka Renia, która z powodu zaawansowanej ciąży nie może przylecieć do Polski. Ona niedługo także odwiedzi dom matki, wcześniej jednak wysyła do Marty swoją starszą córkę Stellę.
Wśród odwiedzających nie może zabraknąć Ewy – neurolożki i bliskiej przyjaciółki gospodyni, która dzięki życiowemu doświadczeniu jest skarbnicą złotych rad i sarkastycznych uwag – oraz siostry Moniki. Kobieta podczas wizyty wciąż wspomina zmarłego męża alkoholika i pieniądze ukradzione przez kochanka.
Ostatnim gościem w domu pani Marty jest jej matka, która lata temu, gdy dzieci były małe, zostawiła rodzinę i wyjechała do Stanów Zjednoczonych.
W tym całym rozgardiaszu gospodyni wspomina swoje życie, próbuje zrozumieć, czemu tak się wszystko potoczyło, a przy okazji stara się odzyskać namiastkę rodziny i normalności. Ich brak był dla pani Marty najbardziej dotkliwy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 329
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Dom pani Marty
Copyright © Magda Louis, 2024
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2024
Projekt graficzny okładki: Monika Drobnik
Redakcja: Anna Poinc-Chrabąszcz
Korekta: Justyna Kukian
ISBN 978-91-8076-305-9
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
ROZDZIAŁ 1
Przeszłam przez ciemny salon i zatrzymałam się przy uchylonych drzwiach do pokoju, w którym leżał Bernard. Położyłam dłoń na klamce, przytuliłam głowę do drewnianego skrzydła. Serce tykało niczym zbyt mocno nakręcona zabawka. Stałam z zamkniętymi oczami, nie liczyłam sekund ani nie nasłuchiwałam, czekałam na moment, kiedy zacznę się uspokajać. Czasami trwało to kilka sekund, czasami tak długo, że rezygnowałam i szłam na górę, nie sprawdzając, czy jeszcze żyje.
Drzwi, które pchnęłam sztywnym palcem, otworzyły się na oścież. Przy łóżku stała lampa, materiałowy klosz przepuszczał mleczne światło, nadając mu miętowy odcień. Bernard leżał na wznak, ciasno owinięty kocem jak spowite becikiem dziecko, któremu unieruchamia się rączki, żeby nie drapało maleńkiego nosa. Podeszłam do łóżka, ale nie dość blisko, by ocenić ponad wszelką wątpliwość, czy klatka piersiowa Bernarda wciąż się unosi i opada, czy jest już nieruchomą skarpą. Bałam się, że to ja będę tą osobą, która znajdzie go martwego, i na mnie spadnie obowiązek zawiadamiania, wzywania, podpisywania, może nawet organizowania pogrzebu. W mojej kartotece do końca życia pozostanie wspomnienie chwili, gdy umarł Bernard. Ludzie będą sobie używać przez wiele lat, opowiadając sąsiadom i dzieciom: Czy to nie ironia losu, że to akurat Marta znalazła go martwego? Jak to się życie dziwnie plecie, wrócił do domu po śmierć… Ciekawe, czy ją przeprosił, zanim umarł.
Stałam pośrodku mojego gabinetu, który przez te wszystkie lata pełnił różne funkcje i przesiąkł zapachami różnych osób. Ludzie wieszali na oparciu fotela części garderoby, pod łóżkiem znajdowałam kawałki plastiku, które do niczego nie pasowały, grzebienie, agrafki, zgniecione puszki albo, jak ostatnio, prezerwatywę zawiniętą w kawałek papieru toaletowego. Gabinet często przemieniał się w magazyn, w którym kurierzy zrzucali paczki – czekały potem na rozpakowanie całymi tygodniami. Kupowałam coraz więcej, ale coraz częściej brakowało mi entuzjazmu, żeby swoje zakupy zobaczyć. Teraz leżał tu Bernard. Karetka szpitalna przywiozła go siódmego czerwca, zaraz po dziesiątej rano, a tuż po jedenastej pielęgniarze odjechali.
Hope weszła do pokoju, wyminęła mnie i podeszła do łóżka. Sprawdziła godzinę na zegarku przypiętym do bluzy niczym broszka. Dotknęła poduszki, wyrównała fałdę na kołdrze i uśmiechnęła się do swojego pacjenta.
– Niech pani Marta idzie, ja posiedzę przy pan. Pani Marta ma dość na dziś.
Schyliła się, żeby podnieść z podłogi kilka czystych wacików. Jej ogromny, mięsisty tyłek wypiął się wysoko. Powąchała leżącego bez ruchu Bernarda i pogładziła jego czoło. Hope od jakiegoś czasu fascynowała się tematem stawiania diagnoz za pomocą węchu, po tym jak odkryła u siebie zalążki takich umiejętności. Przekonywała mnie, że jej nos jest prawie tak dobry jak nos psa, i cierpliwie uczyła się rozpoznawać choroby po zapachu skóry. Z Joy Milne była w stałym kontakcie i zeszłego lata poleciała do Szkocji, żeby poznać osobiście kobietę stawiającą diagnozy po zapachu. Milne była w stanie, wąchając T-shirt, wyczuć chorobę Parkinsona, zanim ta się ujawniła.
– Żyje? – zapytałam, stojąc kilka kroków od łóżka.
– Pan żyje. – Hope podniosła głowę. – Pani nie boi się… jeszcze śmierć nie idzie.
Podeszłam bliżej. Bernard miał zamknięte oczy, ale jego powieki lekko drgały. Na śniadej, gładkiej skórze pojawiły się czerwone plamki i fioletowe niteczki. Nie zauważyłam ich wcześniej, ale też od bardzo dawna nie widziałam z bliska jego twarzy. Wychudł, nie wyglądał przez to młodziej, przeciwnie, wydawał się przemęczony i nie miało to nic wspólnego ze śpiączką, w której zanurzył się jego mózg. Nieprzerwany sen trwał już dziesięć tygodni i wbrew temu, co wyrokowali lekarze, stan Bernarda się nie pogarszał.
– Biedny pan. – Hope obeszła łóżko i zapaliła drugą lampkę. – Będę teraz czytać dla niego. Mam co czytać… niedługo egzamin.
Hope kończyła studia pielęgniarskie, na które złożyła się jej rodzina mieszkająca w Anglii. Ciotka Doris zapłaciła za pierwszy rok, wuj Lovemore za drugi, trzeci rok sfinansowała córka ciotki Doris, Joyce, która przeniosła się z państwowej do prywatnej służby zdrowia i po kilku tygodniach wyszła za mąż za wdzięcznego pacjenta. Tego samego życzyła Hope, której uroda zaczynała rozkwitać dopiero teraz, gdy dziewczyna skończyła dwadzieścia pięć lat. Kiedy szła ulicą, za jej tyłkiem poduszkowcem oglądali się prawie wszyscy mężczyźni. Młodsi gwizdali, starsi chrząkali. Młodym, na myśl, że mogliby jej dotknąć, nagle zasychało w gardle i odruchowo dotykali nabrzmiałego krocza. Hope była dumna ze swojego tyłka, nosiła ubrania, które podkreślały to niezwykłe zjawisko, choć z dobraniem dżinsów odpowiednio szerokich w biodrach, a wąskich w pasie miała coraz większy problem.
W moim domu zamieszkała przed dwoma laty, zaraz po zakończeniu semestru letniego. Poznałam ją dzięki mojej przyjaciółce Ewie, lekarce, która wykładała na uczelni na kierunku pielęgniarstwo. Ewa zachwycała się swoimi studentami z różnych zakątków świata, a ci uwielbiali jej poczucie humoru i dystans do siebie, ale najwięcej kontaktów towarzyskich utrzymywała ze studentkami z Zimbabwe i Nigerii. Przyszła na lunch z Hope, przedstawiła ją jako swoją najlepszą studentkę i już we trzy doszłyśmy do wniosku, że mój ogromny dom może pomieścić dwie kobiety. Hope nie pojechała do Zimbabwe na wakacje, miałyśmy trzy miesiące, żeby się poznać i ocenić, czy chcemy ze sobą mieszkać na dłużej i dzielić wszystko to, co się dzieli, żyjąc pod jednym dachem i gotując w jednej kuchni. Hope przepracowała całe lato w restauracji mojej koleżanki. Zaczynała o dwunastej w południe, więc wszystkie śniadania jadłyśmy razem, czasami udawało się zjeść wspólnie niedzielny obiad, który przygotowywałam specjalnie dla niej. Uwielbiła pierogi, słodkie bułki z rodzynkami i dobrze wysmażone steki.
Hope usiadła przy łóżku i rozłożyła na kolanach notatki opisane tytułem „Surgical nursing”. Stałam niezdecydowana, czy mam wyjść czy wykorzystać ten moment, żeby porozmawiać z dziewczyną na temat nowej sytuacji. Przed tygodniem obwieściłam jej, że przez jakiś czas będziemy musiały zająć się moim byłym mężem, który zapadł w śpiączkę, nie uściślając, co dokładnie mam na myśli. Zająć się w sensie opieki pielęgniarskiej? Kroplówki, pampersy, odleżyny, czytanie do snu? Tych pytań Hope nie zadała, chciała tylko wiedzieć, ile państwo są po rozwodzie. Dwadzieścia lat. Dwadzieścia lat i dwa miesiące mija właśnie teraz, w czerwcu.
– Nie musisz przy nim siedzieć każdej nocy… Pielęgniarka będzie rano.
Hope spojrzała zaskoczona.
– Muszę, pan nie lubi być sam, w noc nie lubi leżeć sam.
– Skąd ty możesz wiedzieć, co on lubi, a czego nie? Nie znasz go.
– Chorobę znam, wcale nie lubi być sam – odparła. – Mój wujek tak leżał kilka tygodni… wypadek miał na motoru.
Z początku starałam się poprawiać Hope, kiedy niegramatycznie składała zdania, ale z czasem zaniechałam tej nauczycielskiej maniery. Nie z powodu obojętności czy braku rezultatów – Hope posługiwała się polszczyzną wciąż bardzo zabawnie, ale coraz lepiej – po prostu przyzwyczaiłam się do tego, jak mówi, i moje ucho przestało słyszeć błędy gramatyczne. Przekręcanie wyrazów i ustawianie szyku zdania na wzór języka angielskiego już mi nie przeszkadzało.
Podeszłam do biurka i usiadłam w fotelu z dala od części „ambulatoryjnej” gabinetu. Zapaliłam lampkę stojącą na brzegu. Książki zamówione tydzień wcześniej, ułożone jedna na drugiej, wysuwały się poza krawędzie. Nie miałam ochoty czytać pierwszego zdania, mój umysł chwilowo był zamknięty.
– Przecież on może tak leżeć latami… Jak Schumacher – powiedziałam, odsuwając stos na środek biurka. Biografia Putina spadła na blat.
– Ktoś z pani rodziny ten Schumacher? – Hope zmarszczyła czoło.
– Ach, nie… sławny kierowca Formuły 1, na nartach miał wypadek wiele lat temu, w jednej sekundzie skończyła się jego sława i w tej samej chwili zaczęła udręka wszystkich członków rodziny.
Hope wzruszyła ramionami.
– Dużo jest taka sytuacja, ale co na to można zrobić?
– Modlić się, jak kto wierzący, żeby się nie przytrafiło. Co noc siedzisz przy nim do późna, opiekujesz się, a przecież nie musisz. Hope, nie musisz. Od jutra zacznę szukać pielęgniarki na cały zegar, tak dalej być nie może…
– Ja jestem pielęgniarka! – Hope wstała i szybkim krokiem podeszła do mnie. – Mam jeszcze ostatni semestr do dyplom… Umiem wszystko. Po co wołać inną pielęgniarkę? – Przyklęknęła przy moim fotelu i położyła dłoń na moim kolanie. – Nie bierzmy do nas obcy.
Pogłaskałam ją po policzku.
– Nie poradzimy sobie, znaczy ty… bo ja w ogóle się na tym nie znam. Nie możesz zawalić studiów, twoja ciotka by mi nie darowała. To może potrwać, nawet lekarze nie wiedzą, ile czasu on będzie w takim stanie.
Hope podniosła wyprostowany palec i wskazała sufit.
– Bóg wie, tylko on.
– Więc go zapytaj przy okazji, bardzo bym chciała wiedzieć, jak długo potrwa ten koszmar… – powiedziałam, gasząc lampkę.
Hope obeszła łóżko, przysunęła krzesło bliżej światła i usiadła. Nie doczekałam się żadnej odpowiedzi. Kiedy chciała powiedzieć coś, o czym wiedziała, że może mi się nie spodobać, wybierała dostojne milczenie. Nie zwracając uwagi na mnie, otworzyła swój wielki zeszyt i zaczęła głośno czytać:
– The care needs of surgical patients are core to the role of the nurse and have undergone significant specialization, with the increasing technological and clinical advances in surgery…
Wyszłam na taras. Nie zapaliłam lampionów, żeby nie zleciały się ćmy i oszalałe insekty, które z ciemności wywabi najbledszy nawet płomyk czy zapach. Zeszłego lata zarządziłam założenie wszędzie moskitier, nareszcie można było spać przy otwartym oknie, a komary wlatujące drzwiami padały rażone promieniem UV zaraz w holu. To była jedyna inwestycja, na którą sobie pozwoliłam, odkąd zostałam tu sama. Po co wydawać pieniądze na fanaberie podstarzałej kobiety, która już dawno temu powinna była się wyprowadzić do lokalu, jaki można obejść w kilka sekund? Zapatrzyłam się w jedyne rozświetlone okno domu, który wybudował dla nas Bernard. Nadzorował prace osobiście, wtrącał się we wszystko, mierzył, oceniał, targował się i cały czas powtarzał robotnikom, że ten dom ma stać dwieście lat. Wydawał pieniądze mojej matki tak oszczędnie, jakby sam na nie zapracował, ale przy budowie domu postawił na jakość, a jakość kosztowała tysiące dolarów.
Usiłowałam sobie przypomnieć, jaki wtedy był ten młody Bernard. Dostał imię po ojcu, kuratorze sądowym, który nie przekazał żadnych wybitnych genów swoim dzieciom. Bernard oświadczył mi się w dniu pogrzebu mojego ojca, zaraz po stypie, kiedy ostatni goście pożegnali się z pogrążonymi w żalu córkami. Mama nie przyleciała z Ameryki, sąsiedzi byli oburzeni, choć mało kto już pamiętał, jak wyglądała Matylda Langiewicz.
Bernard usiadł blisko mnie i ujął moją dłoń.
– Będę się tobą opiekował, zawsze i na zawsze.
Siedzieliśmy na kanapie w ciemnym salonie, tam gdzie zwykł siadywać ojciec we wszystkie samotne wieczory przez ostatnie lata życia. Dotknęłam krawędzi stołu w miejscu, gdzie wciąż były widoczne ślady po zębach naszego psa. Fala do salonu wchodziła rzadko, ale kiedy już jej się to udało, wbijała ostre ząbki w drewniane meble i progi. Potem przepraszała, uciekała ze skulonym ogonem do ogrodu, wracała po chwili radosna, pewna, że wszyscy już zapomnieli o zniszczeniach. Bernard nie lubił psów, Fala denerwowała go przede wszystkim dlatego, że był to mój pies. Kiedyś dmuchnął suce dymem z jointa w sam nos i od tego momentu kuliła się i uciekała, gdy się do niej zbliżał. Fala była jedynym świadkiem chwili, kiedy powiedziałam „tak”, zaraz potem zaczęła się burza i trzyletnia suka rasy owczarek niemiecki resztę nocy spędziła pod stołem.
– Weźmiemy ślub, kiedy tylko skończy się żałoba. – Bernard wyszedł na chwilę z salonu. Przyniósł kieliszki i butelkę odkorkowanego wina. – Nie musimy na razie nikomu o tym mówić, ludzie zaczęliby gadać, że w takim dniu wyprawiliśmy zaręczyny, ale ja myślę, że twój tato tego właśnie by chciał…
– Umarli nie chcą niczego – powiedziałam cicho.
– Nie mów tak, dużo rozmawiałem z twoim tatą, wiem, jak cię kochał, i zdawał sobie sprawę, jak ja ciebie kocham. Nie mam dla ciebie pierścionka, nie chcę ci dawać byle czego, a na brylant jeszcze nie uzbierałem. Ale będzie, obiecuję.
Obietnice Bernarda, składane spontanicznie, pieczętowane łzami, te ważne i te błahe, wszystkie niespełnione, powiewały jak poszewki schnące na sznurze. Byłam mu wtedy wdzięczna, że usiłuje przebić się przez moją żałobę, choć robił to niedelikatnie i nieudolnie. Liczą się intencje, jak w sprawie o zabójstwo.
– Nie śpieszmy się z weselem – stwierdziłam.
– Wesela może w ogóle nie być, jeśli o mnie chodzi. Przyjdą, nażrą się, obgadają, na koniec zrobią mordownię na parkiecie.
– Nie mogę teraz układać listy gości, dajmy już sobie spokój, to nie jest dobry moment.
– Jasne, chodzi mi o to, żebyś miała o czym myśleć. – Bernard podał mi kieliszek. Usiadł obok mnie przy niskiej ławie. Nasze kolana się stykały.
Wsparłam skroń na jego ramieniu.
– Mam taką pustkę w głowie, jakby był w niej kosmos. Planety, gwiazdy, wszystkie oddalone od siebie o miliardy lat świetlnych, zupełnie jak moje myśli. Nic mi się nie chce skleić w jedno, okropny chaos. – Mój wzrok zatrzymał się na niedomytej, pękniętej na brzegu popielniczce, w której tato gasił papierosy. Stary kryształ, zwykły przedmiot, trwalszy niż życie człowieka.
– Lubiłem twojego tatę, mieliśmy dobry kontakt…
Bernard westchnął i rozluźnił mięśnie. Ramię, które obejmowałam, zwisało teraz niczym złamana gałąź. Siedzieliśmy w milczeniu, żadne z nas nie myślało o tym, co się przed chwilą wydarzyło. Ja nie mogłam wyjść z kaplicy i odejść od urny, wciąż tam tkwiłam przy ojcu, obok zapłakanej Moniki, która szarpała raz mój rękaw, to znów rękaw koszuli swojego męża Daniela, podczas gdy Bernard się zastanawiał, czy jego matka zechce przyjechać na ślub, czy nie wymyśli jakiejś przeszkody w ostatniej chwili, jak miała w zwyczaju. Nie była do przesady zainteresowana wydarzeniami z życia swojego starszego syna. Bernard przez ostatnich kilka lat kontaktował się z nią wyłącznie wtedy, kiedy w kalendarzu pojawiały się świąteczne daty – Boże Narodzenie, Wielkanoc, Dzień Matki, imieniny Krystyny. Rozmowy matki i syna były nieporadne, przy czym to on wykazywał więcej zainteresowania i troski o nią niż ona o niego. Co u ciebie, mamo? Co ma być? Licho… ani zdrowia, ani nie ma się z czego ucieszyć. Zmieniłem pracę, wiesz… będę sprzedawał samochody w salonie. W salonie? Jakim salonie? Samochodowym, mamo. Twój brat matury nie zdał, ale to pewnie już wiesz. Ty też nie masz matury, wychowałam samych głąbów. Ja maturę jeszcze zrobię, taki mam plan, mamo. Akurat, czyś ty kiedy zrobił to, co mówiłeś, że zrobisz? Zresztą po co wam te matury, te studia? Z bratem rozmawiałeś? Skarży się, że do niego nie dzwonisz. Nie dzwonię, on by mógł zadzwonić choć raz. Wiesz, ciotka Wiesia była wczoraj, mówiła, że schudłam, nie mogę jeść tyle, co kiedyś, nic mi nie smakuje. Spać też nie mogę, tabletki biorę, nie są skuteczne, lekarz mówił, że mocne, mnie w każdym razie nie pomagają. Wiesia bierze signopam, może i mnie by lekarz zapisał? Mamo, ojciec Marty jest bardzo chory, przygotowujemy się na najgorsze… A kto dzisiaj zdrowy? On chłop jak dąb, wszystkich nas przeżyje. Te leki to pewnie tylko psychiatra może zapisać… Twój brat jutro przyjdzie trawę kosić, to mu powiem, żeby zadzwonił, ale lepiej ty zadzwoń.
Bernard zamykał się w łazience na czas rozmów z matką, a gdy skończył, natychmiast biegł do lodówki po piwo. Pił szybko, bez delektowania się smakiem. Będzie jej musiał powiedzieć o zaręczynach odpowiednio wcześniej, matka potrzebowała miesięcy, żeby przyzwyczaić się do jakiejkolwiek nowej sytuacji i przesunąć choćby o milimetr swoje rytuały. Lubiła mnie, nieświadoma, że ja winię ją za to, jak wychowała swoje dzieci, dwóch zakompleksionych i nieszczęśliwych synów, których nie brała na kolana, nie trzymała za rękę, nie dotykała od dnia, kiedy przestali sikać w pieluchy, a jedyny fizyczny kontakt, jaki mieli z matką, sprowadzał się do sytuacji, gdy musiała ich przytrzymać na fotelu dentystycznym.
Położyliśmy się spać kilka minut po północy. Bernard miał ochotę na seks, wiercił się pod kołdrą i starał się nie patrzeć na czarną sukienkę wiszącą na drzwiach.
– Nie wiem, czy zasnę – powiedziałam. – Dobrze, że ten dzień już się skończył.
– Dotknij mnie… – Bernard zaczął przybliżać moją dłoń do swojego uda.
– Nie, nie mogę teraz, nawet nie zaczynaj…
– Tylko mnie dotknij… to potrwa chwilę…
Zamknęłam oczy i pozwoliłam mu prowadzić dłoń tam, gdzie chciał.
Wstałam, zanim dom się obudził. Robiąc kawę, myślałam o tych wszystkich zgromadzonych w pokoju ojca rzeczach, które trzeba będzie uprzątnąć. Ojciec był kolekcjonerem niepotrzebnych sprzętów, dokumentów, butów i instrukcji obsługi, pralek, lodówek, telewizorów i kalkulatorów. Zbierał drobiazgi żelazne, plastikowe, drewniane, kawałki nie wiadomo czego, które kiedyś się oderwały od jakichś urządzeń czy przedmiotów. W garażu czekała na nas góra śmieci i resztek. Chciałam posprzątać po ojcu jak najszybciej, ale Monika uważała, że powinniśmy trochę odczekać po pogrzebie, zanim zacznie się wielkie wywalanie i wywożenie.
Zastałam ją w kuchni siedzącą przy stole, owiniętą kocem, który kiedyś służył jako podkładka do prasowania.
– Spałaś w nocy? Ja chyba zasnęłam, nie słyszałam was na dole. Daniel też padł wcześnie. Długo siedzieliście? – Ziewnęła.
Odpowiedziałam, że długo, ale nie informowałam jej, co się wydarzyło. Nie miałam siły, żeby odtworzyć rozmowę na temat moich zaręczyn. Bolała mnie głowa, czułam mdłości, nawet zapach kawy mnie drażnił. Zrobiłam kawę dla Moniki, sobie zaparzyłam zieloną herbatę.
– Wszędzie pachnie ojcem… Ubrania taty wiszą w szafie, czapka leży na łóżku, widziałaś? Ktoś położył na poduszce czapkę, tę białą z daszkiem, jego ulubioną. Uważał, że noszenie czapki zatrzyma proces łysienia. Ojciec bał się starości, może właśnie dlatego tak wcześnie umarł.
Monika schowała gołe nogi pod blat. Miała mlecznobiałą skórę, która nie widziała słońca od kilkunastu lat. Jej strach przed udarem czy rakiem skóry dawno już przerodził się w obsesję. Ze słońca zrobiła sobie wroga, jednego z wielu.
– Przestań bredzić. Sama położyłam czapkę na łóżku, w domu jest jeszcze więcej taty. Zgniecione na piętach pantofle, pędzel do golenia z szorstkimi włoskami, żyletka, napoczęty krem, skórzany pasek do spodni z wyrobionymi dziurkami, które sam wybijał, kiedy z postawnego mężczyzny zamieniał się w stracha na wróble. Miejmy to z głowy, potem będzie jeszcze trudniej – powiedziałam, wstając z krzesła.
– Trochę za prędko jak dla mnie, ale okej, rób, jak uważasz, w końcu to ty z nim byłaś najbliżej. – Monika wypowiedziała to zdanie z niechęcią.
– Mieszkaliśmy razem, trudno nie być blisko.
– Nie o mieszkanie tu chodzi, tylko o wasze relacje, ja w każdym razie byłam poza nawiasem i to jest fakt.
Monika miała szczególny dar: wyczuwała, kiedy i w którym miejscu uderzyć, żeby najbardziej bolało, i zadawała cios. Nie liczyłam, że będzie dla mnie wsparciem po śmierci ojca, empatia nie była zapisana w jej prywatnym dekalogu, ale zrobiło mi się jeszcze smutniej, kiedy zaczęła się użalać nad sobą jako tą niekochaną córką numer dwa. Starałam się na nią nie patrzeć, kiedy mówiła o ojcu, który nie miał dla niej i jej syna wiele czasu, nigdy nie przyjechał do niej na Wigilię, nie pamiętał daty urodzin swojej córki, a przede wszystkim ostentacyjnie ignorował jej męża. Przeczekałam długi wywód na temat więzi, jakie powinny łączyć ojca z córką i syna z matką, jakie to wszystko ważne i potrzebne.
– Potem nagle śmierć przerywa partię, wszystko na szachownicy zastyga i jest już za późno na nadrabianie. To się tyczy nas wszystkich. Myślałam, że mama przyleci na pogrzeb, nadal jestem w szoku, że nie przyleciała. Musiałam za nią oczami świecić na pogrzebie, ludzie pytali, co z nią się stało, czy może też umarła, bo przecież gdyby żyła…
– Gdyby przyleciała, nie mogłaby wrócić do Ameryki, nie ma zielonej karty, wiesz o tym – przerwałam jej.
– Wiem, oczywiście, że wiem, ale przecież umarł jej mąż, najbliższa osoba. Może zresztą czas kończyć tę amerykańską przygodę, która trwa już… ile? Ponad trzynaście lat.
– Skąd wiesz, kto jest dla naszej matki najbliższą osobą? My na pewno nie, a czy ojciec? Wątpię.
Postawiłam kubek z napisem I love NY obok paczki papierosów. Monika wyciągnęła jednego i powąchała. Tę paczkę tato otworzył, ale nie zdążył wypalić wszystkich.
– Wczoraj nawet nie zadzwoniła… – Odłożyła papierosa. – Pomijam aspekt „co ludzie powiedzą”, ale dla niej samej, dla nas, śmierć ojca to cios. Kompletnie jej nie rozumiem.
Podeszłam do okna i oparłam się o parapet.
– Sądzę… – zawahałam się, czy powiedzieć głośno to, o czym myślałam przez ostatnie lata, kiedy Monika narzekała na los ojca i nasz obowiązek doglądania go, choć wcale tego od nas nie oczekiwał ani nie potrzebował. Śmierć zabrała go nagle, kiedy był jeszcze w całkiem dobrej formie.
Monika piła kawę i gapiła się bezmyślnie w palniki kuchenki. Słaby niebieski płomień wił się pod czajnikiem.
– Sądzę, że rodzice zupełnie do siebie nie pasowali i kiedy nadarzyła się okazja… no wiesz, rozdzielili się… – powiedziałam i zanim zaprotestowała, dokończyłam zdanie: – oni wiedzieli od dawna, że to koniec, dlatego nic dramatycznego się nie działo, wytłumaczyli się przed sobą. Może specjalnie ojciec poleciał za matką do Ameryki, żeby z dala od nas zakończyć swoje małżeństwo? Ojciec po trzech latach wrócił pogodzony, że nic z tego nie będzie.
– Co to znaczy, nie pasowali? – Monika przekrzywiła głowę, płomyczek przestał ją interesować. – Pod jakim względem?
– Nie ma sensu teraz wyliczać, jest tego sporo.
– Ale proszę, wymień. Czym aż tak się różnili? Intelektualnie? Społecznie? Wzrostem?
Roześmiałam się.
– Ja nie mówię, że się różnili, tylko że nie pasowali do siebie.
– A jaka to różnica?
– Zasadnicza. Możesz mieć z kimś ten sam poziom inteligencji i wykształcenia, pochodzić z rodziny o takim samym statusie, dzielić z tą osobą gust czy upodobania odnośnie do seksu, ale i tak do siebie nie pasujecie – ciągnęłam niezrażona grymasami malującymi się co chwila na twarzy Moniki. – Jedno gra na perkusji, drugie na cymbałkach, w innym tempie i w innej tonacji.
– Dobra, nieważne, co w tej chwili próbujesz mi wyjaśnić, ale jesteśmy jej dziećmi, do nas mogłaby się dopasować. Nie sądzisz?
– Po tylu latach nieobecności? – Rozłożyłam ręce. – Nie widzę tego.
Do kuchni wszedł Bernard. Trzymał w ręce kurtkę ojca. Monika zaperzyła się i zaczęła opowiadać, o czym rozmawiamy. Mężczyzna popatrzył na mnie nieufnie, szukał siebie w moich rozważaniach o ludziach i świecie, wszystkie moje opinie przymierzał do swojej osoby, jakby to był garnitur. Nie usiadł przy stole. Stanął w drzwiach i prychając i cmokając z dezaprobatą, zaczął się wypowiadać na temat naszej mamy, której nie znał, ale która w jego przemowie była trochę mną, skoro do kogoś miała odwagę nie pasować. Zaczął mnie karcić, że dzień po pogrzebie ojca ledwie żeśmy z czarnych ubrań wyskoczyli, a młodsza córka już snuje dziwne opowieści o małżeństwie rodziców, które mimo rozłąki przetrwało. I w ogóle nie nam osądzać, dlaczego tak zadecydowali, że za urną nie szła wdowa, tylko dwie córki, jeden zięć i jeden narzeczony. Monika wyłowiła nowinę z potoku słów. Wczorajsza tajemnica przypadkowo wylała się na kuchenny blat.
– Jesteście zaręczeni?! Od kiedy?! – Wyciągnęła jedną rękę do Bernarda, drugą do mnie.
Podeszłam bliżej, uścisnęłam ją, takie odruchy czułości nie zdarzały nam się zbyt często. Koc zsunął jej się z ramion.
– Gratulacje i niech wam dobrze będzie! Ale niespodzianka, muszę powiedzieć Danielowi, bo on powątpiewał, czy Marta się odważy.
Bernard się skrzywił.
– Żeby się tylko nie okazało na dzień przed ślubem, że my również do siebie nie pasujemy.
Monika schyliła się, żeby podnieść koc.
– Emocjonalnie i intelektualnie do siebie nie pasujecie, ale nie przejmuj się, Beni, do Marty mało kto pasuje.
Bernard się pochylił, jakby właśnie dostał z pięści w brzuch.
– Ty też tak uważasz?
– Uważam, że to nie jest moment na taką rozmowę, skupmy się na porządkach – powiedziałam i wyszłam w kuchni.
Bernard i Monika poszli za mną.
Daniel zastał nas w pokoju ojca. Miał spuchnięte oczy, rozczochrane włosy z pasemkami przylepionymi do czoła i chociaż udawał rześkiego, jego wygląd opowiadał historię wczorajszego, zapitego do nieprzytomności wieczoru. Przyglądał się temu, co robimy. Segregowaliśmy ubrania i przedmioty, przekładaliśmy je na osobne sterty, żeby na koniec wrzucić wszystko do pudła przeznaczonego do wywózki.
– Nic sobie nie zostawimy? – Monika siedziała na podłodze, przeglądając studenckie notatki ojca. – Może chociaż indeks, Politechnika Krakowska, w końcu to było coś w tamtych czasach. Dzisiaj studia nic nie znaczą, ale w latach sześćdziesiątych dyplom inżyniera dla chłopaka ze wsi był osiągnięciem.
Bernard zaproponował, że przygotuje, sam opisze i schowa na dnie szafy jedno pudełko, w którym złożymy najcenniejsze pamiątki po ojcu.
– Kiedyś wnuki i prawnuki zechcą pooglądać pamiątki, nie wyrzucajcie tego wszystkiego tak po prostu… O! Tu mam na przykład zapiski… – Bernard otworzył czerwony notesik w plastikowej oprawce.
Wyrwałam notes z jego ręki i położyłam wysoko na półce.
– Jeśli się będziemy tak grzebać, tygodnia nie starczy. Nie ma tu nic cennego, pamiątki mówisz? Jeden wielki kłopot dla wszystkich. Obrastamy w niepotrzebne rzeczy jak w tłuszcz, ciągle coś znosimy do domu, zagracamy każdy wolny metr kwadratowy. Po co, ja się pytam. Żeby nasze dzieci zamiast nas wspominać musiały po nas sprzątać? Oczywiście, możemy wszystko zostawić, tak jak jest, muzeum taty urządzić, ale co dalej? Zastanówcie się.
Monika spojrzała na mnie, potem na swojego męża, ale na nim nie zrobiło wrażenia moje wystąpienie.
– Proponuję się napić za spokój duszy teścia zbieracza. Idę po piwo, chce ktoś?
Nikt nie chciał pić o dziesiątej rano. Energicznie opróżniałam szafę, ściągałam koszule z wieszaków i rzucałam na podłogę. Bernard w milczeniu wrzucał ubrania do pudła. Był na mnie zły, nie zachowywałam się tego dnia jak narzeczona. Daniel usiadł na wersalce z butelką piwa. Monika podała mu błękitny sweter w biało-szare romby. Przyłożył go do piersi, zarzucił rękawy na ramiona.
– Ja bym sobie wziął ten sweterek na pamiątkę… Amerykański wyrób, nie zmechaci się szybko. Pasuje jak ulał, biorę…
Bernard poprosił wzrokiem, żebym nie wszczynała awantury, widział, jak mnie mierzi widok Daniela strojącego się w ubrania ojca. Zawahałam się, wzięłam głęboki wdech i wróciłam do porządkowania szuflad. Daniel, rozparty na wersalce, doradzał nam przez chwilę, co powinniśmy zrobić z rzeczami po ojcu, popijając piwo wielkimi łykami. Jego krtań pracowała bardzo ciężko, broniąc go przez zadławieniem się.
– Gdybym tylko był wolny, zaraz bym stąd wyjechał. – Zakończył swój wywód i poszedł do kuchni po kolejne piwo.
– Daniel doskonale nadaje się na emigranta. – Bernard wstał z kolan i zaczął zawiązywać worki sznurkiem. – Jest konkretnie zaprawiony w piciu, to się na emigracji zawsze przydaje.
Monika zastygła na moment, niepewna, jak zareaguje jej mąż, który stanął w drzwiach i z pewnością usłyszał ostatnią uwagę Bernarda, ale Daniel tylko zaśmiał się głupkowato.
– Nie bój żaby, nie zostawię cię, nigdzie się nie wybieram – powiedział do Moniki i wyszedł z pokoju.
Słyszeliśmy, jak trzasnęły drzwi garażowe.
Po obiedzie wyszliśmy odpocząć do sadu. Monika wypatrzyła dużą plamę cienia pod drzewami, rozłożyła koce i kołdry na trawie, rzuciła poduszki i położyła się na wznak. Bernard usiadł obok Daniela, któremu znów zaschło w gardle. Popijał wódkę z sokiem pomarańczowym z dużej kryształowej szklanki, ostatniej z kompletu ślubnego rodziców. Kiedy byłam mała, pod nieobecność mamy nalewałam sobie do tej szklanki kompot i udawałam, że biorę udział w eleganckim przyjęciu w ambasadzie, gdzieś na Dalekim Wschodzie, gdzie panują wieczne upały i wielbłądy pasą się w ogrodzie jak krowy. Spinałam ręcznik na jednym ramieniu, drugie pozostawało odkryte, chude kostki i nadgarstki oplatałam koralami mamy, żeby wyglądać bardziej egzotycznie. We włosy wpinałam gałązki, rysowałam na udzie znak ryby, byłam trochę Ligią z Quo vadis, a trochę arabską księżniczką, którą porwał zły czarodziej. Podczas tej zabawy stłukła się pierwsza szklanka z zestawu, a potem, przy różnych okazjach kolejne rozbiły się w drobny mak. Została już tylko jedna i pił z niej Daniel.
Teraz jednym łykiem dopił drinka, rzucił pustą szklankę w trawę, rozłożył się na kocu i momentalnie zasnął z głową wtuloną w sukienkę żony. Monika głaskała go po głowie.
– Musimy przed nocą odebrać Jaśka. Nie mówiliśmy mu, że dziadek umarł. Czterolatek nie zrozumie fenomenu śmierci, poza tym, moim zdaniem, nie powinno się dzieci zabierać na pogrzeby, po co im taka trauma? Pamiętasz, jak musiałyśmy nieboszczyka dziadka Lutka całować na pożegnanie? Do dziś czuję na ustach to zimno. Albo babcia Ela, taka malutka i czarna w tej wielkiej trumnie… Koszmary dzieciństwa.
– Nie pamiętam. Miałam sześć lat – odparłam.
– To może ty nie całowałaś trupów, ale ja owszem. Dziesięcioletnia dziewczynka, Boże, co oni mieli w głowach, żeby dzieci zmuszać do takich obrządków?!
– Takie były czasy – wtrącił Bernard. – Moich dziadków też wystawili w otwartych trumnach, żeby się wszyscy mogli pożegnać, ale nie pamiętam, żeby tak samo żegnane były babcie, babcie szły do piachu bez ceremonii.
– Babciom się zawsze mniej należało – powiedziałam i spojrzałam z niechęcią na Daniela.
Zapadał powoli w głębszy sen i pojękiwał coraz głośniej. Przesunęłam jego bezwładną rękę, która stykała się z moją stopą. To była prawdziwa trauma dla Jaśka, jego ojciec alkoholik, codziennie pijany w sztok, a nie śmierć dziadka, który swoją drogę już przeszedł. Nie powiedziałam tego siostrze, to nie był dobry moment na takie uwagi.
Nikt w rodzinie nie rozmawiał z Moniką na temat alkoholizmu jej męża, który tuż przed swoimi czterdziestymi urodzinami zapadł w śpiączkę wątrobową i zmarł. Rodzice Daniela uważali, że to wina jego żony.
– Może nasz chłopak zaglądał czasami do kieliszka, ale nie był żadnym pijakiem, bzdury jakieś kobieto opowiadasz! – krzyczał w szpitalu ojciec Daniela. – Przede wszystkim, to trzeba powiedzieć sobie jasno, zaczął mieć kłopoty ze zdrowiem po ślubie z tobą, z całą pewnością wcześniej nie pił nałogowo!
Nie mogłam uwierzyć w zaprzaństwo tych ludzi. Kilkudniowe ciągi alkoholowe, które zdarzały się Danielowi pod koniec życia coraz częściej, jego rodzice nazywali „niewychodzeniem z domu”. Nawet przed sobą wypierali się prawdy. Daniel nie wychodzi z domu już czwarty dzień, Daniel ma zapalenie spojówek i musi siedzieć w ciemnym pokoju. Daniel nie kwalifikuje się na żaden odwyk, co wy, ludzie, próbujecie nam wmówić? Kiedy Daniel trafił do szpitala, Monika zapewniała wszystkich, że to tylko ostra żółtaczka, łatwa do wyleczenia, przy ścisłej diecie szybko ustąpi. Stałyśmy na korytarzu szpitala zakaźnego, czekając na diagnozę.
– Żółtaczka to nie jest choroba sama w sobie, to jest reakcja organizmu na zatrucie – powiedziałam do Moniki, która nie reagowała na to, co się wokół niej dzieje, bezmyślnie patrząc w drzwi pokoju lekarskiego. Piłowałam dalej, wściekła na siostrę, że nadal nie chce przyjąć do wiadomości, że jej mąż umiera z powodu choroby, którą sobie zafundował wiele lat wcześniej.
– Daniel się niczym nie zatruł, przestać powtarzać w kółko te bzdury o tajemniczym wirusie – powiedziałam poirytowana.
– A ty co, jesteś lekarką? Od kiedy?! – Monika przelewała swoją złości na mnie, ale się nie wycofałam.
– Nie trzeba być lekarzem, żeby zobaczyć alkoholizm w rodzinie. Już wiele lat temu ci mówiłam, pamiętasz naszą awanturę w Boże Narodzenie? Daniel wypił cały alkohol z barku, kiedy już wszyscy poszli spać. Koniak, nalewki, wódkę, likier kawowy… Wszystko, co miało procenty. W Wielkanoc to samo, tyle tylko, że już mniej miał do wypicia, bo schowałam lepsze trunki na strychu. Ale sobie dokupił w sklepie zwykłej wódy, po waszym wyjeździe znalazłam w szopie puste butelki po żołądkowej. Mówiłam ci to wszystko, ale nie słyszałaś. Potem był chrzest waszego Jaśka, pamiętasz, co Daniel zrobił? Potem komunia, którą zakończył na izbie przyjęć. Tak się spruł, że spadł ze schodów!
Twarz Moniki tężała.
– Bez przesady… Przecież odkupił wam alkohol po świętach. Ze schodów po prostu spadł, owszem, źle postawił stopę. To był wypadek.
Odeszłam kilka kroków w głąb korytarza, gotowa zostawić ją i pójść sobie z tego przygnębiającego miejsca, ale po chwili zawróciłam.
– Zauważyłam, jakie ma siniaki na ramionach, wielkie krwawosine podskórne wylewy, jak tatuaże. Spytałam Daniela, skąd się wzięły te siniaki, on mi powiedział, że na siłowni miał sparing i trochę przesadził. Monika! Musiałaś je widzieć! Nie przeraziłaś się? Nie kusiło cię, żeby poczytać w internecie, co może być przyczyną takich wylewów podskórnych?
– Przestań się nad nim znęcać, ja nie mogę tego słuchać w takiej chwili!
– Daniel ostatnio przytył, z dziesięć kilo na moje oko, widziałaś, jaki ma bęben? Będą mu musieli strzykawką wodę z brzucha odsysać!
Monika zatkała dłonią otwarte usta i ruszyła w kierunku wyjścia. Szła wolno, nie było słychać stukotu jej wysokich obcasów, ale zatrzymała się, kiedy zawołał ją po nazwisku ordynator oddziału zakaźnego, doktor Skalski. Przez chwilę stała i patrzyła na nas, niezdecydowana, czy uciekać czy zostać. Poniosłam rękę, wezwałam Monikę ponaglającym gestem. Kiedy podeszła bliżej, zauważyłam, jaka jest blada. Ani jedna kropla krwi nie docierała do jej policzków i powiek. Wzięłam ją za rękę, uścisnęłam. Lekarz nie zaprosił nas do swojego gabinetu, stanął w szerokim rozkroku jak wojskowy i zaczął mówić. Głos miał ciepły i melodyjny.
– Droga pani, nie mam dobrych wieści. Dlaczego nie przyjechaliście wcześniej? Może była wtedy szansa, choćby kilka miesięcy temu, rok czy dwa lata, to w ogóle … żyłby dalej. Ludzie po przeszczepie wątroby żyją wiele lat, i to całkiem dobrze, jeśli się pilnują. Szkoda, naprawdę szkoda, małżonek jeszcze nie ma czwórki z przodu, ale powiem pani na pocieszenie, że to nie jest mój najmłodszy pacjent. Byli tacy, co ledwie trzydzieści na liczniku i koniec. Każdy organizm jest inny, jeden wytrzyma czterdzieści lat picia, inny dziesięć, ale prędzej czy później, droga pani, trzeba rachunek zapłacić.
Monika spojrzała w stronę sali, na której leżał Daniel.
– Panie doktorze, mój mąż ma żółtaczkę, tymczasem pan mówi takie rzeczy, jakby miał zaraz umrzeć. Niech mnie pan nie straszy.
Ordynator Skalski uśmiechnął się i położył ciężką rękę na jej ramieniu. Monika odruchowo się ugięła.
– Bóg czasami zmienia coś na szachownicy w ostatniej chwili, ale szczerze pani powiem… bardzo rzadko. Patrzę na ten jego kram trzydzieści lat z górką i nie mam o Wszechmogącym najlepszego zdania. Czasami, hm… naprawdę mógłby palcem ruszyć, dużo nie potrzeba, ale… cóż, nie jest ani szczodry, ani specjalnie miłosierny. W przypadku pani męża wystąpiła już niewydolność organów, wątroba, trzustka, nerki, samo serce do życia nie wystarczy… Chociaż mój ulubiony pieśniarz, Michał Bajor, śpiewał, że wystarczy. Zna pani tę piosenkę? „Nie chcę więcej, twoje serce do życia wystarczy…” – zanucił. – Ma pani dzieci?
Monika skinęła głową.
– Mamy syna, nastolatka.
– Dam pani bajki i moje piosenki na płycie. Od kilku lat piszę bajki dla dzieci, ostatnio zacząłem nagrywać piosenki z własnymi tekstami. Ludzie mówią, że bardzo fajnie mi to wychodzi. Może syn za duży na bajki, ale dla wnuków pani zadedykuję.
– Ale co z Danielem? – zapytałam.
Skalski rozłożył ręce.
– Już powiedziałem paniom wszystko, co lekarz może powiedzieć.
– Nic pan nie powiedział – burknęłam. – Jakie ma szanse? Co dalej? Podjęliście leczenie?
Skalski przyjrzał mi się uważniej, nie zmienił jednak swojego przyjaznego, opanowanego tonu. Włożył obie dłonie do kieszeni fartucha.
– Pan Daniel nie reaguje na podane leki. Jest w stanie krytycznym.
Monika oparła się o mnie, przez moment czułam cały jej ciężar i bałam się, że nie będę w stanie jej utrzymać na nogach. Skalski wziął ją pod ramię i poprowadził do dyżurki pielęgniarek. Młoda dziewczyna podniosła wzrok znad dokumentów, które wypełniała. Zerwała się z miejsca, we trójkę posadziliśmy Monikę na krześle. Skalski poprosił pielęgniarkę, żeby dała jej pięć miligramów czegoś na uspokojenie, i poszedł. Zdawało mi się, że podśpiewywał sobie jakąś melodię, wracając do swojego ordynatorskiego pokoju.
Daniel przeżył swojego teścia o dziesięć lat.
Ściągnęłam okulary przeciwsłoneczne i spojrzałam na śpiącego szwagra, którego Monika wciąż pieściła.
– Przestań go głaskać, denerwuje mnie to – powiedziałam.
– Ciebie wszystko denerwuje.
– Szturchnij go, może przestanie charczeć.
Monika zawahała się na moment, po chwili oderwała dłoń od głowy męża i ujęła go pod pachy. Daniel opadł na wznak, jego krtań zagrała dramatyczną melodię jęków i spazmów, jakby raniony dzik konał w lesie. Patrzyliśmy na niego. Podniosłam się z koca, pochyliłam nad nim i palcami zacisnęłam mu nos. Minęło kilka sekund, zanim się zakrztusił, co go natychmiast wybudziło. Zaciskałam palce coraz mocniej. Daniel złapał mnie za nadgarstek.
– Kurwa! Zwariowałaś?!
– Chciałam ci pomóc, myślałam, że coś złego ci się śni – odparłam.
Był zdezorientowany, rozglądał się dookoła, ziewnął, zanim uświadomił sobie, gdzie jest. Monika wygładziła koc w miejscu, gdzie przed chwilą leżała pijana głowa Daniela, on uśmiechnął się do niej, cmoknął powietrze i znów ułożył się blisko jej uda. Nie wiedziała, co zrobić z rękami, chciała go dotknąć, ale bała się mojej reakcji. Bernard zebrał puste szklanki z trawy i nie odzywając się do nikogo, poszedł w stronę domu.
– Może by pizzę zamówić? Jestem głodna po tym cienkim rosole, zadzwonimy po pizzę? – Dłoń Moniki wróciła na włosy Daniela, ale nie gładziła ich.
– Z pizzą dobry pomysł, jak chcecie to pojadę, ja jedna nie piłam. – Podałam siostrze dłoń. Pociągnęłyśmy się nawzajem, wstając.
Daniel rozłożył się na całej szerokości koca i zakrył oczy ramieniem.
– Zjadłbyś pizzę?
– Nie jestem głodny – warknął.
Monika zaczęła go prosić, żeby zjadł chociaż jedną małą pizzę z nią na pół, jego ulubioną, na ostro, z pepperoni i pieczarkami, może być nawet bardzo ostra, wszystko jej jedno, dostosuje się.
– Nie słyszałaś? Nie mam ochoty na pizzę!
Kiedy był niedopity, a poziom alkoholu zaczynał nagle spadać, mężczyzna wchodził w najgorszy stan, a organizm już nie żebrał, tylko wręcz żądał więcej.
– Weźmiemy jedną dużą z szynką i ekstra serem dla nas – ciągnęła nierażona Monika. – I jedną dla Daniela na ostro, z chili.
Daniel przekręcił się na bok, wstał z posłania i otrzepał spodnie na wysokości kolan z niewidocznego brudu. Był wymięty i zły, Monika wiedziała, co będzie dalej.
– Co wy macie z tym jedzeniem w waszej rodzinie?! Cały czas byście tylko coś wpierdalali… Nie wmuszaj we mnie żarcia, jak mówię „nie”, to nie. Nie wywieraj na mnie presji, bo kiedyś tego nie wytrzymam! Nie mogę znieść tego namawiania do jedzenia, jakby nic ważniejszego nie istniało na tym świecie! No kurwa…
– Najważniejsza na tym świecie jest wóda, wiadomo – powiedziałam, podnosząc głos. – Monika chce, żebyś coś zjadł, nie jadłeś od rana, nic, tylko wlewasz w siebie hektolitry alkoholu i robisz się nie do wytrzymania.
– Weź się, dziewczyno, ode mnie od… koleguj. O co ci chodzi? – Daniel szukał w kieszeni spodni zapalniczki.
Monika podała mu papierosy.
– O to, żebyś uszanował żałobę. Kiedyś sam doświadczysz straty najbliższych.
– Tego mi życzysz? Monia, słyszysz, co twoja siostrunia bredzi?
– Przestańcie się kłócić… Daniel…
– My się nie kłócimy, chcę tylko, żeby twój mąż przestał się zachowywać jak ostatni dupek.
Daniel się roześmiał.
– Jesteś beznadziejna, dobrze, że Monika nie jest do ciebie podobna. Chcecie pizzę, to sobie ją żryjcie i dajcie mi spokój!
Machnęłam ręką na znak, że się wycofuję, i ruszyłam w kierunku domu. Bernard szedł z przeciwnego kierunku, spotkaliśmy się na ścieżce prowadzącej na taras.
– Gdzie byłeś? – Złapałam go za rękę. – Daniel robi dym. Jeśli nie dopije, to będzie jeszcze gorzej. Nie mam na to siły.
Zawróciliśmy. Bernard wszedł do domu pierwszy, otworzył szeroko drzwi i przytrzymał je. Zawahałam się. Na wprost wejścia, na wieszaku wisiała kurtka ojca, niżej pod siedziskiem stały jego kapcie i buty. Zapach domu był mieszaniną różnych aromatów, koperku, kiszonek, róż, psiej sierści, płynu do podłóg i ciepłego letniego powietrza. Weszłam do środka i usiadłam na schodach.
– Nie zamykaj drzwi – poprosiłam. – Takie ładne światło…
Bernard usiadł obok mnie.
– Wiem, jak ci ciężko.
– Nie wiesz, nikt z was nie będzie wiedział, dopóki sam się z tym nie zmierzy. Ciebie to ominie – powiedziałam poklepując jego dłoń. – Nawet nie czujesz, że masz ojca i matkę, to i nie poczujesz straty.
– Marta… mówisz okropne rzeczy, ale nie będę się tym przejmował. Widzę, w jakim jesteś stanie. Oczywiście wydaje ci się, że twój ból jest największy i nikt przed tobą nie cierpiał, ale to jeszcze nie powód, żeby tak się wyżywać na najbliższych. Doceń to, że jestem przy tobie.
– A gdzie niby miałbyś teraz być? W kinie? Tylu was tu jest, plączecie się po domu jak po muzeum, ale nie czujecie nic. Monika hołubi pijanego Daniela, co już mnie nie tyle irytuje, ile wręcz wkurwia, i nie mogę się opanować. I nie chcę się opanować. Idźcie w cholerę! Wszyscy!
Wstałam i pobiegłam schodami na górę do dawnego pokoju ojca.
ROZDZIAŁ 2
Hope upięła lśniący od żelu kosmyk włosów. Białe koraliki obijały się jeden o drugi, gdy tylko poruszyła głową. Obróciła się energicznie, żeby sprawdzić, czy „karuzela” z jej warkoczyków kręci się swobodnie. Na prawy nadgarstek nałożyła kolorowe bransoletki i jeden rzemyk ze złotą miniaturką Afryki, na lewym zapięła zegarek. Obróciła się profilem i spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Ciemne dżinsy obciskały jej pośladki, mocne uda z trudem mieściły się w nogawkach. Pomiędzy paskiem spodni a brzegiem białej bluzki widać było kawałeczek czekoladowej skóry, gładkiej i suchej. Hope stanęła twarzą do lustra i uniosła ramiona, żeby sprawdzić, ile brzucha odsłania taki ruch. Była zadowolona, uznała, że jest dobrze. Sięgnęła po flakonik perfum, tych najdroższych, spryskała dokładnie wszystkie miejsca, w których skóra jest najdelikatniejsza – nadgarstki, szyję, zgięcia łokci i głęboki dekolt. Przed wyjściem z pokoju zamknęła szafę i zasunęła szuflady komody, z których wystawały części bielizny.
– O Jezu! Pani Marta… ale mnie wystraszyło.
– Dokąd się tak szykujesz? Chyba nie na zakupy do Lidla?
Hope wystawiła kawałeczek języka i przygryzła go zębami.
– Mam randkę… idziemy do restauracji na koktajle i sushi.
– Zanim wyjdziesz, zamień dwa słowa z pielęgniarką, ocenisz, czy się nadaje do opieki nad Bernardem. Jest na dole.
– Dobrze, mam dużo czas i chyba się przebiorę w coś inne. Zaraz zejdę…
W kuchni czekała na mnie pani Beata, którą rodziny obłożnie chorych polecali sobie nawzajem jako „anioła śmierci”. Odprowadziła w niepewne zaświaty wiele osób, rodziców i dziadków tych, ale tylko tych, których było stać na wynajęcie anioła. W komforcie własnego domu, pośród znajomych sprzętów i cieni, umierali spokojnie, odurzeni lekami, cudownie nieświadomi, a pani Beata siedziała przy łóżku pacjenta wyprostowana i dumna. Nie trzymała za rękę. Czasami czytała książkę, czasami rozwiązywała krzyżówki, a w pokoju agonii nigdy nie włączała telewizora ani nie otwierała okien.
Usiadłyśmy przy stole naprzeciwko siebie. Pani Beata odezwała się pierwsza.
– Zapowiadają okropne upały, ten dom ma grube mury, jest przyjemnie chłodno. Ja mieszkam na czwartym piętrze w bloku. Mąż kupił dwa wiatraki, mielą powietrze jak wściekłe, niby coś to daje, ale i tak jest gorąco, że człowieka zatyka. Ani oddychać, ani spać.
– Ma być trzydzieści sześć stopni w przyszłym tygodniu – powiedziałam.
Hope weszła do kuchni, przywitała się i podeszła do lodówki. Wyjęła dzbanek wody. Postawiła na stole wysokie szklanki, z których kiedyś Bernard pił whisky. Pani Beata wpatrywała się w nią, śledziła ruch jej dłoni i zaglądała pod skórę.
– Ty pewnie do upałów przyzwyczajona? Wy tam macie cały czas gorąc – powiedziała głośno, wypluwając z ust słowa tak wyraźnie, jakby mówiła do głuchej.
– Śnieg nie pada w każdym razie zbyt często. – Hope mrugnęła do mnie.
– O! I mówisz po polsku.
– Mieszkam prawie trzy lata w Polsce. – Hope starała się mówić gramatycznie, chciała zaimponować pani Beacie. – Będę pielęgniarką.
– O! To nie jest takie proste, trzeba się wiele lat uczyć. – Pani Beata każde zdanie zaczynała od przeciągniętego na kilka sekund O!
– Jestem na studiach. – Hope upiła łyk wody. – Już kończę.
– O! Naprawdę? – Skrzywiła się z niedowierzaniem. – Ale skoro tak, to czy ja jestem paniom tu potrzebna?
– Nie jest pani potrzebna, ale pani Marta się uparła. – Hope powiedziała to tak szybko i poprawnie, jakby wcześniej to właśnie zdanie ćwiczyła.
Pani Beata podniosła głowę i spojrzała na dziewczynę. Spojrzenie jej zmrużonych oczu mówiło wszystko, ale radosna Hope się nie zorientowała. Usiadła obok mnie, stanowiłyśmy teraz dwuosobową komisję rekrytacyjną.
– Pani Beato, szukam osoby, która będzie częścią tego domostwa, która z nami zamieszka na pewien czas. Jeśli zamieszkać nie może, trudno, ale chciałabym, żeby ta pomoc była na pełen etat. Doktor Wolski panią polecił, zatem ufam, że doskonale się pani nadaje.
– Nadaje? – Wzruszyła ramionami.
– Miałam na myśli pani doświadczenie i profesjonalizm – poprawiłam się.
Hope nie odzywała się przez długą chwilę, włączyła się do rozmowy dopiero wtedy, kiedy pani Beata zaczęła stawiać swoje twarde warunki. Soboty i niedziele musi mieć wolne, będzie przychodzić o dziewiątej rano w dni powszednie i zostanie przy chorym dokładnie osiem godzin. I żeby nie stawiać jej w niekomfortowej sytuacji i nie prosić o dodatkowe czynności przy chorym poza ustalonymi godzinami. To, co uzgodnimy z góry, musi obowiązywać do samego końca, takie ma zasady. Nie będzie w domu pacjenta nic jadła, ale woda, kawa i herbata powinny być dostępne bez ograniczeń. Do jej obowiązków nie należy dbanie o higienę pacjenta, o to może zadbać jakaś mniej wykwalifikowana siła robocza.
– To co pani będzie robić przez te godziny u nas? – Hope zerkała na mnie. – Pan Bernard nie potrzebuje dużo, tylko żeby czysto i nie odleżyny.
– Doktor Wolski z pewnością pani wyjaśnił, na czym polega moja praca – zwróciła się do mnie, omijając wzrokiem Hope.
– Oczywiście, dlatego panią zaprosiłam… – przytaknęłam.
– Jestem pielęgniarką specjalizującą się w opiece nad pacjentami paliatywnymi i sama organizuję zespół do konkretnego pacjenta. Rozumie pani? Zespół, czyli lekarza, psychologa, fizjoterapeutę, jest pani inteligentną kobietą, z pewnością pani rozumie, że jedna osoba nie wystarczy do opieki nad panem Bernardem. Ja będę koordynatorem czynności opiekuńczych wszystkich członków rodziny, będę zarządzać zespołem profesjonalistów i wami, oczywiście, jeśli się porozumiemy co do honorarium oraz innych warunków.
– Warunki tu bardzo dobre… – Hope przysunęła ramię bliżej mojego.
Oddychałam coraz głębiej, z nadzieją, że pielęgniarka od śmierci to zauważy i na chwilę przestanie mówić.
– Moja panno, warunki finansowe mam na myśli, ale to już z twoją panią będę omawiać w cztery oczyń.
Nie miałam siły zareagować. Ciepłe powietrze pachniało skoszonymi trawami usychającymi na słońcu. Pani Beata wciągnęła do płuc ten letni zapach i na moment zamknęła oczy. Siedziałam wciśnięta w krzesło siłą własnego strachu. Zespół? Koordynator? Zarządzanie śmiercią? Wszystko to u mnie w domu? Za moje pieniądze? Wstałam od stołu.
– Przepraszam, muszę to jeszcze raz przemyśleć. Nie sądziłam, że będę musiała w domu założyć klinikę, przepraszam… może nie jestem aż tak inteligentna…
– Naprawdę myślała pani, że opieka nad człowiekiem w tym stanie może się ograniczyć do wizyty pielęgniarki? – Pani Beata wstała. – Zaszło nieporozumienie.
Hope zerwała się z krzesła i stanęła w drzwiach. Kiedy wchodziłam po schodach, jej głos, miękki i grzeczny, oschle żegnał anioła śmierci.
Poszłam na górę, do swojej sypialni. Zapaliłam lampę nad lustrem, powoli zbliżyłam twarz do odbicia. Linie zmarszczek zrobiły się głębokie jak pęknięcia na spalonej słońcem glebie. Miałam kiedyś niebieskie oczy, tak niebieskie, że niektórzy podejrzewali, że nosiłam koloryzujące soczewki. Błękit zaczął przechodzić w szarość, kiedy skończyłam pięćdziesiąt lat, białe gałki oczne wyglądały teraz jak sprane prześcieradło. Wygładziłam skórę podbródka podciągając ją kciukami. Czoło wciąż miałam gładkie, rozprasowane botoksem, nadmiar skóry pod oczami zaczynał się rozlewać na policzki. Otworzyłam usta, sześć implantów podtrzymywało konstrukcję dolnych zębów, dzięki czemu mogłam wciąż gryźć orzechy i się nie udławić.
Pobraliśmy się z Bernardem rok po zakończeniu okresu żałoby, wyprawiając wesele za pieniądze, które zostały po sprzedaży mojego rodzinnego domu i kupnie mieszkania w mieście. Po śmierci taty nie chciałam już mieszkać na wsi, nieśmiało planowałam założenie własnej kancelarii adwokackiej, choć nie miałam na to środków ani wspólnika, któremu mogłabym zaufać. Mama zrzekła się swojej części majątku po mężu, choć nikt jej tego nie sugerował. Zrobiła to szybko i sprawnie. Kolejna niespodzianka zastała nas kilka miesięcy później. Tydzień przed moim weselem zjawił się amerykański posłaniec i przywiózł ogromną sumę pieniędzy w gotówce. Przyjechał do domu Moniki, zaprosiwszy mnie wcześniej telefonicznie na ważne spotkanie. Był to czerstwy mężczyzna, wygładzony na ostrych kantach amerykańskim sposobem, ale jego małomiasteczkowość wciąż dźwięczała w akcencie, zdradzał go również ubiór. Rozsiadł się w salonie i poprosił o mrożoną herbatę. Monika znalazła w szafce granulki herbaty z cytryną, zlepione w grudki, ale wciąż nadające się do spożycia. Podała napój w wysokich szklankach wyprodukowanych w hucie szkła w Krośnie. Zestaw szklanek i kieliszków, który dostała ode mnie na prezent ślubny, był zdekompletowany. Daniel porozbijał wszystkie duże szklanki do drinków, ale te wysokie z grubym dnem jakimś cudem przetrwały.
– Przywiozłem dziewczynom prezent od mamusi Matyldy. Proszę, przeliczcie, żeby potem nie było reklamacji. – Postawił materiałową torbę na stole. – Przypłynąłem statkiem z Montrealu do Rotterdamu, bo tak łatwiej przewieźć taki kawał grosza. Nie pytali w porcie o dolary, można było wwieźć kontrabandę. Dreszczyk emocji się pojawił, nie zaprzeczam. Szwagier przyjechał po mnie do Holandii i zabrał razem z sadzonkami pomidorów. Ma tunele pod Radomiem, biznes mu się kręci coraz lepiej, może nawet wejdę z nim w spółkę?
– Mama nas nie uprzedziła… – Patrzyłam na torbę z lękiem, nie mogłam uwierzyć w uczciwość posłańca.
– Bo nie wiadomo było, czy się uda to przewieźć. A jakby zabrali na polskiej granicy? Co wtedy? Komuniści mogą wszystko.
– Proszę pana, w Polsce komunizm już się skończył – wtrąciła Monika.
– Komunizm się wtedy w Polsce skończy, kiedy oni wszyscy pomrą, ci, co ten system zakładali, bo dopóki żyją, to nie ma pewności, co odwiną. Mam tu list od waszej mamy w sprawie tych dolarów. Proszę… – Położył na stole podłużną kopertę błękitnego koloru.
Tłumaczenie mamy było bardzo mętne, miała wówczas zaledwie pięćdziesiąt lat i proces wyzbywania się majątku wydawał nam się podejrzany. Monika miała rację, nie znałyśmy jej, wyjechała, kiedy byłam w pierwszej klasie liceum, i nigdy więcej już jej nie widziałam. Monika poleciała do USA jeszcze w czasach, kiedy był tam tato, natomiast ja nie dostałam wizy i po pierwszej nieudanej próbie nie starałam się ponownie.
Mama przekonywała w liście, że nam się ta suma należy, ponieważ firmę sprzątającą zakładali razem z tatą. Znalazł się dobry kupiec, porządny biznesmen z Portoryko, i dobili targu. Podaje nam przez pana Bronka sto tysięcy dolarów do podziału, z nadzieją, że ta suma się przyda, i powinnyśmy ją przeznaczyć na taki cel, jaki same wybierzemy.
Bronek odstawił pustą szklankę na stół i wytarł dłonie w spodnie. Jasne dżinsy były przetarte na kolanach, jego adidasy świeciły bielą jak komunijne lakierki.
– Mamusia was pozdrawia serdecznie. Mojej żonie i córce załatwiła dobrą pracę u bogatych Amerykanów, mają tam jak w raju. Rezydencja z balkonami, tarasami, basenem, jest co sprzątać, ale są dwie, to im idzie robota. Pani Matylda miała dobrych klientów.
Monika sprzątnęła szklanki, obie chciałyśmy się jak najszybciej pozbyć posłańca, żeby spokojnie przetrawić to, co się stało, ale Bronek jeszcze przez godzinę opowiadał o życiu na Florydzie, zatargach z Portorykankami, samochodach, którymi handlował, aż wreszcie zmęczony własną opowieścią, zaczął się zbierać. Uścisnął nam dłonie na pożegnanie i odjechał.
– Jesteśmy bogate!
Po wyjściu Bronka Monika liczyła studolarówki z taką wprawą, jakby całe życie pracowała w banku.
– Pobudujemy sobie piękne domy. Daniel już nawet wybrał projekt, nie mieliśmy kasy na wykończenie, ale za taką górę pieniędzy można się będzie nieźle urządzić.
– Jestem w szoku. Sto tysięcy dolarów?! – Patrzyłam na stosik banknotów. – Trzeba zadzwonić do matki, zapytać ją… czy to nie jakiś przekręt.
– Przestań! Jaki przekręt? Bierz swoją dolę i zacznij planować, jak ją wydać. Pewnie też na dom, to wasze mieszkanie w bloku nie jest zbyt luksusowe.
– Matka lubi szokować, trzeba przyznać. Ale wiesz, co to oznacza?
Monika wzruszyła ramionami.
– Że nie zamierza wracać do Polski? Pewnie tak, ale po co miałaby wracać, sama przyznaj, nie ma do czego.
– Do czego może nie, ale do kogo ma – powiedziałam.
Spojrzałyśmy na siebie ponad kupką dolarów i była to dziwna chwila, kiedy każda z nas myślała o tym samym, ale nie odważyłyśmy się nazwać tej transakcji. Monika podzieliła pieniądze i zgarnęła swoją część do foliowej torby, mnie zostawiła materiałową, w której dolary przypłynęły do nas. Zniknęła na chwilę, żeby odłożyć skarb w bezpieczne miejsce. Kiedy wróciła do kuchni, zastała mnie dumającą nad leżącymi na stole pieniędzmi. Bez słowa wrzuciła je do torby i wcisnęła mi ją na kolana.
– Już sobie wyobrażam minę Daniela i Benka, jak im powiemy… – zachichotała.
Nie zastanawiałam się długo, to postanowienie przyszło naturalnie i było tak oczywiste, że nie mogłam nie powiedzieć tego siostrze.
– Te pieniądze muszą być tylko moje. Ostatecznie to jest majątek pozyskany przed ślubem.
Monika odruchowo przytaknęła, ale zaraz potem zaczęła się na głos zastanawiać, czy to aby jest fair w stosunku do Bernarda.
– Nie wiadomo, jak zareaguje, może się obrazi, może wścieknie? Ślub wkrótce. Nie boisz się, że to wam zaszkodzi?
– To są moje pieniądze – powtórzyłam.
– Niby tak, ale…
– Jak niby? Moje. Poza tym Bernard pozostaje raczej obojętny w kwestiach finansowych. Pieniądze nie stanowią centrum jego świata.
Monika pokręciła głową.
– Do tej pory tak było, jak nie miałaś wiele, teraz sytuacja uległa zmianie. Ciekawa jestem, czy będzie taki obojętny, gdy mu powiesz, że przygarnęłaś pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
– Nie zamierzam mu mówić. Na razie chcę się zająć weselem.
Zwinęłam szmacianą torbę i włożyłam ją pod pachę. Monika odprowadziła mnie do samochodu.
– Mam prośbę, czy mogłabyś do czasu wesela zachować dla siebie tę niespodziankę?
– Zwariowałaś? Ja muszę powiedzieć Danielowi dzisiaj! – obruszyła się.
– Nie musisz, ale powiesz, bo ty jesteś żona uległa i nie wyobrażasz sobie mieć niczego swojego, wszystko ma być wspólne.
– Na tym polega małżeństwo. Za tydzień się o tym przekonasz.
– Moje takie nie będzie. Za dużo znam małżeństw, które się rozpadły przez natręctwo wspólnoty.
– Poproszę Daniela, żeby się nie wygadał, ale wiesz jaki on jest…
– Niestety wiem.
Pożegnałyśmy się jak zwykle chłodno, nie umawiałyśmy się na kolejne spotkanie. Przez całą drogę do domu zastanawiałam się, o co tak naprawdę chodzi naszej matce, jakie inne wydarzenia oprócz sprzedaży firmy uruchomiły jej gen szczodrości. Myślałam, żeby wysłać jej telegram z podziękowaniem, ale nie było to możliwe, rok wcześniej zmieniła adres, o czym nas poinformowała listownie, nie podając nowego. Nasza korespondencja była jednostronna, czasami matka dzwoniła do Moniki, rzadziej do mnie. Miałam jej numer telefonu, postanowiłam zatelefonować, gdy tylko dotrę do domu, ale kiedy zaparkowałam auto przed blokiem i wysiadłam, wiedziałam, że tego nie zrobię, chociaż nie bardzo wiedziałam dlaczego.
Z Bernardem trudno się rozmawiało o pieniądzach, ponieważ on nigdy nie zaznał komfortu, którego może doświadczyć ktoś, kto ma pełny portfel. To uczucie było mu obce, w dodatku nic nie robił, żeby to zmienić, jednak nie wynikało to z przekonania, że posiadanie majątku zabiera człowiekowi wolność, spokój i przyjaciół. Wyniósł z domu rodzinnego przeświadczenie, że nigdy nie uda mu się do niczego dojść, niczego osiągnąć ani niczego zatrzymać. Zanim dojechałam na osiedle, na którym kupiliśmy małe mieszkanie w starym budownictwie, do Bernarda dotarła informacja o prezencie od mamy. Nie miałam wątpliwości, jakim kanałem. Po kolacji natychmiast poszedł do łazienki i przesiedział tam dobrą godzinę, miałam więc czas, żeby się przygotować do tej trudnej rozmowy. Wszedł do pokoju, w chwili kiedy włączyłam telewizor. Stanął przed ekranem, zasłaniając obraz.
– Słyszałem, że przytuliłyście z siostrą sporo kasy. To jakaś tajemnica rodzinna? Miałaś zamiar mi powiedzieć?
– Oczywiście. Czekałam, aż wyjdziesz z łazienki. To miała być niespodzianka – skłamałam.
– Co chcesz zrobić z tymi pieniędzmi? – zapytał i nie czekając na moją odpowiedź, wyszedł na balkon zapalić. Poszłam za nim.
– Chcę mieć dom i założyć kancelarię prawną – odparłam.
Patrzyliśmy na położony w dole sklep, ludzie wchodzili do niego i z niego wychodzili jak mrówki uwijające się przy mrowisku. Podjeżdżały kolejne samochody, smród spalin dochodził do naszego piętra.
– Twoje pieniądze, twoje decyzje, ja nic z tego nie chcę – powiedział. Odsunął się ode mnie obrażony i urażony faktem, że ja mam tak wiele, a on prawie nic.
– Tak, to są moje pieniądze, przynajmniej teraz, póki nie mamy dzieci, potem…
– Jak cię zapłodnię, zapiszesz mi pół królestwa? – prychnął. – Marta, czy ty się słyszysz?
– Może źle to zabrzmiało. Chodzi mi o to, że chcę się zabezpieczyć. Drugi raz nie dostanę spadku po ojcu i prezentu od mamy. Postaw się w mojej sytuacji, zrobiłbyś dokładnie to samo, a już na pewno tak doradziłaby ci matka. Za tydzień jest nasz ślub, po roku, po trzech latach może się okazać, że nam nie wyszło, wtedy trzeba dzielić wszystko na pół, według mnie to nie będzie fair. Na ten kawał majątku całe życie ciężko pracowali moi rodzice, bo przecież nawet nie ja.
Bernard oderwał łokcie od balustrady i się wyprostował.
– Po co ty w ogóle za mnie wychodzisz, skoro z góry zakładasz, że się rozstaniemy? Do czego ja ci jestem potrzebny? Czy ty mnie kochasz?
Bernard wciąż mnie pytał, czy go kocham. Ta jego irytująca niepewność – siebie, mnie, uczuć, kolejnego dnia – wciskała się pomiędzy nas przy każdej ważniejszej rozmowie. Pada deszcz, kochasz mnie? Boli mnie brzuch, kochasz mnie? Jutro będzie futro, kochasz mnie? Zawsze odpowiadałam: „tak”. Jak automat, robot, echo. Miałam dwadzieścia sześć lat, pozostawało mi tylko wyjść za mąż za kogoś, kto już tyle czekał, że nie wypadało odmówić. Staliśmy na balkonie w całkowitej ciemności, żar z papierosa Bernarda wyznaczał trasę jego zdenerwowanej dłoni. Góra, dół, trochę w bok, z daleka od moich palców ściskających barierkę. Nic nie mówił, dławił się czarną energią, którą wytworzył.
– Te pieniądze niczego nie zmieniają między nami, są obok.
– Wiesz jaki mam stosunek do pieniędzy, mimo wszystko czuję się oszukany – oświadczył i wszedł do mieszkania. Zamknął drzwi.
Potem był nasz ślub.
Zastanawiałam się, jak wydrążyć w skale udane małżeństwo z Bernardem, skoro na starcie, zakładając welon, czekałam na wiadomość od innego mężczyzny. Rzuć mi koło ratunkowe, mówiłam do tego, którego kochałam, beznadziejnie się przy tym obnażając. Dramatyczna nastolatka w środku, młoda kobieta w lustrzanym odbiciu. Gładziłam fałdy białej sukienki i myślałam o Emilu, o tym dniu, kiedy siedziałam na betonowym cokole przed lotniskiem i płakałam. Powietrze miało zapach słońca i bruku, było mieszaniną smrodów ulicy i zapachów perfum śpieszących na wakacje turystów. Ryczałam jak uczennica zabujana w nauczycielu fizyki, sól łez cisnęła mi się do ust, woda z nosa ściekała po górnej wardze, wycierałam rękawem białej koszuli ten żałosny potok i powtarzałam: „kurwa mać, kurwa mać”, jakby to było jakieś miłosne zaklęcie. Ludzie dyskretnie zerkali w moją stronę, każdy zawsze ciekawy, dlaczego dziewczyna tak otwarcie płacze, nawet głowy nie spuszcza. Lotnisko to doskonałe miejsce do płaczu, ludzie się rozdzielają, przeżywają rozłąkę i odklejają się od zwyczajności tylko dlatego, że znaleźli się w miejscu odlotów. Jakby to, co dzieje się na lotnisku, miało znacznie większe znaczenie od tego, co dzieje się na osiedlowym podwórku.
Rzadko jeździłam do Warszawy po ukończeniu studiów, a jeśli już, to tylko na jakieś wyjątkowe wydarzenia, na które zapraszali mnie znajomi z roku. Emil Lothe był aktorem, popularnym aktorem z dorobkiem, rolami w zagranicznych produkcjach, nagrodami, wywiadami, fotosami, ale zachowywał się bardziej zwyczajnie niż tłum gapiów i ludzkich rzepów, który go otaczał. Żałowałam, że nie założyłam czerwonej sukienki do kostek z lejącego materiału, którą przysłała mi matka, czułabym się pewniej w amerykańskim szyku, miałabym więcej swobody w ramionach i w okolicach ud. Miałam na sobie czarny kombinezon, bez ozdób i bez kształtu, rzędy bransoletek z koralików i wysoko upięte włosy. Był to czas, kiedy malowałam powieki perłowymi cieniami i mocno podkreślałam kształt ust czerwoną szminką. Patrząc na tamtą siebie, czuję się zażenowana, broniła mnie tylko młodość.
Emil wypatrzył mnie w tłumie rozkrzyczanych gości, którym udało się zdobyć zaproszenie na tę imprezę, choć nie wiedzieliśmy dokładnie, kto był tam gospodarzem i do kogo należała willa. W puchate dywany wsiąkało piwo i czerwone wino, ludzie dogaszali papierosy w doniczkach egzotycznych kwiatów, patery pełne wymyślnie ozdobionych kanapek roznosił jakiś ponury pan, który nie odzywał się do gości, a tylko wskazywał drogę do toalety.
Emil trzymał przy mnie wartę przez cały wieczór. Nawet gdy opierał się o ścianę, robił to tak, żeby mnie chronić przed ludźmi napierającymi zewsząd w drodze po kolejnego drinka. Schlebiało mi jego zainteresowanie moją osobą, ale uważałam, żeby się nie wychylić, pilnowałam gestów i słów, nie było to trudne, Emil ze mną po prostu rozmawiał. Nie podrywał, nie uwodził, słuchał, potem sam opowiadał, przerzucaliśmy się błyskotkami w tej rozmowie. Przysuwali się do nas różni ludzie, ale szybko odchodzili, nie byliśmy nimi zainteresowani. Emil nie chciał tańczyć, ja nie chciałam tracić czasu na przepychanki w kiwającym się tłumie. Kiedy zrobiło się zbyt głośno, zaproponował, żebyśmy się przeszli po okolicy. Wędrowaliśmy w ciemnościach tu i ówdzie rozproszonych neonami, obejmując się tak lekko, żeby tylko zmieszały się nasze zapachy. Byłam oszołomiona, bliskość Emila, jego zainteresowanie moją nieważną osobą, snucie niteczek sympatii, zbliżanie się, wszystko to mnie rozbrajało i chciałam więcej.
– Nie jest ci zimno? – Emil zatrzymał się i dotknął mojego ramienia.
– Nie wiem – odparłam i się roześmiałam. – Nic nie czuję w tej chwili: ani nocy, ani temperatury, może za dużo wypiłam.
– To dobrze, bo nie mam marynarki, żeby ci ją narzucić na ramiona.
– Jak w filmach…
– Tylko w filmach. Gram jutro w Krakowie, powinienem tam dotrzeć o przyzwoitej godzinie. – Mężczyzna podał mi dłoń, żebym mogła wejść na schodek. – Szkoda, tak się miło z tobą rozmawia i… przebywa. Naprawdę muszę już się pożegnać. Zamówię ci taksówkę.
– Teraz jedziesz do Krakowa? Samochodem?
Emil przytaknął.
– Dobrze się składa. Mogłabym się z tobą zabrać? Z Krakowa mam bliżej do domu.
– Nie mieszkasz w Warszawie? – zdziwił się.
– A wyglądam na warszawiankę? Przyjechałam do stolicy świętować z kolegami ze studiów, wyjeżdżają na kontrakt do Stanów i jakimś dziwnym trafem wylądowaliśmy w tej willi, której właścicielem jest pewnie polski Wielki Gatsby.
Emil się uśmiechnął.
– Znam właściciela, mogę zaręczyć, że bliżej mu do Hemingwaya w ostatnich dniach życia niż do Gastby’ego. Masz jakiś bagaż oprócz tej torebeczki? – Spojrzał na moją czarną torebkę, którą przekładałam z ręki do ręki, a mimo to wciąż mi zawadzała.
– Mam bagaż w hotelu.
Wróciliśmy do willi i nie żegnając się z nikim, pojechaliśmy do miasta.
Emil czekał w recepcji, kiedy pakowałam kosmetyki i piżamę do małej torby ze skaju. Mój złoty kolczyk spadł na dywan i dopiero gdy się schyliłam, by go podnieść, poczułam zawrót głowy i uświadomiłam sobie, jak bardzo jestem pijana. Rozebrałam się i wzięłam szybki prysznic, ze szczególną starannością szorując okolice pach i skórę między udami. Przebrałam się w czarne dżinsy, tak ciasne, że by je dopiąć, musiałam się położyć na łóżku. Biały podkoszulek z nadrukiem firmy Fila nie zmieścił się za pas, wypuściłam go luźno.
Jechaliśmy szybko, Emil prowadził pewnie, jedna dłoń trzymała kierownicę, druga gestykulowała do wtóru opowieściom, przez pierwszą godzinę podróży nie przestawał zabawiać mnie rozmową. Zerkałam na jego profil, niedoskonały, może nawet szpetny. Emil miał mocną szczękę i nieco spłaszczony nos, mógł w każdym filmie zagrać niemieckiego żołnierza, groźnego, ale czułego. Przypominałam sobie jego role ekranowe – chociaż był przed czterdziestką, zebrało się ich sporo. Wcielał się w postacie główne, epizodyczne, twardzieli, okrutników i tajemniczych amantów. Kobiety, które mu partnerowały, były piękne i bez wyrazu, tak jak jego pierwsza żona, aktorka trzeciego planu, z którą rozwiódł się trzy lata wcześniej. Bezdzietne małżeństwo zakończyło się w kolorowej gazecie, gdzie porzucona małżonka rozliczyła się publicznie ze sławnym mężem, wypominając mu niewierność i brak zainteresowania jej osobą, zainteresowania, na jakie sobie zasłużyła swoją bezwzględną wiernością i poświęceniem. Nie pytałam o nią, ale Emil chciał wiedzieć, czy jestem z kimś na stałe. Spotykałam się z Bernardem, jednak w drodze do Krakowa byłam wolna i za nikim nie tęskniłam.
– Na studiach za dużo się bawiłam, żeby szukać męża jak moje koleżanki, natomiast teraz, po studiach, to nie wiem, gdzie miałabym męża znaleźć. Na sali sądowej?