Eugenia Kennedy wraca do domu - Magda Louis - ebook + audiobook

Eugenia Kennedy wraca do domu ebook i audiobook

Magda Louis

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Gdy Eugenia Bester postanawia wyjść za Williama Kennedy’ego, sporo starszego od siebie Anglika, nie przeczuwa jeszcze, co się święci. Nie wie, że tak naprawdę wchodzi w związek również z nachalną byłą żoną Williama, dwójką niesfornych pasierbów i zrzędliwą matką wybranka. Eugenia zaczyna mieć wątpliwości, czy udźwignie ciężar pierwszego związku męża i wyobcowania wynikającemu z faktu, że jest cudzoziemką w konserwatywnej, angielskiej społeczności.

Po latach dojrzała już Eugenia Kennedy nagle ucieka od męża i wraca do Polski, do rzeszowskiej zabytkowej kamienicy i mieszkania odziedziczonego wraz z bratem po rodzicach. W budynku „rządzi” Stara Pilarska, kobieta postrach, która dobrze pamięta Eugenię. Sprawa wykupu kamienicy, dawne rywalki, zawiedziona miłość, lokatorzy, którzy tu mieszkali, i ich historie, to wszystko wraca do Eugenii ze zdwojoną siłą. Ale może to i tak lepsze niż małżeństwo, w którym tkwiła tyle lat?

„Eugenia Kennedy wraca do domu” to opowiedziana w pierwszej osobie, w sarkastycznym stylu, zabawnym językiem, ujmująca historia Eugenii Kennedy, z domu Bester, i jej próby odnalezienia się w Polsce, w nowych realiach, po wielu latach nieobecności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 421

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 33 min

Oceny
3,8 (32 oceny)
10
10
9
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
annamariaczyz

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka, bardzo polecam
10
alakad

Z braku laku…

Nudnawa,szkoda czasu
00
NinMal03

Dobrze spędzony czas

Trochę naiwna i z paroma potknięciami w logice, ale mile spędziłam z nią czas.
00
ivona_malicka_enter

Z braku laku…

dobrnęłam do końca uff... nudna
00
piorka

Z braku laku…

pomieszanie z poplątaniem.
00

Popularność




Ty­tuł: Eu­ge­nia Ken­nedy wraca do domu

Co­py­ri­ght © Magda Lo­uis, 2023

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mo­nika Drob­nik

Re­dak­cja: Wi­told Ko­wal­czyk

Ko­rekta: Ju­styna Ku­kian

ISBN 978-91-8054-048-3

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Rozdział 1

W roku, który zmie­nił moje ży­cie, liczba to­piel­ców wy­ło­wio­nych z pol­skich wód zbli­żała się do setki, mimo że był do­piero po­czą­tek czerwca. Tak też skoń­czył Da­rek. Po po­czwór­nym bro­wa­rze spo­ży­tym w cie­niu krza­ków wlazł do rzeki Wi­słok, o któ­rej wszy­scy w oko­licy wie­dzieli, że w tym miej­scu bywa zdra­dliwa. Kum­pla ze sobą cią­gnął, ale ten nie chciał za­mo­czyć so­bie nóg, wo­lał le­żeć z głową opartą na udach Ka­ro­liny i pa­trzeć przed sie­bie po­mię­dzy pącz­kami piersi dziew­czyny. Ona coś tam do niego mó­wiła śmiesz­nego, re­cho­tali na dwa głosy i ob­da­rzali po­żą­dli­wymi spoj­rze­niami naj­bar­dziej roz­pa­lone miej­sca na swych cia­łach. Da­rek, któ­remu ży­cie oszczę­dzało ro­man­tycz­nych przy­gód, pa­trzył na te za­loty z za­zdro­ścią, i szy­dził. Każdą ko­lejną bu­telkę piwa ści­skał w dłoni co­raz moc­niej, jakby chciał ją udu­sić, a liczba pro­mili we krwi ro­sła ni­czym od­le­głość po­ko­ny­wana przez la­ta­wiec szy­bu­jący co­raz wy­żej i wy­żej. Gdy słońce na mo­ment za­trzy­mało się w ze­ni­cie, Da­rek chwiej­nym kro­kiem ru­szył w kie­runku wody. Wcho­dził po­woli, za­ma­szy­ście wio­słu­jąc ra­mio­nami. Ka­ro­lina chęt­nie zgo­dziła się póź­niej sta­nąć przed ka­merą, żeby opo­wie­dzieć wi­dzom, że wła­ści­wie sa­mego mo­mentu uto­nię­cia nie wi­działa, do­piero gdy Darka nie było dłuż­szą chwilę, za­częła wpa­try­wać się w wodę, a ta w ogóle się nie ru­szała. Da­rek nie zdą­żył na­wet krzyk­nąć „ra­tunku!”. To­pił się po ci­chutku, woda o smaku kar­pia wle­wała mu się do płuc i siła nie­wia­do­mego po­cho­dze­nia wy­gi­nała bo­le­śnie krę­go­słup. Po­tem przy­je­chały ga­bloty po­li­cyjne, tech­nicy ogro­dzili te­ren ta­śmą, nur­ko­wie zro­bili swoje, cie­kaw­scy utwo­rzyli szpa­ler i wy­cią­ga­jąc szyje ni­czym ży­rafy, do­ra­dzali nur­kom, gdzie mają szu­kać ciała, bo nikt się ży­wego Darka uj­rzeć już nie spo­dzie­wał. Po trzech go­dzi­nach męż­czyźni w czarno-po­ma­rań­czo­wych kom­bi­ne­zo­nach wy­cią­gnęli na brzeg blade zwłoki męż­czy­zny ubrane w ką­pie­lówki z na­pi­sem: „life”. Krzy­wo­usty oku­lar­nik, rzecz­nik po­li­cji, ża­łob­nym gło­sem ob­wie­ścił, że śmierć już na­stą­piła, pro­szę się ro­zejść.

Stara Pi­lar­ska, Zo­fia, są­siadka to­pielca, za­ci­ska­jąc na pier­siach poły szla­froka, udzie­liła wy­wiadu jako druga. Po­nie­waż w miesz­ka­niu miała nie­po­sprzą­tane, ekipa po­sta­wiła ka­merę na klatce, skąd był ładny wi­dok na kute drzwi ka­mie­nicy, przez które wpa­dały zmę­czone po ca­łym dniu pro­mie­nie słońca.

– Straszne nie­szczę­ście – chli­pała bez jed­nej łzy. – Jak­że­śmy się do­wie­dzieli, że do tej wody wlazł i nie wy­lazł, to szok był. Wielki szok. Jesz­cze wczo­raj ziem­niaki z piw­nicy tar­gał, dziś już trup. Bar­dzo miły chło­pak…

– Czy to­pie­lec miał pro­blem z al­ko­ho­lem? – pa­dło py­ta­nie zza ka­mery.

Stara Pi­lar­ska za­my­śliła się, jakby ją py­tano o datę uro­dze­nia Jana Ma­tejki.

– Matkę bar­dzo sza­no­wał, tyle wam po­wiem. Nie oże­nił się, bo nie chciał jej sa­mej zo­sta­wić. Ja za są­sia­dami nie łażę, mogę stwier­dzić, że cza­sami był wy­pity, ale za­wsze grzeczny i ser­deczny.

Ka­mera po­rzu­ciła Pi­lar­ską i po­ka­zała drzwi miesz­ka­nia Darka obite so­snową bo­aze­rią i wy­dep­taną wy­cie­raczkę.

Wi­dok klatki na­szej za­byt­ko­wej ka­mie­nicy na­prawdę mnie wzru­szył.

Da­rek, ja­kiego zna­łam, nie pa­so­wał do po­śmiert­nej laurki wy­sta­wio­nej przez są­siadkę, ale prze­cież mógł się zmie­nić. Skoro stara Pi­lar­ska ca­łej Pol­sce po­wie­działa, że był ser­deczny i uprzejmy, to wi­docz­nie był. Do nie­uc­twa w czwar­tej kla­sie pod­sta­wówki do­ło­żył pa­le­nie pa­pie­ro­sów, w pią­tej ob­ma­cy­wa­nie ko­le­ża­nek w szatni, a w szó­stej kra­dzież wy­pcha­nych pta­ków z pra­cowni przy­rody, za co dy­rek­tor szkoły oso­bi­ście szar­pał wy­stra­szo­nym Dar­kiem tak długo, aż wy­trzą­snął z niego wszy­stek łu­pież. Cóż to były za czasy, kiedy na­uczy­ciele mo­gli się znę­cać fi­zycz­nie nad uczniami, czer­piąc z tego nie­mało ra­do­ści. Nasz na­uczy­ciel ma­te­ma­tyki, kró­lo­wej nauk w ja­kimś po­rą­ba­nym kró­le­stwie, za­grał kie­dyś głową Darka dziki kon­cert na pia­ni­nie. Chło­pak nic szcze­gól­nego nie prze­skro­bał tego dnia, spóź­nił się, nie miał tar­czy na mun­durku, coś tam gwiz­dał na ko­ry­ta­rzu, to wszystko. Pie­tru­cha, naj­bar­dziej mściwy ma­te­ma­tyk w wo­je­wódz­twie, za­raz Darka do od­po­wie­dzi wy­wo­łał i za­nim ten do ta­blicy do­szedł, ob­śmiał jego buty i fry­zurę, a gdy wrę­czał mu kredę, dziab­nął go w rękę. Da­rek nie umiał roz­wią­zać rów­na­nia z dwiema nie­wia­do­mymi, co, prawdę po­wie­dziaw­szy, sta­no­wiło umie­jęt­ność, która w ży­ciu oso­bi­stym i za­wo­do­wym miała się w przy­szło­ści przy­dać mu mniej wię­cej tak, jak umie­jęt­ność otwie­ra­nia włazu ra­dziec­kiej ło­dzi pod­wod­nej jedną ręką. Pie­tru­cha swoje dia­bel­skie rów­na­nia ma­te­ma­tyczne ukła­dał w te smutne wie­czory, kiedy po kłótni z żoną o brak pie­nię­dzy w port­felu i żaru w spodniach ona zo­sta­wała w du­żym po­koju z po­piel­niczką i paczką klu­bo­wych, a on za­my­kał się w kuchni z ze­szy­tem i ołów­kiem.

Da­rek długo pa­trzył na iksy i igreki, liczby były wy­so­kie, na do­da­tek za­pi­sane w po­staci ułam­ków. W końcu odło­żył kredę, wy­tarł palce w spodnie i wzru­szył ra­mio­nami. Ko­niu­szek ję­zyka wy­su­nął mu się sa­mo­ist­nie. Pie­tru­cha się roz­sier­dził. Otwo­rzyw­szy klapę pia­nina, tłukł głową szó­sto­kla­si­sty w kla­wi­sze tak długo, aż się zmę­czył. Na­stępną lek­cją aku­rat była mu­zyka, więc na­sza uta­len­to­wana ko­le­żanka Wio­letta, miała już pia­nino otwarte, aby za­grać ulu­biony utwór ca­łej klasy VI A – Dla Elizy. Z obrzy­dze­niem wy­cią­gnęła z row­ków po­mię­dzy kla­wi­szami kilka wło­sów ko­legi. Rzu­ciła je na pod­łogę i przy­dep­tała te­ni­sówką.

Wia­do­mość o śmierci Darka przy­ję­łam ze smut­kiem, choć przez ostat­nie dwa­dzie­ścia lat wi­dy­wa­łam go prze­lot­nie, kiedy od­wie­dza­łam ro­dzi­ców w Rze­szo­wie. Za­wsze pod­pity i za­wsze w do­brym hu­mo­rze, wo­łał za mną: „Gie­nia, świat się zmie­nia” i kła­niał się ni­sko. Czyżby to jego miała na my­śli Cy­ganka, która przed ro­kiem na za­ple­czu za­ko­piań­skiej re­stau­ra­cji wy­wró­żyła mi, że z te­le­wi­zji się do­wiem o śmierci ko­goś, kto w moim ży­ciu tro­chę jest, a tro­chę nie? Pod­nie­ciła mnie ta prze­po­wied­nia, więc za­czę­łam ukła­dać fan­ta­styczne sce­na­riu­sze tego, co może się wy­da­rzyć. By­łam sprawcą, świad­kiem, nie­słusz­nie po­dej­rzaną, ści­ganą li­stem goń­czym. Wy­sy­ła­łam li­sty do TVN Uwaga i „Da­ily Mail”, za­ma­sko­wani po­li­cjanci przy­cho­dzili po mnie nad ra­nem, wy­cią­gali w ko­szuli noc­nej na mróz. Kilka dni ukła­da­łam rów­na­nie z dwiema nie­wia­do­mymi i wy­szło mi w końcu, że ten ry­chły trup za­po­wie­dziany przez Cy­gankę to bę­dzie trup Dżuli. Jed­nak ży­cie aż tak miłe nie jest.

Rozdział 2

Ekran te­le­wi­zora na­gle zgasł, a wraz z nim news o to­pielcu Darku, chło­paku z mo­jego po­dwórka. Już tylko stara Pi­lar­ska, są­siadka z par­teru i sa­mo­zwań­cza do­zor­czyni, po­zo­stała z daw­nych miesz­kań­ców na­szej ka­mie­nicy. Pi­lar­scy wpro­wa­dzili się do trzy­po­ko­jo­wego miesz­ka­nia w tym sa­mym roku co moi ro­dzice. Do­ra­sta­łam na klatce, gdzie stró­żo­wała stara Pi­lar­ska, doj­rze­wa­łam za jej ple­cami, trzy­ma­jąc się z da­leka od jej rent­ge­now­skich spoj­rzeń szu­ka­ją­cych pod moją bluzką ma­leń­kiego biu­sto­no­sza, pierw­sze pa­pie­rosy wy­pa­li­łam w ta­jem­nicy przed nią, za­py­cha­jąc usta mię­tu­sami. Ta ko­bieta była bar­dzo ważną fi­gurą w na­szym świe­cie, choć nikt nie wie­dział do­kład­nie, skąd po­cho­dziła i gdzie miesz­kała, za­nim prze­pro­wa­dziła się na na­szą ulicę w Rze­szo­wie. Jej pierw­szą spe­cjal­no­ścią było szpie­go­wa­nie, drugą prze­ry­wa­nie naj­lep­szych za­baw dzie­ciom miesz­ka­ją­cym na wyż­szych pię­trach: mnie, Dar­kowi Strzęp­kowi i Iwo­nie Szczy­gło. Jej głos był sy­reną alar­mową i sko­wy­tem wilka, kiedy krzy­czała do nas z okna wy­cho­dzą­cego na po­dwórko: „A idź­cie już do domu! Do­kąd bę­dzie­cie w tych krza­kach sie­dzieć?!”. Do swo­ich có­rek, Gra­żyny i Bo­żeny, zwra­cała się per „pa­niu­sie”: „Pa­niu­sie po­trze­bują spe­cjal­nego za­pro­sze­nia? Do domu, ale już, że­bym nie mu­siała drugi raz okna otwie­rać!”. Młode Pi­lar­skie bar­dzo nie lu­biły tego krzyku matki, od któ­rego wszyst­kie dzieci kur­czyły się jak śli­maki dźgnięte pa­ty­kiem. Przez chwilę uda­wały, że nie sły­szą, roz­glą­dały się na boki, za­głu­szały strach gło­śnym śmie­chem, ale po mi­nu­cie zwi­jały się z ławki i szły do domu.

Da­rek uto­nął, jego mama Zo­fia Strzę­pek spo­koj­nie zmarła we wła­snym łóżku, pan Szczy­gło roz­wiódł się z pa­nią Ros­to­cką, wy­pro­wa­dził się, za­braw­szy ze sobą ple­cak i córkę, pan Ka­zi­mierz Pi­lar­ski zgi­nął tra­gicz­nie w wy­niku upadku z ta­bo­retu, ich córki wy­dały się za mąż i wy­pro­wa­dziły, mój brat Wi­tek wy­je­chał do War­szawy, a ja z mę­żem uda­łam się do An­glii. Na po­ste­runku w ka­mie­nicy przy ulicy 3 Maja 11 zo­stała tylko jedna osoba – stara Pi­lar­ska.

W port­mo­netce nie mia­łam już drob­nych, a moje szpi­talne współ­lo­ka­torki nie do­kła­dały się do ko­lej­nych go­dziny włą­czo­nego te­le­wi­zora. Nie in­te­re­so­wały się po­li­tyką ani pe­ry­pe­tiami roz­wó­dek z kasą. Obie zer­k­nęły na ekran tylko przez mo­ment, kiedy wia­do­mo­ści po­ka­zy­wały zna­nego ak­tora, rol­nika z po­pu­lar­nego pro­gramu albo ja­kie­goś bi­skupa z wiel­kim jak ar­buz brzu­chem pod złotą szatą ce­sa­rza.

Na sali od­działu or­to­pe­dii Szpi­tala Wo­je­wódz­kiego im. Świę­tej Ja­dwigi le­ża­ły­śmy we trzy. Łóżko przy drzwiach zaj­mo­wała we­soła sta­ruszka, przy któ­rej cały dzień sie­dzieli bli­scy. Bab­cię Jan­dzię od­wie­dziła córka, wnuczki z chło­pa­kami oraz wnuk, który wpadł na od­dział tuż przed zga­sze­niem świa­teł. Ro­dzinka przy łóżku ro­biła sporo za­mie­sza­nia swoją obec­no­ścią. Zno­sili krze­sła, wciąż coś upusz­czali na pod­łogę, schy­lali się, pro­sto­wali, po­da­wali so­bie te­le­fony, skórki z po­ma­rań­czy, mo­nety i ani na se­kundę nie prze­sta­wali mó­wić. Opo­wia­dali babci dow­cipy albo żar­to­wali z jej ko­lej­nej ope­ra­cji. Sta­ruszka miała dwie en­do­pro­tezy bio­drowe, pro­tezę w pra­wym ko­la­nie i cze­kała na ope­ra­cję le­wego, za­tem wnuczki mó­wiły na nią Ro­bo­Cop.

– Ale by bab­cia dźwię­czała na bramce na lot­ni­sku… z tym ca­łym że­la­stwem w ko­ściach.

– Nie wy­bie­ram się ni­g­dzie sa­mo­lo­tem. – Bab­cia Jan­dzia mach­nęła ręką.

– Nie za­rze­kaj się, jesz­cze po­le­cisz do Se­ba­stiana, jak ci się pra­wnuk uro­dzi. Na chrzciny, bab­cia, po­le­cisz do An­glii.

– Niech się Se­bek naj­pierw ożeni, kto to wi­dział dzieci przed ślu­bem pło­dzić.

– Nasz Se­bek okrop­nie ko­chliwy, nie wy­trzyma do ślubu…

– Weź babci ta­kich rze­czy nie opo­wia­daj!

– A co, bab­cia na love story się nie zna? Dwóch mę­żów po­cho­wała…

– Jak po­cho­wała, to się na kry­mi­na­łach zna, nie na love story…

Tłum przy łóżku babci Jan­dzi prze­rze­dził się do­piero wie­czo­rem, kiedy na­sze pie­lę­gniarki ga­siły świa­tło. Po­mię­dzy mną a bab­cią Jan­dzią le­żała pa­cjentka bez imie­nia, którą pa­nie ku­charki roz­wo­żące po­siłki na­zy­wały Cu­krzycą. Kiedy pod­je­chały rano pod na­szą salę że­la­znym sto­łem, gruba krzyk­nęła do chu­dej, choć stały bar­dzo bli­sko sie­bie:

– Jedna cu­krzyca na szó­stce!

Cu­krzycę przy­wiózł do szpi­tala syn. Prze­brała się na na­szych oczach w kwie­ci­stą ko­szulę, usta­wiła pan­to­fle pod łóż­kiem, prze­wie­siła pa­sia­sty ręcz­nik przez po­ręcz i po­ło­żyła się na wznak. Mo­gła mieć sześć­dzie­siąt lat, ale rów­nie do­brze być po pięć­dzie­siątce. Lata cięż­kiej praca na roli prze­je­chały płu­giem po jej twa­rzy, skóra nie tylko się zmarsz­czyła, ale i ściem­niała. Ko­bieta była otyła, w brzu­chu bur­czały jej kar­to­fle, scha­bowy i ki­szona ka­pu­sta z wczo­raj­szego obiadu. Syn, wcho­dząc na salę, nie przy­wi­tał się z nami ani nie po­że­gnał, wy­cho­dząc. Po­sta­wił torbę na pod­ło­dze i spraw­dził, jak cho­dzi szu­flada w me­ta­lo­wej szafce przy łóżku. Wy­su­nął ją i wsu­nął, ale wy­pa­czone że­la­stwo nie wró­ciło już na swoje miej­sce. Od­su­nął szafkę od łóżka.

– Nie wkła­daj tu nic, bo jak się za­tnie, to sama nie otwo­rzysz.

– Tylko mi ró­ża­niec daj, pod po­duszkę scho­wam.

Męż­czy­zna po­dał matce ró­ża­niec, ro­zej­rzał się po sali, spoj­rzał w okno i bez słowa wy­szedł. Jego matka przez na­stępne dwie doby nie ru­szyła się z po­sła­nia. Nie myła się, nie cze­sała, nie roz­ma­wiała, nie pa­trzyła na boki. Le­żała so­bie spo­koj­nie, uśmie­chała się w su­fit, po­tem za­sy­piała, pru­ka­jąc.

O szó­stej rano pie­lę­gniarka zro­biła nam po­budkę, ćwier­ka­jąc od progu:

– Dzień do­bry, sza­now­nym pa­niom!

Ładna bru­netka z le­ciut­kim wą­sem po­de­szła do mo­jego łóżka i rzu­ciła na po­ściel jed­no­ra­zowy ubiór ope­ra­cyjny z żą­da­niem, żeby majtki też wło­żyć, nie zo­sta­wiać na tyłku swo­ich, jak inne pa­cjentki! Otwo­rzy­łam jedno oko i unio­słam zdrowe ra­mię na znak, że przyj­muję do wia­do­mo­ści roz­kaz. Nie zdą­ży­łam po­wie­dzieć nic wię­cej, na­tych­miast za­snę­łam ko­ły­sana reszt­kami sub­stan­cji che­micz­nych z ró­żo­wej ta­bletki, którą łyk­nę­łam za­raz po pół­nocy. Obu­dziło mnie do­piero wkro­cze­nie na salę pro­ce­sji le­kar­skiej. Dwaj mło­dzi le­ka­rze byli mocno ska­co­wani, z tru­dem od­ry­wali białe drew­niaki od ziemi, jakby szli po pia­sku pu­styn­nym, na­to­miast star­szy dok­tor, któ­rego ty­tu­ło­wali or­dy­na­to­rem, kro­czył sprę­ży­ście. Pach­niał jak al­bań­ski tak­sów­karz Ubera w Lon­dy­nie, wy­czu­wało się no­sem, że przed laty czas mu się na noc­nych dy­żu­rach nic a nic nie dłu­żył. Za­częli oglę­dziny od babci Jan­dzi. Or­dy­na­tor słu­chał w sku­pie­niu szcze­biotu pie­lę­gniarki, która usi­ło­wała mu zre­fe­ro­wać stan ogólny osiem­dzie­się­cio­latki, ale prze­rwał jej po kilku zda­niach. Or­dy­na­to­rzy, choć sami sta­rzy i scho­ro­wani, nie byli szcze­gól­nie za­in­te­re­so­wani bab­ciami i dziad­kami ze swo­ich od­dzia­łów, uwa­ża­jąc ich naj­wi­docz­niej za stratę czasu.

– Zrób­cie jesz­cze raz EKG, po­pa­trzę na wy­nik po po­łu­dniu – za­rzą­dził, nie za­szczy­ca­jąc pa­cjentki spoj­rze­niem. Bab­cia Jan­dzia pod­cią­gnęła koł­drę pod brodę, skur­czyła się ze stra­chu, ale nie ode­zwała, dla niej wszystko działo się zbyt szybko. Pie­lę­gniarka skru­pu­lat­nie za­pi­sała na swo­jej pod­ręcz­nej ta­blicy za­le­ce­nia or­dy­na­tora i po­chód ru­szył da­lej, do łóżka Cu­krzycy.

– Wy­niki ba­dań są?

– Do­piero bę­dziemy ro­bić.

– Ju­tro ope­ra­cja.

– Tak jest, pa­nie or­dy­na­to­rze.

Cu­krzyca pod­nio­sła się na po­duszce, ale o nic nie zdą­żyła za­py­tać, dok­to­rzy prze­szli da­lej, nie zwró­cili uwagi na jej unie­sioną rękę pro­szącą o głos. Zre­zy­gno­wana opa­dła na po­du­chy i od­wró­ciła głowę w stronę drzwi.

– Co tu­taj mamy? – Le­karz or­dy­na­tor spoj­rzał w swoje pa­piery i zmarsz­czył czoło. Młody dok­tor, który po­przed­niego dnia przyj­mo­wał mnie na od­dział, wy­su­nął się na­przód i ści­szyw­szy głos, przy­po­mniał or­dy­na­to­rowi, kto ja je­stem i co tu ro­bię. Przy­kła­da­jąc zwi­niętą w trąbkę dłoń do ust, po­wie­dział coś jesz­cze, czego nie do­sły­sza­łam. In­for­ma­cja nie zro­biła na or­dy­na­to­rze wra­że­nia.

– Skoro dok­tor Ka­licki przy­jął pa­cjentkę, to pro­szę na ten te­mat roz­ma­wiać z nim – po­wie­dział chłodno, zło­żył pa­piery na piersi i wy­pro­wa­dził mil­czący po­chód z sali.

Dok­tora Ka­lic­kiego nie wi­dzia­łam od po­przed­niego ranka i nie mia­łam po­ję­cia, co za­mie­rzają ze mną zro­bić w tym strasz­nym szpi­talu. Do­cho­dziła ósma rano, blok ope­ra­cyjny był już do­brze na­grzany, ale nie do­sta­łam ja­snego sy­gnału, że mnie tam za­wiozą. Po­chód or­dy­na­tor­ski prze­szedł do na­stęp­nej sali, a my zo­sta­ły­śmy z ni­czym. Po­czu­łam się, jak mógłby się po­czuć pa­cjent od­działu psy­chia­trycz­nego. Wszystko o nas, ale bez nas.

– Pani… co oni o tym sercu po­wie­dzieli? – Bab­cia Jan­dzia ob­ró­ciła głowę w moją stronę. Pa­trzy­ły­śmy na sie­bie po­nad łóż­kiem Cu­krzycy, która zdą­żyła już za­paść w drzemkę.

– Ba­da­nia będą ro­bić.

– Na sercu?

– Tak po­wie­dział pan or­dy­na­tor. EKG za­wsze przed ope­ra­cją ro­bią.

– Kiedy?

– Nie wiem, trzeba by za­py­tać któ­rąś z pie­lę­gnia­rek.

– Ale mnie serce nie boli… tylko noga…

– Do­bre serce po­trzebne do nar­kozy. Niech się pani nie stre­suje, za­raz się do­wiemy co i kiedy. – Uspo­ko­iłam sta­ruszkę, choć pew­no­ści nie mia­łam żad­nej, czy cze­go­kol­wiek się tego dnia do­wiemy.

Pie­lę­gniarka przy­szła po dru­gim dzwonku. Spoj­rzała na mnie groź­nie, mimo to ze­bra­łam się na od­wagę:

– Czy ja będę mieć dziś ope­ra­cję? – za­py­ta­łam. – Or­dy­na­tor ja­koś tak dziw­nie po­wie­dział, że wła­ści­wie nie zro­zu­mia­łam.

– Trwa ob­chód, jak skoń­czą, to za­py­tam. Niech leży spo­koj­nie – od­parła.

– Star­sza pani też by chciała wie­dzieć, kiedy bę­dzie mieć EKG? Dzi­siaj?

Pie­lę­gniarka wsa­dziła pię­ści do kie­szeni far­tu­cha i wes­tchnęła.

– Ja też bym nie­jedno chciała wie­dzieć, ale co z tego? – Wzru­szyła ra­mio­nami i od­wró­ciła się na pię­cie. – Już mó­wi­łam, po ob­cho­dzie. Co wam się tak pali do tych ope­ra­cji?

– A dok­tor Ka­licki jest?! – krzyk­nę­łam w jej plecy.

– Ope­ruje – od­parła i wy­szła.

Po wyj­ściu pie­lę­gniarki bab­cia Jan­dzia po­zwo­liła so­bie na kilka gorz­kich słów o lo­sie pa­cjen­tów ska­za­nych na ła­skę i nie­ła­skę ob­cych lu­dzi. Przy­ta­ki­wa­łam gor­li­wie, za­sta­na­wia­jąc się, czy do­brze zro­bi­łam, od­da­jąc się pod opiekę dok­tora Ka­lic­kiego, z któ­rym le­d­wie się ze­tknę­łam. Po­ja­wił się na od­dziale po­przed­niego dnia, obie­cał zo­pe­ro­wać bark, za­pew­nił, że je­stem w do­brych rę­kach, i znik­nął. Wie­czo­rem na­pi­sa­łam do niego ese­mesa, ale nie od­po­wie­dział. Dok­tora Ka­lic­kiego po­zna­łam trzy dni wcze­śniej na sta­cji ben­zy­no­wej we Wro­cła­wiu. Zza szyby bia­łego mer­ce­desa ob­ser­wo­wał moje nie­po­radne zma­ga­nia z dys­try­bu­to­rem.

W dro­dze z An­glii do Pol­ski za­trzy­ma­łam się na par­kingu przy au­to­stra­dzie, na Ra­stho­fie, nie­miec­kim MOP-ie, gdzie można zjeść, za­tan­ko­wać, ku­pić cze­ko­ladę, wino i sery pa­ko­wane po kilka sztuk. Chcia­łam się prze­brać i od­świe­żyć, prze­li­czyć pie­nią­dze „ukra­dzione” Wil­lia­mowi, no i przede wszyst­kim od­po­cząć po dzie­się­cio­go­dzin­nej jeź­dzie nocą. Bark wy­padł mi z za­wia­sów pod­czas wyj­mo­wa­nia wa­lizki z ba­gaż­nika. Nie pierw­szy raz za­fun­do­wa­łam so­bie taką kon­tu­zję, ale nie na­uczy­łam się ostroż­no­ści. Ból po­sa­dził mnie na wa­lizce, kilka ja­skra­wych gwiaz­dek po­ja­wiło mi się przed oczami i świ­snęło pio­ru­nem w oko­li­cach skroni. Ob­ję­łam ra­mię ni­czym mama swo­jego nie­mow­laka i przy­tu­li­łam do brzu­cha. Ko­ły­sa­łam się przez chwilę, da­jąc ner­wom szansę na przy­zwy­cza­je­nie się do ostrego bólu. Za­po­wia­dał się sło­neczny dzień, po­wie­trze po­woli na­grze­wało as­falt, lu­dzie krzą­tali się wo­kół swo­ich sa­mo­cho­dów, pa­ko­wali, wy­cią­gali, prze­cią­gali się jak psy wy­cho­dzące po nocy z budy. Ma­sze­ro­wali do re­stau­ra­cji wy­si­kać to, co wy­pili, i zjeść wię­cej, niż po­trze­bo­wali – na za­pas. Cie­kaw­scy Niemcy dys­kret­nie zer­kali w moją stronę. Sie­dząca na wa­lizce ko­bieta ko­ły­sząca się w ryt­mie spa­zmów bólu nie była czę­stym wi­do­kiem w miej­scach ta­kich jak to, ale nie oka­zała się na tyle cie­kawa, żeby się przy niej za­trzy­mać i za­ofe­ro­wać po­moc. Komu po­trzebne uwi­kła­nie w cu­dze pro­blemy, kiedy jest się we wspa­nia­łej po­dróży u progu lata? Gdy mi­nął naj­gor­szy ból, zro­bi­łam z le­gin­sów pro­wi­zo­ryczny tem­blak, zdrową ręką wło­ży­łam wa­lizkę na tylne sie­dze­nie auta i po­czła­pa­łam do re­stau­ra­cji. Ko­lejny od­ci­nek po­dróży od­by­łam odu­rzona le­kami prze­ciw­bó­lo­wymi.

Do­je­cha­łam bez przy­stan­ków aż do Wro­cła­wia. W cen­trum mia­sta na sta­cji ben­zy­no­wej zna­la­złam się przez nie­uwagę, za­jęta roz­my­śla­niami o swo­ich ostat­nich i tych wcze­śniej­szych nie­po­wo­dze­niach ży­cio­wych, a tam cze­kał na mnie ko­lejny przy­pa­dek – dok­tor Ka­licki. Osten­ta­cyj­nie ob­ser­wo­wał moje wy­siłki przy tan­ko­wa­niu przez otwartą szybę swo­jego auta, nie­spe­szony, jak na wy­traw­nego pod­glą­da­cza przy­stało. Po chwili wy­szedł z auta, otrzą­snął się jak pies prze­go­niony z le­go­wi­ska, po­krę­cił szyją na boki, wy­ko­nał kilka ko­li­stych ru­chów ra­mio­nami.

– Po­móc? – za­py­tał, nie prze­ry­wa­jąc ćwi­czeń.

Wy­szar­pa­łam pi­sto­let z wlewu pa­liwa.

– Chyba że pan umie zo­pe­ro­wać wy­la­tu­jący bark, ze wszyst­kim in­nym so­bie po­ra­dzę. Dzię­kuję – od­par­łam. Ta­kie formy pod­rywu bar­dzo mnie iry­to­wały, im by­łam star­sza, tym go­rzej na nie re­ago­wa­łam. Ka­licki się ro­ze­śmiał, pod­niósł prze­ciw­sło­neczne ray-bany na czoło, żeby mi się le­piej przyj­rzeć. Miał cie­kawe, wy­raźne oczy, bar­dzo ciemne, gra­na­towe źre­nice i czarne, gę­ste rzęsy. Gdyby był ko­bietą, mó­wi­łoby się, że pięk­nie pa­trzy spod fi­ra­nek rzęs.

– Do­kąd pani je­dzie?

– Do Rze­szowa.

– Ka­wał drogi, da pani radę jedną ręką?

– Nie wiem. Jak pan na au­to­stra­dzie zo­ba­czy for­mu­jący się ko­ry­tarz ży­cia, to pew­nie dla mnie. – Nie cze­ka­łam na dal­szy ciąg roz­mowy, po­szłam do sklepu za­pła­cić za pa­liwo, a kiedy wró­ci­łam, Ka­licki koń­czył tan­ko­wać swój sa­mo­chód.

– Tak się składa, że pra­cuję w Rze­szo­wie. Niech pani przyj­dzie ju­tro do szpi­tala, mam dy­żur od szes­na­stej, obej­rzę to ra­mię – po­wie­dział, po­da­jąc mi wi­zy­tówkę. Ma­rek Ka­licki, le­karz or­to­peda.

– Se­rio?

– Pro­szę spraw­dzić.

– Mnie się ra­czej nie zda­rzają ta­kie cu­downe zbiegi oko­licz­no­ści – tłu­ma­czy­łam swoją nie­uf­ność. – Je­stem na gra­nicy ago­nii od kilku go­dzin i gdy­bym była ciut śmiel­sza, to­bym się roz­pła­kała pu­blicz­nie. Na­prawdę trudno mi uwie­rzyć, że kie­rowca bia­łego mer­ce­desa przy­god­nie spo­tkany na sta­cji ben­zy­no­wej jest le­ka­rzem or­to­pedą. Przy­zna pan, że tro­chę to na­cią­gane…

Ka­licki spoj­rzał na re­je­stra­cję mo­jego sa­mo­chodu.

– Z An­glii pani tak je­dzie jedną ręką?

– Na szczę­ście tro­chę kró­cej. W Niem­czech to mi się przy­tra­fiło.

– W Niem­czech za­wsze się przy­tra­fia coś smut­nego, taki kraj.

– Wła­śnie! – Mię­to­li­łam wi­zy­tówkę. – Za­sta­na­wia­łam się, gdzie się zgło­sić z tą kon­tu­zją. Dwa­dzie­ścia lat nie miesz­kam w Pol­sce, nie wiem, czy z czymś ta­kim na po­go­to­wie, do szpi­tala czy pry­wat­nie?

– Do mnie na od­dział. Jak się pani na­zywa?

– Eu­ge­nia Ken­nedy.

Ka­licki prze­sło­nił usta dło­nią, za­krztu­sił się ze śmie­chu.

– Z któ­rych Ken­ne­dych?

– Z tych ni­komu nie­zna­nych – od­par­łam.

Ka­licki za­dzwo­nił klu­czy­kami.

– Pani Ken­nedy, pro­szę przyjść ju­tro do szpi­tala. Będę o pani my­ślał całą drogę do Rze­szowa. Nie mogę trzy­mać kciu­ków za pani szczę­śliwą po­dróż, ro­zu­mie pani, mu­szę sam szczę­śli­wie do­trzeć do domu… – Za­śmiał się.

– Dzię­kuję. Będę.

Na po­że­gna­nie po­ma­chał mi ręką, jak­bym była dziec­kiem wy­jeż­dża­ją­cym na ko­lo­nie. Pa­trzy­łam przez chwilę, jak od­jeż­dża, za­sta­na­wia­jąc się, czy mi się to zda­rze­nie śniło, czy na­prawdę spo­tka­łam umię­śnio­nego dok­tora. Po krót­kim od­po­czynku ru­szy­łam w dal­szą trasę. Ki­lo­me­try ucie­kały spod kół bar­dzo szybko, gnała mnie po­krze­pia­jąca myśl, że zy­ska­łam kilka dni, za­nim będę mu­siała po­waż­nie się za­sta­no­wić, gdzie roz­pa­ko­wać wa­lizki i co zro­bić ze swoim ży­ciem. Nie mia­łam po­my­słu co da­lej.

Ka­licki do­trzy­mał słowa. Przy­jęli mnie na od­dział, po­tem dok­tor Ma­rek znik­nął i nie bar­dzo wie­dzia­łam, co ze sobą po­cząć.

Wpa­try­wa­łam się na zmianę w pu­stą bu­telkę po kro­plówce i w ta­lerz, na któ­rym le­żały nie­tknięte jajko, dwie kromki chleba i odro­binka ma­sła. Głód już ści­skał mi żo­łą­dek i po­kusa, żeby coś zjeść, na­pchać się gu­mo­wym chle­bem, se­rem, czym­kol­wiek, była co­raz więk­sza. Cu­krzyca dawno po­łknęła swoją por­cję, na­tych­miast usnęła z czy­stym ta­le­rzy­kiem opar­tym na brzu­chu. Jako je­dyna na sali nie miała wła­snego kubka i na­czyń, więc ko­rzy­stała ze szpi­tal­nych, któ­rych nie mu­siała po­tem sama myć. Z domu przy­wio­zła je­dy­nie mały no­żyk do obie­ra­nia ja­błek. Spo­ży­wała je w prze­rwie po­mię­dzy śnia­da­niem a obia­dem.

– Dla­czego pani nie zja­dła? – czy­niła mi wy­rzuty sa­lowa. – Trzeba jeść, jak się chce siłę mieć. Pani taka chu­dziutka… Dzi­siaj wszyst­kie na die­cie, tego nie, tam­tego nie, ja wszystko ja­dłam i zdrowa je­stem, a wy tu le­ży­cie po­ko­tem, to kto ma ra­cję?

– Mam dziś ope­ra­cję, ka­zali być na czczo – od­par­łam.

Sa­lowa spoj­rzała na ze­gar wi­szący na ścia­nie.

– Ope­ra­cja? Dziś? Śmiem wąt­pić. Wszy­scy le­ka­rze po­je­chali na po­grzeb. Matka dok­tora Ba­na­sia umarła – oznaj­miła i wy­szła.

Dzwo­ni­łam do­tąd, aż po­ja­wiła się w drzwiach inna pie­lę­gniarka. Twarda Jola mo­gła z po­wo­dze­niem zro­bić ka­rierę w wię­zien­nic­twie, miała dryg do pil­no­wa­nia, stro­fo­wa­nia oraz do usta­la­nia wy­so­ko­ści kar. Była wy­soka i tęga, wy­dzie­lała dziwny za­pach, coś jakby kom­pi­la­cja ja­ło­wej gazy i sza­rego my­dła.

– Mia­łam mieć rano ope­ra­cję, zbliża się trzy­na­sta, kro­plówka ze­szła, je­stem głodna, nie wiem, co się dzieje, bo nic się nie dzieje.

Wpraw­nym ru­chem odłą­czyła moją dłoń od pu­stej kro­plówki.

– Może obiad zjeść i się prze­brać – po­wie­działa.

– Kto? – za­py­ta­łam, choć wie­dzia­łam, że to do mnie zwraca się w trze­ciej oso­bie.

Jola kon­ty­nu­owała czyn­no­ści pie­lę­gniar­skie przy moim łóżku z wro­gim po­mru­kiem. By­łam dla niej cię­ża­rem, to oczy­wi­ste. O ileż przy­jem­niej­szym miej­scem dla per­so­nelu by­łyby szpi­tale, gdyby nie ci na­trętni pa­cjenci i ich nie­koń­czące się py­ta­nia prze­cho­dzące w prośby. Ni­gdy nie ma dość ta zgraja w pi­ża­mach i szla­fro­kach. Wcho­dzą do po­koju pie­lę­gnia­rek jak do po­cze­kalni na dworcu, ani puk, puk, ani prze­pra­szam, czy można, i od progu do­ma­gają się le­ków! Ta­bletki na za­par­cia, na sen, na uspo­ko­je­nie, na ape­tyt, na ból głowy i jesz­cze szam­pon na po­rost wło­sów. Prze­cież tu jest szpi­tal, po­win­ni­ście mieć wszyst­kie leki, pa­niu­sie wzno­szą oczy do nieba. Pa­nie ze wsi są mniej rosz­cze­niowe, nie przy­sto­so­wało ich ży­cie na roli do wy­gód, cie­szą się z tego, że mają łóżko i szafkę przy łóżku, za­do­wo­lone, że le­karz za szó­stym ra­zem za­pa­mię­tał ich na­zwi­sko.

Jola wrzu­ciła zu­żyte ga­dżety do pa­pie­ro­wej mi­ski i szarp­nęła moim łóż­kiem, by je od­su­nąć od okna. Zgrzyt obu­dził Cu­krzycę.

– Sio­stro, mogę ba­sen? – po­pro­siła.

– Może cho­dzić, to sama niech idzie do to­a­lety.

– Le­karz mó­wił, żeby le­żeć – za­opo­no­wała Cu­krzyca.

– Ale nie plac­kiem! – Jola zro­biła w tył zwrot. – Dziś już żad­nych ope­ra­cji nie bę­dzie, ro­bią nowy gra­fik na ju­tro. Mo­że­cie zjeść obiad i ko­la­cję, do ubi­ka­cji się przejść za po­trzebą, a nie na kaczce sie­dzieć.

Z gło­dem w brzu­chu i zło­ścią w sercu usi­ło­wa­łam za­snąć, ale zgiełk pa­nu­jący na ko­ry­ta­rzu nie po­zwa­lał mi się wy­łą­czyć. Szpi­tal to nie czy­tel­nia, wia­doma rzecz, ale żeby tyle wrza­sku, huku, la­mentu i dziw­nych dźwię­ków trzę­sło szpi­tal­nym ko­ry­ta­rzem przez cały dzień? Wy­obra­ża­łam so­bie, że po­mię­dzy sa­lami ko­lej że­la­zna pę­dzi, z jej wa­go­nów ktoś me­tal i szkło na as­falt co chwilę wy­rzuca, na da­chu wa­go­nów uchodźcy jadą i uczą się pol­skiego abe­ca­dła, na do­da­tek pod ko­łami lo­ko­mo­tywy co mi­nutę ja­kieś dzi­kie zwie­rzę gi­nie, wy­jąc ża­ło­śnie. Dla­czego oni tak wrzesz­czą? Czym tak tłuką?

Na obiad za­ser­wo­wano nam zupę ze ścierki i szny­cel ze zmie­lo­nych pa­ró­wek. Po­wą­cha­łam ta­lerz i po­szłam do ła­zienki prze­brać się w dres. W je­dy­nej „sza­fie gra­ją­cej” na na­szym pię­trze do ku­pie­nia był na­pój frugo i wa­fle grześki. Skle­pik w pod­zie­miach był bo­gato za­opa­trzony. Za szkłem le­żały droż­dżówki z se­rem o wy­su­szo­nych brze­gach, ple­cione bułki, do wy­boru z szynką lub se­ro­po­dob­nym pla­strem żół­tej masy, oraz ka­napki z pasz­te­tową. Wszyst­kie ozdo­bione we­dług tego sa­mego wzoru – li­ściem sa­łaty i wy­ła­żą­cym poza brzegi, roz­gnie­cio­nym pla­ster­kiem po­mi­dora. Można tam było rów­nież ku­pić chipsy czosn­kowe, na­poje ga­zo­wane we wszyst­kich ko­lo­rach oraz dżem tru­skaw­kowy i pro­szek do pra­nia, czyli wszystko to, co każ­demu pa­cjen­towi jest nie­zbędne pod­czas po­bytu w szpi­talu. W kan­ty­nie na dru­gim pię­trze uśmiech­nięte ku­charki ser­wo­wały to, co nam, Po­la­kom, naj­wy­bor­niej sma­kuje – pie­rogi, żu­rek, bi­gos, go­łąbki i ko­tlet scha­bowy. Pie­rogi były do­prawdy wy­śmie­nite. Cie­niut­kie cia­sto, bo­gaty w ser i ziem­niaki farsz, por­cja po­lana cie­płym ma­słem z do­dat­kiem ko­perku. Przez te wszyst­kie lata miesz­ka­nia na ob­czyź­nie tę­sk­ni­łam za wie­loma rze­czami, które tylko w Pol­sce można było mieć na za­wo­ła­nie. Jedną z nich była misa do­mo­wych pie­ro­gów ru­skich. Obiad prze­płu­ka­łam cu­dow­nie słod­kim kom­po­tem cze­re­śnio­wym. Tylko w Pol­sce do obia­dów ser­wuje się kom­pot, za­po­mnia­łam o tej pięk­nej tra­dy­cji, miesz­ka­jąc w An­glii i po­pi­ja­jąc po­siłki wodą albo wi­nem, w za­leż­no­ści od pory dnia. W brzu­chu na­tych­miast za­częło mi bul­go­tać, po­to­piły się ru­skie pie­rożki w pol­skim kom­po­cie.

W dro­dze po­wrot­nej na salę za­trzy­ma­łam się przed po­ko­jem le­kar­skim. Był za­mknięty od środka, na krze­seł­kach pod drzwiami cze­kali pa­cjenci w pi­ża­mach i kilka osób po cy­wil­nemu.

– Prze­pra­szam bar­dzo, czy dok­tor Ka­licki jest w środku? – za­py­ta­łam sie­dzą­cej z brzegu ko­biety.

– Nie wi­dzia­łam, żeby wcho­dził – od­parła.

– Pani zna dok­tora Ka­lic­kiego? Wie pani, jak on wy­gląda?

– Znam, znam – prych­nęła ko­bieta. – Do dziś mi się ręce trzęsą ze stra­chu, jak so­bie o nim przy­po­mnę, cho­ciaż już pięć lat mi­nęło od ope­ra­cji. Na szczę­ście tym ra­zem męża bę­dzie kra­jał, nie mnie.

Mąż ko­biety sie­dział obok niej od­wró­cony bo­kiem. Było sporo nie­chęci w tym kil­ku­stop­nio­wym od­wró­ce­niu ciała mał­żon­ków. Męż­czy­zna zgar­bił się i za­czął ner­wowo po­cie­rać ko­lano otwartą dło­nią.

– Dziś mia­łam za­pla­no­waną ope­ra­cję, wła­śnie dok­tor Ka­licki… – za­czę­łam.

Męż­czy­zna w pa­sia­stej pi­ża­mie i klap­kach wsu­nię­tych na szare, prze­tarte na pię­tach skar­petki wstał z krze­sła i pod­szedł do mnie.

– Dok­tora Ka­lic­kiego już dziś nie bę­dzie. Wi­dzia­łem przez okno, jak wy­jeż­dżał, torbę miał ze sobą.

Ko­bieta sie­dząca jako pierw­sza w ko­lejce wy­dęła usta z dez­apro­batą.

– Przed chwilą go wi­dzia­łam na par­te­rze. Z ja­kimś dru­gim dok­to­rem roz­ma­wiał.

Głowy zwró­ciły się w jej kie­runku.

– Koło ap­teki stali, po­ga­dali chwilę i po­szli ko­ry­ta­rzem. W nor­mal­nym ubra­niu był i nie miał torby.

Przez chwilę wszy­scy mil­czeli.

– Ja sły­sza­łam, że po­je­chali na po­grzeb – po­wie­dzia­łam gło­śno i wy­raź­nie, żeby wszy­scy usły­szeli.

– A kto umarł? – za­py­tała ko­bieta w szla­froku. Całe to­wa­rzy­stwo spod drzwi po­koju le­kar­skiego wstrzy­mało od­dech, cze­ka­jąc na moje wy­ja­śnie­nia.

– Matka dok­tora Ba­na­sia – od­par­łam ze smut­kiem.

– Na co? – Męż­czy­znę w prze­tar­tych skar­pet­kach zże­rała cie­ka­wość. Zro­bi­łam zbo­lałą minę i po­ki­wa­łam głową, co w rze­czy­wi­sto­ści nie ozna­czało nic, ale tamci uznali, że znam przy­czynę śmierci mamy Ba­na­sia. Naj­pew­niej był to rak. Lu­bimy wie­dzieć, na co inni umie­rają, żeby przy­czyny zgonu prze­ana­li­zo­wać i spraw­dzić, czy aby śmierć nie za­czyna już krą­żyć po na­szej or­bi­cie. Niby uwa­żamy, że śmierć do­ty­czy za­wsze ko­goś in­nego, ale od czasu do czasu przy­cho­dzi nam na myśl, że może i nas wy­woła. Wtedy wy­py­tu­jemy bar­dziej szcze­gó­łowo – na co umarł i ile miał lat, i czy się mę­czył…

– Lu­dzie te­raz pa­dają jak mu­chy – ode­zwała się ko­bieta, którą kie­dyś ope­ro­wał Ka­licki. – Do­piero mój ta­tuś po­szedł do Bozi, prze­cież jesz­cze w sile wieku był, le­d­wie osiem­dzie­siąt lat skoń­czył, te­raz męża będą mi kroić, a do­puść po­wie­trza do środka ciała i za­raz się wi­ru­sów i bak­te­rii na­mnoży. – Wkrótce ope­ro­wany mąż za­padł się głę­biej na krze­śle, z mi­nuty na mi­nutę czuł się go­rzej, a żona nie prze­sta­wała: – To się tak lekko mówi, jak o ob­cego cho­dzi. Niby ope­ra­cja na ko­lano, ale pod nar­kozą, wszystko się może zda­rzyć. Mało się lu­dzi nie wy­bu­dziło?

– Na kiedy ope­ra­cja za­pla­no­wana? – do­py­ty­wa­łam.

– Na ju­tro, Ka­licki od rana ope­ruje do sa­mego po­po­łu­dnia. Żeby tylko nie przy­wieźli ja­kie­goś po­ła­mańca z wy­padku, bo wtedy, wia­domo, „pjo­ry­tet” bie­rze. Ze mną tak było w tym szpi­talu. Już mi ta­bletkę dali na spa­nie, na salę mnie wzięli, te wiel­kie lampy wi­dzia­łam, co do ope­ra­cji świecą, dok­tor Ka­licki prze­brany był w zie­lony strój, a i tak go od­wo­łali, bo ja­kiś dziad z dra­biny spadł…

Krze­sełka za­re­cho­tały, tylko mąż pani wciąż sie­dział smutny.

– Do­brze, że pani nada­rem­nie nie uśpili.

– Mało bra­ko­wało – wes­tchnęła. – Ka­licki to bar­dzo do­bry le­karz, fa­cho­wiec pierw­szej klasy, tylko nie­miły dla pa­cjen­tów. Taki ważny, jakby skwa­rek li­zał, z góry się pa­trzy na lu­dzi jak na za­razki, i za­wsze mu się śpie­szy, na­wet na spoj­rze­nie w oczy czasu nie ma. Po­dobno wszy­scy or­to­pe­dzi tacy są, wy­na­tu­rzeni ja­cyś, obo­jętni…

Wszy­scy przy­tak­nęli, ni­czym pa­ję­cza nić po­łą­czyła nas so­li­dar­ność pa­cjencka i przez chwilę lu­bi­li­śmy się i trzy­ma­li­śmy wspólny front. Po­de­szłam bli­żej drzwi.

– Chcia­łam po­roz­ma­wiać z dok­to­rem Ka­lic­kim, może wrócę póź­niej… – Po­ło­ży­łam rękę na klamce i na­ci­snę­łam. – Dla­czego wła­ści­wie po­kój le­kar­ski jest za­mknięty? Może w środku ni­kogo nie ma i cze­ka­cie pań­stwo na próżno?

– Są w środku – ode­zwał się star­szy pan sie­dzący naj­da­lej. Wy­glą­dał na eme­ry­to­wa­nego rol­nika, który za­ha­ro­wał się pra­wie na śmierć. – Ka­lic­kiego może nie ma, ale jest Bo­ro­wiak i ten drugi… Dy­mek.

– To dla­czego się za­mknęli? Porno oglą­dają czy co?

Nikt nie od­po­wie­dział. Star­szy pan w zie­lo­nej woj­sko­wej pi­ża­mie wy­cią­gnął z kie­szeni ba­to­nika i za­czął roz­szar­py­wać opa­ko­wa­nie. Uwaga krze­se­łek prze­nio­sła się na niego, któ­ryś z pa­cjen­tów roz­po­czął nowy wą­tek. Nie że­gna­jąc się, po­czła­pa­łam do po­koju pie­lę­gnia­rek.

Na sto­liku ma­łego, dusz­nego po­miesz­cze­nia pię­trzyły się cze­ko­ladki, pa­czuszki kawy i pta­siego mleczka, w te­le­wi­zo­rze wi­szą­cym na ścia­nie le­ciało Na sy­gnale. Po­kój był pu­sty. Wró­ci­łam do swo­jej sali. Przy łóżku babci Jan­dzi czu­wała zmiana wnu­czek z chło­pa­kami. Dwie do­syć ładne dziew­czyny przy­pro­wa­dziły ze sobą ka­wa­le­rów o ama­tor­skiej uro­dzie. Za­pach potu i nie­pra­nych kur­tek, jaki roz­no­szą stu­denci miesz­ka­ją­cych w aka­de­miku lub na stan­cji, do­cho­dził aż do mo­jego łóżka. Dziew­czyny za­cho­wy­wały się ra­do­śnie, czule gła­skały bab­cię, obie­rały po­ma­rań­cze, wyż­sza wcie­rała w dło­nie sta­ruszki krem alo­esowy, niż­sza mo­de­lo­wała siwe ko­smyki wło­sów na czole. Pa­plały o po­go­dzie, pla­nach na wie­czór, ta­jem­ni­czym wujku Romku, który przy­trza­snął so­bie łapę w ma­szy­nie. Po­zaz­dro­ści­łam babci Jan­dzi to­wa­rzy­stwa. Mnie nikt nie od­wie­dzał, mię­dzy in­nymi dla­tego, że ni­kogo nie po­in­for­mo­wa­łam o po­by­cie w szpi­talu.

Zer­k­nę­łam na Cu­krzycę. Sie­działa na ba­se­nie przy­kryta koł­drą. Wy­raz jej twa­rzy zdra­dzał, że usi­łuje so­bie ulżyć. Wnuczki ćwier­kały co­raz gło­śniej, żeby za­głu­szyć od­głosy do­cho­dzące z łóżka obok, tylko bab­cia Jan­dzia do­py­ty­wała się bez­tro­sko:

– Po­szło?

Dziew­czyna kar­miąca bab­cię kul­kami wi­no­gron od­wró­ciła się osten­ta­cyj­nie ty­łem do Cu­krzycy.

– Nie ma w tym szpi­talu pa­ra­wa­nów?

– Nie patrz – po­ra­dził jej chło­pak.

– To gdzie mam pa­trzeć? W su­fit?

– Ustawmy się w rzę­dzie i chodźmy stąd.

Wy­szli gę­siego. Od­cze­ka­łam kilka se­kund i rów­nież ucie­kłam z za­smro­dzo­nej sali. W drzwiach zde­rzy­łam się z księ­dzem, który co­dzien­nie wcho­dził do nas z krót­kim za­py­ta­niem na ustach: „Komu Pana Je­zusa?”. Sie­dząca na ba­se­nie Cu­krzyca pod­nio­sła rękę.

Pięć nie­ode­bra­nych po­łą­czeń od Wil­liama nie zro­biło na mnie wra­że­nia. Wy­słał też dwie wia­do­mo­ści: „Ka­rzesz mnie mil­cze­niem? Bar­dzo dzie­cinne” oraz „Po­dej­rze­wam, że wy­je­cha­łaś z An­glii. Jak długo to po­trwa?”. Je­śli nie od­pi­szę, po­my­śli, że umar­łam, je­śli od­pi­szę, to za­cznie się na­wa­la­nie przez What­sAppa: co się stało, jak się czu­jesz, wra­caj do domu. Nie mia­łam siły pro­wa­dzić ko­re­spon­den­cji, pi­ka­jący te­le­fon wy­wo­ły­wał u mnie nie­po­kój, bo ni­czego do­brego nie spo­dzie­wa­łam się prze­czy­tać. Wil­liam nie do­my­ślał się prze­cież, dla­czego jego żona Eu­ge­nia Ken­nedy, z domu Be­ster, spa­ko­waw­szy swoje rze­czy oso­bi­ste do czte­rech wa­li­zek, trzech to­reb i dwóch czar­nych wor­ków, wy­je­chała, nie zo­sta­wiw­szy na­wet kartki na stole w kuchni. Osiem­na­ście lat mał­żeń­stwa i tak bez do wi­dze­nia?

Szpi­tal się uspo­ka­jał. Za­pa­dał wie­czór, wraz z nim przy­szedł czas na re­laks i ci­szę. Le­ka­rze po cięż­kim dniu roz­ci­na­nia, ła­ta­nia, wy­ci­na­nia, sztu­ko­wa­nia i za­szy­wa­nia, po­za­my­kali się w swo­ich po­ko­ikach, przy­kryci kra­cia­stymi ko­cami oglą­dali Na do­bre i na złe, a pie­lę­gniarki pa­rzyły im her­batę. Na ko­ry­ta­rzu zro­biło się pu­sto, pa­cjenci wró­cili do łó­żek, znik­nęli wy­stra­szeni człon­ko­wie ro­dzin, ustało stu­ka­nie ob­ca­sami, od­je­chały wózki in­wa­lidz­kie i cho­dziki. Tylko nie­przy­jemny za­pach po­zo­stał, smród szpi­talny, który wy­twa­rzają nie­świeże ludz­kie od­de­chy, pot, rany, ste­rylne ga­ziki i pa­sta do pod­łogi. Pchał się do nosa i na ubra­nie. Prze­szłam ko­ry­ta­rzem do sa­mego wyj­ścia, żeby choć z da­leka po­pa­trzeć na świat, za któ­rym, bę­dąc w szpi­talu, tak bar­dzo się tę­skni. Skra­wek nor­mal­no­ści, par­king, drzewo, ławka, si­nie­jące niebo. Mo­głam wró­cić na salę, za­brać swoje rze­czy i po pro­stu stąd wyjść, zna­leźć ładny ho­tel w cen­trum, wy­ką­pać się, za­mó­wić ko­la­cję do po­koju, wy­pić wino i za­wi­nąć się w białą, świeżą po­ściel. Po­krze­piła mnie myśl, że mogę tak zro­bić, ju­tro lub po­ju­trze za­sta­no­wić się nad in­nym roz­wią­za­niem. Zna­leźć lep­szą wer­sję Ka­lic­kiego, czyst­szy i bar­dziej przy­ja­zny lu­dziom szpi­tal, zjeść jesz­cze jedną por­cję ru­skich pie­ro­gów, za­nim mnie uśpią. Co ja tu­taj ro­bię?

Pie­lę­gniarka dmuch­nęła mi pro­sto w szyję.

– Tu pani jest! Cho­dzę za pa­nią po ca­łym pię­trze.

– Chcia­łam się przejść, świe­żym po­wie­trzem ode­tchnąć, zo­ba­czyć, jaka jest po­goda… – ją­ka­łam się, przy­ła­pana na snu­ciu pla­nów wiel­kiej ucieczki.

– Dok­tor Ka­licki pro­sił prze­ka­zać, że ju­tro bę­dzie pani mieć ope­ra­cję.

– Na pewno? Wła­śnie się za­sta­na­wia­łam, czy…

– Na pewno, przed chwilą dzwo­nił na od­dział. Pój­dzie pani na blok jako pierw­sza, o ósmej rano. Szu­kam pani z in­nego po­wodu, prawdę po­wie­dziaw­szy. Czy mo­głaby pani ze mną po­dejść do dzie­siątki? W se­pa­ratce leży Ame­ry­ka­nin po ope­ra­cji. Nie­stety nie mo­żemy się z nim do­ga­dać, on cze­goś chce i cały czas na nas dzwoni. Przy­wieźli go z wy­padku w nocy, ope­ro­wali, te­raz się obu­dził. Nie ma miej­sca na in­nych od­dzia­łach, więc go pod­rzu­cili na or­to­pe­dię, choć po­wi­nien le­żeć na neu­ro­chi­rur­gii, bo ma krwiaka mó­zgu. Ko­le­żanka mó­wiła, że pani zna an­giel­ski. Pani po­wie, że przyj­dzie do niego neu­ro­chi­rurg, ale do­piero ju­tro. A co do nogi… miał zła­ma­nie ko­ści udo­wej, nic skom­pli­ko­wa­nego. Po­szłaby pani ze mną? To zaj­mie tylko chwilę.

Pie­lę­gniarka miała śliczny głos, cie­pły jak letni po­ra­nek, i była na­prawdę ładna, tak po sło­wiań­sku. Ta­kich ma­łych no­sków, bia­łych, rów­nych ząb­ków i ma­li­no­wych pulch­nych uste­czek nie wi­duje się czę­sto. Ja w każ­dym ra­zie ta­kich nie mia­łam.

– Nie ma sprawy, mo­żemy go obej­rzeć.

Szły­śmy wolno pu­stym ko­ry­ta­rzem.

– Pani po­dobno An­gielka?

– Miesz­ka­łam w An­glii wiele lat, ale uro­dzi­łam się w Rze­szo­wie.

– Ja miesz­ka­łam we Wło­szech przez trzy lata, opie­ko­wa­łam się sta­rusz­kami po do­mach, ale za­częli mi umie­rać i ja­koś tak dziw­nie… Poza tym dzieci tę­sk­niły, mąż mi się zbie­sił, mu­sia­łam wró­cić. Może jesz­cze po­jadę, Włosi do­brze płacą, tylko ta sa­mot­ność…

– Pie­lę­gniar­stwo to ciężki za­wód – przy­tak­nę­łam.

– Ciężki i źle płatny, ale ja to lu­bię.

– Naj­waż­niej­sze!

Ame­ry­ka­nin le­żał na wznak z za­mknię­tymi oczami. Po­chy­li­łam się nad nim, moje cie­pło go obu­dziło. Otwo­rzył oczy i przez chwilę na sie­bie pa­trzy­li­śmy. Nie miał za­ban­da­żo­wa­nej głowy ani żad­nych za­dra­śnięć na twa­rzy, wy­glą­dał cał­kiem zdrowo, tylko blady był. Po­dzi­wia­łam jego czarne włosy, przy­cięte po żoł­nier­sku, mocny pod­bró­dek, ar­ty­stycz­nie wy­pro­fi­lo­wany nos i nie­bie­skie oczy. Do każ­dego filmu by go wzięli, choćby na pierw­szo­pla­no­wego sta­ty­stę.

– Przy­stojny, nie? – Pie­lę­gniarka za­chi­cho­tała. – Będą się dziew­czyny bić, która go ma umyć.

– Cześć. Jak się czu­jesz? – przy­wi­ta­łam się z męż­czy­zną.

– Nie wiem – po­wie­dział, usi­łu­jąc się uśmiech­nąć.

– Je­steś w szpi­talu.

– Wi­dzę, że nie w te­atrze.

Usia­dłam na krze­sełku obok łóżka, pie­lę­gniarka sta­nęła za moim ple­cami.

– Niech go pani za­pyta, czego on tak cią­gle na nas dzwoni?

– Spo­koj­nie, po­wo­lutku, fa­cet jest w szoku.

W kilku zda­niach przed­sta­wi­łam sie­bie, pie­lę­gniarkę i szpi­tal wo­je­wódzki, za­pew­ni­łam, że bę­dzie żyć, ope­ra­cja się udała, a krwiak w gło­wie to nic po­waż­nego, naj­waż­niej­sze, że obie nogi ma równe i bę­dzie jesz­cze ska­kać. Oczy­wi­ście nie od razu, gdyż re­ha­bi­li­ta­cja tro­chę po­trwa, ale ge­ne­ral­nie miał dużo szczę­ścia, na które so­bie na pewno za­słu­żył swoim do­brym ży­ciem. Pie­lę­gniarka skwa­pli­wie przy­tak­nęła.

– Niech mu pani po­wie, że le­karz bę­dzie ju­tro, w ra­zie py­tań.

– Le­karz, który cię ope­ro­wał, zaj­rzy do cie­bie ju­tro, te­raz od­po­czy­waj. – Do­tknę­łam jego dłoni le­żą­cej na po­ścieli.

– Mu­szę za­dzwo­nić – po­wie­dział.

– Chce za­dzwo­nić. Ma­cie jego te­le­fon?

Pie­lę­gniarka zro­biła smutną minę.

– Nie zna­le­ziono przy nim te­le­fonu. Spraw­dza­łam w de­po­zy­cie. Nie ma ani te­le­fonu, ani port­fela. Pasz­port tylko, stąd wiemy, że Ame­ry­ka­nin.

Wy­cią­gnę­łam wła­sny te­le­fon z kie­szeni.

– Twój te­le­fon prze­padł, mo­żesz sko­rzy­stać z mo­jego. Pa­mię­tasz nu­mer?

Ame­ry­ka­nin od­dy­chał nie­równo, ży­wotne iskierki w oczach na­gle za­częły ga­snąć. Mo­ni­tor, do któ­rego był pod­łą­czony, nie re­je­stro­wał żad­nych zmian, ale męż­czy­zna wy­glą­dał te­raz ina­czej, zu­peł­nie jakby wy­niósł się z sali i prze­niósł w inne miej­sce. Cze­ka­łam, aż się ode­zwie, jed­nak po chwili za­mknął oczy i od­wró­cił głowę w stronę okna.

– Może trzeba ko­goś po­in­for­mo­wać, że on tu leży? Po­wia­do­mi­li­ście ko­goś o wy­padku?

– Nie. Prze­cież nie mamy nu­me­rów.

– Am­ba­sada?

Pie­lę­gniarka prze­sta­wała mnie lu­bić.

– Ja nie będę ni­g­dzie dzwo­nić. Jak ma ro­dzinę, to oni po­winni go szu­kać. Je­śli za­dzwo­nią, to się im oczy­wi­ście po­wie, że u nas leży.

Ame­ry­ka­nin od­pły­nął, więc wy­szły­śmy z sali.

– Co to był za wy­pa­dek?

– Taki, co zda­rza się naj­czę­ściej. Każde drzewo ro­snące przy dro­dze po­twier­dzi. Trzeźwy był, tyle wiem. Nie do­szło do zda­rze­nia, to się stało w szcze­rym polu, ży­wego du­cha do­okoła. Ja­kiś dzia­dek je­chał wo­zem i zna­lazł go wkle­jo­nego w drzewo. Za­nim do­je­chał do cha­łupy, za­nim za­dzwo­nili po ka­retkę, go­dzina mi­nęła. Co on tam ro­bił w nocy? Może się zgu­bił?

– Może.

– Mnie on nie wy­gląda na tu­ry­stę… – Pie­lę­gniarka po­krę­ciła głową. – Bar­dziej na ja­kie­goś biz­nes­mena czy coś.

– Pew­nie ju­tro za­czną go szu­kać – po­wie­dzia­łam.

– Żona albo ktoś z pracy. Taki ładny jest, na pewno ma żonę.

– Do­wiemy się wię­cej ju­tro. Po­ga­damy z nim rano.

Wró­ci­łam na salę i po­ło­ży­łam się na łóżku. Bab­cia Jan­dzia i Cu­krzyca chra­pały gło­śno. Wy­łu­ska­łam z ko­sme­tyczki si­li­ko­nowe za­tyczki i za­bez­pie­czy­łam uszy na noc. Je­śli się ju­tro nie obu­dzę po ope­ra­cji, będą pie­lę­gniarki i mój przy­pa­dek oma­wiać z dresz­czem emo­cji. Skąd ona się tu wzięła? Nie ma ro­dziny? Kogo po­wia­do­mić o zgo­nie? Za­czę­łam się za­sta­na­wiać, co po­win­nam te­raz zro­bić. Moje wszyst­kie rze­czy oso­bi­ste spo­czy­wały w ba­gaż­niku sa­mo­chodu za­par­ko­wa­nego przed szpi­ta­lem. Nie mia­łam bez­piecz­nego ad­resu w Pol­sce, miej­sca, gdzie mo­gła­bym roz­pa­ko­wać wa­lizkę i nie od­po­wia­dać na py­ta­nia o po­wody, przy­czyny, o to, czy do­brze to so­bie prze­my­śla­łam. Co ty te­raz ze sobą zro­bisz, ko­bieto? Ró­żowa ta­bletka za­czy­nała wcho­dzić w nogi, po­tem w głowę, pod po­wieki, zro­biło się na­prawdę bez­piecz­nie i ci­cho.

Pie­lę­gniarka Jola obu­dziła mnie pac­nię­ciem w nogę.

– Halo? Po­budka. Dok­tor Ka­licki po­wie­dział, żeby pa­nią przy­go­to­wać do ope­ra­cji.

– Al­le­luja! – Pod­nio­słam się na łok­ciu zdro­wego ra­mie­nia. – Ale nie będę się przed­wcze­śnie pod­nie­cać, może się w ostat­niej chwili ulot­nić jak wczo­raj.

– Dok­tor Ka­licki to nie gaz, żeby się ulat­niać. Ope­ruje już od go­dziny, pani jest druga w ko­lej­no­ści. Pro­szę się prze­brać.

– Mia­łam być pierw­sza… – mruk­nę­łam.

– Z wy­padku mo­to­cy­kli­stę przy­wieźli, wy­pchnął pa­nią z ko­lejki.

Pie­lę­gniarka Jola była w do­sko­na­łym hu­mo­rze. Wę­dro­wała, pcha­jąc przed sobą wó­zek z le­kami od sali do sali, szu­ka­jąc ofiar. Tu uką­siła, tam nad­gry­zła, w jesz­cze in­nym miej­scu kop­nęła w kro­cze. Ze­szłam z łóżka, pod­trzy­mu­jąc zwi­sa­jącą ga­łązkę ra­mie­nia. „Ban­kart le­sion”, tak po­wie­dział le­karz w Lon­dy­nie i to samo stwier­dził Ka­licki. Nie na­daje się do ope­ra­cji ar­tro­sko­po­wej, trzeba ciąć, otwie­rać i na­pra­wiać, wtedy jest szansa, że nie wy­pad­nie po­now­nie. Po­de­szłam do okna, żeby po­pa­trzeć na bu­dzący się dzień. Za­sta­na­wia­łam się, który to już raz, ska­za­łam się na walkę w po­je­dynkę ze wszyst­kimi wy­zwa­niami losu, do­szedł­szy do wnio­sku, że Boga nie ma. Zni­kąd po­mocy.

Rozdział 3

Za­gra­niczny pa­cjent z se­pa­ratki wie­lo­krot­nie mą­cił spo­kój dy­żuru we­zwa­niami do swo­jego łoża bo­le­ści. Po­iry­to­wane pie­lę­gniarki we­zwały mnie na po­moc. Poza wło­sami ufor­mo­wa­nymi z tyłu głowy w coś na kształt gniazda i opa­trunku na le­wym ra­mie­niu, nie no­si­łam oznak prze­by­tej ope­ra­cji. Mój stan ogólny był do­bry, czu­łam się znacz­nie le­piej, niż wy­glą­da­łam. Za­raz po zga­sze­niu świa­teł po­szłam od­wie­dzić Ame­ry­ka­nina z po­sta­no­wie­niem, że go tro­chę opier­dzielę w imie­niu per­so­nelu, który prze­cież nie jego jed­nego ma w kar­to­tece. Spoj­rza­łam w za­lane smut­kiem oczy i na­tych­miast zmię­kłam. Ame­ry­ka­nin wy­lą­do­wał w szpi­talu bez ład­nych ob­raz­ków na ścia­nach, bez tur­ku­so­wych lam­pe­rii i ró­żo­wych ka­fel­ków w ła­zience, bez stref re­laksu, ci­chych wóz­ków, te­le­wi­zo­rów na wy­się­gni­kach i ma­szyn do kawy przy każ­dych drzwiach windy. Zna­lazł się w pol­skim, nie­do­fi­nan­so­wa­nym, źle pro­wa­dzo­nym szpi­talu, gdzie na pierw­szym miej­scu są pa­piery, na dru­gim per­so­nel, na trze­cim nie­chęć, na ostat­nim pa­cjent. Już do niego do­tarło, że go­rzej tra­fił je­dy­nie jego ko­lega Dean, który przed laty uległ wy­pad­kowi na ro­syj­skiej pro­win­cji i gdy ock­nął się w szpi­talu, pierw­szym wi­do­kiem, jaki mu się uka­zał, był za­wie­szony na sto­jaku słoik, z któ­rego po­da­wano mu kro­plówkę, a na sło­iku wid­niała ety­kieta z na­pi­sem – ogórki. W Ame­ryce ma­cie le­piej? To trzeba było w Ame­ryce wy­pad­kowi ulec!

Sku­biąc rą­bek po­duszki, raz jesz­cze wy­ja­śni­łam, skąd się wziął ten wielki ban­daż na jego no­dze, przy­po­mnia­łam, gdzie się znaj­du­jemy, jaki mamy dzień ty­go­dnia, oraz to, że obec­nie jego kra­jem rzą­dzi Do­nald Trump. Ame­ry­ka­nin usi­ło­wał się uśmiech­nąć.

– Je­stem Ben. Ben War­ren i po­cho­dzę z Ka­li­for­nii. Miło cię po­znać.

– Gene. – Uści­snę­łam jego dłoń. – Gene Ken­nedy.

Ben po­pro­sił, że­bym mu po­now­nie opo­wie­działa, co się z nim stało. Nie pa­mię­tał wy­padku, tylko jazdę w nocy i to, że da­cho­wał.

– Wje­cha­łeś w drzewo. Na pro­stej dro­dze. Nie ma świad­ków, do­kład­nie nic nie wia­domo. Pew­nie za­sną­łeś… to naj­prost­sze wy­tłu­ma­cze­nie.

Gdyby był tro­chę sil­niej­szy, toby się prze­ra­ził. Nie umia­łam od­po­wie­dzieć na żadne z py­tań – co stało się z jego te­le­fo­nem, pie­niędzmi, kartą kre­dy­tową, szarą wa­lizką sam­so­nite? Sa­mo­chód po­cięli stra­żacy, tyle tylko prze­ka­zała mi pie­lę­gniarka.

– Czy ktoś z two­jej ro­dziny wie, że je­steś w szpi­talu?

– Pew­nie sporo osób dzwoni na te­le­fon, który leży gdzieś w ro­wie – od­parł wy­mi­ja­jąco. – Ktoś pew­nie grze­bie te­raz w moim te­le­fo­nie i po­znaje wszyst­kie ta­jem­nice. Po­każ mi swój te­le­fon, a po­wiem ci, kim je­steś.

– Lu­dzie czę­sto okra­dają miej­sca wy­padku, zni­kają przed­mioty, łań­cuszki z me­da­li­kami, ze­garki, ob­rączki. – Wes­tchnę­łam. – Pa­cjen­tom prze­wo­żo­nym do szpi­tala giną po dro­dze różne przed­mioty. Mo­jej ma­mie na przy­kład mię­dzy do­mem a szpi­ta­lem ukra­dli złoty łań­cu­szek z wi­sior­kiem, pa­miątka ro­dzinna zmie­niła wła­ści­ciela i dynda gdzieś so­bie na po­marsz­czo­nym de­kol­cie in­nej star­szej pani.

Wy­su­nę­łam krze­sło i usia­dłam przy łóżku Ame­ry­ka­nina, choć po­cząt­kowo nie mia­łam za­miaru się roz­sia­dać. Nie mó­wi­li­śmy wiele, ja trzy zda­nia, on dwa słowa o ni­czym, po­tem znowu ci­sza. Za­py­tał o moje ra­mię, od­po­wie­dzia­łam zgod­nie z prawdą, że ope­ro­wał nas ten sam le­karz, lo­kalna sława or­to­pe­dii, i że wy­cho­dzę ze szpi­tala na­za­jutrz, dla­tego przy­szłam się po­że­gnać. Przez dłuż­szy czas le­żał z za­mknię­tymi oczami, raz po raz do­ty­ka­jąc zła­ma­nej nogi, jakby spraw­dzał, czy wciąż tam jest. Pie­lę­gniarki dużo o nim roz­pra­wiały, bie­sia­du­jąc w swoim za­gra­co­nym po­ko­iku. Roz­pa­lały się, opo­wia­da­jąc, jaki ten ame­ry­kań­ski pa­cjent jest przy­stojny, do­brze zbu­do­wany we wszyst­kich par­tiach ciała, fajne ma dło­nie i hol­ly­wo­odz­kie zęby. Po­rów­ny­wały go do róż­nych ak­to­rów, zga­dy­wały i kom­bi­no­wały.

– Wi­dzia­łaś ten film? No wiesz, ten, w któ­rym on tak le­żał i wspo­mi­nał ro­mans. Cały po­pa­rzony był, miał zde­for­mo­waną twarz. Aku­rat wtedy wojna się za­częła, a może skoń­czyła? Nie ważne. Jego ko­chankę grała ta ak­torka, ciemne włosy miała, szczu­pła bar­dzo, ona zgi­nęła na końcu i on też w końcu umarł. Na pewno wi­dzia­łaś ten film. Nasz Ame­ry­ka­nin jest bar­dzo do tego ak­tora po­dobny, ta­kie same ma oczy, fry­zurę i nos. Nie za­uwa­ży­łaś?

– Ten, co grał ojca w Upro­wa­dzo­nej? Taki wy­soki blon­dyn…

– Nie, ten grał jesz­cze w tym fil­mie o po­ko­jówce na Man­hat­ta­nie, z tą pio­sen­karką…

– To z Whit­ney Hu­ston grał, w Bo­dy­gu­ar­dzie…

– A może…

– Jak się na­zywa ten ak­tor, co grał w Har­rym Pot­te­rze? Czy to nie ten?

– A kogo grał?

– Tego złego.

– Moje dzieci oglą­dały Harry’ego Pot­tera, ja ta­kich ba­jek to się boję.

Dziew­czyny za­sta­na­wiały się, czy żo­naty, czy już szczę­śli­wie roz­wie­dziony, co robi w Pol­sce i dla­czego wszystko zgi­nęło z miej­scu wy­padku. Ame­ry­ka­nin brzydki nie był, ale też i du­żej kon­ku­ren­cji nie miał. Na od­dziale or­to­pe­dii le­żały same ob­le­śne typy z róż­nymi kost­nymi scho­rze­niami, ję­czące, nie­ogo­lone dziadki oraz spo­ceni mło­dzieńcy szu­ra­jący za­ko­piań­skimi pan­to­flami. Snuli się po ko­ry­ta­rzach, wy­pa­tru­jąc od­wie­dzin bli­skich z ta­kim utę­sk­nie­niem, jakby sie­dzieli w wię­zie­niu.

– Będą o cie­bie dbać, nie martw się. – Po­kle­pa­łam koł­drę otu­la­jącą jego bio­dra.

– Wszystko jest okej, dok­tor Ka­licki był u mnie, ten drugi też, obie­cał zro­bić za dwa dni to­mo­graf, żeby zo­ba­czyć, jak się wchła­nia ten krwiak w mó­zgu. Czuję się cał­kiem nie­źle… Szkoda, że wy­cho­dzisz ze szpi­tala, tracę je­dyną przy­ja­ciółkę, jaką mam w Pol­sce.

Zro­biło się bar­dzo miło i za­czę­łam się za­sta­na­wiać, czy nie oto­czyć nie­zna­jo­mego Bena ja­kąś opieką po­szpi­talną, czy nie za­pi­sać mu na kartce nu­meru te­le­fonu, nie za­pro­sić do mo­jego no­wego ży­cia jako pierw­szego przy­ja­ciela w Pol­sce. Wy­da­wał się sym­pa­tyczny i z pew­no­ścią po­trze­bo­wał ko­goś bli­skiego. Fakt, że był Ame­ry­ka­ni­nem, dzia­łał po­zy­tyw­nie na moją wy­obraź­nię. By­łam cie­kawa jego hi­sto­rii, ale to nie czas i miej­sce, by go na­chal­nie wy­py­ty­wać. Się­gnę­łam do kie­szeni szla­froka po ko­mórkę, żeby przy­po­mnieć so­bie wła­sny nu­mer te­le­fonu, a wtedy Ben zła­pał mnie za rękę i przy­cią­gnął do sie­bie. My­śla­łam, że chce mnie po­ca­ło­wać, i zdą­ży­łam jesz­cze się zmar­twić, że nie umy­łam zę­bów przed od­wie­dzi­nami.

– Za­bi­łem czło­wieka – po­wie­dział i pu­ścił moją dłoń.

Tato wie­lo­krot­nie mi po­wta­rzał – strzeż się lu­dzi, któ­rzy wy­sy­sają z cie­bie spo­kój i ener­gię. Ta­kich, któ­rzy chcą ci przy­tro­czyć do ra­mion swój ba­gaż trosk. Tacy ni­gdy cię nie za­py­tają o zdro­wie, plany, twoją co­dzien­ność, nie wy­słu­chają, nie we­sprą, tylko będą lać w cie­bie be­ton swo­ich pro­ble­mów, aż cię żyw­cem za­mu­rują. Uwi­kłają cię w praw­dziwe oraz wy­ima­gi­no­wane pro­blemy, któ­rymi od­dy­chają, do gar­dła ci we­pchną lęki, fru­stra­cje i nie­moc. Będą cię wcią­gać w swoje pry­watne ba­gno, drę­czyć opo­wie­ściami o złym i jesz­cze gor­szym, na­rze­kać na słońce, wiatr, deszcz, na całą ludz­kość oraz na florę i faunę. Za­biorą cię ka­ra­wa­nem w po­dróż po pu­styni, po mo­kra­dłach i po ciem­nym le­sie. Nie wy­sią­dziesz w porę, zwa­riu­jesz.

Po­że­gna­łam się szybko i ucie­kłam. W uciecz­kach mia­łam wprawę.

Rano Ma­rek Ka­licki przy­jął mnie w po­koju le­kar­skim, który śmier­dział le­kar­stwami, skar­pet­kami i gumą do żu­cia. Dwie ob­skurne wer­salki za­słane ko­cami i kilka biu­rek przy­le­ga­ją­cych do ścian sta­no­wiły główne wy­po­sa­że­nie po­miesz­cze­nia. Nad nimi wi­siał ekran do wy­świe­tla­nia zdjęć rent­ge­now­skich. Szyby wiel­kiego okna były tak brudne, że nie było przez nie wi­dać, czy pada deszcz. Ka­licki sie­dział przy biurku i pa­trzył w kom­pu­ter. Kiedy we­szłam, spoj­rzał na mnie prze­lot­nie, ale nie spie­szył się z po­wi­ta­niem.

– Niech pani siada i chwilę za­czeka.

Usia­dłam na wer­salce pod oknem. Po­sła­nie było mięk­kie i cie­płe. Po nie­prze­spa­nej nocy czu­łam się zmę­czona i obo­lała. Nie tylko dra­ma­tyczne wy­zna­nie Ame­ry­ka­nina za­brało mi sen, przede wszyst­kim te­le­fon mo­jego brata Witka, któ­rego na­słał na mnie mój mąż, Wil­liam. Wi­tek za­dzwo­nił tuż przed pół­nocą i za­czął mi ro­bić wy­rzuty – jak można tak wyjść z domu bez słowa, jak można nie dać znać, jak można ro­bić ta­kie nu­mery w moim wieku? Ano, jak wi­dać, można. Przy­zna­łam, że od czte­rech dni je­stem w Rze­szo­wie i prze­szłam ope­ra­cję barku w „szpi­talu na górce”, która oka­zała się suk­ce­sem. Nic mnie nie boli, po­wiedzmy, pra­wie nic, serce tro­chę, ale da­leko jesz­cze do za­wału. Wi­tek mu­siał się roz­łą­czyć, ale obie­cał, że po­ga­damy rano. Za­brzmiało groź­nie, za­snę­łam do­piero wtedy, kiedy niebo w oknie szpi­tal­nym za­częło się roz­ja­śniać.

– Może pani iść do domu. – Ka­licki pa­trzył, jak zie­wam. – Pro­szę przyjść za dzie­sięć dni do kon­troli i na zdję­cie szwów.

– Chcia­łam panu ja­koś po­dzię­ko­wać za opiekę… – za­czę­łam nie­pew­nie.

– Ja­koś? To zna­czy jak?

– Ura­to­wał mnie pan w bar­dzo trud­nej sy­tu­acji.

Ka­licki wstał i pod­szedł do szafy. Z kie­szeni ma­ry­narki wy­cią­gnął te­le­fon. Wró­cił na miej­sce, wło­żył oku­lary i z pal­cem go­to­wym do ak­cji po­pro­sił mnie o nu­mer ko­mórki. Skła­ma­łam, że nie znam swo­jego nu­meru, ale je­śli on da mi swój, to wie­czo­rem się ode­zwę. Odło­żył iPhona na biurko ekra­nem w dół, przez chwilę oboje pa­trzy­li­śmy na nad­gry­zione jabłko.

– Cie­szę się, że mo­głem po­móc. Nie po­winna pani mieć już kło­po­tów z tym bar­kiem, ale pro­szę uwa­żać przez naj­bliż­sze ty­go­dnie.

– Oczy­wi­ście, będę roz­sądna, żad­nej bra­wury – za­pew­ni­łam. Po­wol­nym ru­chem za­czę­łam wy­cią­gać plik bank­no­tów z kie­szeni. Ka­licki na mo­ment od­wró­cił wzrok, po­tem ja spoj­rza­łam w okno. Kiedy wró­ci­li­śmy do roz­mowy, pie­nię­dzy już na biurku nie było.

– Kło­pot mamy z tym na­szym Ame­ry­ka­ni­nem. Z jego głową jest co­raz le­piej, rana ład­nie się goi, wszystko wraca do normy, ale po­li­cja chce z nim roz­ma­wiać. Uprze­dzi­łem ich, że pa­cjent nie mówi po pol­sku, i spon­ta­nicz­nie za­ofe­ro­wa­łem po­moc, mam na­dzieję, że nie ma pani nic prze­ciwko, że­by­śmy pa­nią jesz­cze raz wy­ko­rzy­stali jako tłu­maczkę? Po­dobno się za­przy­jaź­ni­li­ście.

– Sie­dzia­łam przy nim tro­chę, ale nie na­zwa­ła­bym tego przy­jaź­nią – od­par­łam. –Praw­do­po­dob­nie po­li­cja ze­chce za­dać kilka py­tań w spra­wie wy­padku. Coś tam nie­ja­snego mają, chcą go prze­słu­chać.

Fala go­rąca nad­cią­gnęła na­gle. Spo­ci­łam się na ple­cach, kro­pelki potu wy­stą­piły na czoło.

– Kiedy przyjdą? – za­py­ta­łam, wsta­jąc z krze­sła. Ma­łymi krocz­kami po­de­szłam do drzwi.

– Ju­tro rano. – Ka­licki rów­nież wstał. – Do­brze by było prze­trzy­mać pa­nią u nas do ju­tra, skoro już obie­ca­łem po­li­cjan­tom po­moc.

– Oczy­wi­ście. Ni­g­dzie mi się nie śpie­szy – za­pew­ni­łam, ob­my­śla­jąc drogę ucieczki. Nie mia­łam też za­miaru wra­cać do Ka­lic­kiego na ścią­gnię­cie szwów. On także pod­szedł do drzwi. Ko­mórka w jego kie­szeni za­częła wi­bro­wać i bu­czeć.

– Ka­licki, słu­cham. Tak? – Spoj­rzał mi w oczy. – Tak, pani Ken­nedy jest u mnie w tej chwili… już wy­cho­dzi. Do­brze, prze­każę.

Wrzu­cił te­le­fon do kie­szeni i otwo­rzył przede mną drzwi.

– W po­koju pie­lę­gnia­rek czeka na pa­nią brat – po­wie­dział. – Pro­szę o mnie nie za­po­mi­nać. Ja na pewno o pani tak szybko nie za­po­mnę.

Od­ru­chowo po­pra­wi­łam włosy i wy­pro­sto­wa­łam plecy. Ma­rek Ka­licki nie re­zy­gno­wał z pod­rywu.

– Tak, nic tak lu­dzi nie zbliża, jak szpi­talna przy­goda – od­par­łam, wy­cho­dząc.

Kiedy Wi­tek wszedł do po­koju pie­lę­gnia­rek, Jola krzyk­nęła:

– O matko!

Druga pie­lę­gniarka za­marła w po­ło­wie nad­gry­za­nia ba­nana. Nie­czę­sto w ich kan­cia­pie po­ja­wiali się lu­dzie znani z te­le­wi­zji. Wi­tek ubrany był w lniane spodnie, czarny, ob­ci­sły pod­ko­szu­lek, szyję miał ob­wią­zaną ja­kimś sza­lem w ko­lo­rze pu­dro­wego różu. Te­le­wi­dzo­wie nie zda­wali so­bie sprawy, jaki jest ni­ski, za­wsze fil­mo­wany był w ten spo­sób, żeby wy­glą­dał na metr osiem­dzie­siąt pięć, choć miał le­d­wie metr sie­dem­dzie­siąt, rzecz ja­sne wtedy, gdy się wy­pro­sto­wał.

– Moja piękna sio­stra… – Wy­cią­gnął do mnie obie dło­nie.

– Jaka miła nie­spo­dzianka! – Nie cze­ka­jąc na wię­cej ochów i achów, wy­pro­wa­dzi­łam brata na ko­ry­tarz.

– Coś ty znowu zma­lo­wała? – burk­nął, jak tylko zo­sta­li­śmy sami.

– Dla­czego „znowu”? Ni­gdy nie prze­sta­łam ma­lo­wać.

– Mo­głaś uprze­dzić. Nie wiem, czy dał­bym radę wy­rwać się z War­szawy, gdyby nie to, że aku­rat w Biesz­cza­dach krę­ci­li­śmy. Rękę zła­ma­łaś? Wy­pa­dek mia­łaś? Kiedy wra­casz do An­glii?

– Zdą­żysz się mną na­cie­szyć. Pójdę te­raz na salę po swoje kla­moty i za­raz wra­cam, opusz­czam szpi­tal. Za­cze­kaj tu na mnie, wszystko ci opo­wiem, jak stąd wyj­dziemy.

– Tak na­gle? Co się stało? Pie­lę­gniarka mó­wiła, że ju­tro cię wy­pi­sują.

Sta­li­śmy na ko­ry­ta­rzu od­wró­ceni ple­cami do szpi­tal­nych spa­ce­ro­wi­czów, ale i tak co chwilę ktoś się za­trzy­my­wał, żeby do­kład­niej się przyj­rzeć re­dak­to­rowi Wit­kowi Be­ste­rowi. Lu­dzie po pro­stu chcieli się upew­nić, czy to na pewno on. Wi­tek przez ostat­nie lata kró­lo­wał w te­le­wi­zji śnia­da­nio­wej TVP. Te­le­wi­dzo­wie je­dli z nim śnia­da­nie, pili kawę, słu­chali, jak opo­wiada o przy­lep­cach, ma­sażu piersi, dzia­łal­no­ści kół go­spo­dyń wiej­skich i dłu­go­ści ma­ry­na­rek. Sławny go­guś, Wi­tek Be­ster, stał na ko­ry­ta­rzu szpi­tal­nym i jak gdyby ni­gdy nic, roz­ta­czał swój urok.

Spoj­rzał na ze­ga­rek, sy­gna­li­zu­jąc, że się spie­szy.

– No do­bra, pod­wiozę cię. Może zdążę.

– Do­kąd mnie pod­wie­ziesz? Do na­szego miesz­ka­nia?

Oczy do nieba… Oczy Witka za­wsze le­ciały do nieba, kiedy po­wra­cał te­mat miesz­ka­nia.

– Na­sze miesz­ka­nie wy­na­ją­łem, tak jak uzgod­ni­li­śmy – od­parł.

– Sam ze sobą uzgod­ni­łeś.

– Znowu za­czy­nasz… – wark­nął. – O co ci te­raz cho­dzi? Po­trze­bu­jesz pie­nię­dzy?

– Po­trze­buję domu.

Nie chciało mi się w tej chwili roz­kra­jać tego placka z za­kal­cem, ja­kim była na­sza ro­dzinna więź. Wi­tek zrzą­dzał tym, co na­le­żało do ro­dzi­ców, do mnie, do niego, do na­szych przod­ków, któ­rzy wbrew temu, co opo­wia­dał ko­lo­ro­wym ga­ze­tom – cho­dzili boso po kle­pi­sku, nie wal­czyli w po­wsta­niach, nie pi­sali pa­mięt­ni­ków i nie prze­cho­wy­wali Ży­dów w cza­sie wojny. Ni­gdy się ze mną nie na­ra­dzał, nie py­tał o zda­nie, rzadko in­for­mo­wał o swo­ich po­sta­no­wie­niach, jak choćby wtedy, gdy w dwa mie­siące po śmierci taty mama prze­żyła udar mó­zgu i trzeba było de­cy­do­wać, jak zor­ga­ni­zo­wać dla niej opiekę. Po mie­siącu czu­wa­nia przy szpi­tal­nym łóżku mamy mu­sia­łam wra­cać do swo­jego ży­cia w An­glii, choćby na kilka ty­go­dni za­jąć się bie­żą­cymi spra­wami, które prze­cież nie oglą­dają się na oko­licz­no­ści, tylko to­czą bez­na­mięt­nie w przy­szłość.

Wi­tek po moim wy­jeź­dzie z Pol­ski uwi­nął się bar­dzo szybko. Wy­wiózł mamę do ZOL-u pod Kra­ko­wem, na co się zgo­dzi­łam, choć drę­czyła mnie wąt­pli­wość, czy wy­bra­li­śmy od­po­wied­nie miej­sce, skoro in­ter­nauci na­zy­wali je umie­ral­nią. Klucz do na­szego ro­dzin­nego miesz­ka­nia w ka­mie­nicy za­brał ze sobą do War­szawy. Mama w pół­śnie żyła pół roku, nie­po­dobna do sie­bie z wy­glądu, po­zba­wiona świa­do­mo­ści i na­dziei, za­mi­go­tała i zga­sła pew­nego po­po­łu­dnia, nie po­że­gnaw­szy się ze swo­imi dziećmi. Po jej śmierci zgo­dzi­li­śmy się z bra­tem co do jed­nego – kre­ma­cji zwłok. Oj­ciec, który cho­ro­wał długo, a umie­rał krótko, miał ży­cze­nie spo­cząć w trum­nie ja­snego ko­loru bez fal­ba­nek, tak też się stało. Mama, ko­bieta zdrowa i ener­giczna, nie spo­dzie­wała się udaru ani tego, że tak szybko mąż po­prosi ją do sie­bie. Od nie­pa­mięt­nych cza­sów po­wta­rzała, że chce być po śmierci skre­mo­wana, więc wy­bra­łam dla niej śliczną urnę w ko­lo­rze pia­sku pu­styni ze zło­tymi ozdo­bami i ele­ganc­kim krzy­ży­kiem na czubku. Kil­koro człon­ków dal­szej ro­dziny, za­miesz­ku­ją­cych oko­liczne wsie, nie przy­je­chało na po­grzeb. Do buntu na­mó­wiła ich ciotka Helka, żona brata mamy, któ­rej głos pe­łen obu­rze­nia i jadu hu­czał mi do ucha przez kwa­drans dur­nej roz­mowy. Ciotka Helka prze­po­wia­dała, że gorzko i ciężko po­ża­łu­jemy tego, że­śmy spa­li­li­śmy matkę! Kto to wi­dział, kto to sły­szał, żeby ro­dzoną matkę jak w Oświę­ci­miu w piecu pa­lić? Jak wy się te­raz na są­dzie osta­tecz­nym znaj­dzie­cie? Taką do­brą matkę spa­lić… to trzeba su­mie­nia nie mieć!

Od­pro­wa­dzi­li­śmy mamę na miej­sce wiecz­nego spo­czynku pew­nego pięk­nego czerw­co­wego dnia, w samo po­łu­dnie. Ksiądz prze­czy­tał z kartki to, co mu wcze­śniej o niej na­pi­sa­łam. Nie chcia­łam, by re­cy­to­wał ja­kieś na­dęte ogól­niki i smętne for­mułki, stan­dar­dowo wy­gła­szane na po­grze­bach. Na­sza mama za­słu­gi­wała na znacz­nie wię­cej. Nie było tłumu, po­ja­wiło się kil­koro za­po­mnia­nych człon­ków ro­dziny wi­dy­wa­nych tylko przy oka­zji po­grze­bów, parę ko­le­ża­nek z daw­nej pracy, miesz­kań­ców ka­mie­nicy re­pre­zen­to­wała stara Pi­lar­ska z cór­kami i Da­rek na kacu. Pod­czas stypy, na którą przy­szli i ci za­pro­szeni, i ci nie­pro­szeni, Wi­tek po­wie­dział kilka pięk­nych, mu­szę przy­znać, bar­dzo wzru­sza­ją­cych zdań o ma­mie. Jaką była do­brą, dba­jącą i sza­nu­jącą na­sze wy­bory matką, która ni­gdy się nie wtrą­cała, na­to­miast za­wsze ki­bi­co­wała, na­wet je­śli stą­pa­li­śmy po kru­chym lo­dzie. Mie­li­śmy w niej przy­ja­ciółkę, po­wier­niczkę i tar­czę prze­ciwko złu tego pę­dzą­cego do­ni­kąd świata, po­wie­dział. Kiedy za­czął wspo­mi­nać jej dow­cipne po­wie­dze­nia, ko­men­ta­rze rze­czy­wi­sto­ści, jej krót­kie, aku­ratne ri­po­sty, nie po­tra­fi­łam po­wstrzy­mać łez. Wi­tek ja­koś się trzy­mał, jego te­le­wi­zyjny szyk bar­dzo się ża­łob­ni­kom po­do­bał, mnie zresztą też.

Za­raz po po­grze­bie wy­je­cha­łam, nie po­rząd­ku­jąc na­szego miesz­ka­nia, gdzie wciąż jesz­cze snuły się za­pa­chy ro­dzi­ców. W szu­fla­dach, sza­fach, sza­fecz­kach, wszę­dzie były rze­czy mamy, któ­rych nie mia­łam siły przej­rzeć ani wy­se­lek­cjo­no­wać, oraz ru­pie­cie taty, któ­rych ona nie miała siły się po­zbyć. Po śmierci taty wszyst­kie jego ubra­nia i przed­mioty za­sty­gły w cza­sie i prze­strzeni. Kurtki, niech wi­szą, buty, niech stoją, książki, niech leżą, ulu­biony ku­bek, z któ­rego co rano pił her­batę, mama po­zwo­liła mi wziąć na pa­miątkę. Oraz do­wód oso­bi­sty, ka­wa­łe­czek pla­stiku ze zdję­ciem, ale wszyst­kie inne zdję­cia miały zo­stać w al­bu­mach. Gdy mama ode­szła, rze­czy taty wy­lą­do­wały w pu­dle wraz z pa­miąt­kami po niej, które do­piero co były przed­mio­tami co­dzien­nego użytku. Szczotka do wło­sów, pil­nik do pa­znokci, szklanki, fi­li­żanki, no­te­siki, skar­petki, pa­ski, na­po­częte kremy, wy­schnięte tu­sze, szminki zu­żyte do po­łowy, le­kar­stwa, wszystko w do­brym sta­nie, pra­wie nie­na­ru­szone. Je­ste­śmy tylko epi­zo­dem w ży­ciu przed­mio­tów, po­wie­dział ktoś i ra­cję miał. Lu­dzie, któ­rych ko­cha­łam nad ży­cie, roz­sy­pali się, a głu­pie wałki do wło­sów i śru­bo­kręt z czer­woną rączką le­żały w szu­fla­dzie pełne ży­cia, go­towe słu­żyć da­lej.

Nie roz­ma­wia­li­śmy z Wit­kiem o ro­dzi­cach po ich śmierci, żadne z nas nie było go­towe wra­cać do tam­tego świata, który skoń­czył się tak na­gle, bez ostrze­że­nia czy znie­czu­le­nia. Zo­sta­li­śmy sami.

Gdy że­gna­łam się z to­wa­rzysz­kami szpi­tal­nej przy­gody, bab­cia Jan­dzia ży­czyła mi wszyst­kiego do­brego, zdro­wia i opieki Matki Bo­ski, Prze­czy­stej Pa­nienki, która z Ja­snej Góry niech mnie pro­wa­dzi i w opiece ma. Cu­krzyca mruk­nęła „do wi­dze­nia” i we­pchnęła so­bie do ust pół­księ­życ jabłka gala, które wła­śnie ob­rała.

Wi­tek wziął ode mnie wa­lizkę i po­ma­sze­ro­wa­li­śmy ko­ry­ta­rzem w stronę wyj­ścia.

– Można tak wyjść ze szpi­tala bez wy­pisu?

– Za­pła­ci­łam Ka­lic­kiemu pięć ty­sięcy do far­tu­cha. To za ope­ra­cję i za wyj­ście, niech się mar­twi – od­par­łam. Wi­tek po­krę­cił głową z dez­apro­batą.

Mój wy­pa­ko­wany po su­fit róż­nymi kla­mo­tami land ro­ver stał na pierw­szym par­kingu. Wi­tek ob­szedł sa­mo­chód, zaj­rzał przez szybę do środka, i po­go­dził się z my­ślą, że mój przy­jazd do Pol­ski nie jest tylko krótką wi­zytą.

– Ucie­kłaś od męża?

Nie od­po­wie­dzia­łam. Po­ło­ży­łam wa­lizkę na sie­dze­niu pa­sa­żera i za­trza­snę­łam drzwi.

– Ju­tro dam znać, gdzie się za­trzy­ma­łam.

– Po­cze­kaj… – Wi­tek wy­cią­gnął ręce z kie­szeni spodni. – Do­kąd je­dziesz?

– Zmę­czona je­stem, głodna, nie­wy­spana, jadę do ho­telu i zro­bię so­bie sa­na­to­rium.

– Za­pro­sił­bym cię do nas, do War­szawy. Ka­się mu­szę uprze­dzić.

– Nie! – za­pro­te­sto­wa­łam. – Nie mam siły na taką długą po­dróż.

Wi­tek nie był sen­ty­men­talny, nie po­trze­bo­wał star­szej sio­stry. Siłę i za­do­wo­le­nie czer­pał z uwiel­bie­nia, ja­kim da­rzyły go jego ko­biety i rze­sza ano­ni­mo­wych fa­nek da­jąca lajki pod jego sel­fi­kami. Miał w ży­ciu dwa słab­sze mo­menty, wtedy szu­kał kon­taktu ze mną, dzwo­nił, pi­sał, skam­lał o zro­zu­mie­nie i po­cie­sze­nie, ale gdy tylko wy­grze­bał się z dołka, jakby usu­nął mój nu­mer z kon­tak­tów. Mo­głam po­je­chać z nim do War­szawy, przy­tu­lić się do cie­płego ko­cyka na wiel­kim łożu, po­pa­trzeć na ogród, po­ba­wić się z jego córką Amelką, którą wi­dzia­łam dwa razy w ży­ciu, od­po­cząć i po­zbie­rać my­śli, bo były w po­twor­nym nie­ła­dzie. Żona Witka, Ka­ta­rzyna Har­lan, za­su­szona czter­dzie­sto­latka z pon­to­nem w miej­scu ust, na któ­rym chcia­łoby się po pro­stu usiąść, z ra­do­ścią to­wa­rzy­szy­łaby mi w pi­ciu i ana­li­zo­wa­niu. Od lat ni­czego nie zja­dła, aby nie prze­kro­czyć pięć­dzie­siątki na wa­dze, ale lu­biła się na­rą­bać i wtedy opo­wia­dała o swo­jej ka­rie­rze w pol­skim show-biz­ne­sie, któ­rej w żad­nym ra­zie NIE ZA­WDZIĘ­CZA sław­nym ro­dzi­com, też ak­to­rom. Żona Witka była ak­torką z do­brym ro­do­wo­dem, jej oj­ciec Hen­ryk grał u Wajdy i Kutza, a matka od nie­pa­mięt­nych cza­sów miała etat w Te­atrze Na­ro­do­wym. Na stare lata Emi­lia Har­lan wzięła się do śpie­wa­nia. W kla­nie Har­la­nów był jesz­cze brat Ka­ta­rzyny, Ra­dek, show­men z wła­snym ze­spo­łem mu­zycz­nym, któ­rego znał każdy widz Pol­satu, i sio­stra Agata, która za­wio­dła ro­dzi­ców tym, że nie stała się sławna. Kiedy Ka­ta­rzyna Har­lan sta­nęła na szczy­cie pi­ra­midy te­le­wi­zyj­nej po­pu­lar­no­ści, oże­nił się z nią młod­szy o sześć lat, ni­komu nie­znany Wi­tek Be­ster i aku­rat wtedy otwarły się wrota do jego ka­riery te­le­wi­zyj­nej, któ­rej w żad­nym ra­zie NIE ZA­WDZIĘ­CZAŁ żo­nie. Nie za­wdzię­cza­jąc nic ni­komu, klan Har­la­nów z Wit­kiem Be­ste­rem pły­nął z prą­dem, raz po spo­koj­nych wo­dach, kiedy in­dziej po wzbu­rzo­nych, ale za­wsze do przodu.

– Rano mam na­gra­nie, mu­szę wra­cać do War­szawy… – Te­le­fon Witka za­czął w tym mo­men­cie bu­czeć, nie było wąt­pli­wo­ści, że musi je­chać.

– O mnie się nie martw. Je­stem dużą dziew­czynką, po­ra­dzę so­bie.

– Nie wąt­pię, ale cho­ciaż po­wiedz mi, co się stało. Po­kłó­ci­łaś się z Wil­lia­mem? Wi­dzę prze­cież, że zje­cha­łaś z ca­łym maj­da­nem, chyba nie na week­end, co?

– Roz­sta­li­śmy się.

– Na za­wsze? Z da­leka pre­zen­to­wa­li­ście się bar­dzo ład­nie – kpił. – Na­wet wam za­zdro­ści­łem tego kul­tu­ral­nego po­ży­cia. Za­wsze grzecz­nie, oby­cza­jowo, sorry, sorry, yes, ple­ase, no, thank you, no i jeb!

– Lu­dzie z do­brymi ma­nie­rami też się roz­wo­dzą – od­par­łam.

– Roz­wód? O! Grubo.

– Wi­tek, mu­szę już je­chać, miło było cię zo­ba­czyć, dzię­kuję, że się fa­ty­go­wa­łeś spe­cjal­nie dla mnie, do­ce­niam tro­skę i po­świę­cony czas. Po­zdrów ode mnie Ka­się, uca­łuj Amelkę.

Słońce wy­su­nęło się zza pu­cha­tej chmurki i na­tych­miast zro­biło się go­rąco. Oboje z bra­tem spoj­rze­li­śmy w niebo. Wi­tek za­klął, nie miał przy so­bie oku­la­rów.

Na miej­sce par­kin­gowe obok nas za­je­chała mazda ma­li­no­wego ko­loru. Do­kład­nie taki mo­del i ko­lor stał w ga­rażu Dżuli. Kie­rowca i dziew­czyna przy­glą­dali się nam przez chwilę, przy­bli­ża­jąc twa­rze do szyby. Roz­po­znali Witka. Można się było spo­dzie­wać, że jak tylko wy­siądą z sa­mo­chodu, rzucą się na niego, będą się ła­sić, po­pro­szą o wspólne foto i au­to­graf na od­wro­cie ra­chunku z Ca­sto­ramy, który on na pewno ma w kie­szeni ma­ry­narki. „Pan w te­le­wi­zji wy­daje się wyż­szy!” – po­wie ona. Obcy lu­dzie chcieli go nie tylko sfo­to­gra­fo­wać, ale i do­tknąć. Naj­gor­sze były star­sze pa­nie, tych naj­trud­niej było się po­zbyć i naj­ła­twiej można było je ura­zić.

Dziew­czyna wy­szła z auta jako pierw­sza, za nią wy­sko­czył chło­pak. Ty­powa para w pol­skim stan­dar­dzie – ona ładna i zgrabna, on brzydki i wy­go­lony po wię­zien­nemu. Ob­ser­wo­wa­li­śmy, jak wkła­dają oku­lary, za­my­kają auto, chcie­li­śmy mieć to spo­tka­nie z fa­nami jak naj­szyb­ciej za sobą. Mło­dzi ru­szyli w na­szym kie­runku wol­nym kro­kiem, dziew­czyna za­trzy­mała się krok od Witka, jej chło­pak sku­lił ra­miona i po­szedł da­lej.

– Na­plu­ła­bym panu w twarz, ale na­wet tego się brzy­dzę – rzu­ciła, pa­trząc Wit­kowi pro­sto w oczy. – Bę­dziemy pa­mię­tać to pana da­wa­nie dupy w re­żi­mówce, długo bę­dziemy pa­mię­tać. Jak panu nie wstyd… fuj!

– Re­nia, chodź już… – Chło­pak za­trzy­mał się w bez­piecz­nej od­le­gło­ści od nas i wzro­kiem prze­pra­szał za swoją dziew­czynę. Wi­tek nie pierw­szy raz spo­ty­kał an­ty­fankę, wie­dział, jak się za­cho­wać. Uśmiech­nął się przy­jaź­nie, po­ka­zał swoje nowe zęby i ró­żowe dzią­sła.

– Niech pani idzie… na­rze­czony do­brze ra­dzi – po­wie­dział do dziew­czyny, ale ona nie ru­szała się z miej­sca.

– Moja matka kie­dyś pana lu­biła, te­raz pa­trzeć na pana nie może.

– Niech nie pa­trzy. – Wi­tek od­wró­cił się w moją stronę i za­czął się że­gnać, jak­by­śmy byli na tym par­kingu tylko we dwoje.

– Za­dzwoń wie­czo­rem. Po­sta­ram się coś za­ła­twić z miesz­ka­niem, jesz­cze dziś skon­tak­tuję się z na­jem­cami, to by było naj­lep­sze roz­wią­za­nie tym­cza­sowe. Skoro już zje­cha­łaś do Po­landu na dłu­żej, nie wy­pada, że­byś się tu­łała po ho­te­lach.

– Po­roz­ma­wiamy o tym. Nie te­raz – od­par­łam.

Po­mógł mi wsiąść do sa­mo­chodu i za­trza­snął drzwi. Za­nim para skrę­ciła w alejkę pro­wa­dzącą do szpi­tal­nych drzwi, dziew­czyna obej­rzała się i po­ka­zała nam środ­kowy pa­lec. Wi­tek zi­gno­ro­wał całe zaj­ście, po­że­gna­li­śmy się dość wy­lew­nie jak na oko­licz­no­ści, po czym ja od­je­cha­łam w swoją stronę, on udał się w swoją. Kiedy tylko jego mer­ce­des znik­nął za ho­ry­zon­tem, za­trzy­ma­łam swo­jego sta­rego land ro­vera i za­dzwo­ni­łam do Wil­liama. Po­in­for­mo­wa­łam go, żeby nie cze­kał na mnie z ko­la­cją przez naj­bliż­sze mie­siące i nie ża­lił się mo­jemu bratu. Ple­ase, thank you.