Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Helena została w dzieciństwie porzucona przez matkę. Kobieta uciekła z Polski z ormiańskim lekarzem z nadzieją, że wkrótce dołączy do niej też córka. Na skutek nieprzewidzianych okoliczności tak się nie stało i po latach Helena decyduje się wyruszyć do Armenii śladami matki.
Albina, ciotka Heleny i znana pisarka, odmawia siostrzenicy pomocy. Kobieta powraca jednak wspomnieniami do przeszłości, losów swojej siostry Anny i tajemnicy rodzinnej. Sama nie zdaje sobie sprawy, że zna jedynie połowę prawdy.
Czy Helenie uda się ją odkryć na pograniczu Europy i Azji? Czemu jej matka uciekła? Czego się obawiała? Kim był mężczyzna, który zabrał ją ze sobą?
„Zaginione” przedstawiają zawiłe losy rodziny, w której dominują obłuda, ignorancja i nienawiść, oraz dziewczyny tęskniącej za matczyną miłością.
Magda Louis, autorka bestsellerowej powieści „Moja rodzina na piętrze”, po raz kolejny udowadnia, że jej historie rodzinne potrafią wzruszyć do łez.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 512
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 15 godz. 1 min
Tytuł: Zaginione
Copyright © Magda Louis, 2022
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2022
Projekt graficzny okładki: Monika Drobnik
Redakcja: Maria Konopka-Wichrowska
Korekta: Jolanta Spodar
ISBN 978-87-0238-643-1
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Dla Marysi
Mój świat ma tylko trzy strony, czwarta to ta, w którą ty odeszłaś.
Sławomir Kuligowski
Przyszła do mnie wcześnie rano. Idąc w kierunku drzwi, pożałowałam, że nie pozwoliłam zamontować wizjera pryszczatemu młodzieńcowi przekonującemu mnie spod daszka bejsbolówki, że jeszcze będę miała takich gości, których nie zechcę wpuścić za próg. Otworzyłam drzwi przed młodą kobietą w żółtym płaszczu zapinanym na wielkie czarne guziki. Nie widziałam Helenki wiele lat, nawet jej zdjęcia nie widziałam, ale poznałam ją od razu. Za młoda była, aby wiedzieć, że takie wizyty pasują do nocy. Tylko w ciemności lub na łożu śmierci, kiedy dotyka większy strach, ustaje natrętne pragnienie ciągłego wadzenia się ze światem o jego pępek i na krótką chwilę uchyla się furtka do krainy łagodności. Nie wiem, co pojawiło się na mojej twarzy pierwsze, zaskoczenie czy ulga?
– Jadę do Armenii szukać matki – powiedziała. – Chciałam się czegoś dowiedzieć przed wyjazdem. Mogę wejść?
Bez dzień dobry, bez słówka wytłumaczenia się z tego porannego najścia, głowę tylko lekko spuściła, pół ukłonu, pół niechęci. Na radość ze spotkania nie było czasu, postanowiła udawać pośpiech, żebym nie miała żadnej przyjemności z niespodziewanej wizyty po latach głuchej nieobecności. Poszła za mną w głąb mieszkania. Na kuchennym stole stała szklanka herbaty i leżały dwa biszkopty, moje dietetyczne śniadanie. Helena nie chciała poczęstunku, zapięta w błyszczącym nieprzemakalnym płaszczu usiadła z daleka ode mnie, surowo wyprostowana, jak urzędniczka skarbówki, która przyszła na kontro i całym ciałem obwieszcza niezłomność. W takim małym pomieszczeniu niewiele można odegrać czy ukryć. Widać podskórną pretensję, nerwowość, odgryziony minutę wcześniej fragment paznokcia. Ledwie drgniesz, wszystko wychodzi na wierzch.
– Do Armenii... A twój ojciec wie? – zapytałam, choć mnie to nie interesowało.
Zamiast odpowiedzieć, sięgnęła do torby leżącej obok nogi jak posłuszny pies.
– Podobno masz listy – powiedziała. – Byłoby mi łatwiej szukać, gdybyś mi je dała.
Taka wielka torba na trzy listy? Zapatrzyłam się na wzorki biegnące zgodnie z linią zamka, jodełki przeplatane złotą nitką, kawał skóry spięty metalową klamrą. Poluzowała guzik płaszcza, opalona szyja zaczęła oddychać swobodniej. Jej matka też miała taką cienką szyję, choć kiedy widziałam ją po raz ostatni, miała kilka lat mniej niż Helena teraz.
Helena była atrakcyjna wedle współczesnych kanonów piękna. Usta zbyt spuchnięte, nos ostro zakończony, ciemne, niewyregulowane ściegi brwi nad głęboko osadzonymi oczami, wystające kości policzkowe, wysunięta szczęka, mocna jak dziób ptaka. Jasne włosy nierówno przystrzyżone, każde pasmo innej długości w kilku odcieniach brązu i złota, przedzielone na czubku głowy odsłaniały wysokie, gładkie czoło.
– Sama jedziesz? – zapytałam, oglądając ją sobie dokładnie, pod mikroskopem.
– Tak, nie jestem z natury strachliwa. Dasz mi te listy? – Niecierpliwie wyrzucała słowa, oszczędnie, broniąc się przed nawiązaniem konwersacji. Odmierzyła zdania, jakie musiała wypowiedzieć, zanim tu przyszła i trzymała się planu.
Torbę trzymała na kolanach w pogotowiu. Straszyła mnie ta torba. Mogłam wstać, podreptać do pokoju, z pudełka po butach wyjąć poplamione żółcią czasu koperty, zajęłoby mi to kilka minut. Mogłam je przynieść do kuchni, ułożyć na kraciastym obrusie według dat, pozwolić, aby je sobie najpierw obejrzała, dotknęła atramentu na literkach Kochana Siostro, sprawdziła podpis – Ania. Poczekałabym, aż przeczyta linijkę za linijką wyznania i rozterki matki, przedzielone kropkami, przecinkami, podkreślonymi wyrazami szczególnego znaczenia, wykrzyknikami na ostatniej stronie. Tych wykrzykników naliczyłaby dziesięć. Dawno do nich nie sięgałam, bo i po co?
– Nie mam listów Ani – zaczęłam z westchnieniem żalu. – Przeprowadzałam się kilka lat temu, dużo rzeczy wtedy zginęło. Pomagali mi synowie sąsiadek, roztrzepane chłopaki, nosili pudła we trzech, rzucali byle gdzie, zawadzali butami. Część się rozkleiła, ubrania wypadły na schody, kieliszki się potłukły. Same straty, tak że niestety.
Helena odłożyła torbę na podłogę. Zegar zaczął tykać tak głośno, że musiałam zrobić trochę hałasu szklanką i łyżeczką, żeby nas ten stukający miarowo czas nie ogłuszył. Nie miałam zamiaru brać zegara z kukułką, ale sąsiadka mnie namówiła, weź, radziła, stary, a w takim dobrym stanie, może coś jest wart? Kiedy się człowiek przenosi z dużego domu do małego mieszkania, musi się bezwzględnie obejść ze sprzętami. Z wielkich, wysokich przestrzenie migrowałam do ciasnoty, gdzie nawet dwudrzwiowy kredens się nie mieścił ani rzeźbione łoże czy stół na dwanaście krzeseł. Jeden obraz zabrał całą ścianę, szafa wypełniła pokój tak skrzętnie, że musiałam się przeciskać, aby nie zahaczyć kolanami, idąc do okna, talerze i szkło upychałam nawet w łazience, zanim nie uszczupliłam zastaw i serwisów do minimalnych rozmiarów dostosowanych do jeszcze mniejszych potrzeb.
– Nie mogę uwierzyć, że to ty, Helenko. Co się z tobą działo? Gdzie mieszkasz? Tyle bym chciała wiedzieć – paplałam, bojąc się, że mnie zaatakuje, zmieniałam kierunek, wtrąciłam nawet kilka banałów o pogodzie. Większość moich pytań pozostawiła bez odpowiedzi. Kiedy zapytałam o pracę, odezwała się wreszcie.
– Jestem nauczycielką języka rosyjskiego. Wydałam też książkę. – W jej głosie nie było ani jednej przyjaznej nuty.
– No, proszę. Gratuluję! O czym? – Uniosłam się na krześle podekscytowana. Helena spojrzała mi w oczy.
– O skrzywdzonych dzieciach.
– Ach. – Westchnienie przeszło w stwierdzenie. – Ach, tak.
Już się pewnie zorientowała, że nie mam zdolności, którą naturalnie przyswaja sobie większość ludzi – kłamania w żywe oczy. I nie chodzi tu o wielkie kłamstwa, które przy polityce, pieniądzach czy religiach się kocą, ale takie drobne, pospolite, wygłaszane kilka razy dziennie, odruchowe przetwarzanie prawdy w nieprawdę bez angażowania sumienia.
– Widać zacięcie do literatury mamy rodzinne – powiedziałam.
– Zacięcie? – rzuciła pogardliwie – Co to za słowo?
Rozmowę przerwała skoczna melodyjka mojego telefonu. Podniosłam się ciężko z krzesła, telefon leżał na parapecie. Nieznany numer wyświetlił się i znikł.
– Nie odbierasz? – zapytała.
– Nie mam w zwyczaju gadać z obcymi – odparłam. Chyba jej się spodobała moja reakcja, bo spojrzała na mnie życzliwiej. Zaproponowałam kawę lub kieliszeczek czegoś mocniejszego. Odmówiła, wciąż siedząc sztywno i prosto jak na przesłuchaniu.
– Z jakiego miejsca matka pisała te listy? – Zwracała się do mnie bezosobowo. – Daty? Cokolwiek? Potrzebuję tych informacji.
– Nie pamiętam, takie tam mają dziwne nazwy miejscowości. Na pewno nie z Erywania, stamtąd nie pisała, ale dokładnie... – Drapałam się za uchem jak znudzony kot, a Helena napierała.
– A rodzina? Jego rodzina, jak się nazywali?
Zamknęłam oczy. Niech myśli, że się zastanawiam. Tydzień wcześniej miałam sen całkiem podobny do tej sytuacji, w której obie z Heleną utkwiłyśmy, tylko w nim małe dziecko siedziało na stołku, ale zegar tykał tak samo i przez inne wyrazy przedzierało się słowo: „Armenia”, w każdym razie od tych słów płynął smutek, pomyślałam po przebudzeniu, że smutek oznacza radość, sny słyną z odwrotności.
Helena nie spuszczała ze mnie oczu. Twarda była.
– Nawet tego mi nie powiesz? – zapytała.
– Naprawdę niewiele wiem.
– Lepsze niewiele niż kompletnie nic! – Podniosła głos.
– Twój ojciec mógłby coś wyjaśnić. On na pewno...
Położyła torbę na kolanach, z przesadną ostrożnością wyjęła książkę i podała mi ją przez stół. Złota bransoletka zegarka błysnęła mi pod nosem.
– Proszę. Na rosyjski już tłumaczą.
Zmiana tematu była nagła, ale szybko zareagowałam.
– Ładna okładka – powiedziałam, obmacując grzbiet. – Zapowiada niepokojącą historię. Bardzo lubię czytać, zaraz się do niej wezmę, ciekawi mnie, jak piszesz, jak stawiasz słowa. Mam nadzieję, że tłumacza wyznaczyli dobrego, książka duszę może stracić, jak źle przetłumaczona. Mówili ci już, że talent odziedziczyłaś pociotce, czy nas nie kojarzą?
Udawałam dowcipną. Na okładce książki pod tytułem Druga siedziała tyłem dwójka dzieci i patrzyła na zachodzące za drzewo słońce. Zielone listki gryzły się z czerwienią zachodu, a dzieci były ubrane na biało. Rozgadałam się o szpecących treść okładkach moich powieści, wymieniając jedną z ostatnich, perły owijające skrzynię stojącą obok kobiecego dekoltu z wielkimi piersiami. Miałam ochotę wejść do księgarni i wyrwać ją z książki.
Helena traciła cierpliwość, nie udało mi się pociągnąć jej ku sobie, siedziała na posterunku, nastroszona i chłodna, za murem, którego nie sposób skruszyć. Zerkała na moją kolekcję albumów zajmującą całą ścianę nad stołem. Stały równo, według wzrostu i ważności, Londyn na początku, Strzyżów na końcu.
– O czym pisała moja matka? – Przeniosła wzrok na wczorajsze niepozmywane naczynia obiadowe. – Zadowolę się każdą informacją.
– Helenko – zaplotłam palce i oparłam je na brzuchu niczym rozdęty od próżniaczego życia kardynał – ja ostatni list od twojej mamy dostałam jesienią tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego ósmego roku. – Słuchała z uprzejmością lekarza, z którym pacjent umówił się na prywatną wizytę, słono płacąc za możliwość przedstawienia rozwlekłej jak sama choroba opowieści. Tylko oczy słuchały. Mimo to mówiłam dalej. – Tuż po Wszystkich Świętych list od twojej mamy przyszedł. Napisała o rychłej przeprowadzce i pracy w szpitalu, mieszkanie mieli dostać, jakby służbowe czy coś.
– Gdzie?! – podniosła głos.
– Nie wiem. Gdzieś poza stolicą.
Helena gotowała się w swoim modnym gumowym płaszczu. Mieszkanie było nagrzane, niczym szpitalny pokój, ogłupiająca duchota, okna nieotwierane w ciągu dnia, kaloryfery z wrzątkiem w brzuchach nigdy nieprzykręcane na mniej. Na niebie kotłowały się gęste chmury, szare, nieprzyjazne bałwany zasłaniające słońce. Brzydka pogoda utrzymywała się od kilku dni, prawie nie wychodziłam z domu. Patrzyłyśmy w okno, rozmowa zatrzymała się w martwym punkcie. Wstałam z krzesła i przeszłam do przedpokoju, kiedy wróciłam z butelką nalewki, Helena siedziała trochę swobodniej, opierała się na blacie stołu.
– Bardzo się cieszę, że przyszła. – Spojrzałam na jej delikatne dłonie zakończone bladymi paznokciami w kształcie migdałów. Naciągnęła na nie mankiety płaszcza. Ile było niechęci do mnie w jej zachowaniu!
– Może jednak pozwolisz się poczęstować? – Postawiłam dwa kryształowe kieliszki. Z pięknej karafki nalałam po odrobince wiśniówki. Nie czekałam na nią, wypiłam spory łyk. – Kiedy cię ojciec od nas zabrał, nie było dnia, żebym o tobie nie myślała. Nie było dnia. Śniłaś mi się po nocach. Wydawało mi się, że płaczesz w pokoju obok, zrywałam się z łóżka, biegłam sprawdzić, ale tam cię nie było. To trwało miesiącami.
– Współczuję.
Helena zgarnęła torbę, szurnęła butem pod stołem, ściągnęła zemnie niechętne spojrzenie. Coś w niej się poruszyło, nastąpiła minimalna zmiana wyrazu twarzy, na moment złagodniała. Zaczynałam mieć nadzieję, ale ona szybko ją zgasiła. Nie chciała słuchać.
– Pójdę już. – Wstała, odsuwając z hukiem krzesło. – Niczego się od ciebie nie dowiem, nie wiem, na co liczyłam? Nie wzruszyła mnie opowieść o małej dziewczynce w twoich snach, nie rozpłaczę się po wyjściu.
– Całkiem słusznie! Łzy to brylanty duszy, trzeba je oszczędzać – powiedziałam, wstając.
– Naprawdę uważasz, że masz prawo do moich tajemnic? Dotrzymania pod kluczem u siebie, co do ciebie nie należy? Kto cię postawił tak wysoko? – Helena podniosła się. – Kto?
Uczyniłam ruch, jakbym chciała poprawić włosy, ale zamiast tego sięgnęłam po jej rękę zwisającą przy płaszczu. Cofnęła ją gwałtownie.
– Zdawało mi się, że byłam przygotowana na twoją wizytę, musiałyśmy się kiedyś spotkać, czekałam na ciebie, ale pojawiłaś się bez uprzedzenia. Nie wiem, co ci powiedzieć, Helenko. Tonie jest zła wola, nie gram wiadomościami z przeszłości, po prostu... Tak się nie da, jak na przesłuchaniu, pytanie, odpowiedź, pytanie, odpowiedź, zacząć trzeba od podszewki. Zostań parę dni, spokojnie porozmawiamy.
– Mam bilet, wylatuję jutro wieczorem. – Wyszła z kuchni. Podreptałam za nią do przedpokoju. Przez chwilę mocowała się z zamkiem, który nie reagował na jej szarpnięcia. Odsunęła się, otworzyłam drzwi, Helena przytrzymała je ręką. – Chcę tylko krótkiej informacji, z kim wyjechała moja matka? Kiedy dokładnie?
– Nie wiem! Naprawdę nie wiem, jak on się nazywał! – Uderzyłam się w piersi. – Raz go tylko widziałam. Raz! Wtedy, w sierpniu, kiedy ciebie przywieźli do nas, zanim... Co ci mam powiedzieć? Przystojny był, niezbyt wysoki, ciemne włosy, oczy melancholijne takie... wyprostowany jak struna. Lekarz.
– Nie znasz nazwiska?! – Nie dowierzała.
– Nie! Przysięgam! – Powiedziałam prawdę.
Helena przewiesiła torbę przez ramię. Chciała mi powiedzieć coś przykrego, ordynarnego, żeby zabolało, ale nie miała wrednej natury, nie umiała. Kiedy szła tu z wizytą, z tą całą goryczą zbieraną latami, zakonserwowaną, gęstniejącą z każdym dniem, obliczone miała co do minuty każde słowo i emocję, gdzie usiądzie, co wtedy powie. Nie da się jednak precyzyjnie zaplanować wszystkiego, wystarczy, że druga osoba inaczej się wysłowi czy zachowa, natychmiast wykolei cały pociąg.
Przez okno patrzyłam, jak dzwoni po taxi, spaceruje, czekając na samochód, po chwili wsiada do rozklekotanego mercedesa, który chyba przy rozbiórce muru berlińskiego pomagał, szuka pasa, żeby się bezpiecznie zapiąć i patrzy przed siebie. Torba pojechała razem z nią, ja straciłam apetyt i zjadłam tylko jednego biszkopta, popijając wystygłą herbatą. Trzeba mi było zbierać siły, wizyta Helenki to był dopiero początek.
Wcześnie rano samolot z Warszawy zniżył się nad skrawkiem chrześcijańskiej, słabo oświetlonej ziemi. Złączone w małe grupy światła nieregularnie rozrzucone między górzystymi osadami nie przechodziły w plątaninę neonowych dróg wyznaczających wielkie miasto. Armenia. Hajastan. Ziemia Ojczysta czy może Kamień Ojczysty? Nieprzenikniony w swoim poczuciu sprawiedliwości Bóg tworzył świat, stojąc na szczycie ormiańskich gór. Dumał i spokojną ręką siał ziemię przez sito. Żyzną wysypał w dalekich miejscach, na wieki czyniąc je bogatymi, uprawnymi krainami, a ostre, nieme kamienie rzucił tu, w Armenii, pod nogi swoim pierwszym wyznawcom. Zanim inne narody przyjęły chrzest, oni już mieli wybudowane kościoły i własnych świętych męczenników. Doczytałam historię Armenii do końca, zanim na pokładzie samolotu zapalono jaskrawe białe światła wzdłuż rozespanych głów pasażerów. Z ciemności pode mną nie wyłaniały się jeszcze żadne struktury, nic nie przechodziło w krajobraz, tylko punktowe błyski dawały sygnał, że toczy się tam życie.
Oparłam czoło o szybę. To nie mój wróg, ta ziemia. To nie ziemia jest moim wrogiem.
Stewardesa pstryknięciem palców i malinowo zabarwionymi ustami poprosiła o zapięcie pasów. W taśmowym ponaglaniu pasażerów przewijało się znużenie. Rutynowe sprawdzanie każdego z osobna, zbieranie śmietniska, poduszek i koców rzuconych pod siedzenia, wszystko mechanicznie, bez uśmiechu, bez ikry. Samolot Embraer 190 zostanie pobieżnie wysprzątany i za godzinę odleci do Polski, za niespełna cztery załoga będzie wysiadać na Okęciu, ja zostanę w kraju, o którym wiem tylko tyle, ile zdążyłam przeczytać podczas trzygodzinnego lotu. Oddalona od wszystkiego, co znam, o 2400 kilometrów. Przyciskałam czoło do okna, zamykałam i otwierałam oczy, ale czas nie zwalniał, czułam ten lot nisko nad ziemią, jakbym wisiała mocno przytroczona do podwozia samolotu.
Spotkanie z ciotką Albiną mogło dodać mi odwagi przed podróżą. Jechałam do niej wykarmiona myślą, że znajdę więcej, niż poszukuję. Dobrze, że nie była to nadzieja, tylko ciche życzenie. Jak mogłam szukać podobieństw między siostrami, skoro ostatnie zdjęcie mojej matki zapamiętało jej twarz i figurę, kiedy miała dwadzieścia pięć lat? Ciotka Albina w tym roku kończyła sześćdziesiąt trzy, wyglądała na siedemdziesiąt trzy, udawała starszą panią z początkami demencji. Nic nie pamięta, listy zginęły, woda zabrała, ogień spalił, ona sama kiwa się nad grobem, resztkami sił błogosławiąc pozostających przy życiu. Pomarszczona baba zawinięta w sfilcowane ponczo odgrywała komedię. Strażniczka przedawnionych grzechów i obecnych niedomówień. Może powinnam była zagrać inną kartą od samego początku? Kochana ciociu, odwiedzam cię po latach, bo tęsknię po tobie... Mogłam pójść do niej z historią dorosłej sieroty. Spójrz tylko, ciociu, jaka uczuciowa kaleka ze mnie... Nie zaznałam miłości rodzicielskiej ani mężowskiej, więc u schyłku swoich emocjonalnych możliwości postanawiam pokochać ciebie, która z moją nieobecną od wieków matką dzielisz krew. Czekoladki, kwiatki, stara fotografia, pomalutku, podstępem, bocznym wejściem przedostać się do samego środka jej głowy, po dotarciu na miejsce rozgrzebać kupkę, powyciągać ostrożną, lecz zdecydowaną ręką wszystkie interesujące, potrzebne do sklejenia całości elementy i odejść, nie odwzajemniając rodzącego się w zmrożonym sercu uczucia. Popełniłam kolejny błąd, napadłam na nią, zanim postawiłam stopę w jej dziwnym mieszkaniu pełnym albumów, rycin, ponurych obrazów, makatek i cynkowych garnków. „Słowa nie są po to, aby coś wyrazić, tylko aby coś ukryć” – powtórzyła w mojej głowie ciotka Albina. Dobrze, że mnie nie wychowywała po ucieczce matki, bardzo dobrze, że nie dorastałam w atmosferze zgrywy i nadęcia intelektualnego, przy piersi kobiety, która zamiast gazów puszczała woń samouwielbienia. Do ostatniej chwili miałam nadzieję, że skontaktuje się ze mną, coś wyjawi, podpowie, poruszone sumienie nakaże jej dać głos. Myliłam się, ciotka Albina zamurowała żywcem ludzkie uczucia. Ojciec zwykł mawiać, że były to dwie najmniej podobne do siebie siostry w naszej galaktyce. Ale nie była mi obca, rozeźliło mnie to uczucie. Mimo wszystko nie była mi obojętna. Gdyby taksówka nie przyjechałatak prędko, wróciłabym do jej mieszkania, powiedzieć coś innego, szczerzej, zanim przepadnie, zanim dobry moment nie zmieni się w moment całkiem nieodpowiedni, który nie uniesie żadnego wyznania. Mogłam choć wypić tę wiśniówkę, którą przede mną postawiła. Nie dotknęłam nawet kieliszka. Na pewno to zauważyła.
– Proszę sobie przestawić zegarek dwie godziny do przodu. – Mężczyzna siedzący obok odezwał się do mnie pierwszy raz. Śniady, niebieskooki, ubrany niechlujnie, wyperfumowany piżmem i cytryną. Po wygaszeniu świateł pozwolił mi płytko drzemać z głową blisko jego ramienia, odsuwał kolano, żebym miała trochę więcej miejsca dla swoich długich nóg. Przez zamknięte oczy czułam, że chce być dla mnie miły. Obudziłam się po kilkunastu minutach, zapaliłam lampkę nad głową i zaczęłam czytać, a wtedy on zasnął, zwolniony z obowiązku pilnowania mojego snu. Oddychał lekko, od czasu do czasu głowa opadała mu na piersi, wybudzał się, mówił „sorry”, poprawiał pozycję i znów go nie było.
– Zatrzyma się pani w Erywaniu? – zapytał, zachęcony moim ożywieniem przy kręceniu wskazówek. Zapięłam włosy, zbierając z karku nieposłuszne pasma.
– Tak, przynajmniej na dzisiejszą noc.
Ukradkiem wrzuciłam do ust połówkę gumy do żucia. Mężczyzna zaczerpnął powietrza, miał chyba zamiar dalej mówić, ale zrezygnował.
Patrzyłam w ciemność, udawałam zainteresowanie widokiem czarnej masy za oknem. Zza pleców dochodziły dźwięki zapinania pasów, podnoszenia stolików, szybkiego przechodzenia do numerowanych foteli. Kiedy pilot poprosił personel pokładowy o zajęcie miejsc na czas lądowania, usiadłam prosto i zamknęłam oczy. Zacisnęłam powieki tak mocno, aby żaden wstrząs ich przypadkowo nie rozkleił. Obcy głos wybrzmiał blisko mojego ucha.
– Będzie się pani dobrze czuć w Armenii, dobrzy ludzie dobrze się tutaj czują.
Uśmiechnęłam się, pewna, że na mnie patrzy. Nie otworzyłam oczu, aż do momentu, kiedy koła dotknęły pasa startowego, odliczałam sekundy. Samolot rąbnął o asfalt, nie było to eleganckie czy miękkie lądowanie. Oparłam dłoń o fotel przede mną, żeby złagodzić uderzenie wywołane gwałtownym hamowaniem.
– Znów się udało – powiedział, rozpinając pasy. – Sam nie lubię latać, tylko udaję opanowanie. Pierwszy raz u nas?
– Pierwszy – odparłam. Postawiłam mocno kropkę, nie chciałam pozwolić, żeby ta rozmowa się rozkręciła. Zawieranie nowych znajomości nie mieściło się w planie, byłaby to strata. Zawsze się traci po dodaniu drugiej osoby do własnej przestrzeni. To druga osoba powoduje, że nagle musimy się rozdzielać, starać, dostosowywać, ale też nic o sobie dowiedzieć się nie sposób, jeśli się człowiek nie przejrzy w drugiej osobie. Nie potrzebowałam tego lustra. Siedziałam prosto, z ramionami zaplecionymi wokół pasa, tym broniłam dostępu. Przede wszystkim żadnej zachęty. Kiedy samolot się zatrzymał, wstałam gwałtownie z fotela jako jedna z pierwszych, aby utknąć zgarbiona pod schowkiem na bagaż podręczny. Z wielkim zainteresowaniem wpatrywałam się przed siebie. Moja lewa pierś znalazła się obok jego skroni. Zebrałam poły swetra, skromnie zakrywając dekolt. Mężczyzna wcale tam nie patrzył, był lepiej wychowany ode mnie. W zamieszaniu przy opuszczaniu samolotu nasze spojrzenia spotkały się jeszcze tylko raz. Powiedziałam: „Do widzenia”, on odparł: „Do miłego...”. Patrzyłam, jak idzie kilka metrów przede mną, z kieszeni wyjmuje telefon, włącza go i zaczyna rozmawiać, nie zwalniając kroku. Pozazdrościłam mu tych spraw, które tu na niego czekają, i ludzi rozmawiających z nim o trzeciej w nocy. Był u siebie, spokojnie szedł, nie rozglądając się na boki.
Wytoczyłam wielką walizkę na kółkach przed terminal lotniska. Małą torbę postawiłam obok i zaciągnęłam się ciepłym powietrzem. Oddychałam przez chwilę kombinacją zapachów, między figami ten sam Bóg Stworzenia musiał ułożyć gałązki kolendry. Lekkość i aromat przedostały się na dno płuc, przyniosły mi ulgę. Każdy kraj pachnie inaczej, innymi zapachami wita na lotniskach, czasami te zapachy udaje się ze sobą zabrać do domu, ale szybko wietrzeją, najwyżej dzień czy dwa pozostają w ubraniach, w zgięciach skóry ramienia.
Przed lotniskiem stało kilka taksówek, jedne eleganckie, inne stare i pordzewiałe, pamiętające sowiecką myśl techniczną. Najbliżej stał opel z pękniętą przednią szybą, jego kierowca ściągnął mnie wzrokiem. Nie umiałam się zdecydować, czym jechać do centrum. Kierowca szarego opla vectry, nieogolony, wyschnięty dziadek w za dużej skórzanej kurtce i obwisłych dżinsach podszedł do mnie jak do dobrej znajomej, na którą czekał. Skinieniem głowy zaprosił do środka, zanim cokolwiek powiedziałam, upchnął walizkę w bagażniku na butli z gazem. Zręcznie dopchał wystającą krawędź i zatrzasnął klapę. Wyrzucił peta, oddzierając go od wargi mocnym szarpnięciem, wskoczył na przednie siedzenie i przekręcił kluczyk w stacyjce. Przez chwilę myślałam, że odjedzie beze mnie, energicznie złapałam za klamkę. Zbyt energicznie, kawałek plastiku został mi w dłoni. Zanim wsiadłam na tylne siedzenie, udało mi się dyskretnie wyrzucić element klamki pod koło.
– Do hotelu Kantar poproszę. Ulica Deghatan – powiedziałam po rosyjsku.
– Gdzie? – Odwrócił głowę.
– Deghatan. – Podałam mu kartkę z adresem. – Niedaleko placu Republiki.
– Aha... – mruknął, przesuwając palcem po literach.
Niespiesznie otworzył korbką okno, wyłożył łokieć i popatrzył w lusterko, z którego zwisał krótki różaniec. Matka Boska przytwierdzona magnesem do miejsca, gdzie kiedyś śpiewało radio, miała niebieską suknię i złocistą aureolę.
– Skąd? – zapytał.
– Z Polski.
Ucieszył się. Para koślawych zębów mignęła w ciemności.
– Polska to piękny kraj – powiedział, ruszając.
Szukałam po omacku pasów, ale trafiłam tylko na kupkę okruchów i krawędź koca. Kierowca, jak jego koc, cały był utkany z woni tytoniowej. Chude ramiona zawiesił na kierownicy, położył się na niej.
– Dwa lata służyłem w Legnicy – podjął, kiedy wyjechaliśmy poza teren lotniska. – Ludzie serdeczni, dziewczyny ładne, ubrane jak panie, lniane włosy. Nie uwierzysz – pogładził łysinę – ale ja kiedyś byłem bardzo przystojny, to i problemów nie miałem z miłością. Pewnie, że w sowieckim mundurze wygląda się źle, ale one od razu widziały, że my nie Ruskie. Ech. A pani pięknie po rosyjsku mówi.
– Naprawdę? Dziękuję.
Patrzyłam na ciemne ulice, jeszcze nie budził się dzień. Jechaliśmy bardzo wolno. Dziadek zapalił papierosa.
– Mój syn teraz w wojsku służy. U nas służba obowiązkowa, wojsko dalej z chłopaczyny mężczyznę zrobić umie – powiedział z dumą. – Misza w Górskim Karabachu stacjonuje. Jeszcze mu rok został. Byłaś tam kiedy?
Zdziwiłam się, że ktoś tak podeszły w latach może mieć syna w wojsku.
– Nie. Jestem w Armenii pierwszy raz. Daleko do centrum? – Pochyliłam się do przodu.
– Niezbyt – odparł.
Zerkając raz po raz w lusterko, czy słucham uważnie, opowiadał mi o swoim synu, jak komuś z rodziny. Jechaliśmy bardzo wolno, miałam wrażenie, że auto zaczyna rzęzić i zaraz zgaśnie silnik. Z ulicznego mroku oświetlonego małymi neonami nie wyłaniało się miasto.
– Staniemy na minutkę, gaz mi się skończył – wyjaśnił, widząc moje zaniepokojenie.
W ostatniej chwili skręciliśmy ostro w prawo na parking. Nad wejściem do małej budki przy stacji benzynowej migały kolorowe światełka w stylu Las Vegas. Trzech młodych mężczyzn stało przy dystrybutorze, palili papierosy, przemawiał jeden, pozostali kiwali głowami. Najwyższy zaśmiał się nagle, on jako pierwszy nas zauważył.
Dziadek zaparkował auto w poprzek wyznaczonego miejsca. Wysiadł i nie tłumacząc mi wiele, poszedł do nich. Obserwowałam, jak wskazując na samochód, zaczął coś opowiadać. Nagle wszyscy wyciągnęli telefony komórkowe z kieszeni spodni. Rozmawiali i dzwonili, na zmianę spoglądając w moją stronę. Niewiele mogli dostrzec, wszystkie szyby starego grata były przyciemnione. Nic nie wskazywało na to, że zatrzymaliśmy się tutaj, żeby uzupełnić gaz. Po chwili przestali dzwonić i zerkając w stronę auta, zwartą grupą weszli do środka. Przycisnęłam torebkę do brzucha. Minęło kolejnych kilka minut, zanim wysiadłam z martwego auta. W okratowanych lodówkach z logo coca-coli stały rzędy puszek pepsi, batoników, kolorowych soków, kilka rodzajów wody, brakowało tylko obsługującego ten spożywczy sejf. Bardzo chciało mi się pić. Poprzedniej nocy zamiast snu zafundowałam sobie butelkę wina. Z okna pokoju hotelowego na siódmym piętrze patrzyłam na Warszawę. Nie wznosiłam żadnych toastów, po prostu piłam wino z maleńkiego kieliszka, stukając nim w szybę. O dwudziestej drugiej musiałam być na lotnisku, nawet najkrótsza drzemka się nie opłacała, więc piłam. Kiedy błysnęło dno butelki i ostanie krople spadły na podstawkę kieliszka, sięgnęłam do minibaru po wódkę. Teraz zachciało mi się pić. Nie czułam zmęczenia, chociaż mijała dwudziesta czwarta godzina bez snu. Rozprostowałam nogi, schyliłam się do buta, żeby poprawić zwisającą sznurówkę. Buteleczki z napojami kusiły zza krat. W budce, gdzie zniknęli mężczyźni, paliło się światło, ale nie dochodziły stamtąd żadne odgłosy. Patrzyłam w prostokąt drzwi i niebo, przekonana, że jeśli zacznie się rozwidniać, uratuję głowę. Nie znalazłam tablicy zakazującej palenia, oddaliłam się jednak o kilka kroków w bezpieczniejszą ciemność. Przeszłam na drugą stronę placu, gdzie na zardzewiałych konstrukcjach ustawiono prowizoryczne reklamy. Wpatrywałam się w znaki, których nie nazywałam literami. Pismo przypominało węża wijącego się grzecznie na rozkaz. Wężowe fale bez wyraźnych przerw reklamowały hotel Atlantis w Dubaju.
Przypomniał mi się dzień, kiedy ogłosiłam ojcu, że chciałabym uczyć się języka ormiańskiego. Tak, wiem, to bardzo trudny język, należący do rodziny indoeuropejskich z grupy satem, ale chciałabym spróbować. Ojciec był tak zaskoczony, że przez chwilę nie przyszło mu na myśl ani jedno słowo oburzenia. A ja stałam w drzwiach kuchni, ubrana na biało, w biało-złotych sandałach na opalonych stopach, z gładko zaczesanymi włosami, wyprostowana i harda, mówiłam, co zamierzam po wakacjach. Mieszka na naszym osiedlu prawdziwy Ormianin, na imię ma Suren, jest rysownikiem, fotografem, ogólnie artystą. Mógłby udzielać mi lekcji języka, właściwie już jesteśmy dogadani. Nie prosiłam o zgodę, tylko informowałam, była to nowość dla nas obojga. Ojciec odstawił szklankę, odłożył łyżeczkę na blat, skrzywił się nagle, jakby mu paraliż zajął okolice ust. Jedna potworna myśl stłukła mu głowę tak, że zamiast wrzeszczeć, jak miał w zwyczaju, zaczął syczeć. O żonie wywłoce, zwykłej dziwce, która jak jej przodkinie markietanki za wojskiem polazła w świat. I córce, która, mimo jego wysiłków, poświęcenia i wszystkiego najlepszego oferowanego od dnia urodzin, pcha się w to samo szambo! Dlaczego?! Czy sprawia jej radość patrzenie na rozpacz ojca?! Jaką będzie mieć satysfakcję, kiedy poniży go po raz drugi i on spadnie jeszcze głębiej, choć po odejściu Ani pewien był, że osiadł na samym dnie. Dlaczego mi to robisz?!
Mój biały strój poszarzał w kilka minut. Ojciec trzymał się młodo, ale kiedy zajechałam mu drogę tym pomysłem nauki języka ormiańskiego, w momencie zestarzał się i zgarbił. – A może ty z tym rysownikiem, co?! – zerwał się z krzesła i podszedł do mnie. Byłam mu równa wzrostem.
– Suren ma czterdzieści lat, to tylko nauczyciel języka.
– Niczego ci nie zabraniałem. Ale tego nie zrobisz.
Nie zrobiłam, bo posłuszeństwo miałam wyryte na czole i na sercu.
Hotel Atlantis, postawiony na sztucznej wyspie The Palm, zapraszał w języku ormiańskim na wakacje życia. Dlaczego moja matka nie uciekła do Dubaju? Ile przyjemności byłoby z szukania!
Grzebiąc w torebce, nie zauważyłam zbliżającego się mężczyzny. Nadszedł z boku, bezszelestnie, wyrósł przede mną, wyciągając rękę z błyskającą zapalniczką. Bez rozciągniętego swetra i czapki wyglądał inaczej, tężej. Prosty biały podkoszulek, czarne spodnie, wielki zegarek, którego nie zauważyłam, kiedy jego ramię leżało obok mojego w samolocie. Czym dalej na wschód, tym zegarki noszone przez mężczyzn większe – tak napisała w jednej ze swoich książek ciotka Albina.
– Ognia? – zapytał, pstrykając mi pod nosem. Pochyliłam się, koniuszek papierosa rozpalił się na pomarańczowo.
– Dziękuję. – Siląc się na beztroski ton, dmuchałam przed siebie. – Jak mówiłam do widzenia w samolocie, nie przypuszczałam, że tak szybko to nastąpi. Chyba że pan mnie śledzi? Przekleństwo kobiet z wielkich miast, nawet do zakrystii idą z gazem pieprzowym w torebce. A ja jestem całkiem nieuzbrojona.
– Bez obaw, głowy rozpruwam tylko zawodowo. – Rozejrzał się po pustym parkingu. Wsadził dłonie do kieszeni spodni. – Co pani tu robi? Zgubiła się pani?
– Taksówkarz mi się zgubił. Wszedł do budki dziesięć minut temu z jakimiś mężczyznami i przepadł. Tam. – Brodą wskazałam na barak przy stacji.
– Mam iść sprawdzić, co knują? – spytał.
– Nie! – Chwyciłam go za rękaw w pierwszym odruchu, ale zaraz puściłam, zawstydzona. – Nie, lepiej nie. Proszę, niech pan ze mną chwilkę postoi. Mam walizkę w tym samochodzie, może powinnam ją przenieść? Wsiadłam do pierwszej lepszej taksówki na lotnisku. Kierowca, dziadzio, naprawdę wzbudzał zaufanie.
– Gdyby pani była bardziej rozmowna w samolocie, zaoferowałbym podwiezienie do centrum i na pewno bym nie stawał po drodze – powiedział, wciąż rozglądając się na boki, jakby nie wierzył w moją wersję.
– A jednak pan stanął – mruknęłam. – W każdym razie dobrze, że pan stanął, nie mogłam znaleźć zapalniczki.
– Przyjechała pani na wakacje do Armenii? – zapytał. – Sama? Do kogoś z rodziny?
– W interesach – skłamałam. – Mam tu parę spraw biznesowych, zobaczymy, co się uda załatwić.
– U nas jest bardzo bezpiecznie, niemniej jednak, noc, cudzoziemka, sama na parkingu. – Pokręcił głową. – Dokąd pani jedzie? Ma pani adres hotelu?
Czułam się jak na przesłuchaniu, skąd, dokąd, w jakim celu, dlaczego sama, za czyje pieniądze? Ludzie mają tyle niezdrowej ciekawości w sobie! Szybko dotarło do niego, że nie zamierzam odpowiadać na litanię pytań. Wyciągnął rękę z kieszeni, spojrzał na zegarek.
– Chyba jednak pójdę sprawdzić, co się stało z pani kierowcą, robi się dzień.
Oboje spojrzeliśmy w niebo, które kilka minut wcześniej było czarną kurtyną, teraz zaczynało szarzeć. Ruszył w kierunku budki, ale zatrzymał się po kilku krokach.
– Proszę tak nerwowo nie palić, żadna przyjemność.
Wymusiłam na sobie powolny ruch dłoni wędrującej z trucizną do ust. Kłęby barankowatego dymu wstąpiły do płuca lewego i prawego, zakręciły tyłkiem, uciekły na wolność. Poczekał, aż je wydmucham. Kiedy zniknął w migającej neonem budce, dopaliłam papierosa do końca, zaciągając się potężniej niż przedtem. Rzuciłam peta pod płachtę reklamy i wolnym krokiem zaczęłam iść w kierunku taksówki. Stałam z ręką na klamce, kiedy grupa mężczyzn wysypała się z budki.
– No, wyjaśniło się. – Mężczyzna poznany w samolocie mówił głośno, żeby wszyscy słyszeli.
Otoczyli mnie ścisłym wianuszkiem. Dziadek taksówkarz zaczął wszystkich częstować papierosami.
– A co było niejasne? – zapytałam.
– Adres pani hotelu – powiedział rozpromieniony. – Taksówkarz nie wiedział, gdzie to jest, ale wstydził się przyznać.
Spojrzałam na dziadka.
– Oni też nie wiedzieli. – Wzruszył ramionami. – Dopiero musieliśmy dzwonić. Trochę długo zeszło, wiem, przepraszam.
– Trzeba mi było powiedzieć – jęknęłam. Mimo że nie byłam zdenerwowana tą sceną, poczułam ciepłą falę spokoju, znów wrócił do mnie zapach fig i kolendry.
– Teraz tyle nowych hoteli powstaje, Erywań to jedna wielka budowa, trudno się dziwić, że taksówkarze nie nadążają. – Mężczyzna z samolotu spojrzał na zegarek i na mnie. Był zmęczony i śpieszył się, jego dobry uczynek został mu już policzony, chciał jak najszybciej jechać w swoją stronę. Nie wiedziałam, jak go zatrzymać, zapytać, czy wolno mi przesiąść się do jego ładnego samochodu na wielkich kołach, poprosić, żeby mnie zawiózł do hotelu, którego nie ma jeszcze na mapie! Obciągnęłam sweter, potarmosiłam włosy, żeby je trochę uporządkować. Na nikim nie robiłam wrażenia.
– W każdym razie, teraz wiadomo, gdzie jechać i już żadnego przystanku nie będzie.
Dziadek szeroko rozciągnął usta. Miał tylko dwa zęby na górze i jeden na dole, mieszczący się w szparze między górnymi. Mężczyźni rozmawiali przez chwilę ponad moją głową, nie udało mi się wyłowić ani jednego znajomo brzmiącego słowa. O czym nad ranem mogą tyle rozmawiać nieznajomi ludzie z pracownikami stacji benzynowej? Rozprawiali, nie patrząc na mnie. Coś zabawnego powiedział najmłodszy z nich, gruchnęli śmiechem. Po chwili zaczęli się żegnać, wszyscy po kolei, z namaszczeniem, ściskali dłoń mojego znajomego. Kiedy przyszła kolej na dziadka, pochylił się nad wyciągniętą ręką tak nisko, jakby chciał ją pocałować. Mężczyzna potrząsnął dłonią mocno, klepnął go po plecach i powiedział coś, co natychmiast rozświetliło starą twarz. Do mnie zwrócił się per Miss, ale nie podał mi ręki.
– Miło było, niestety muszę jechać. Czekają na mnie.
Otworzył przede mną drzwi taksówki. Zawahałam się, raz jeszcze zerkając na rozgadanych mężczyzn.
– Proszę się nie obawiać – pomógł mi wsiąść na tylne siedzenie. – To nie są porywacze.
Uśmiechnęłam się słabo, ale on już tego nie widział. Przeszedł przez plac i nie odwracając się, wsiadł do samochodu. Patrzyliśmy, jak odjeżdża. Szare niebo miejscami nabierało błękitu, zrobiło się jaśniej, bezpieczniej, twarze mężczyzn w dziennym świetle wyglądały przyjaźniej. Dziadek usiadł za kierownicą i przekręcił kluczyk w stacyjce.
– Pani wie, kto to był? – zapytał.
– Siedział obok mnie w samolocie. Wydaje się porządnym człowiekiem – odparłam.
– Ach! Porządny?! Mało powiedziane! Nazywa się Karen Grigorian. Przed pięcioma laty operował mi syna po wypadku. Inni lekarze powiedzieli, że trup, że mózg stanął, on jeden się uparł, jakby o jego własne dziecko szło. Głowę mu otwierali dwa razy. Grigorian do Ameryki miał wracać, bilet mu przepadł, bo został przy moim chłopaczku – mówił, wyraźnie wzruszony. – Bo pani wie, jacy lekarze potrafią być. Wielkie bogi, na prostego człowieka patrzą jak na robaka obrzydliwego. On inaczej się zachowywał. Dla niego mój Misza był ważny.
Nie ruszaliśmy.
– Taki to człowiek. Jak go zobaczyłem, to mnie w dołku ścisnęło – uderzył się mocno w splot.
– Lekarz Amerykanin? Tutaj? – zdziwiłam się.
– Nie, nasz chłopak, Ormianin z dziada pradziada, ale wtedy w Ameryce pracował. Nie wywdzięczę mu się do końca swych dni. To ten syn, mój Misza, dzięki niemu żyje, ten, co teraz służbę ma w Górskim Karabachu. Mówiłem o nim pani.
– Tak, tak. Tylko teraz już bardzo proszę prosto do hotelu – powiedziałam, opierając się o siedzenie. Dziadek pochłonięty własnymi myślami nawet nie zareagował. Jechaliśmy w milczeniu. Wjazd do miasta oznajmiał świetlisty napis ARARAT na wielkim, przypominającym mauzoleum, budynku. Samochód skręcił ostro w stronę centrum. Patrzyłam na pierwsze oznaki przebudzenia, powolny ruch aut na ulicach, sprzątające maszyny omiatające krawężniki, ludzi przeciągających się jak koty przed podniesieniem żaluzji sklepików i kawiarni, dziwiłam się, że tak ich mało, że nie rwą się do rozkręcania handlu o jak najwcześniejszej porze, aby kusić zaspanych klientów aromatem świeżo parzonej kawy. W moim kochanym Nowym Jorku czy niekochanej Warszawie o tej godzinie tętno miasta było bardziej wyczuwalne. Świtem monumentalne budowle Erywania wydawały się bardziej różowe niż w czasach ich stawiania, lśniły w porannym świetle.
Dopiero kiedy zatrzymaliśmy się przed wejściem do wysokiego budynku, wyglądającego raczej jak niewyremontowany biurowiec niż hotel, dziadek się odezwał.
– Jakby pani zabłądziła gdzieś poza nasz kraj, to niech pani pamięta: gdzie hodują świnie, tam chrześcijanie... Od muzułmanów niech się pani trzyma z daleka... Czasy teraz parszywe.
Podziękowałam i nie czekając na drobne, wysiadłam z auta.
Pierwszego czerwca zadzwonił Wiktor. Od miesiąca się tego spodziewałam, ale wszystko musiało poczekać, ponieważ toczyła się kampania prezydencka, przy której szwagier znalazł zajęcie na miarę swojego talentu i sprytu politycznego. Kiedy politykował, świat spoza Wiejskiej przestawał istnieć, zapadał się na dno skrzyni, obrastał mchem nieuwagi. Widywałam go w wiadomościach na wszystkich kanałach telewizyjnych, przemykał w tle, to znów sztywny stawał przed kamerą, aby niczego znaczącego nie powiedzieć, poza kilkoma dowcipnymi, pyszałkowatymi zdaniami. Dziennikarze podtykali mu mikrofon pod same usta i on się z tym mikrofonem prawie całował. Łatwo sobie mogłam wyobrazić, jak siedzi wieczorami przed komputerem, szaleje w sieci w poszukiwaniu zdań sformułowanych przez mądrzejszych od siebie. Potem tymi zdaniami popisywał się przed kamerą, raz puentując, to znów ripostując adwersarzom. Zanim pojawił się Internet, polował na ostre, skondensowane zdania-hasła, wertując słownik wyrazów obcych, mitologię grecką, aforyzmy Leca i encyklopedię. Bardzo zależało mu, aby uważano go za erudytę, któremu zarówno filozofia Kanta, chytrość Churchilla czy duchowość Dalajlamy są dobrze znane. Potem strzelał mądrościami do kamery, ale ponieważ miał wrodzoną wadę wymowy, zacinał się w najmniej odpowiednich momentach niczym nieprzeczyszczony przed bojem kałasznikow. „Już Heraklit z Efezu napominał, że nie sposób wstąpić dwa razy do tej samej rzeki...” albo „Jak słusznie zauważył Józef Piłsudski, z traktatami, moi panowie, jest tak samo, jak z kwiatami i dziewictwem. To trwa tyle, ile trwa”. Churchilla, którego potajemnie ubóstwiał, cytował najchętniej, ale nigdy nie wymieniał z nazwiska: „Mam wrogów, tak mam, zatem oznacza to, że kiedyś o coś w życiu walczyłem!” oraz to ulubione, którym błysnął w kampanii prezydenckiej: „Aktem odwagi jest wstać i przemówić, ale odwagi potrzeba również, aby usiąść i słuchać”. Słuchałam jego bredni, czasami ze złością, przeważnie jednak z politowaniem dedykowanym małym ludziom.
Dzień po wyborach prezydenckich biegał na tych swoich krótkich nóżkach w orszaku prezydenta elekta, ustawiając się tak sprytnie, żeby go każda kamera wypatrzyła. Stał na drugim planie, emanując spokojem i powagą, w każdej chwili gotów podskoczyć i podać elektowi chusteczkę do nosa albo długopis. Granatowa marynarka, niebieska koszula, czerwony krawat... zawsze ta sama stylizacja, aby go początkujący dziennikarz nie pomylił z innym posłem na krótkich nóżkach, tak samo posiwiałym, wystrzyżonym na jeża. Pojawiał się wszędzie tam, gdzie przyjeżdżały kamery,pilnował politycznego interesu jak pies mięsistej kości. Przez szybę ekranu telewizora czułam, jak bardzo gardzi dziennikarzami. Gdyby mógł, zatkałby sobie nos podczas wywiadu, tak mu śmierdzieli. Najpiękniejsze dziennikarki ignorował wyjątkowo ostentacyjnie, robiąc im umyślnie same przykrości. Cieszyła go przewaga nad tłumem żebrzących o komentarz. Jego komentarz. Odpowiadał napytania z wymuszonym uśmiechem, siejąc sarkastyczne słowa przez rząd implantów górnej szczęki, rażąco białych w zestawieniu z żółtym, koślawym dołem. Czyżby mu zabrakło pieniędzy na całkowity, generalny remont jamy ustnej?
Przemawiał w telewizji i jednocześnie chrypiał w mojej słuchawce.
– Albina? Mówi Wiktor Benc.
– Widzę, że mówi. W telewizji jesteś – powiedziałam.
– W której telewizji?
– W reżimowej – odparłam.
Odchrząknął. Nie ubawiłam go swoim sarkazmem. W tle słychać było uliczny zgiełk.
– Jak się masz? Jak zdrowie?
Nie pytał o zdrowie, gdzieś miał wszystko, co mnie dotyczy, od pasa w górę i od pasa w dół, do wykonania telefonu zmusiła go sytuacja, może nawet strach o swoje otoczenie, poukładane niczym kostka na podjeździe willi. Nie zadałam sobie trudu odpowiadania na pytania o samopoczucie.
– Czego chcesz, Wiktor? – spytałam ostro.
Stał chyba na środku skrzyżowania, trąbiące i hamujące auta zagłuszyły kilka zdań, potem rozległ się dziwny trzask, poleciało przekleństwo, Wiktor krzyknął coś, czego nie dosłyszałam. Poirytowana przerwałam połączenie. Kiedy zadzwonił po kilku minutach, wokół niego panowała szczelna cisza.
– Czy nie odwiedziła cię przypadkiem Helena? – zapytał.
– Jaka Helena?
Z ekranu ciasno rozstawione oczy Wiktora Benca zaglądały do mojego salonu. Lizał mikrofon, pochylając się do przodu, splecione palce trzymał na rozporku, kręcąc młynka kciukami. Po chwili ględzenia o zdecydowanym postanowieniu wygrania nadchodzących wyborów, zaczął gestykulować. Dłonie rozkładały się i składały, białe mankiety koszuli wystawały daleko poza nadgarstki.
Wyłączyłam telewizor i przeszłam do łazienki.
– Czy była u ciebie Helena, moja córka? – powtórzył nieprzyjemnym tonem.
– Stało się coś?
Odkręciłam kurek. Mocny strumień wody uderzył w dno wanny. Przybliżyłam telefon do łazienkowej Niagary.
– Halo! Nie słyszę. – Podniósł głos, usiłując się przebić przez szum. – Możesz przejść w jakieś spokojne miejsce? Albina!
Obok wrzątku lała się zimna woda, zgodnie zagłuszały pokrzykującego posła Benca. Położyłam telefon na brzegu wanny i zaczęłam się rozbierać. Ach, gdyby tak głowa chciała się starzeć razem z ciałem! Ale nie, jedno pędzi w stronę dołu w ziemi, drugiebuja wysoko po niebie, ocierając się o chmurki. Czas obszedł się ze mną niezbyt delikatnie, na pocieszenie w miejsca ubytków urody wstawił impulsy energii, które zwodziły otoczenie co do mojej prawdziwej kondycji.
Trzydzieści pięć lat temu zwyrodniały przypadek postawił trzy pionki na szachownicy – Wiktora, mnie i Anię. Moją siostrę najpóźniej włączył do gry, na nieszczęście jej własne. Nie spotkaliśmy się twarzą w twarz przez dwadzieścia siedem lat, jednak przez te ciągłe występy telewizyjne miałam wrażenie, że Wiktor jest częścią mojego życia i nie tylko ja go obserwuję, ale on również mnie widzi, gdy siedzę w fotelu, jem jajecznicę i kruche ciastka, popijam kompotem z czereśni, przysypiam zmęczona bólem. Był obecny wszechwidzącymi oczami przy trzech poronieniach, nocnych solowych pijaństwach mojego męża, jego odejściu, a także przy przeprowadzce z wiejskiego domu do mieszkania. Zaglądał mi przez ramię, kiedy pisałam książki. Nie widział jedynie wizyty Heleny w moich progach.
Jego głos w słuchawce nie brzmiał znajomo, gdyby się nie przedstawił, wzięłabym go za sprzedawcę usług telekomunikacyjnych, który nękał mnie od jakiegoś już czasu. Ponowił pytanie.
– Czy ostatnio była u ciebie Helena?
– Wiktor, córka ci zginęła? – zakpiłam.
– Przyznaję, nie wiem, co się z nią dzieje – odparł.
– Kiedy? Kiedy zniknęła?
Zastanawiał się przez chwilę, czy nie zaszkodzi jego dochodzeniu podawanie mi kolejnych informacji. Niemalże słyszałam jego kalkulacje.
– Dwa tygodnie temu – powiedział.
Wanna z kożuchem pachnącej piany zajmowała większość powierzchni łazienki. Jak oni budowali te nowoczesne mieszkania, że trzeba było otworzyć drzwi, by się rozebrać. Nic się nie mieściło, ani pralka, ani suszarka, ledwie półka na kosmetyki i wąskie lustro. Zamoczyłam palec, aby sprawdzić temperaturę wody.
– Dwa tygodnie i dopiero teraz wszczynasz poszukiwania? Nie mam dzieci, ale zdaje mi się, że ruszyłabym tyłek wcześniej, gdyby mi jedno zniknęło z radaru.
– Byłem bardzo zajęty, chyba zauważyłaś, że wygraliśmy wybory? Na sen nie było czasu, nie mówiąc już o innych sprawach. Helena po prostu zniknęła, wyłączony telefon, puste szafy, nikt nic nie wie. Jej mąż również się niepokoi.
Zdziwiła mnie informacja, że dorosła siostrzenica jest mężatką. Kiedy siedziała w mojej kuchni, ubrana w żółty przeciwdeszczowy płaszcz, nie wyglądała na kobietę, która należy do konkretnego mężczyzny, sprawiała wrażenie całkiem wolnej, nawet jeśli sama zwolniła się od kiedyś złożonej przysięgi. Nie nosiła obrączki, toteż zauważyłam.
– Ładna historia – powiedziałam, siadając na brzegu do wanny. – Musieliście jej dać nieźle w kość, skoro od was uciekła.
Parsknął w słuchawkę, zdawało mi się, że poczułam kropelki jego śliny na policzku. Słowo „ucieczka” miało dla nas obojga smutniejsze znaczenie, niż wynikałoby z jego definicji. Myśleliśmy o tym samym.
– Albina, nie zmuszaj mnie, żebym powiedział ci coś przykrego!
– Możesz sobie mówić, co chcesz. Nie jesteś w stanie mnie obrazić ani zdenerwować. Jesteś dla mnie postacią starożytną, dawno zapomnianą. – Pilnowałam, żeby ton głosu nie zdradził, jak bardzo jestem zdenerwowana. – Było to tak dawno, że ledwie pamiętam marne szczegóły, z których cała historia się ulepiła. Jeśli mnie wkurzysz, odłożę słuchawkę. Nic mi już nie możesz zrobić. Od dawna nic.
– Nie prowokuj mnie.
– Bo co?!
Pomyliłam mu się z przeciwnikiem politycznym, nawyk straszenia miał wyrobiony od ciągłego używania. Żałosne, jakże żałosne.
Wiktor Benc, młodzieżowy działacz ZSMP, cwany jak kupiec arabski, sprytny oportunista, „ogólnie” uzdolniony młodzieniec bez konkretnego talentu, przejawiał naturalne predyspozycje do roboty politycznej, niezależnie od nazwy partii i ideologii. Gdyby go PZPR zatrzymała w swoich szeregach, zrobiłby karierę na lewicy, a że przypadkiem został aresztowany w noc wprowadzenia stanu wojennego, dostał inny przydział od historii. Rozpoczął farsę w gorzej mu pasującej skórze – działacza Solidarności. Gdyby dziennikarze znali go wtedy, nie pytaliby dziś, skąd wie, gdzie stanąć, aby być widocznym w tłumie, długo się tego uczył i nie popełniał już błędów.
Trudno po latach, nawet przed samym sobą, wytłumaczyć dawne młodzieńcze fascynacje i zauroczenia, przywołać to, czego się pragnęło najbardziej. Smak oranżady w proszku wciąż czuje się na języku, mimo że pięćdziesiąt lat upłynęło od ostatniego kosztowania, a dreszczu pierwszego mokrego pocałunku nijak odtworzyć się nie da. Może nie był aż taki przyjemny, jak by się chciało pamiętać? Bo co do niebiańskiego smaku oranżady w proszku, to żadnych wątpliwości po latach nie ma. Wiktor Benc miał język sztywny i chropowaty, bardziej udławić mógł kobietę niż podniecić, nie brakowało mu jednak przekonania, że wszystko, co tym językiem wyprawia, daje partnerce wielką rozkosz. Usta miał wąskie i suche, niepasujące strukturą ani kształtem do moich poduszeczek wykrojonych ładną kreską.
Tamtego lata enerdowskie uczennice pracujące w rzeszowskim Iglopolu w ramach wymiany socjalistycznych młodych kadr pozwalały się całować i obmacywać nie tylko Wiktorowi, ale wszystkim pozostałym napaleńcom ośmielonym i zachęconym na migi. Panny Puszczalskie spod Lipska, jak je nazywaliśmy, rechocząc za plecami niezbyt atrakcyjnych, ale pachnących wodą toaletową i mydłem dziewczyn. Gospodarze, uczniowie Zespołu Szkół Technicznych w Ropczycach i inni prymusi, z Polkami poprzestawali na obślinionych pocałunkach, przeplatanych mechanicznym uciskaniem piersi przez biustonosz, ale z Niemkami szli dalej. Niektórzy całkiem daleko zaszli, zaciągając się klubowymi, snuli wulgarne opowieści zakończone tym najbrzydszym zdaniem, które dawało chłopakowi od razu trzy gwiazdki w oczach kolegów: „Zlałem się do środka”. Wiktor tłumaczył mi, że to w dużej mierze wina polskich uczennic, że oni tak do tych Niemek nocami zachodzą, ponieważ po wymuszonych na porządnisiach półpieszczotach chłopak musi szukać prawdziwego spełnienia gdzieś indziej. Oczywiście on, Wiktor, z gościnności krocza koleżanek z Lipska nie korzystał, ale też nie szpiegował par, które po dniu pracy w sadach czy chłodniach, dłoń obok dłoni, kolano przy kolanie, chciały się obok siebie położyć i bez świadków podotykać w odkrytych, rozgrzanych sierpniowym słońcem miejscach. Wiktor jako jedyny panował nad bulgocącym rozporkiem, tylko raz jeden przyłapałam go na podejrzanie wyglądającej zabawie wokół stołu do ping-ponga. Całował mnie potem na zgodę bardzo już spuchniętym językiem, targał za włosy, jakby chciał kark skręcić, może nawet powiedział coś o zakochaniu. „Lato – powtarzał – lato jest tym czasem, kiedy ciało więcej potrzebuje niż serce!”. We mnie sporo lata wtedy weszło. Poznaliśmy się kilka tygodni wcześniej, między nami wciąż była świeżość i ciekawość drugiej osoby. Różnicy wieku nie dostrzegli nawet jego koledzy z klasy. Nosiłam się młodo i modnie.
Za opiekę nad grupą wyuzdanych Niemek Wiktor Benc otrzymał nagrodę rzeczową od działaczy seniorów ZSMP. Wyprodukowane w ZSRR wieczne pióro, którego wieczność skończyła się po kilku tygodniach używania. Jednak najcenniejszym wyróżnieniem był przeprowadzony z nim wywiad, zamieszczony w sobotnich „Nowinach”. Padło wiele podniosłych, entuzjastycznych słów o zawartych przyjaźniach polsko-enerdowskich, wymianie adresów i doświadczeń. Na zakończenie Benc wyraził szczerą wdzięczność organizatorom wymiany, dziękując za umożliwienie nawiązania stosunków z aktywem socjalistycznej niemieckiej młodzieży. Aby czytelnikom lepiej przedstawić rzutkiego działacza, redakcja zamieściła jego legitymacyjną fotografię, jeszcze sprzed sypnięcia się bujnego wąsa. Jak mogłam wyrwać się spod uroku chłopaka, którego wypowiedzi drukowała najważniejsza gazeta w mieście? On – junior socjalistyczny, bohater z gazety, w obcisłych dżinsach i kraciastych koszulach rozpiętych pod szyją, syn przewodniczącego Rady Zakładowej, ja – nieokreślona ideowo córka wiejskiego działacza, który coś tam czasami w naszej piwnicy przechowywał dla spiskujących przeciwko socjalistycznej władzy. Byłam od niego pięć lat starsza i trzy centymetry wyższa. Mimo tych wszystkich różnic pakował mi ten swój drewniany jęzor do samego gardła, a ja się na to godziłam i oferowałam czułą wzajemność.
Woda w wannie całkiem wystygła. Wiktor postanowił mnie podejść i sprytnie zboczył z tematu Heleny. Snuł opowieść o swoich zawodowych dokonaniach, drodze, którą kroczy, celach, jakie już osiągnął, i zamierzeniach na najbardziej odległą przyszłość. Ubzdurał sobie, że skoro nie widzieliśmy się i nie słyszeli tyle lat, spragniona jestem informacji o nim. Nadal nie mogłam się nadziwić, jak zaczynając od gorliwego działacza ZSMP, można trafić na prawicowe polityczne salony. Czy tylko w Polsce możliwe są takie transfery, czy to kurewstwo polityczne jest normą w całym demokratycznym świecie. Z jego słów wynikało, że mówi do mnie prawa ręka prezydenta, a może i marszałek Sejmu in spe? Wszystko zależy od wyników wyborów, prognozy są obiecujące. Zadowoliłby się wymuszonymi gratulacjami, ale ja pilnowałam słów, aby mimochodem czegoś miłego mu nie powiedzieć.
– Wiktor – przerwałam mu w końcu – stoję nad wanną goła i zziębnięta, woda mi całkiem wystygła. Cieszę się, że ci się ułożyło w życiu, ale chyba wystarczy tej dziwnej rozmowy.
Powiedziałam to umyślnie, żeby sobie moją pomarszczona skórę mógł łatwiej wyobrazić. Kiedyś próbował jej zębami, chciał innowacje łóżkowe wprowadzać, zachęcał do głośnego komentowania seksualnych poczynań, niech mu teraz wyobraźnia podsunie jakiś sprośny obrazek. Nie skomentował wanny ani nagości, ale z pewnością poczuł, że go lekceważę, jeśli tak ważną rozmowę po latach przerywam, aby popluskać się w wodzie.
– Gdyby jednak Helena się do ciebie odezwała – zawiesił głos – to czy mogłabyś mnie poinformować?
Przełożyłam telefon do lewej ręki, prawą zaczęłam naciągać zmarszczki, kciukiem unosząc obwisłą skórę pod ucho. Coraz więcej tego było.
– Szczerze? Jesteś chyba ostatnią osobą na tym świecie, której bym zdradziła jej miejsce pobytu. Gdybym je znała oczywiście – powiedziałam.
– Dlaczego?
– Nie dzwoń do mnie więcej, bo jak mnie na dobre rozeźlisz, to napiszę twoją biografię. Zacznę opowieść od dnia, kiedy twoja mama rozpłakała się nad kołyską na widok twojego małego siusiaka. Wysypię wszystkie szydła z worka.
Nie wytrzymał, przerwał połączenie. Odłożyłam telefon nataboret i odkręciłam kurek z ciepłą wodą. Przyjemność najtańsza i najmniej szkodliwa. Pluszowy różowy szlafrok rzuciłam na posadzkę, powolutku, trzymając się uchwytu zamontowanego na ścianie, zaczęłam skomplikowany manewr wchodzenia do wanny.
Spałam do wieczora przy zaciągniętych żaluzjach, w przyjemnym chłodzie cicho buczącego klimatyzatora. Na białej pościeli leżały moje nieopalone nogi, jedna dłoń pod poduszką, druga wyciągnięta przed siebie, lewa strona ciała zwisała z łóżka. Podciągnęłam się do wygodniejszej pozycji, zbierając myśli porozrzucane jak moje ubrania. Zanim poczułam cokolwiek, głód, pęcherz, ból głowy, dotarło do mnie, gdzie jestem i po co tu przyjechałam. Gnając do celu, przeskakiwałam po dziesięć schodów, tak mi się śpieszyło. Po przyjeździe na miejsce okazało się, że dotarłam tu za szybko. Zbyt mało czasu upłynęło między pierwszą myślą o wyjeździe a moim lądowaniem w Erywaniu. Wyświetliłam w głowie mapę, trasę przelotu, odległość pokonaną z prędkością 700 kilometrów na godzinę, nierealne, nieobliczone na dobry efekt, oderwanie się, odklejenie od pierwszego wcielenia. Zadziwiłam samą siebie, jakby nas dwie było.
Wstałam i poszłam sprawdzić, czy łazienka jest czysta. Była. Ręczniki białe, ledwie używane, pokojówka zawiesiła w idealnej harmonii, pozazdrościłam łazience porządku. Zimną wodą przemyłam twarz, wypłukałam usta płynem, nie poczułam świeżości, tylko dziwną słodkość na języku. Pokój spływał mrokiem. Przekręciłam deseczki w żaluzji. Było już ciemno, neon z tarasu sąsiedniego hotelu tryskał jaskrawym zielonym światłem. „Plaza”... wyraz obiecujący luksusowe doznania za średnie pieniądze. W cieniu tego migającego neonu miałam zacząć wielkie poszukiwania matki. Jakiej? Żywej czy umarłej? Po co mi teraz matka? Dlaczego nie zadałam sobie tych podstawowych pytań przed wyjazdem? Odurzona pragnieniem wprowadzenia radykalnej zmiany, podłożyłam bombę pod dotychczasowe życie i uciekłam schronić się w górach, jak ścigany terrorysta. Sięgnęłam po iPada, żeby jeszcze raz obejrzeć jej zdjęcia. Miałam kilkanaście fotografii skopiowanych do pliku ANNA. Sfotografowałam je z jedynego albumu, którego ojciec nie spalił. Matka Anna.
Matka Mała: dziesięcioletnia, spaceruje ze swoim ojcem przez osiedlowe planty. Zadziera głowę, żeby na niego spojrzeć, ale on patrzy przed siebie. Pozuje do „przypadkowego” zdjęcia z dostojną powagą. Odświętna sukienka ciemnego koloru ozdobiona koronkową, jaśniejszą lamówką, wysoko podciągnięte białe kolanówki, kwadratowa torebeczka przewieszona przez ramię (na pewno pusta, bo co może mieć w torebce taka mała dziewczynka?), włosy obcięte na zapałkę, odstające po bokach (może położyła się spać z mokrymi?). Przed Anią i jej tatą kałuże na całej szerokości chodnika, wyszczerbione krawężniki, ławka z przetrąconą deską, chmurne niebo w górze.
Matka Podlotek: chuda, wakacyjna, odpoczywająca nad Soliną w pełnym słońcu. Upał odbija się od tafli wody. Prawą ręką pokazuje wzgórza, lewą trzyma na biodrze. Na podkoszulku flaga amerykańska, kilka bransoletek na nadgarstku (rzemyki, koraliki), nogawki dżinsowych spodni podwinięte do kolan. Pierwsza w życiu trwała, rozwiany, sięgający do ramion busz na głowie. Za plecami skrawek namiotu, kilka desek małej przystani, tamburino leżące na trawie.
Matka Maturzystka: biało-czarna, smukła, gładka, w grupie koleżanek. Stoją roześmiane przed ciężkimi, drewnianymi drzwiami I LO w Rzeszowie, obejmując się ściśle. Ona w samym środku, ze stopą wysuniętą przed szereg, lekko pochylona do przodu, jakojedyna patrzy prosto w obiektyw.
Matka Ślubna: zamyślona, uroczysta, ze sztucznymi konwaliami w upiętym wysoko koku. Oparta o drzwi, gotowa do wyjścia, w bolerku zarzuconym na ramiona. Nikogo tam przy niej nie ma, tylko podrapana rama lustra i wyłącznik światła na ścianie.
Matka Rodzicielka: trzymająca mnie za rączki. Uchwycony moment pierwszych kroków, córeczka tylko w majtkach, roześmiana oczami, ustami, odstającymi uszami, wyrywająca się do samodzielnego spacerku po włochatym dywanie (jeszcze rok temu ten dywan leżał w garażu willi ojca). W kolorowej sukience zapinanej na zamek (ładnej jak na tamte czasy, w przecinające się czarno-niebiesko-żółte kwadraty), Matka Rodzicielka bardzo zgrabna, wcięta w pasie, długonoga i spokojna. Włosy niedbale związane z tyłu głowy, z jednym kosmykiem opadającym na czoło.
Matka Ostatnia: z papierosem trzymanym blisko ust, w obszernej seledynowej bluzce i dżinsach. Siostry pozują bez uśmiechu. Ciotka Albina przytula głowę do jej ramienia, siedzą na ławce peronu dworca PKP, za plecami brunatny pociąg, najpewniej relacji Przemyśl–Szczecin.
Koniec Matki.
Pod zimnym prysznicem czekałam, aż wrócą mi siły.
Na ósmym piętrze hotelu, tuż nad recepcją, znalazłam kuchnię, pokój dzienny i balkon, gdzie można było zapalić. Lodówka, zamrażarka, garnki, filiżanki, talerze, szklanki, otwieracze, tacki, wszystko przygotowane dla turysty ekonomicznego, który chce sobie na urlopie gotować. Sprzęty nowe, wyposażenie dobrej jakości, czyste i poukładane według podręcznego porządku. Matka podobno umiała gotować, w najcięższych czasach kryzysu karmiła siebie i koleżanki studentki potrawami własnego pomysłu, skomponowanymi z niczego. W piwnicy wciąż przechowywałam kompot z żółtych śliw, który przygotowała przed ucieczką do Armenii. W gęstym syropie od dwudziestu siedmiu lat pozostają uwięzione dojrzałe owoce. Jedyny dowód jej istnienia. Kilka razy chciałam ten wielki słoik otworzyć, skosztować, powąchać, potem wylać do zlewu albo do muszli klozetowej, ale tego nie zrobiłam. Jak samobójca, który chodzi ze sznurem, wymachuje, straszy, ale się nie wiesza, bo wówczas wszystko by się skończyło. Dopóki miałam ten słój kompotu, byłam mniejszą sierotą, coś mnie z matką łączyło, coś bardzo konkretnego, na co mogłam sobie popatrzeć w chwilach potwornego smutku. Ten kompot to było moje akwarium, pełne bujających się w gęstej cieczy śliw. Oddałam go na przechowanie przyjaciółce Reni, wraz z kilkoma innymi przedmiotami, do których żywiłam cząstkowy sentyment.
Przy stoliku siedziała para, szeptem mówiąca po angielsku. Na pewno nie Amerykanie, oni nie umieją mówić szeptem, może zabłąkani Anglicy z setek organizacji charytatywnych? Bladzi i brzydcy, jak większość ludzi poświęcających się innym. Ludzie piękni poświęcali się wyłącznie sobie. Pozdrowiliśmy się skinieniem głowy, nie chciałam się ujawniać ze znajomością angielskiego, resztki energii wolałam przeznaczyć na wypalenie papierosa i wypicie wina. Obawiałam się natrętnych pytań: skąd, dokąd, na jak długo, w jakimcelu? Nie miałam pomysłu na wymyślanie całej serii kłamstw, które trzeba szybko wypowiedzieć i jeszcze szybciej zapomnieć. Z minibarku pokoju hotelowego przyniosłam buteleczkę różowego wina i saszetkę solonych orzeszków. Balkon był maleńki, z trudem mieścił się stolik i dwa krzesła. Upał nie zelżał mimo później pory, suche, rozwścieczone od gorąca powietrze natychmiast mnie obezwładniło, ale po kilku oddechach organizm zaczynał się przyzwyczajać. Schłodziłam się winem. Usiadłam plecami do wyjścia. Z jednej strony roztaczał się widok na profil hotelu „Elite Plaza”, pysznego, wysokiego, wygiętego w łuk żagla, z zielonym szkłem i tarasem na dachu. Z drugiej miałam widok na wielki szary blok, bryłę posępną jak wszystko, co budował radziecki socjalizm dla przyciśniętego butem rewolucji ludu. Surrealistyczną ozdobą mieszkalnego kloca były klimatyzatory okienne i kable luźno zwisające między piętrami. Jedna strona kusiła, druga dusiła. Miejsca luksusowe, oszklone, schłodzone zostały rozdzielone co kilka kroków wysepkami zubożenia. Pieniące się w słońcu hotele obok próchniejących bloków, nowe samochody poganiające stare łady i wołgi, cudeńka architektury sąsiadujące ze szkaradami pokrytymi blachą, starożytność leżała dostojnie, teraźniejszość stała przy niej na baczność.
Paliłam spokojnie, patrząc w dół na toczące się leniwie prace budowlane. Ramię dźwigu zbliżało się i oddalało, niezdecydowane, gdzie odpocząć. Kilku robotników patrzyło z ziemi na przebieg operacji, zadzierali głowy i spoglądali w górę, sekundowali całemu wydarzeniu, pokrzykując. Bezwiednie przeniosłam wzrok na samochód parkujący pod drzwiami hotelu. Młody chłopak wyszedł z auta, oparł się o maskę i przyłożył telefon do ucha. W kieszeni spodni poczułam delikatne wibracje.
Rozmawialiśmy krótko.
– Tak jak było umówione internetowo, potwierdzam, sto procent, jestem już w hotelu.
– Przyjadę jutro pomóc pani w przeprowadzce.
– To bardzo miło z pana strony.
– O której będzie pani gotowa? Wolałbym niezbyt wcześnie, nie jestem rannym ptaszkiem.
– O dziewiątej będzie dobrze?
– Bardzo dobrze. Zadzwonię.
Rozbawiło mnie, że ja go widzę, a on nie ma pojęcia, że siedem balkonów ponad jego głową stoi ta Polka, która chce wynająć małe mieszkanko w Erywaniu na czas nieokreślony. Myślałam, że wejdzie do hotelu, ale po krótkim wahaniu wsiadł z powrotem do auta i odjechał.
Był punktualnie o dziewiątej. Przywitaliśmy się, wymieniając uścisk i imiona.
– Artiom, żadnego paniowania – poprosiłam. Pomógł mi rozliczyć się w recepcji i przenieść bagaże do samochodu, cały czas zachwalając mieszkanie, jakie od niego wynajęłam. Wprawdzie niezbyt blisko centrum, żeby się dostać do placu Republiki czy Wernisażu, trzeba będzie marszrutką albo taksówką, ewentualnie autobusem, ale za to cisza, spokój, ogródek i pozostali lokatorzy też kulturalni. Oczywiście, że jest klimatyzator, meble eleganckie, drewniane, pralka prawie nowa, podwójne łóżko, płaski telewizor, prysznic, balkon, na parterze taras, wprawdzie jeszcze bez balustrady, ale można przy stoliku posiedzieć po zachodzie słońca poddrzewami. Doceni się cień drzew, lato się rozkręca, będzie gorąco jak w piekle. Przede wszystkim jest czysto, a przecież na czystości kobietom najbardziej zależy, czyż nie? Skwapliwie przytaknęłam.Tak, lubię, jak nie cuchnie. Dwadzieścia dolarów dziennie, prawie darmo i darmowe wi-fi wliczone w cenę!
– Polka? Tak tylko się upewniam, od razu widać, że Polka – zagadał, kiedy zapinałam pasy.
– A po czym poznać?
– Po ubraniu, po usposobieniu, włosach, nogach. No i zajrzałem w paszport, jak płaciłaś w hotelu. – Zaśmiał się, zadowolony.
Miał śniadą cerę, brązowe błyszczące oczy i jeszcze bardziej błyszczące od żelu czarne włosy. Przycięte precyzyjnie, jakby żyletką. Ani jednego zbędnego kłaczka na szyi. Spod białej, głęboko rozpiętej koszuli ulatniał się orientalny zapach. Próbowałam ocenić, ile ma lat, ale wstydziłam się zapytać wprost. Znaliśmy się od godziny, czułam ciepłą energię rozchodzącą się w obie strony. Czasami przytrafi się dwojgu przypadkowym ludziom zająć miejsca obok siebie i wymienić dobrą aurą. Nie potrzeba aż tak wiele, aby się przekonać, czy masz coś do zbudowania z drugą osobą, czy tylko rozdawać możecie wspólnie. Artiom przylegał do mnie jak kombinezon nurka.
Kręcił kierownicą zamaszyście, trąbiąc bez ustanku, w każdej chwili gotowy wykiwać innego kierowcę. Spokojny, melancholijny głos podnoszący się często bez wyraźnego powodu, zdradzał człowieka o delikatnej podszewce i szorstkim wierzchu. Moje oko nie nabrało jeszcze wprawy w rozpoznawaniu, kto skąd pochodzi. Artiom mógł być Ormianinem, Turkiem, Irańczykiem, Azerem lub Gruzinem. Postawiłam na pochodzenie tureckie. Przyhamował ostro, choć sytuacja na drodze tego nie wymagała.
– Nie mogłaś mnie bardziej obrazić! – krzyknął. – Ja Turek?! Ja?!
– Przepraszam. – Odruchowo dotknęłam jego podrygującego łokcia. – Naprawdę, przepraszam cię bardzo!
– Okej, okej. – Oderwał ręce od kierownicy i podniósł je w górę. Przez moment jechaliśmy bez sterowania. – Nic się nie stało.
Poczekałam, aż odzyska panowanie.
– Ormianin? – zapytałam.
– Oczywiście, że Ormianin – odparł. – Na nos popatrz...
Odwrócił się do mnie i palcem dotknął czubka nosa.
– Faktycznie – zażartowałam. – Hamulec od karuzeli.
Roześmiał się.
Wyjechaliśmy ponad Erywań, patrzyłam na miasto z góry, wszędzie toczyły się prace przy budowach, co kawałek rozwijała się kolejna inwestycja, podjeżdżały ciężarówki, machały dźwigi, zostawiając coraz mniej zieleni płucom. Dziwił tylko spokój. Pomimo ruchu, zamętu, jaki naturalnie wyzwala wielkie miasto, było dosyć cicho. Ludzie nie wykrzykiwali do siebie tych egzaltowanych, rozcieńczonych przecinkami komunikatów, bez których ulica jest przyjemniejszym miejscem przymusowego pobytu. Zauważyłam to już poprzedniego wieczoru, kiedy poszłam na plac Republiki popatrzeć na pokaz podświetlanych tańczących fontann ułożony do klasycznej muzyki. Patrzyliśmy, stojąc w niewielkich, przypadkowo dobranych grupkach, w milczeniu kontemplując wrażenia miłe dla oka i ucha. Na ciemnym niebie rozbłyskiwały iskierki kropelki, wszystko piękne, podane jak lodowy deser w upalne popołudnie. Trzeźwy tłum podziwiał, wzdychał, a kiedy pokaz się skończył, grzecznie ruszył, rozdzielając się po kawałku.
Podjechaliśmy pod dom otoczony wysokim murem. Metalowa brama zamknięta była na kłódkę, weszliśmy boczną furtką ukrytą w gęstych, kolorowych liściach winorośli. Artiom wyciągnął z kieszeni klucz, pchnął drzwi i wpuścił mnie wejściem od tarasu. Moje mieszkanie znajdowało się na pierwszym piętrze. Była to jednopokojowa przestrzeń z małym aneksem kuchennym i łazienką. Nie kłamał odnośnie do klimatyzacji, w pomieszczeniu panował przyjemny chłód. Pralka stała pod ścianą, nieprzyłączona do ujęcia wody, telewizor wisiał bardzo wysoko, prawie pod sufitem, trzeba było mocno zadzierać głowę, żeby coś zobaczyć. Obok dużego łoża, nakrytego czerwoną, bogato haftowaną kapą, stał fotel i maleńki okrągły stolik. Drewniany. W szafie wisiały dwa wieszaki, na półce znalazłam koc i zmianę pościeli. Łazienka wyłożona była różowymi kafelkami, kabina prysznicowa mogła pomieścić nawet dwie osoby. Ucieszyłam się na widok pasiastych ręczników w żółtym kolorze.
– No i jak? – Artiom zapalił papierosa, otwierając okno. Wychylił się, odsuwając na bok firankę. Spojrzałam zza jego ramienia. Miałam widok na kilka gęsto zasadzonych drzew, przez które prześwitywała ściana muru. Wyżej plaster słonecznego nieba.
– Super! Naprawdę, nic mi więcej nie potrzeba.
Szukając portmonetki w torebce, przeszłam do kuchni. Białe blaty, szare szafki, czarne gzymsy. Wystarczy. W szafkach znalazłam komplet talerzy i kilka patelni we wszystkich rozmiarach. Szklanki miały złocisty wzorek, kieliszki do wina były bardzo małe, jak dla lalek. Spodziewałam się bardziej spartańskich warunków. Mile zaskoczona, pochwaliłam wszystko, kiedy wróciłam do dużego pokoju, który był zarówno salonem, jak i sypialnią.
– Chcę zapłacić za... może za dwa tygodnie z góry? Albo nie, za trzy – powiedziałam, wyciągając plik banknotów z portfela. Artiom zapatrzył się w to papierowe bogactwo, zgasił papierosiana parapecie i przez chwilę zastanawiał się, co zrobić z petem, patrzyłam tak karcąco, że po prostu zgniótł go w dłoni.
– Rozliczmy się z góry, żeby wszyscy mieli spokojne sny – powiedziałam.
– Ja pieniędzy nie biorę. – Włożył ręce w kieszenie dżinsów w obawie, że siłą wepchnę mu zapłatę za wynajem. – Za kilka dni wróci właściciel, wówczas się policzycie.
– Myślałam, że to twój dom.
– Mój? Nie, jeszcze długo nie. – Artiom przeszedł przez pokój, zatrzymał się przy drzwiach. Sprawdził, czy wyłącznik światła działa.
– Eduard Tumanyan jest właścicielem. Poprosił mnie, żebym cię tu przywiózł. Wyjechał do Tbilisi w interesach, potem miał jechać do Rosji, ciągle ma ważne sprawy na świecie, a mnie, co żadnych poważnych spraw nie ma na głowie, zatrudnia do małych rzeczy. Czasami przyjemnych.
– Nawet zaliczki nie trzeba? – zdziwiłam się.
– Przecież nie uciekniesz. Najważniejsze, że się podoba. A co się ma nie podobać? Każdy, kto tu mieszkał, był zadowolony. Moja znajoma posprzątała po poprzednim lokatorze, zaledwie wczoraj wyjechał. Amerykanin, jakieś reportaże pisał o naszych kościołach, czy coś, w każdym razie dwa miesiące mieszkał i nie narzekał. O proszę – podniósł z podłogi plik folderów – zostawił materiały podróżnicze, może ci się przydadzą?