Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdy Eugenia Bester postanawia wyjść za Williama Kennedy’ego, sporo starszego od siebie Anglika, nie przeczuwa jeszcze, co się święci. Nie wie, że tak naprawdę wchodzi w związek również z nachalną byłą żoną Williama, dwójką niesfornych pasierbów i zrzędliwą matką wybranka. Eugenia zaczyna mieć wątpliwości, czy udźwignie ciężar pierwszego związku męża i wyobcowania wynikającemu z faktu, że jest cudzoziemką w konserwatywnej, angielskiej społeczności.
Po latach dojrzała już Eugenia Kennedy nagle ucieka od męża i wraca do Polski, do rzeszowskiej zabytkowej kamienicy i mieszkania odziedziczonego wraz z bratem po rodzicach. W budynku „rządzi” Stara Pilarska, kobieta postrach, która dobrze pamięta Eugenię. Sprawa wykupu kamienicy, dawne rywalki, zawiedziona miłość, lokatorzy, którzy tu mieszkali, i ich historie, to wszystko wraca do Eugenii ze zdwojoną siłą. Ale może to i tak lepsze niż małżeństwo, w którym tkwiła tyle lat?
„Eugenia Kennedy wraca do domu” to opowiedziana w pierwszej osobie, w sarkastycznym stylu, zabawnym językiem, ujmująca historia Eugenii Kennedy, z domu Bester, i jej próby odnalezienia się w Polsce, w nowych realiach, po wielu latach nieobecności.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 421
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 11 godz. 33 min
Tytuł: Eugenia Kennedy wraca do domu
Copyright © Magda Louis, 2023
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2023
Projekt graficzny okładki: Monika Drobnik
Redakcja: Witold Kowalczyk
Korekta: Justyna Kukian
ISBN 978-91-8054-048-3
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
W roku, który zmienił moje życie, liczba topielców wyłowionych z polskich wód zbliżała się do setki, mimo że był dopiero początek czerwca. Tak też skończył Darek. Po poczwórnym browarze spożytym w cieniu krzaków wlazł do rzeki Wisłok, o której wszyscy w okolicy wiedzieli, że w tym miejscu bywa zdradliwa. Kumpla ze sobą ciągnął, ale ten nie chciał zamoczyć sobie nóg, wolał leżeć z głową opartą na udach Karoliny i patrzeć przed siebie pomiędzy pączkami piersi dziewczyny. Ona coś tam do niego mówiła śmiesznego, rechotali na dwa głosy i obdarzali pożądliwymi spojrzeniami najbardziej rozpalone miejsca na swych ciałach. Darek, któremu życie oszczędzało romantycznych przygód, patrzył na te zaloty z zazdrością, i szydził. Każdą kolejną butelkę piwa ściskał w dłoni coraz mocniej, jakby chciał ją udusić, a liczba promili we krwi rosła niczym odległość pokonywana przez latawiec szybujący coraz wyżej i wyżej. Gdy słońce na moment zatrzymało się w zenicie, Darek chwiejnym krokiem ruszył w kierunku wody. Wchodził powoli, zamaszyście wiosłując ramionami. Karolina chętnie zgodziła się później stanąć przed kamerą, żeby opowiedzieć widzom, że właściwie samego momentu utonięcia nie widziała, dopiero gdy Darka nie było dłuższą chwilę, zaczęła wpatrywać się w wodę, a ta w ogóle się nie ruszała. Darek nie zdążył nawet krzyknąć „ratunku!”. Topił się po cichutku, woda o smaku karpia wlewała mu się do płuc i siła niewiadomego pochodzenia wyginała boleśnie kręgosłup. Potem przyjechały gabloty policyjne, technicy ogrodzili teren taśmą, nurkowie zrobili swoje, ciekawscy utworzyli szpaler i wyciągając szyje niczym żyrafy, doradzali nurkom, gdzie mają szukać ciała, bo nikt się żywego Darka ujrzeć już nie spodziewał. Po trzech godzinach mężczyźni w czarno-pomarańczowych kombinezonach wyciągnęli na brzeg blade zwłoki mężczyzny ubrane w kąpielówki z napisem: „life”. Krzywousty okularnik, rzecznik policji, żałobnym głosem obwieścił, że śmierć już nastąpiła, proszę się rozejść.
Stara Pilarska, Zofia, sąsiadka topielca, zaciskając na piersiach poły szlafroka, udzieliła wywiadu jako druga. Ponieważ w mieszkaniu miała nieposprzątane, ekipa postawiła kamerę na klatce, skąd był ładny widok na kute drzwi kamienicy, przez które wpadały zmęczone po całym dniu promienie słońca.
– Straszne nieszczęście – chlipała bez jednej łzy. – Jakżeśmy się dowiedzieli, że do tej wody wlazł i nie wylazł, to szok był. Wielki szok. Jeszcze wczoraj ziemniaki z piwnicy targał, dziś już trup. Bardzo miły chłopak…
– Czy topielec miał problem z alkoholem? – padło pytanie zza kamery.
Stara Pilarska zamyśliła się, jakby ją pytano o datę urodzenia Jana Matejki.
– Matkę bardzo szanował, tyle wam powiem. Nie ożenił się, bo nie chciał jej samej zostawić. Ja za sąsiadami nie łażę, mogę stwierdzić, że czasami był wypity, ale zawsze grzeczny i serdeczny.
Kamera porzuciła Pilarską i pokazała drzwi mieszkania Darka obite sosnową boazerią i wydeptaną wycieraczkę.
Widok klatki naszej zabytkowej kamienicy naprawdę mnie wzruszył.
Darek, jakiego znałam, nie pasował do pośmiertnej laurki wystawionej przez sąsiadkę, ale przecież mógł się zmienić. Skoro stara Pilarska całej Polsce powiedziała, że był serdeczny i uprzejmy, to widocznie był. Do nieuctwa w czwartej klasie podstawówki dołożył palenie papierosów, w piątej obmacywanie koleżanek w szatni, a w szóstej kradzież wypchanych ptaków z pracowni przyrody, za co dyrektor szkoły osobiście szarpał wystraszonym Darkiem tak długo, aż wytrząsnął z niego wszystek łupież. Cóż to były za czasy, kiedy nauczyciele mogli się znęcać fizycznie nad uczniami, czerpiąc z tego niemało radości. Nasz nauczyciel matematyki, królowej nauk w jakimś porąbanym królestwie, zagrał kiedyś głową Darka dziki koncert na pianinie. Chłopak nic szczególnego nie przeskrobał tego dnia, spóźnił się, nie miał tarczy na mundurku, coś tam gwizdał na korytarzu, to wszystko. Pietrucha, najbardziej mściwy matematyk w województwie, zaraz Darka do odpowiedzi wywołał i zanim ten do tablicy doszedł, obśmiał jego buty i fryzurę, a gdy wręczał mu kredę, dziabnął go w rękę. Darek nie umiał rozwiązać równania z dwiema niewiadomymi, co, prawdę powiedziawszy, stanowiło umiejętność, która w życiu osobistym i zawodowym miała się w przyszłości przydać mu mniej więcej tak, jak umiejętność otwierania włazu radzieckiej łodzi podwodnej jedną ręką. Pietrucha swoje diabelskie równania matematyczne układał w te smutne wieczory, kiedy po kłótni z żoną o brak pieniędzy w portfelu i żaru w spodniach ona zostawała w dużym pokoju z popielniczką i paczką klubowych, a on zamykał się w kuchni z zeszytem i ołówkiem.
Darek długo patrzył na iksy i igreki, liczby były wysokie, na dodatek zapisane w postaci ułamków. W końcu odłożył kredę, wytarł palce w spodnie i wzruszył ramionami. Koniuszek języka wysunął mu się samoistnie. Pietrucha się rozsierdził. Otworzywszy klapę pianina, tłukł głową szóstoklasisty w klawisze tak długo, aż się zmęczył. Następną lekcją akurat była muzyka, więc nasza utalentowana koleżanka Wioletta, miała już pianino otwarte, aby zagrać ulubiony utwór całej klasy VI A – Dla Elizy. Z obrzydzeniem wyciągnęła z rowków pomiędzy klawiszami kilka włosów kolegi. Rzuciła je na podłogę i przydeptała tenisówką.
Wiadomość o śmierci Darka przyjęłam ze smutkiem, choć przez ostatnie dwadzieścia lat widywałam go przelotnie, kiedy odwiedzałam rodziców w Rzeszowie. Zawsze podpity i zawsze w dobrym humorze, wołał za mną: „Gienia, świat się zmienia” i kłaniał się nisko. Czyżby to jego miała na myśli Cyganka, która przed rokiem na zapleczu zakopiańskiej restauracji wywróżyła mi, że z telewizji się dowiem o śmierci kogoś, kto w moim życiu trochę jest, a trochę nie? Podnieciła mnie ta przepowiednia, więc zaczęłam układać fantastyczne scenariusze tego, co może się wydarzyć. Byłam sprawcą, świadkiem, niesłusznie podejrzaną, ściganą listem gończym. Wysyłałam listy do TVN Uwaga i „Daily Mail”, zamaskowani policjanci przychodzili po mnie nad ranem, wyciągali w koszuli nocnej na mróz. Kilka dni układałam równanie z dwiema niewiadomymi i wyszło mi w końcu, że ten rychły trup zapowiedziany przez Cygankę to będzie trup Dżuli. Jednak życie aż tak miłe nie jest.
Ekran telewizora nagle zgasł, a wraz z nim news o topielcu Darku, chłopaku z mojego podwórka. Już tylko stara Pilarska, sąsiadka z parteru i samozwańcza dozorczyni, pozostała z dawnych mieszkańców naszej kamienicy. Pilarscy wprowadzili się do trzypokojowego mieszkania w tym samym roku co moi rodzice. Dorastałam na klatce, gdzie stróżowała stara Pilarska, dojrzewałam za jej plecami, trzymając się z daleka od jej rentgenowskich spojrzeń szukających pod moją bluzką maleńkiego biustonosza, pierwsze papierosy wypaliłam w tajemnicy przed nią, zapychając usta miętusami. Ta kobieta była bardzo ważną figurą w naszym świecie, choć nikt nie wiedział dokładnie, skąd pochodziła i gdzie mieszkała, zanim przeprowadziła się na naszą ulicę w Rzeszowie. Jej pierwszą specjalnością było szpiegowanie, drugą przerywanie najlepszych zabaw dzieciom mieszkającym na wyższych piętrach: mnie, Darkowi Strzępkowi i Iwonie Szczygło. Jej głos był syreną alarmową i skowytem wilka, kiedy krzyczała do nas z okna wychodzącego na podwórko: „A idźcie już do domu! Dokąd będziecie w tych krzakach siedzieć?!”. Do swoich córek, Grażyny i Bożeny, zwracała się per „paniusie”: „Paniusie potrzebują specjalnego zaproszenia? Do domu, ale już, żebym nie musiała drugi raz okna otwierać!”. Młode Pilarskie bardzo nie lubiły tego krzyku matki, od którego wszystkie dzieci kurczyły się jak ślimaki dźgnięte patykiem. Przez chwilę udawały, że nie słyszą, rozglądały się na boki, zagłuszały strach głośnym śmiechem, ale po minucie zwijały się z ławki i szły do domu.
Darek utonął, jego mama Zofia Strzępek spokojnie zmarła we własnym łóżku, pan Szczygło rozwiódł się z panią Rostocką, wyprowadził się, zabrawszy ze sobą plecak i córkę, pan Kazimierz Pilarski zginął tragicznie w wyniku upadku z taboretu, ich córki wydały się za mąż i wyprowadziły, mój brat Witek wyjechał do Warszawy, a ja z mężem udałam się do Anglii. Na posterunku w kamienicy przy ulicy 3 Maja 11 została tylko jedna osoba – stara Pilarska.
W portmonetce nie miałam już drobnych, a moje szpitalne współlokatorki nie dokładały się do kolejnych godziny włączonego telewizora. Nie interesowały się polityką ani perypetiami rozwódek z kasą. Obie zerknęły na ekran tylko przez moment, kiedy wiadomości pokazywały znanego aktora, rolnika z popularnego programu albo jakiegoś biskupa z wielkim jak arbuz brzuchem pod złotą szatą cesarza.
Na sali oddziału ortopedii Szpitala Wojewódzkiego im. Świętej Jadwigi leżałyśmy we trzy. Łóżko przy drzwiach zajmowała wesoła staruszka, przy której cały dzień siedzieli bliscy. Babcię Jandzię odwiedziła córka, wnuczki z chłopakami oraz wnuk, który wpadł na oddział tuż przed zgaszeniem świateł. Rodzinka przy łóżku robiła sporo zamieszania swoją obecnością. Znosili krzesła, wciąż coś upuszczali na podłogę, schylali się, prostowali, podawali sobie telefony, skórki z pomarańczy, monety i ani na sekundę nie przestawali mówić. Opowiadali babci dowcipy albo żartowali z jej kolejnej operacji. Staruszka miała dwie endoprotezy biodrowe, protezę w prawym kolanie i czekała na operację lewego, zatem wnuczki mówiły na nią RoboCop.
– Ale by babcia dźwięczała na bramce na lotnisku… z tym całym żelastwem w kościach.
– Nie wybieram się nigdzie samolotem. – Babcia Jandzia machnęła ręką.
– Nie zarzekaj się, jeszcze polecisz do Sebastiana, jak ci się prawnuk urodzi. Na chrzciny, babcia, polecisz do Anglii.
– Niech się Sebek najpierw ożeni, kto to widział dzieci przed ślubem płodzić.
– Nasz Sebek okropnie kochliwy, nie wytrzyma do ślubu…
– Weź babci takich rzeczy nie opowiadaj!
– A co, babcia na love story się nie zna? Dwóch mężów pochowała…
– Jak pochowała, to się na kryminałach zna, nie na love story…
Tłum przy łóżku babci Jandzi przerzedził się dopiero wieczorem, kiedy nasze pielęgniarki gasiły światło. Pomiędzy mną a babcią Jandzią leżała pacjentka bez imienia, którą panie kucharki rozwożące posiłki nazywały Cukrzycą. Kiedy podjechały rano pod naszą salę żelaznym stołem, gruba krzyknęła do chudej, choć stały bardzo blisko siebie:
– Jedna cukrzyca na szóstce!
Cukrzycę przywiózł do szpitala syn. Przebrała się na naszych oczach w kwiecistą koszulę, ustawiła pantofle pod łóżkiem, przewiesiła pasiasty ręcznik przez poręcz i położyła się na wznak. Mogła mieć sześćdziesiąt lat, ale równie dobrze być po pięćdziesiątce. Lata ciężkiej praca na roli przejechały pługiem po jej twarzy, skóra nie tylko się zmarszczyła, ale i ściemniała. Kobieta była otyła, w brzuchu burczały jej kartofle, schabowy i kiszona kapusta z wczorajszego obiadu. Syn, wchodząc na salę, nie przywitał się z nami ani nie pożegnał, wychodząc. Postawił torbę na podłodze i sprawdził, jak chodzi szuflada w metalowej szafce przy łóżku. Wysunął ją i wsunął, ale wypaczone żelastwo nie wróciło już na swoje miejsce. Odsunął szafkę od łóżka.
– Nie wkładaj tu nic, bo jak się zatnie, to sama nie otworzysz.
– Tylko mi różaniec daj, pod poduszkę schowam.
Mężczyzna podał matce różaniec, rozejrzał się po sali, spojrzał w okno i bez słowa wyszedł. Jego matka przez następne dwie doby nie ruszyła się z posłania. Nie myła się, nie czesała, nie rozmawiała, nie patrzyła na boki. Leżała sobie spokojnie, uśmiechała się w sufit, potem zasypiała, prukając.
O szóstej rano pielęgniarka zrobiła nam pobudkę, ćwierkając od progu:
– Dzień dobry, szanownym paniom!
Ładna brunetka z leciutkim wąsem podeszła do mojego łóżka i rzuciła na pościel jednorazowy ubiór operacyjny z żądaniem, żeby majtki też włożyć, nie zostawiać na tyłku swoich, jak inne pacjentki! Otworzyłam jedno oko i uniosłam zdrowe ramię na znak, że przyjmuję do wiadomości rozkaz. Nie zdążyłam powiedzieć nic więcej, natychmiast zasnęłam kołysana resztkami substancji chemicznych z różowej tabletki, którą łyknęłam zaraz po północy. Obudziło mnie dopiero wkroczenie na salę procesji lekarskiej. Dwaj młodzi lekarze byli mocno skacowani, z trudem odrywali białe drewniaki od ziemi, jakby szli po piasku pustynnym, natomiast starszy doktor, którego tytułowali ordynatorem, kroczył sprężyście. Pachniał jak albański taksówkarz Ubera w Londynie, wyczuwało się nosem, że przed laty czas mu się na nocnych dyżurach nic a nic nie dłużył. Zaczęli oględziny od babci Jandzi. Ordynator słuchał w skupieniu szczebiotu pielęgniarki, która usiłowała mu zreferować stan ogólny osiemdziesięciolatki, ale przerwał jej po kilku zdaniach. Ordynatorzy, choć sami starzy i schorowani, nie byli szczególnie zainteresowani babciami i dziadkami ze swoich oddziałów, uważając ich najwidoczniej za stratę czasu.
– Zróbcie jeszcze raz EKG, popatrzę na wynik po południu – zarządził, nie zaszczycając pacjentki spojrzeniem. Babcia Jandzia podciągnęła kołdrę pod brodę, skurczyła się ze strachu, ale nie odezwała, dla niej wszystko działo się zbyt szybko. Pielęgniarka skrupulatnie zapisała na swojej podręcznej tablicy zalecenia ordynatora i pochód ruszył dalej, do łóżka Cukrzycy.
– Wyniki badań są?
– Dopiero będziemy robić.
– Jutro operacja.
– Tak jest, panie ordynatorze.
Cukrzyca podniosła się na poduszce, ale o nic nie zdążyła zapytać, doktorzy przeszli dalej, nie zwrócili uwagi na jej uniesioną rękę proszącą o głos. Zrezygnowana opadła na poduchy i odwróciła głowę w stronę drzwi.
– Co tutaj mamy? – Lekarz ordynator spojrzał w swoje papiery i zmarszczył czoło. Młody doktor, który poprzedniego dnia przyjmował mnie na oddział, wysunął się naprzód i ściszywszy głos, przypomniał ordynatorowi, kto ja jestem i co tu robię. Przykładając zwiniętą w trąbkę dłoń do ust, powiedział coś jeszcze, czego nie dosłyszałam. Informacja nie zrobiła na ordynatorze wrażenia.
– Skoro doktor Kalicki przyjął pacjentkę, to proszę na ten temat rozmawiać z nim – powiedział chłodno, złożył papiery na piersi i wyprowadził milczący pochód z sali.
Doktora Kalickiego nie widziałam od poprzedniego ranka i nie miałam pojęcia, co zamierzają ze mną zrobić w tym strasznym szpitalu. Dochodziła ósma rano, blok operacyjny był już dobrze nagrzany, ale nie dostałam jasnego sygnału, że mnie tam zawiozą. Pochód ordynatorski przeszedł do następnej sali, a my zostałyśmy z niczym. Poczułam się, jak mógłby się poczuć pacjent oddziału psychiatrycznego. Wszystko o nas, ale bez nas.
– Pani… co oni o tym sercu powiedzieli? – Babcia Jandzia obróciła głowę w moją stronę. Patrzyłyśmy na siebie ponad łóżkiem Cukrzycy, która zdążyła już zapaść w drzemkę.
– Badania będą robić.
– Na sercu?
– Tak powiedział pan ordynator. EKG zawsze przed operacją robią.
– Kiedy?
– Nie wiem, trzeba by zapytać którąś z pielęgniarek.
– Ale mnie serce nie boli… tylko noga…
– Dobre serce potrzebne do narkozy. Niech się pani nie stresuje, zaraz się dowiemy co i kiedy. – Uspokoiłam staruszkę, choć pewności nie miałam żadnej, czy czegokolwiek się tego dnia dowiemy.
Pielęgniarka przyszła po drugim dzwonku. Spojrzała na mnie groźnie, mimo to zebrałam się na odwagę:
– Czy ja będę mieć dziś operację? – zapytałam. – Ordynator jakoś tak dziwnie powiedział, że właściwie nie zrozumiałam.
– Trwa obchód, jak skończą, to zapytam. Niech leży spokojnie – odparła.
– Starsza pani też by chciała wiedzieć, kiedy będzie mieć EKG? Dzisiaj?
Pielęgniarka wsadziła pięści do kieszeni fartucha i westchnęła.
– Ja też bym niejedno chciała wiedzieć, ale co z tego? – Wzruszyła ramionami i odwróciła się na pięcie. – Już mówiłam, po obchodzie. Co wam się tak pali do tych operacji?
– A doktor Kalicki jest?! – krzyknęłam w jej plecy.
– Operuje – odparła i wyszła.
Po wyjściu pielęgniarki babcia Jandzia pozwoliła sobie na kilka gorzkich słów o losie pacjentów skazanych na łaskę i niełaskę obcych ludzi. Przytakiwałam gorliwie, zastanawiając się, czy dobrze zrobiłam, oddając się pod opiekę doktora Kalickiego, z którym ledwie się zetknęłam. Pojawił się na oddziale poprzedniego dnia, obiecał zoperować bark, zapewnił, że jestem w dobrych rękach, i zniknął. Wieczorem napisałam do niego esemesa, ale nie odpowiedział. Doktora Kalickiego poznałam trzy dni wcześniej na stacji benzynowej we Wrocławiu. Zza szyby białego mercedesa obserwował moje nieporadne zmagania z dystrybutorem.
W drodze z Anglii do Polski zatrzymałam się na parkingu przy autostradzie, na Rasthofie, niemieckim MOP-ie, gdzie można zjeść, zatankować, kupić czekoladę, wino i sery pakowane po kilka sztuk. Chciałam się przebrać i odświeżyć, przeliczyć pieniądze „ukradzione” Williamowi, no i przede wszystkim odpocząć po dziesięciogodzinnej jeździe nocą. Bark wypadł mi z zawiasów podczas wyjmowania walizki z bagażnika. Nie pierwszy raz zafundowałam sobie taką kontuzję, ale nie nauczyłam się ostrożności. Ból posadził mnie na walizce, kilka jaskrawych gwiazdek pojawiło mi się przed oczami i świsnęło piorunem w okolicach skroni. Objęłam ramię niczym mama swojego niemowlaka i przytuliłam do brzucha. Kołysałam się przez chwilę, dając nerwom szansę na przyzwyczajenie się do ostrego bólu. Zapowiadał się słoneczny dzień, powietrze powoli nagrzewało asfalt, ludzie krzątali się wokół swoich samochodów, pakowali, wyciągali, przeciągali się jak psy wychodzące po nocy z budy. Maszerowali do restauracji wysikać to, co wypili, i zjeść więcej, niż potrzebowali – na zapas. Ciekawscy Niemcy dyskretnie zerkali w moją stronę. Siedząca na walizce kobieta kołysząca się w rytmie spazmów bólu nie była częstym widokiem w miejscach takich jak to, ale nie okazała się na tyle ciekawa, żeby się przy niej zatrzymać i zaoferować pomoc. Komu potrzebne uwikłanie w cudze problemy, kiedy jest się we wspaniałej podróży u progu lata? Gdy minął najgorszy ból, zrobiłam z leginsów prowizoryczny temblak, zdrową ręką włożyłam walizkę na tylne siedzenie auta i poczłapałam do restauracji. Kolejny odcinek podróży odbyłam odurzona lekami przeciwbólowymi.
Dojechałam bez przystanków aż do Wrocławia. W centrum miasta na stacji benzynowej znalazłam się przez nieuwagę, zajęta rozmyślaniami o swoich ostatnich i tych wcześniejszych niepowodzeniach życiowych, a tam czekał na mnie kolejny przypadek – doktor Kalicki. Ostentacyjnie obserwował moje wysiłki przy tankowaniu przez otwartą szybę swojego auta, niespeszony, jak na wytrawnego podglądacza przystało. Po chwili wyszedł z auta, otrząsnął się jak pies przegoniony z legowiska, pokręcił szyją na boki, wykonał kilka kolistych ruchów ramionami.
– Pomóc? – zapytał, nie przerywając ćwiczeń.
Wyszarpałam pistolet z wlewu paliwa.
– Chyba że pan umie zoperować wylatujący bark, ze wszystkim innym sobie poradzę. Dziękuję – odparłam. Takie formy podrywu bardzo mnie irytowały, im byłam starsza, tym gorzej na nie reagowałam. Kalicki się roześmiał, podniósł przeciwsłoneczne ray-bany na czoło, żeby mi się lepiej przyjrzeć. Miał ciekawe, wyraźne oczy, bardzo ciemne, granatowe źrenice i czarne, gęste rzęsy. Gdyby był kobietą, mówiłoby się, że pięknie patrzy spod firanek rzęs.
– Dokąd pani jedzie?
– Do Rzeszowa.
– Kawał drogi, da pani radę jedną ręką?
– Nie wiem. Jak pan na autostradzie zobaczy formujący się korytarz życia, to pewnie dla mnie. – Nie czekałam na dalszy ciąg rozmowy, poszłam do sklepu zapłacić za paliwo, a kiedy wróciłam, Kalicki kończył tankować swój samochód.
– Tak się składa, że pracuję w Rzeszowie. Niech pani przyjdzie jutro do szpitala, mam dyżur od szesnastej, obejrzę to ramię – powiedział, podając mi wizytówkę. Marek Kalicki, lekarz ortopeda.
– Serio?
– Proszę sprawdzić.
– Mnie się raczej nie zdarzają takie cudowne zbiegi okoliczności – tłumaczyłam swoją nieufność. – Jestem na granicy agonii od kilku godzin i gdybym była ciut śmielsza, tobym się rozpłakała publicznie. Naprawdę trudno mi uwierzyć, że kierowca białego mercedesa przygodnie spotkany na stacji benzynowej jest lekarzem ortopedą. Przyzna pan, że trochę to naciągane…
Kalicki spojrzał na rejestrację mojego samochodu.
– Z Anglii pani tak jedzie jedną ręką?
– Na szczęście trochę krócej. W Niemczech to mi się przytrafiło.
– W Niemczech zawsze się przytrafia coś smutnego, taki kraj.
– Właśnie! – Miętoliłam wizytówkę. – Zastanawiałam się, gdzie się zgłosić z tą kontuzją. Dwadzieścia lat nie mieszkam w Polsce, nie wiem, czy z czymś takim na pogotowie, do szpitala czy prywatnie?
– Do mnie na oddział. Jak się pani nazywa?
– Eugenia Kennedy.
Kalicki przesłonił usta dłonią, zakrztusił się ze śmiechu.
– Z których Kennedych?
– Z tych nikomu nieznanych – odparłam.
Kalicki zadzwonił kluczykami.
– Pani Kennedy, proszę przyjść jutro do szpitala. Będę o pani myślał całą drogę do Rzeszowa. Nie mogę trzymać kciuków za pani szczęśliwą podróż, rozumie pani, muszę sam szczęśliwie dotrzeć do domu… – Zaśmiał się.
– Dziękuję. Będę.
Na pożegnanie pomachał mi ręką, jakbym była dzieckiem wyjeżdżającym na kolonie. Patrzyłam przez chwilę, jak odjeżdża, zastanawiając się, czy mi się to zdarzenie śniło, czy naprawdę spotkałam umięśnionego doktora. Po krótkim odpoczynku ruszyłam w dalszą trasę. Kilometry uciekały spod kół bardzo szybko, gnała mnie pokrzepiająca myśl, że zyskałam kilka dni, zanim będę musiała poważnie się zastanowić, gdzie rozpakować walizki i co zrobić ze swoim życiem. Nie miałam pomysłu co dalej.
Kalicki dotrzymał słowa. Przyjęli mnie na oddział, potem doktor Marek zniknął i nie bardzo wiedziałam, co ze sobą począć.
Wpatrywałam się na zmianę w pustą butelkę po kroplówce i w talerz, na którym leżały nietknięte jajko, dwie kromki chleba i odrobinka masła. Głód już ściskał mi żołądek i pokusa, żeby coś zjeść, napchać się gumowym chlebem, serem, czymkolwiek, była coraz większa. Cukrzyca dawno połknęła swoją porcję, natychmiast usnęła z czystym talerzykiem opartym na brzuchu. Jako jedyna na sali nie miała własnego kubka i naczyń, więc korzystała ze szpitalnych, których nie musiała potem sama myć. Z domu przywiozła jedynie mały nożyk do obierania jabłek. Spożywała je w przerwie pomiędzy śniadaniem a obiadem.
– Dlaczego pani nie zjadła? – czyniła mi wyrzuty salowa. – Trzeba jeść, jak się chce siłę mieć. Pani taka chudziutka… Dzisiaj wszystkie na diecie, tego nie, tamtego nie, ja wszystko jadłam i zdrowa jestem, a wy tu leżycie pokotem, to kto ma rację?
– Mam dziś operację, kazali być na czczo – odparłam.
Salowa spojrzała na zegar wiszący na ścianie.
– Operacja? Dziś? Śmiem wątpić. Wszyscy lekarze pojechali na pogrzeb. Matka doktora Banasia umarła – oznajmiła i wyszła.
Dzwoniłam dotąd, aż pojawiła się w drzwiach inna pielęgniarka. Twarda Jola mogła z powodzeniem zrobić karierę w więziennictwie, miała dryg do pilnowania, strofowania oraz do ustalania wysokości kar. Była wysoka i tęga, wydzielała dziwny zapach, coś jakby kompilacja jałowej gazy i szarego mydła.
– Miałam mieć rano operację, zbliża się trzynasta, kroplówka zeszła, jestem głodna, nie wiem, co się dzieje, bo nic się nie dzieje.
Wprawnym ruchem odłączyła moją dłoń od pustej kroplówki.
– Może obiad zjeść i się przebrać – powiedziała.
– Kto? – zapytałam, choć wiedziałam, że to do mnie zwraca się w trzeciej osobie.
Jola kontynuowała czynności pielęgniarskie przy moim łóżku z wrogim pomrukiem. Byłam dla niej ciężarem, to oczywiste. O ileż przyjemniejszym miejscem dla personelu byłyby szpitale, gdyby nie ci natrętni pacjenci i ich niekończące się pytania przechodzące w prośby. Nigdy nie ma dość ta zgraja w piżamach i szlafrokach. Wchodzą do pokoju pielęgniarek jak do poczekalni na dworcu, ani puk, puk, ani przepraszam, czy można, i od progu domagają się leków! Tabletki na zaparcia, na sen, na uspokojenie, na apetyt, na ból głowy i jeszcze szampon na porost włosów. Przecież tu jest szpital, powinniście mieć wszystkie leki, paniusie wznoszą oczy do nieba. Panie ze wsi są mniej roszczeniowe, nie przystosowało ich życie na roli do wygód, cieszą się z tego, że mają łóżko i szafkę przy łóżku, zadowolone, że lekarz za szóstym razem zapamiętał ich nazwisko.
Jola wrzuciła zużyte gadżety do papierowej miski i szarpnęła moim łóżkiem, by je odsunąć od okna. Zgrzyt obudził Cukrzycę.
– Siostro, mogę basen? – poprosiła.
– Może chodzić, to sama niech idzie do toalety.
– Lekarz mówił, żeby leżeć – zaoponowała Cukrzyca.
– Ale nie plackiem! – Jola zrobiła w tył zwrot. – Dziś już żadnych operacji nie będzie, robią nowy grafik na jutro. Możecie zjeść obiad i kolację, do ubikacji się przejść za potrzebą, a nie na kaczce siedzieć.
Z głodem w brzuchu i złością w sercu usiłowałam zasnąć, ale zgiełk panujący na korytarzu nie pozwalał mi się wyłączyć. Szpital to nie czytelnia, wiadoma rzecz, ale żeby tyle wrzasku, huku, lamentu i dziwnych dźwięków trzęsło szpitalnym korytarzem przez cały dzień? Wyobrażałam sobie, że pomiędzy salami kolej żelazna pędzi, z jej wagonów ktoś metal i szkło na asfalt co chwilę wyrzuca, na dachu wagonów uchodźcy jadą i uczą się polskiego abecadła, na dodatek pod kołami lokomotywy co minutę jakieś dzikie zwierzę ginie, wyjąc żałośnie. Dlaczego oni tak wrzeszczą? Czym tak tłuką?
Na obiad zaserwowano nam zupę ze ścierki i sznycel ze zmielonych parówek. Powąchałam talerz i poszłam do łazienki przebrać się w dres. W jedynej „szafie grającej” na naszym piętrze do kupienia był napój frugo i wafle grześki. Sklepik w podziemiach był bogato zaopatrzony. Za szkłem leżały drożdżówki z serem o wysuszonych brzegach, plecione bułki, do wyboru z szynką lub seropodobnym plastrem żółtej masy, oraz kanapki z pasztetową. Wszystkie ozdobione według tego samego wzoru – liściem sałaty i wyłażącym poza brzegi, rozgniecionym plasterkiem pomidora. Można tam było również kupić chipsy czosnkowe, napoje gazowane we wszystkich kolorach oraz dżem truskawkowy i proszek do prania, czyli wszystko to, co każdemu pacjentowi jest niezbędne podczas pobytu w szpitalu. W kantynie na drugim piętrze uśmiechnięte kucharki serwowały to, co nam, Polakom, najwyborniej smakuje – pierogi, żurek, bigos, gołąbki i kotlet schabowy. Pierogi były doprawdy wyśmienite. Cieniutkie ciasto, bogaty w ser i ziemniaki farsz, porcja polana ciepłym masłem z dodatkiem koperku. Przez te wszystkie lata mieszkania na obczyźnie tęskniłam za wieloma rzeczami, które tylko w Polsce można było mieć na zawołanie. Jedną z nich była misa domowych pierogów ruskich. Obiad przepłukałam cudownie słodkim kompotem czereśniowym. Tylko w Polsce do obiadów serwuje się kompot, zapomniałam o tej pięknej tradycji, mieszkając w Anglii i popijając posiłki wodą albo winem, w zależności od pory dnia. W brzuchu natychmiast zaczęło mi bulgotać, potopiły się ruskie pierożki w polskim kompocie.
W drodze powrotnej na salę zatrzymałam się przed pokojem lekarskim. Był zamknięty od środka, na krzesełkach pod drzwiami czekali pacjenci w piżamach i kilka osób po cywilnemu.
– Przepraszam bardzo, czy doktor Kalicki jest w środku? – zapytałam siedzącej z brzegu kobiety.
– Nie widziałam, żeby wchodził – odparła.
– Pani zna doktora Kalickiego? Wie pani, jak on wygląda?
– Znam, znam – prychnęła kobieta. – Do dziś mi się ręce trzęsą ze strachu, jak sobie o nim przypomnę, chociaż już pięć lat minęło od operacji. Na szczęście tym razem męża będzie krajał, nie mnie.
Mąż kobiety siedział obok niej odwrócony bokiem. Było sporo niechęci w tym kilkustopniowym odwróceniu ciała małżonków. Mężczyzna zgarbił się i zaczął nerwowo pocierać kolano otwartą dłonią.
– Dziś miałam zaplanowaną operację, właśnie doktor Kalicki… – zaczęłam.
Mężczyzna w pasiastej piżamie i klapkach wsuniętych na szare, przetarte na piętach skarpetki wstał z krzesła i podszedł do mnie.
– Doktora Kalickiego już dziś nie będzie. Widziałem przez okno, jak wyjeżdżał, torbę miał ze sobą.
Kobieta siedząca jako pierwsza w kolejce wydęła usta z dezaprobatą.
– Przed chwilą go widziałam na parterze. Z jakimś drugim doktorem rozmawiał.
Głowy zwróciły się w jej kierunku.
– Koło apteki stali, pogadali chwilę i poszli korytarzem. W normalnym ubraniu był i nie miał torby.
Przez chwilę wszyscy milczeli.
– Ja słyszałam, że pojechali na pogrzeb – powiedziałam głośno i wyraźnie, żeby wszyscy usłyszeli.
– A kto umarł? – zapytała kobieta w szlafroku. Całe towarzystwo spod drzwi pokoju lekarskiego wstrzymało oddech, czekając na moje wyjaśnienia.
– Matka doktora Banasia – odparłam ze smutkiem.
– Na co? – Mężczyznę w przetartych skarpetkach zżerała ciekawość. Zrobiłam zbolałą minę i pokiwałam głową, co w rzeczywistości nie oznaczało nic, ale tamci uznali, że znam przyczynę śmierci mamy Banasia. Najpewniej był to rak. Lubimy wiedzieć, na co inni umierają, żeby przyczyny zgonu przeanalizować i sprawdzić, czy aby śmierć nie zaczyna już krążyć po naszej orbicie. Niby uważamy, że śmierć dotyczy zawsze kogoś innego, ale od czasu do czasu przychodzi nam na myśl, że może i nas wywoła. Wtedy wypytujemy bardziej szczegółowo – na co umarł i ile miał lat, i czy się męczył…
– Ludzie teraz padają jak muchy – odezwała się kobieta, którą kiedyś operował Kalicki. – Dopiero mój tatuś poszedł do Bozi, przecież jeszcze w sile wieku był, ledwie osiemdziesiąt lat skończył, teraz męża będą mi kroić, a dopuść powietrza do środka ciała i zaraz się wirusów i bakterii namnoży. – Wkrótce operowany mąż zapadł się głębiej na krześle, z minuty na minutę czuł się gorzej, a żona nie przestawała: – To się tak lekko mówi, jak o obcego chodzi. Niby operacja na kolano, ale pod narkozą, wszystko się może zdarzyć. Mało się ludzi nie wybudziło?
– Na kiedy operacja zaplanowana? – dopytywałam.
– Na jutro, Kalicki od rana operuje do samego popołudnia. Żeby tylko nie przywieźli jakiegoś połamańca z wypadku, bo wtedy, wiadomo, „pjorytet” bierze. Ze mną tak było w tym szpitalu. Już mi tabletkę dali na spanie, na salę mnie wzięli, te wielkie lampy widziałam, co do operacji świecą, doktor Kalicki przebrany był w zielony strój, a i tak go odwołali, bo jakiś dziad z drabiny spadł…
Krzesełka zarechotały, tylko mąż pani wciąż siedział smutny.
– Dobrze, że pani nadaremnie nie uśpili.
– Mało brakowało – westchnęła. – Kalicki to bardzo dobry lekarz, fachowiec pierwszej klasy, tylko niemiły dla pacjentów. Taki ważny, jakby skwarek lizał, z góry się patrzy na ludzi jak na zarazki, i zawsze mu się śpieszy, nawet na spojrzenie w oczy czasu nie ma. Podobno wszyscy ortopedzi tacy są, wynaturzeni jacyś, obojętni…
Wszyscy przytaknęli, niczym pajęcza nić połączyła nas solidarność pacjencka i przez chwilę lubiliśmy się i trzymaliśmy wspólny front. Podeszłam bliżej drzwi.
– Chciałam porozmawiać z doktorem Kalickim, może wrócę później… – Położyłam rękę na klamce i nacisnęłam. – Dlaczego właściwie pokój lekarski jest zamknięty? Może w środku nikogo nie ma i czekacie państwo na próżno?
– Są w środku – odezwał się starszy pan siedzący najdalej. Wyglądał na emerytowanego rolnika, który zaharował się prawie na śmierć. – Kalickiego może nie ma, ale jest Borowiak i ten drugi… Dymek.
– To dlaczego się zamknęli? Porno oglądają czy co?
Nikt nie odpowiedział. Starszy pan w zielonej wojskowej piżamie wyciągnął z kieszeni batonika i zaczął rozszarpywać opakowanie. Uwaga krzesełek przeniosła się na niego, któryś z pacjentów rozpoczął nowy wątek. Nie żegnając się, poczłapałam do pokoju pielęgniarek.
Na stoliku małego, dusznego pomieszczenia piętrzyły się czekoladki, paczuszki kawy i ptasiego mleczka, w telewizorze wiszącym na ścianie leciało Na sygnale. Pokój był pusty. Wróciłam do swojej sali. Przy łóżku babci Jandzi czuwała zmiana wnuczek z chłopakami. Dwie dosyć ładne dziewczyny przyprowadziły ze sobą kawalerów o amatorskiej urodzie. Zapach potu i niepranych kurtek, jaki roznoszą studenci mieszkających w akademiku lub na stancji, dochodził aż do mojego łóżka. Dziewczyny zachowywały się radośnie, czule głaskały babcię, obierały pomarańcze, wyższa wcierała w dłonie staruszki krem aloesowy, niższa modelowała siwe kosmyki włosów na czole. Paplały o pogodzie, planach na wieczór, tajemniczym wujku Romku, który przytrzasnął sobie łapę w maszynie. Pozazdrościłam babci Jandzi towarzystwa. Mnie nikt nie odwiedzał, między innymi dlatego, że nikogo nie poinformowałam o pobycie w szpitalu.
Zerknęłam na Cukrzycę. Siedziała na basenie przykryta kołdrą. Wyraz jej twarzy zdradzał, że usiłuje sobie ulżyć. Wnuczki ćwierkały coraz głośniej, żeby zagłuszyć odgłosy dochodzące z łóżka obok, tylko babcia Jandzia dopytywała się beztrosko:
– Poszło?
Dziewczyna karmiąca babcię kulkami winogron odwróciła się ostentacyjnie tyłem do Cukrzycy.
– Nie ma w tym szpitalu parawanów?
– Nie patrz – poradził jej chłopak.
– To gdzie mam patrzeć? W sufit?
– Ustawmy się w rzędzie i chodźmy stąd.
Wyszli gęsiego. Odczekałam kilka sekund i również uciekłam z zasmrodzonej sali. W drzwiach zderzyłam się z księdzem, który codziennie wchodził do nas z krótkim zapytaniem na ustach: „Komu Pana Jezusa?”. Siedząca na basenie Cukrzyca podniosła rękę.
Pięć nieodebranych połączeń od Williama nie zrobiło na mnie wrażenia. Wysłał też dwie wiadomości: „Karzesz mnie milczeniem? Bardzo dziecinne” oraz „Podejrzewam, że wyjechałaś z Anglii. Jak długo to potrwa?”. Jeśli nie odpiszę, pomyśli, że umarłam, jeśli odpiszę, to zacznie się nawalanie przez WhatsAppa: co się stało, jak się czujesz, wracaj do domu. Nie miałam siły prowadzić korespondencji, pikający telefon wywoływał u mnie niepokój, bo niczego dobrego nie spodziewałam się przeczytać. William nie domyślał się przecież, dlaczego jego żona Eugenia Kennedy, z domu Bester, spakowawszy swoje rzeczy osobiste do czterech walizek, trzech toreb i dwóch czarnych worków, wyjechała, nie zostawiwszy nawet kartki na stole w kuchni. Osiemnaście lat małżeństwa i tak bez do widzenia?
Szpital się uspokajał. Zapadał wieczór, wraz z nim przyszedł czas na relaks i ciszę. Lekarze po ciężkim dniu rozcinania, łatania, wycinania, sztukowania i zaszywania, pozamykali się w swoich pokoikach, przykryci kraciastymi kocami oglądali Na dobre i na złe, a pielęgniarki parzyły im herbatę. Na korytarzu zrobiło się pusto, pacjenci wrócili do łóżek, zniknęli wystraszeni członkowie rodzin, ustało stukanie obcasami, odjechały wózki inwalidzkie i chodziki. Tylko nieprzyjemny zapach pozostał, smród szpitalny, który wytwarzają nieświeże ludzkie oddechy, pot, rany, sterylne gaziki i pasta do podłogi. Pchał się do nosa i na ubranie. Przeszłam korytarzem do samego wyjścia, żeby choć z daleka popatrzeć na świat, za którym, będąc w szpitalu, tak bardzo się tęskni. Skrawek normalności, parking, drzewo, ławka, siniejące niebo. Mogłam wrócić na salę, zabrać swoje rzeczy i po prostu stąd wyjść, znaleźć ładny hotel w centrum, wykąpać się, zamówić kolację do pokoju, wypić wino i zawinąć się w białą, świeżą pościel. Pokrzepiła mnie myśl, że mogę tak zrobić, jutro lub pojutrze zastanowić się nad innym rozwiązaniem. Znaleźć lepszą wersję Kalickiego, czystszy i bardziej przyjazny ludziom szpital, zjeść jeszcze jedną porcję ruskich pierogów, zanim mnie uśpią. Co ja tutaj robię?
Pielęgniarka dmuchnęła mi prosto w szyję.
– Tu pani jest! Chodzę za panią po całym piętrze.
– Chciałam się przejść, świeżym powietrzem odetchnąć, zobaczyć, jaka jest pogoda… – jąkałam się, przyłapana na snuciu planów wielkiej ucieczki.
– Doktor Kalicki prosił przekazać, że jutro będzie pani mieć operację.
– Na pewno? Właśnie się zastanawiałam, czy…
– Na pewno, przed chwilą dzwonił na oddział. Pójdzie pani na blok jako pierwsza, o ósmej rano. Szukam pani z innego powodu, prawdę powiedziawszy. Czy mogłaby pani ze mną podejść do dziesiątki? W separatce leży Amerykanin po operacji. Niestety nie możemy się z nim dogadać, on czegoś chce i cały czas na nas dzwoni. Przywieźli go z wypadku w nocy, operowali, teraz się obudził. Nie ma miejsca na innych oddziałach, więc go podrzucili na ortopedię, choć powinien leżeć na neurochirurgii, bo ma krwiaka mózgu. Koleżanka mówiła, że pani zna angielski. Pani powie, że przyjdzie do niego neurochirurg, ale dopiero jutro. A co do nogi… miał złamanie kości udowej, nic skomplikowanego. Poszłaby pani ze mną? To zajmie tylko chwilę.
Pielęgniarka miała śliczny głos, ciepły jak letni poranek, i była naprawdę ładna, tak po słowiańsku. Takich małych nosków, białych, równych ząbków i malinowych pulchnych usteczek nie widuje się często. Ja w każdym razie takich nie miałam.
– Nie ma sprawy, możemy go obejrzeć.
Szłyśmy wolno pustym korytarzem.
– Pani podobno Angielka?
– Mieszkałam w Anglii wiele lat, ale urodziłam się w Rzeszowie.
– Ja mieszkałam we Włoszech przez trzy lata, opiekowałam się staruszkami po domach, ale zaczęli mi umierać i jakoś tak dziwnie… Poza tym dzieci tęskniły, mąż mi się zbiesił, musiałam wrócić. Może jeszcze pojadę, Włosi dobrze płacą, tylko ta samotność…
– Pielęgniarstwo to ciężki zawód – przytaknęłam.
– Ciężki i źle płatny, ale ja to lubię.
– Najważniejsze!
Amerykanin leżał na wznak z zamkniętymi oczami. Pochyliłam się nad nim, moje ciepło go obudziło. Otworzył oczy i przez chwilę na siebie patrzyliśmy. Nie miał zabandażowanej głowy ani żadnych zadraśnięć na twarzy, wyglądał całkiem zdrowo, tylko blady był. Podziwiałam jego czarne włosy, przycięte po żołniersku, mocny podbródek, artystycznie wyprofilowany nos i niebieskie oczy. Do każdego filmu by go wzięli, choćby na pierwszoplanowego statystę.
– Przystojny, nie? – Pielęgniarka zachichotała. – Będą się dziewczyny bić, która go ma umyć.
– Cześć. Jak się czujesz? – przywitałam się z mężczyzną.
– Nie wiem – powiedział, usiłując się uśmiechnąć.
– Jesteś w szpitalu.
– Widzę, że nie w teatrze.
Usiadłam na krzesełku obok łóżka, pielęgniarka stanęła za moim plecami.
– Niech go pani zapyta, czego on tak ciągle na nas dzwoni?
– Spokojnie, powolutku, facet jest w szoku.
W kilku zdaniach przedstawiłam siebie, pielęgniarkę i szpital wojewódzki, zapewniłam, że będzie żyć, operacja się udała, a krwiak w głowie to nic poważnego, najważniejsze, że obie nogi ma równe i będzie jeszcze skakać. Oczywiście nie od razu, gdyż rehabilitacja trochę potrwa, ale generalnie miał dużo szczęścia, na które sobie na pewno zasłużył swoim dobrym życiem. Pielęgniarka skwapliwie przytaknęła.
– Niech mu pani powie, że lekarz będzie jutro, w razie pytań.
– Lekarz, który cię operował, zajrzy do ciebie jutro, teraz odpoczywaj. – Dotknęłam jego dłoni leżącej na pościeli.
– Muszę zadzwonić – powiedział.
– Chce zadzwonić. Macie jego telefon?
Pielęgniarka zrobiła smutną minę.
– Nie znaleziono przy nim telefonu. Sprawdzałam w depozycie. Nie ma ani telefonu, ani portfela. Paszport tylko, stąd wiemy, że Amerykanin.
Wyciągnęłam własny telefon z kieszeni.
– Twój telefon przepadł, możesz skorzystać z mojego. Pamiętasz numer?
Amerykanin oddychał nierówno, żywotne iskierki w oczach nagle zaczęły gasnąć. Monitor, do którego był podłączony, nie rejestrował żadnych zmian, ale mężczyzna wyglądał teraz inaczej, zupełnie jakby wyniósł się z sali i przeniósł w inne miejsce. Czekałam, aż się odezwie, jednak po chwili zamknął oczy i odwrócił głowę w stronę okna.
– Może trzeba kogoś poinformować, że on tu leży? Powiadomiliście kogoś o wypadku?
– Nie. Przecież nie mamy numerów.
– Ambasada?
Pielęgniarka przestawała mnie lubić.
– Ja nie będę nigdzie dzwonić. Jak ma rodzinę, to oni powinni go szukać. Jeśli zadzwonią, to się im oczywiście powie, że u nas leży.
Amerykanin odpłynął, więc wyszłyśmy z sali.
– Co to był za wypadek?
– Taki, co zdarza się najczęściej. Każde drzewo rosnące przy drodze potwierdzi. Trzeźwy był, tyle wiem. Nie doszło do zdarzenia, to się stało w szczerym polu, żywego ducha dookoła. Jakiś dziadek jechał wozem i znalazł go wklejonego w drzewo. Zanim dojechał do chałupy, zanim zadzwonili po karetkę, godzina minęła. Co on tam robił w nocy? Może się zgubił?
– Może.
– Mnie on nie wygląda na turystę… – Pielęgniarka pokręciła głową. – Bardziej na jakiegoś biznesmena czy coś.
– Pewnie jutro zaczną go szukać – powiedziałam.
– Żona albo ktoś z pracy. Taki ładny jest, na pewno ma żonę.
– Dowiemy się więcej jutro. Pogadamy z nim rano.
Wróciłam na salę i położyłam się na łóżku. Babcia Jandzia i Cukrzyca chrapały głośno. Wyłuskałam z kosmetyczki silikonowe zatyczki i zabezpieczyłam uszy na noc. Jeśli się jutro nie obudzę po operacji, będą pielęgniarki i mój przypadek omawiać z dreszczem emocji. Skąd ona się tu wzięła? Nie ma rodziny? Kogo powiadomić o zgonie? Zaczęłam się zastanawiać, co powinnam teraz zrobić. Moje wszystkie rzeczy osobiste spoczywały w bagażniku samochodu zaparkowanego przed szpitalem. Nie miałam bezpiecznego adresu w Polsce, miejsca, gdzie mogłabym rozpakować walizkę i nie odpowiadać na pytania o powody, przyczyny, o to, czy dobrze to sobie przemyślałam. Co ty teraz ze sobą zrobisz, kobieto? Różowa tabletka zaczynała wchodzić w nogi, potem w głowę, pod powieki, zrobiło się naprawdę bezpiecznie i cicho.
Pielęgniarka Jola obudziła mnie pacnięciem w nogę.
– Halo? Pobudka. Doktor Kalicki powiedział, żeby panią przygotować do operacji.
– Alleluja! – Podniosłam się na łokciu zdrowego ramienia. – Ale nie będę się przedwcześnie podniecać, może się w ostatniej chwili ulotnić jak wczoraj.
– Doktor Kalicki to nie gaz, żeby się ulatniać. Operuje już od godziny, pani jest druga w kolejności. Proszę się przebrać.
– Miałam być pierwsza… – mruknęłam.
– Z wypadku motocyklistę przywieźli, wypchnął panią z kolejki.
Pielęgniarka Jola była w doskonałym humorze. Wędrowała, pchając przed sobą wózek z lekami od sali do sali, szukając ofiar. Tu ukąsiła, tam nadgryzła, w jeszcze innym miejscu kopnęła w krocze. Zeszłam z łóżka, podtrzymując zwisającą gałązkę ramienia. „Bankart lesion”, tak powiedział lekarz w Londynie i to samo stwierdził Kalicki. Nie nadaje się do operacji artroskopowej, trzeba ciąć, otwierać i naprawiać, wtedy jest szansa, że nie wypadnie ponownie. Podeszłam do okna, żeby popatrzeć na budzący się dzień. Zastanawiałam się, który to już raz, skazałam się na walkę w pojedynkę ze wszystkimi wyzwaniami losu, doszedłszy do wniosku, że Boga nie ma. Znikąd pomocy.
Zagraniczny pacjent z separatki wielokrotnie mącił spokój dyżuru wezwaniami do swojego łoża boleści. Poirytowane pielęgniarki wezwały mnie na pomoc. Poza włosami uformowanymi z tyłu głowy w coś na kształt gniazda i opatrunku na lewym ramieniu, nie nosiłam oznak przebytej operacji. Mój stan ogólny był dobry, czułam się znacznie lepiej, niż wyglądałam. Zaraz po zgaszeniu świateł poszłam odwiedzić Amerykanina z postanowieniem, że go trochę opierdzielę w imieniu personelu, który przecież nie jego jednego ma w kartotece. Spojrzałam w zalane smutkiem oczy i natychmiast zmiękłam. Amerykanin wylądował w szpitalu bez ładnych obrazków na ścianach, bez turkusowych lamperii i różowych kafelków w łazience, bez stref relaksu, cichych wózków, telewizorów na wysięgnikach i maszyn do kawy przy każdych drzwiach windy. Znalazł się w polskim, niedofinansowanym, źle prowadzonym szpitalu, gdzie na pierwszym miejscu są papiery, na drugim personel, na trzecim niechęć, na ostatnim pacjent. Już do niego dotarło, że gorzej trafił jedynie jego kolega Dean, który przed laty uległ wypadkowi na rosyjskiej prowincji i gdy ocknął się w szpitalu, pierwszym widokiem, jaki mu się ukazał, był zawieszony na stojaku słoik, z którego podawano mu kroplówkę, a na słoiku widniała etykieta z napisem – ogórki. W Ameryce macie lepiej? To trzeba było w Ameryce wypadkowi ulec!
Skubiąc rąbek poduszki, raz jeszcze wyjaśniłam, skąd się wziął ten wielki bandaż na jego nodze, przypomniałam, gdzie się znajdujemy, jaki mamy dzień tygodnia, oraz to, że obecnie jego krajem rządzi Donald Trump. Amerykanin usiłował się uśmiechnąć.
– Jestem Ben. Ben Warren i pochodzę z Kalifornii. Miło cię poznać.
– Gene. – Uścisnęłam jego dłoń. – Gene Kennedy.
Ben poprosił, żebym mu ponownie opowiedziała, co się z nim stało. Nie pamiętał wypadku, tylko jazdę w nocy i to, że dachował.
– Wjechałeś w drzewo. Na prostej drodze. Nie ma świadków, dokładnie nic nie wiadomo. Pewnie zasnąłeś… to najprostsze wytłumaczenie.
Gdyby był trochę silniejszy, toby się przeraził. Nie umiałam odpowiedzieć na żadne z pytań – co stało się z jego telefonem, pieniędzmi, kartą kredytową, szarą walizką samsonite? Samochód pocięli strażacy, tyle tylko przekazała mi pielęgniarka.
– Czy ktoś z twojej rodziny wie, że jesteś w szpitalu?
– Pewnie sporo osób dzwoni na telefon, który leży gdzieś w rowie – odparł wymijająco. – Ktoś pewnie grzebie teraz w moim telefonie i poznaje wszystkie tajemnice. Pokaż mi swój telefon, a powiem ci, kim jesteś.
– Ludzie często okradają miejsca wypadku, znikają przedmioty, łańcuszki z medalikami, zegarki, obrączki. – Westchnęłam. – Pacjentom przewożonym do szpitala giną po drodze różne przedmioty. Mojej mamie na przykład między domem a szpitalem ukradli złoty łańcuszek z wisiorkiem, pamiątka rodzinna zmieniła właściciela i dynda gdzieś sobie na pomarszczonym dekolcie innej starszej pani.
Wysunęłam krzesło i usiadłam przy łóżku Amerykanina, choć początkowo nie miałam zamiaru się rozsiadać. Nie mówiliśmy wiele, ja trzy zdania, on dwa słowa o niczym, potem znowu cisza. Zapytał o moje ramię, odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że operował nas ten sam lekarz, lokalna sława ortopedii, i że wychodzę ze szpitala nazajutrz, dlatego przyszłam się pożegnać. Przez dłuższy czas leżał z zamkniętymi oczami, raz po raz dotykając złamanej nogi, jakby sprawdzał, czy wciąż tam jest. Pielęgniarki dużo o nim rozprawiały, biesiadując w swoim zagraconym pokoiku. Rozpalały się, opowiadając, jaki ten amerykański pacjent jest przystojny, dobrze zbudowany we wszystkich partiach ciała, fajne ma dłonie i hollywoodzkie zęby. Porównywały go do różnych aktorów, zgadywały i kombinowały.
– Widziałaś ten film? No wiesz, ten, w którym on tak leżał i wspominał romans. Cały poparzony był, miał zdeformowaną twarz. Akurat wtedy wojna się zaczęła, a może skończyła? Nie ważne. Jego kochankę grała ta aktorka, ciemne włosy miała, szczupła bardzo, ona zginęła na końcu i on też w końcu umarł. Na pewno widziałaś ten film. Nasz Amerykanin jest bardzo do tego aktora podobny, takie same ma oczy, fryzurę i nos. Nie zauważyłaś?
– Ten, co grał ojca w Uprowadzonej? Taki wysoki blondyn…
– Nie, ten grał jeszcze w tym filmie o pokojówce na Manhattanie, z tą piosenkarką…
– To z Whitney Huston grał, w Bodyguardzie…
– A może…
– Jak się nazywa ten aktor, co grał w Harrym Potterze? Czy to nie ten?
– A kogo grał?
– Tego złego.
– Moje dzieci oglądały Harry’ego Pottera, ja takich bajek to się boję.
Dziewczyny zastanawiały się, czy żonaty, czy już szczęśliwie rozwiedziony, co robi w Polsce i dlaczego wszystko zginęło z miejscu wypadku. Amerykanin brzydki nie był, ale też i dużej konkurencji nie miał. Na oddziale ortopedii leżały same obleśne typy z różnymi kostnymi schorzeniami, jęczące, nieogolone dziadki oraz spoceni młodzieńcy szurający zakopiańskimi pantoflami. Snuli się po korytarzach, wypatrując odwiedzin bliskich z takim utęsknieniem, jakby siedzieli w więzieniu.
– Będą o ciebie dbać, nie martw się. – Poklepałam kołdrę otulającą jego biodra.
– Wszystko jest okej, doktor Kalicki był u mnie, ten drugi też, obiecał zrobić za dwa dni tomograf, żeby zobaczyć, jak się wchłania ten krwiak w mózgu. Czuję się całkiem nieźle… Szkoda, że wychodzisz ze szpitala, tracę jedyną przyjaciółkę, jaką mam w Polsce.
Zrobiło się bardzo miło i zaczęłam się zastanawiać, czy nie otoczyć nieznajomego Bena jakąś opieką poszpitalną, czy nie zapisać mu na kartce numeru telefonu, nie zaprosić do mojego nowego życia jako pierwszego przyjaciela w Polsce. Wydawał się sympatyczny i z pewnością potrzebował kogoś bliskiego. Fakt, że był Amerykaninem, działał pozytywnie na moją wyobraźnię. Byłam ciekawa jego historii, ale to nie czas i miejsce, by go nachalnie wypytywać. Sięgnęłam do kieszeni szlafroka po komórkę, żeby przypomnieć sobie własny numer telefonu, a wtedy Ben złapał mnie za rękę i przyciągnął do siebie. Myślałam, że chce mnie pocałować, i zdążyłam jeszcze się zmartwić, że nie umyłam zębów przed odwiedzinami.
– Zabiłem człowieka – powiedział i puścił moją dłoń.
Tato wielokrotnie mi powtarzał – strzeż się ludzi, którzy wysysają z ciebie spokój i energię. Takich, którzy chcą ci przytroczyć do ramion swój bagaż trosk. Tacy nigdy cię nie zapytają o zdrowie, plany, twoją codzienność, nie wysłuchają, nie wesprą, tylko będą lać w ciebie beton swoich problemów, aż cię żywcem zamurują. Uwikłają cię w prawdziwe oraz wyimaginowane problemy, którymi oddychają, do gardła ci wepchną lęki, frustracje i niemoc. Będą cię wciągać w swoje prywatne bagno, dręczyć opowieściami o złym i jeszcze gorszym, narzekać na słońce, wiatr, deszcz, na całą ludzkość oraz na florę i faunę. Zabiorą cię karawanem w podróż po pustyni, po mokradłach i po ciemnym lesie. Nie wysiądziesz w porę, zwariujesz.
Pożegnałam się szybko i uciekłam. W ucieczkach miałam wprawę.
Rano Marek Kalicki przyjął mnie w pokoju lekarskim, który śmierdział lekarstwami, skarpetkami i gumą do żucia. Dwie obskurne wersalki zasłane kocami i kilka biurek przylegających do ścian stanowiły główne wyposażenie pomieszczenia. Nad nimi wisiał ekran do wyświetlania zdjęć rentgenowskich. Szyby wielkiego okna były tak brudne, że nie było przez nie widać, czy pada deszcz. Kalicki siedział przy biurku i patrzył w komputer. Kiedy weszłam, spojrzał na mnie przelotnie, ale nie spieszył się z powitaniem.
– Niech pani siada i chwilę zaczeka.
Usiadłam na wersalce pod oknem. Posłanie było miękkie i ciepłe. Po nieprzespanej nocy czułam się zmęczona i obolała. Nie tylko dramatyczne wyznanie Amerykanina zabrało mi sen, przede wszystkim telefon mojego brata Witka, którego nasłał na mnie mój mąż, William. Witek zadzwonił tuż przed północą i zaczął mi robić wyrzuty – jak można tak wyjść z domu bez słowa, jak można nie dać znać, jak można robić takie numery w moim wieku? Ano, jak widać, można. Przyznałam, że od czterech dni jestem w Rzeszowie i przeszłam operację barku w „szpitalu na górce”, która okazała się sukcesem. Nic mnie nie boli, powiedzmy, prawie nic, serce trochę, ale daleko jeszcze do zawału. Witek musiał się rozłączyć, ale obiecał, że pogadamy rano. Zabrzmiało groźnie, zasnęłam dopiero wtedy, kiedy niebo w oknie szpitalnym zaczęło się rozjaśniać.
– Może pani iść do domu. – Kalicki patrzył, jak ziewam. – Proszę przyjść za dziesięć dni do kontroli i na zdjęcie szwów.
– Chciałam panu jakoś podziękować za opiekę… – zaczęłam niepewnie.
– Jakoś? To znaczy jak?
– Uratował mnie pan w bardzo trudnej sytuacji.
Kalicki wstał i podszedł do szafy. Z kieszeni marynarki wyciągnął telefon. Wrócił na miejsce, włożył okulary i z palcem gotowym do akcji poprosił mnie o numer komórki. Skłamałam, że nie znam swojego numeru, ale jeśli on da mi swój, to wieczorem się odezwę. Odłożył iPhona na biurko ekranem w dół, przez chwilę oboje patrzyliśmy na nadgryzione jabłko.
– Cieszę się, że mogłem pomóc. Nie powinna pani mieć już kłopotów z tym barkiem, ale proszę uważać przez najbliższe tygodnie.
– Oczywiście, będę rozsądna, żadnej brawury – zapewniłam. Powolnym ruchem zaczęłam wyciągać plik banknotów z kieszeni. Kalicki na moment odwrócił wzrok, potem ja spojrzałam w okno. Kiedy wróciliśmy do rozmowy, pieniędzy już na biurku nie było.
– Kłopot mamy z tym naszym Amerykaninem. Z jego głową jest coraz lepiej, rana ładnie się goi, wszystko wraca do normy, ale policja chce z nim rozmawiać. Uprzedziłem ich, że pacjent nie mówi po polsku, i spontanicznie zaoferowałem pomoc, mam nadzieję, że nie ma pani nic przeciwko, żebyśmy panią jeszcze raz wykorzystali jako tłumaczkę? Podobno się zaprzyjaźniliście.
– Siedziałam przy nim trochę, ale nie nazwałabym tego przyjaźnią – odparłam. –Prawdopodobnie policja zechce zadać kilka pytań w sprawie wypadku. Coś tam niejasnego mają, chcą go przesłuchać.
Fala gorąca nadciągnęła nagle. Spociłam się na plecach, kropelki potu wystąpiły na czoło.
– Kiedy przyjdą? – zapytałam, wstając z krzesła. Małymi kroczkami podeszłam do drzwi.
– Jutro rano. – Kalicki również wstał. – Dobrze by było przetrzymać panią u nas do jutra, skoro już obiecałem policjantom pomoc.
– Oczywiście. Nigdzie mi się nie śpieszy – zapewniłam, obmyślając drogę ucieczki. Nie miałam też zamiaru wracać do Kalickiego na ściągnięcie szwów. On także podszedł do drzwi. Komórka w jego kieszeni zaczęła wibrować i buczeć.
– Kalicki, słucham. Tak? – Spojrzał mi w oczy. – Tak, pani Kennedy jest u mnie w tej chwili… już wychodzi. Dobrze, przekażę.
Wrzucił telefon do kieszeni i otworzył przede mną drzwi.
– W pokoju pielęgniarek czeka na panią brat – powiedział. – Proszę o mnie nie zapominać. Ja na pewno o pani tak szybko nie zapomnę.
Odruchowo poprawiłam włosy i wyprostowałam plecy. Marek Kalicki nie rezygnował z podrywu.
– Tak, nic tak ludzi nie zbliża, jak szpitalna przygoda – odparłam, wychodząc.
Kiedy Witek wszedł do pokoju pielęgniarek, Jola krzyknęła:
– O matko!
Druga pielęgniarka zamarła w połowie nadgryzania banana. Nieczęsto w ich kanciapie pojawiali się ludzie znani z telewizji. Witek ubrany był w lniane spodnie, czarny, obcisły podkoszulek, szyję miał obwiązaną jakimś szalem w kolorze pudrowego różu. Telewidzowie nie zdawali sobie sprawy, jaki jest niski, zawsze filmowany był w ten sposób, żeby wyglądał na metr osiemdziesiąt pięć, choć miał ledwie metr siedemdziesiąt, rzecz jasne wtedy, gdy się wyprostował.
– Moja piękna siostra… – Wyciągnął do mnie obie dłonie.
– Jaka miła niespodzianka! – Nie czekając na więcej ochów i achów, wyprowadziłam brata na korytarz.
– Coś ty znowu zmalowała? – burknął, jak tylko zostaliśmy sami.
– Dlaczego „znowu”? Nigdy nie przestałam malować.
– Mogłaś uprzedzić. Nie wiem, czy dałbym radę wyrwać się z Warszawy, gdyby nie to, że akurat w Bieszczadach kręciliśmy. Rękę złamałaś? Wypadek miałaś? Kiedy wracasz do Anglii?
– Zdążysz się mną nacieszyć. Pójdę teraz na salę po swoje klamoty i zaraz wracam, opuszczam szpital. Zaczekaj tu na mnie, wszystko ci opowiem, jak stąd wyjdziemy.
– Tak nagle? Co się stało? Pielęgniarka mówiła, że jutro cię wypisują.
Staliśmy na korytarzu odwróceni plecami do szpitalnych spacerowiczów, ale i tak co chwilę ktoś się zatrzymywał, żeby dokładniej się przyjrzeć redaktorowi Witkowi Besterowi. Ludzie po prostu chcieli się upewnić, czy to na pewno on. Witek przez ostatnie lata królował w telewizji śniadaniowej TVP. Telewidzowie jedli z nim śniadanie, pili kawę, słuchali, jak opowiada o przylepcach, masażu piersi, działalności kół gospodyń wiejskich i długości marynarek. Sławny goguś, Witek Bester, stał na korytarzu szpitalnym i jak gdyby nigdy nic, roztaczał swój urok.
Spojrzał na zegarek, sygnalizując, że się spieszy.
– No dobra, podwiozę cię. Może zdążę.
– Dokąd mnie podwieziesz? Do naszego mieszkania?
Oczy do nieba… Oczy Witka zawsze leciały do nieba, kiedy powracał temat mieszkania.
– Nasze mieszkanie wynająłem, tak jak uzgodniliśmy – odparł.
– Sam ze sobą uzgodniłeś.
– Znowu zaczynasz… – warknął. – O co ci teraz chodzi? Potrzebujesz pieniędzy?
– Potrzebuję domu.
Nie chciało mi się w tej chwili rozkrajać tego placka z zakalcem, jakim była nasza rodzinna więź. Witek zrządzał tym, co należało do rodziców, do mnie, do niego, do naszych przodków, którzy wbrew temu, co opowiadał kolorowym gazetom – chodzili boso po klepisku, nie walczyli w powstaniach, nie pisali pamiętników i nie przechowywali Żydów w czasie wojny. Nigdy się ze mną nie naradzał, nie pytał o zdanie, rzadko informował o swoich postanowieniach, jak choćby wtedy, gdy w dwa miesiące po śmierci taty mama przeżyła udar mózgu i trzeba było decydować, jak zorganizować dla niej opiekę. Po miesiącu czuwania przy szpitalnym łóżku mamy musiałam wracać do swojego życia w Anglii, choćby na kilka tygodni zająć się bieżącymi sprawami, które przecież nie oglądają się na okoliczności, tylko toczą beznamiętnie w przyszłość.
Witek po moim wyjeździe z Polski uwinął się bardzo szybko. Wywiózł mamę do ZOL-u pod Krakowem, na co się zgodziłam, choć dręczyła mnie wątpliwość, czy wybraliśmy odpowiednie miejsce, skoro internauci nazywali je umieralnią. Klucz do naszego rodzinnego mieszkania w kamienicy zabrał ze sobą do Warszawy. Mama w półśnie żyła pół roku, niepodobna do siebie z wyglądu, pozbawiona świadomości i nadziei, zamigotała i zgasła pewnego popołudnia, nie pożegnawszy się ze swoimi dziećmi. Po jej śmierci zgodziliśmy się z bratem co do jednego – kremacji zwłok. Ojciec, który chorował długo, a umierał krótko, miał życzenie spocząć w trumnie jasnego koloru bez falbanek, tak też się stało. Mama, kobieta zdrowa i energiczna, nie spodziewała się udaru ani tego, że tak szybko mąż poprosi ją do siebie. Od niepamiętnych czasów powtarzała, że chce być po śmierci skremowana, więc wybrałam dla niej śliczną urnę w kolorze piasku pustyni ze złotymi ozdobami i eleganckim krzyżykiem na czubku. Kilkoro członków dalszej rodziny, zamieszkujących okoliczne wsie, nie przyjechało na pogrzeb. Do buntu namówiła ich ciotka Helka, żona brata mamy, której głos pełen oburzenia i jadu huczał mi do ucha przez kwadrans durnej rozmowy. Ciotka Helka przepowiadała, że gorzko i ciężko pożałujemy tego, żeśmy spaliliśmy matkę! Kto to widział, kto to słyszał, żeby rodzoną matkę jak w Oświęcimiu w piecu palić? Jak wy się teraz na sądzie ostatecznym znajdziecie? Taką dobrą matkę spalić… to trzeba sumienia nie mieć!
Odprowadziliśmy mamę na miejsce wiecznego spoczynku pewnego pięknego czerwcowego dnia, w samo południe. Ksiądz przeczytał z kartki to, co mu wcześniej o niej napisałam. Nie chciałam, by recytował jakieś nadęte ogólniki i smętne formułki, standardowo wygłaszane na pogrzebach. Nasza mama zasługiwała na znacznie więcej. Nie było tłumu, pojawiło się kilkoro zapomnianych członków rodziny widywanych tylko przy okazji pogrzebów, parę koleżanek z dawnej pracy, mieszkańców kamienicy reprezentowała stara Pilarska z córkami i Darek na kacu. Podczas stypy, na którą przyszli i ci zaproszeni, i ci nieproszeni, Witek powiedział kilka pięknych, muszę przyznać, bardzo wzruszających zdań o mamie. Jaką była dobrą, dbającą i szanującą nasze wybory matką, która nigdy się nie wtrącała, natomiast zawsze kibicowała, nawet jeśli stąpaliśmy po kruchym lodzie. Mieliśmy w niej przyjaciółkę, powierniczkę i tarczę przeciwko złu tego pędzącego donikąd świata, powiedział. Kiedy zaczął wspominać jej dowcipne powiedzenia, komentarze rzeczywistości, jej krótkie, akuratne riposty, nie potrafiłam powstrzymać łez. Witek jakoś się trzymał, jego telewizyjny szyk bardzo się żałobnikom podobał, mnie zresztą też.
Zaraz po pogrzebie wyjechałam, nie porządkując naszego mieszkania, gdzie wciąż jeszcze snuły się zapachy rodziców. W szufladach, szafach, szafeczkach, wszędzie były rzeczy mamy, których nie miałam siły przejrzeć ani wyselekcjonować, oraz rupiecie taty, których ona nie miała siły się pozbyć. Po śmierci taty wszystkie jego ubrania i przedmioty zastygły w czasie i przestrzeni. Kurtki, niech wiszą, buty, niech stoją, książki, niech leżą, ulubiony kubek, z którego co rano pił herbatę, mama pozwoliła mi wziąć na pamiątkę. Oraz dowód osobisty, kawałeczek plastiku ze zdjęciem, ale wszystkie inne zdjęcia miały zostać w albumach. Gdy mama odeszła, rzeczy taty wylądowały w pudle wraz z pamiątkami po niej, które dopiero co były przedmiotami codziennego użytku. Szczotka do włosów, pilnik do paznokci, szklanki, filiżanki, notesiki, skarpetki, paski, napoczęte kremy, wyschnięte tusze, szminki zużyte do połowy, lekarstwa, wszystko w dobrym stanie, prawie nienaruszone. Jesteśmy tylko epizodem w życiu przedmiotów, powiedział ktoś i rację miał. Ludzie, których kochałam nad życie, rozsypali się, a głupie wałki do włosów i śrubokręt z czerwoną rączką leżały w szufladzie pełne życia, gotowe służyć dalej.
Nie rozmawialiśmy z Witkiem o rodzicach po ich śmierci, żadne z nas nie było gotowe wracać do tamtego świata, który skończył się tak nagle, bez ostrzeżenia czy znieczulenia. Zostaliśmy sami.
Gdy żegnałam się z towarzyszkami szpitalnej przygody, babcia Jandzia życzyła mi wszystkiego dobrego, zdrowia i opieki Matki Boski, Przeczystej Panienki, która z Jasnej Góry niech mnie prowadzi i w opiece ma. Cukrzyca mruknęła „do widzenia” i wepchnęła sobie do ust półksiężyc jabłka gala, które właśnie obrała.
Witek wziął ode mnie walizkę i pomaszerowaliśmy korytarzem w stronę wyjścia.
– Można tak wyjść ze szpitala bez wypisu?
– Zapłaciłam Kalickiemu pięć tysięcy do fartucha. To za operację i za wyjście, niech się martwi – odparłam. Witek pokręcił głową z dezaprobatą.
Mój wypakowany po sufit różnymi klamotami land rover stał na pierwszym parkingu. Witek obszedł samochód, zajrzał przez szybę do środka, i pogodził się z myślą, że mój przyjazd do Polski nie jest tylko krótką wizytą.
– Uciekłaś od męża?
Nie odpowiedziałam. Położyłam walizkę na siedzeniu pasażera i zatrzasnęłam drzwi.
– Jutro dam znać, gdzie się zatrzymałam.
– Poczekaj… – Witek wyciągnął ręce z kieszeni spodni. – Dokąd jedziesz?
– Zmęczona jestem, głodna, niewyspana, jadę do hotelu i zrobię sobie sanatorium.
– Zaprosiłbym cię do nas, do Warszawy. Kasię muszę uprzedzić.
– Nie! – zaprotestowałam. – Nie mam siły na taką długą podróż.
Witek nie był sentymentalny, nie potrzebował starszej siostry. Siłę i zadowolenie czerpał z uwielbienia, jakim darzyły go jego kobiety i rzesza anonimowych fanek dająca lajki pod jego selfikami. Miał w życiu dwa słabsze momenty, wtedy szukał kontaktu ze mną, dzwonił, pisał, skamlał o zrozumienie i pocieszenie, ale gdy tylko wygrzebał się z dołka, jakby usunął mój numer z kontaktów. Mogłam pojechać z nim do Warszawy, przytulić się do ciepłego kocyka na wielkim łożu, popatrzeć na ogród, pobawić się z jego córką Amelką, którą widziałam dwa razy w życiu, odpocząć i pozbierać myśli, bo były w potwornym nieładzie. Żona Witka, Katarzyna Harlan, zasuszona czterdziestolatka z pontonem w miejscu ust, na którym chciałoby się po prostu usiąść, z radością towarzyszyłaby mi w piciu i analizowaniu. Od lat niczego nie zjadła, aby nie przekroczyć pięćdziesiątki na wadze, ale lubiła się narąbać i wtedy opowiadała o swojej karierze w polskim show-biznesie, której w żadnym razie NIE ZAWDZIĘCZA sławnym rodzicom, też aktorom. Żona Witka była aktorką z dobrym rodowodem, jej ojciec Henryk grał u Wajdy i Kutza, a matka od niepamiętnych czasów miała etat w Teatrze Narodowym. Na stare lata Emilia Harlan wzięła się do śpiewania. W klanie Harlanów był jeszcze brat Katarzyny, Radek, showmen z własnym zespołem muzycznym, którego znał każdy widz Polsatu, i siostra Agata, która zawiodła rodziców tym, że nie stała się sławna. Kiedy Katarzyna Harlan stanęła na szczycie piramidy telewizyjnej popularności, ożenił się z nią młodszy o sześć lat, nikomu nieznany Witek Bester i akurat wtedy otwarły się wrota do jego kariery telewizyjnej, której w żadnym razie NIE ZAWDZIĘCZAŁ żonie. Nie zawdzięczając nic nikomu, klan Harlanów z Witkiem Besterem płynął z prądem, raz po spokojnych wodach, kiedy indziej po wzburzonych, ale zawsze do przodu.
– Rano mam nagranie, muszę wracać do Warszawy… – Telefon Witka zaczął w tym momencie buczeć, nie było wątpliwości, że musi jechać.
– O mnie się nie martw. Jestem dużą dziewczynką, poradzę sobie.
– Nie wątpię, ale chociaż powiedz mi, co się stało. Pokłóciłaś się z Williamem? Widzę przecież, że zjechałaś z całym majdanem, chyba nie na weekend, co?
– Rozstaliśmy się.
– Na zawsze? Z daleka prezentowaliście się bardzo ładnie – kpił. – Nawet wam zazdrościłem tego kulturalnego pożycia. Zawsze grzecznie, obyczajowo, sorry, sorry, yes, please, no, thank you, no i jeb!
– Ludzie z dobrymi manierami też się rozwodzą – odparłam.
– Rozwód? O! Grubo.
– Witek, muszę już jechać, miło było cię zobaczyć, dziękuję, że się fatygowałeś specjalnie dla mnie, doceniam troskę i poświęcony czas. Pozdrów ode mnie Kasię, ucałuj Amelkę.
Słońce wysunęło się zza puchatej chmurki i natychmiast zrobiło się gorąco. Oboje z bratem spojrzeliśmy w niebo. Witek zaklął, nie miał przy sobie okularów.
Na miejsce parkingowe obok nas zajechała mazda malinowego koloru. Dokładnie taki model i kolor stał w garażu Dżuli. Kierowca i dziewczyna przyglądali się nam przez chwilę, przybliżając twarze do szyby. Rozpoznali Witka. Można się było spodziewać, że jak tylko wysiądą z samochodu, rzucą się na niego, będą się łasić, poproszą o wspólne foto i autograf na odwrocie rachunku z Castoramy, który on na pewno ma w kieszeni marynarki. „Pan w telewizji wydaje się wyższy!” – powie ona. Obcy ludzie chcieli go nie tylko sfotografować, ale i dotknąć. Najgorsze były starsze panie, tych najtrudniej było się pozbyć i najłatwiej można było je urazić.
Dziewczyna wyszła z auta jako pierwsza, za nią wyskoczył chłopak. Typowa para w polskim standardzie – ona ładna i zgrabna, on brzydki i wygolony po więziennemu. Obserwowaliśmy, jak wkładają okulary, zamykają auto, chcieliśmy mieć to spotkanie z fanami jak najszybciej za sobą. Młodzi ruszyli w naszym kierunku wolnym krokiem, dziewczyna zatrzymała się krok od Witka, jej chłopak skulił ramiona i poszedł dalej.
– Naplułabym panu w twarz, ale nawet tego się brzydzę – rzuciła, patrząc Witkowi prosto w oczy. – Będziemy pamiętać to pana dawanie dupy w reżimówce, długo będziemy pamiętać. Jak panu nie wstyd… fuj!
– Renia, chodź już… – Chłopak zatrzymał się w bezpiecznej odległości od nas i wzrokiem przepraszał za swoją dziewczynę. Witek nie pierwszy raz spotykał antyfankę, wiedział, jak się zachować. Uśmiechnął się przyjaźnie, pokazał swoje nowe zęby i różowe dziąsła.
– Niech pani idzie… narzeczony dobrze radzi – powiedział do dziewczyny, ale ona nie ruszała się z miejsca.
– Moja matka kiedyś pana lubiła, teraz patrzeć na pana nie może.
– Niech nie patrzy. – Witek odwrócił się w moją stronę i zaczął się żegnać, jakbyśmy byli na tym parkingu tylko we dwoje.
– Zadzwoń wieczorem. Postaram się coś załatwić z mieszkaniem, jeszcze dziś skontaktuję się z najemcami, to by było najlepsze rozwiązanie tymczasowe. Skoro już zjechałaś do Polandu na dłużej, nie wypada, żebyś się tułała po hotelach.
– Porozmawiamy o tym. Nie teraz – odparłam.
Pomógł mi wsiąść do samochodu i zatrzasnął drzwi. Zanim para skręciła w alejkę prowadzącą do szpitalnych drzwi, dziewczyna obejrzała się i pokazała nam środkowy palec. Witek zignorował całe zajście, pożegnaliśmy się dość wylewnie jak na okoliczności, po czym ja odjechałam w swoją stronę, on udał się w swoją. Kiedy tylko jego mercedes zniknął za horyzontem, zatrzymałam swojego starego land rovera i zadzwoniłam do Williama. Poinformowałam go, żeby nie czekał na mnie z kolacją przez najbliższe miesiące i nie żalił się mojemu bratu. Please, thank you.