Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Urocza staruszka – Tosia Pogorzelska – doczekała kresu życia w swoim domu, tak jak chciała. Na uroczystości pogrzebowe przybyły osoby, które ją znały i z rozrzewnieniem będą wspominały jej mądrość życiową, dowcip i cięty język. Wśród żałobników znalazł się jednak ktoś całkiem obcy.
W tylnej ławce zasiadła wiekowa już Aleksandra Pasternak. Na ostatnie pożegnanie Tosi trafiła w zasadzie przypadkiem. Przyjechała bowiem z Warszawy za namową szalonej ciotki Aldony, która stwierdziła, że Pogorzelska pomoże Aleksandrze rozwikłać skrywaną od lat rodzinną tajemnicę… To właśnie tutaj kobieta rozpocznie swoją podróż w przeszłość i powróci do kamienicy, gdzie wszystko się wydarzyło…
„Moja rodzina na piętrze. Sekrety domu na Chłodnej” Magdy Louis to drugi tom uwielbianej przez czytelników powieści o losach Tosi Pogorzelskiej. Autorka, powracając do postaci i wydarzeń z poprzedniej części, snuje nową historię, która zaskoczy nawet największego wielbiciela ujmującej staruszki i jej ciotki Poli!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 477
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Moja rodzina na piętrze. Sekrety domu na Chłodnej
Copyright © Magda Louis, 2024
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2024
Projekt graficzny okładki: Monika Drobnik-Słocińska
Redakcja: Justyna Kukian
Korekta: Aneta Iwan
ISBN 978-91-8076-254-0
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
ALEKSANDRA
Rozdział 1
Pogrzeb Antoniny Pogorzelskiej odbył się 19 grudnia 2011 roku. Tydzień wcześniej ciotka Aldona wręczyła mi jej adres zapisany na odwrocie koperty, w której otrzymała rachunek za gaz. O tym zawyżonym rachunku powiedziała więcej niż o kobiecie, do której rzekomo prowadzą nasze rodzinne tajemnice.
Aldona Rostocka przyszła do mnie z samego rana, kiedy jeszcze moje nogi nie chciały chodzić, a głowa nie wiedziała, co myśleć. Coraz więcej czasu potrzebowałam po opuszczeniu łóżka, żeby się przywitać z dniem. Rozruch następował powoli, najpierw filiżanka kawy z mlekiem, potem nieco bezmyślne patrzenie w kalendarz – ach, dziś już środa! Kiedy to zleciało! Nagle czas przyśpieszył, przeplatając dni tak szybko, że człowiek ledwie wyszedł z poniedziałku, a już nadciągał piątek zmieciony raz dwa przez sobotę. Na koniec porannego rytuału zamykałam się w łazience, żeby zmyć z siebie noc, która była podobna do wszystkich poprzednich. Tam, w zbyt dobrze oświetlonym lustrze, czekała na mnie więdnąca twarz, której nie udało się uratować kremem z kolagenem czy serum wzmocnionym witaminą E. Nie lubiłam rano patrzeć na swoje odbicie i w lustro spoglądałam przelotnie, aby tylko sprawdzić, czy moje zafarbowane na spokojny blond włosy zdążyły powstać z martwych. Zaczesywałam grzywkę równo z linią brwi, długie kosmyki zakładałam za uszy lub wiązałam w koński ogon. Długość moich włosów zmieniała się minimalnie od czterdziestu lat. Zawsze proste, obcięte jak od linijki, czasem ledwie sięgały ramion, czasem pozwalałam im rosnąć dalej. Ostre światło poranka nie jest łaskawe dla kobiet, szczególnie gdy jedna strona lustra powiększa czterokrotnie.
Od ciotki Aldony nie miałam żadnych wiadomości od dawna i często zastanawiałam się przed snem, gdzie się podziewa i czy zdrowa. Zbyt lekko ubrana jak na swój wiek, zasuszona starsza pani była młodszą siostrą mojej mamy Maryli. Przez ostatnich pięćdziesiąt lat widziałam ją zaledwie kilka razy przy okazji rodzinnych pogrzebów – tych nigdy nie opuszczała – albo ślubów, na które przyjeżdżała ubrana cała na biało, robiąc konkurencję pannie młodej. Jednego roku spędziłyśmy razem święta Bożego Narodzenia, a kiedy trafiłam do szpitala z zapaleniem wyrostka robaczkowego, pojawiła się przy łóżku, zanim lekarz dyżurny obejrzał wyniki krwi. Powiedziała wtedy, że wybrała się do mnie, aby mi złożyć życzenia z okazji moich siedemdziesiątych urodzin, choć wtedy do sześćdziesiątki brakowało mi dwa lata.
W marcu tego roku na przód wyskoczyła mi siódemka, ale ciotka Aldona przegapiła tę uroczystość i zjawiła się dopiero 12 grudnia z rozdartą nieuważnie kopertą z gazowni i sugestią, żebym się wybrała do Rzeszowa na spotkanie z niejaką Antoniną Pogorzelską, jeśli wciąż jeszcze gnębią mnie dziwne sny i przeczucia, że moi rodzice zabrali ze sobą do grobu kilka tajemnic rodzinnych. Sny były moje, ale przeczucia nie, to Aldona, odkąd pamiętam, rzucała aluzje, jednak nigdy nie powiedziała niczego ważnego, delektując się statusem strażniczki grzechów i pomyłek rodziny Rostockich. Lubiłam ciotkę, kiedy byłam małą dziewczynką, Aldonę uważałam za swoją przyjaciółkę. Spędzałyśmy ze sobą sporo czasu, a kiedy zaczęłam dojrzewać, objaśniała mi kobiece ciało oraz całą przerażającą męskość, która tylko czyhała, by się wedrzeć tam, gdzie boli najbardziej. Była moją pierwszą przewodniczką po mapie damsko-męskiego kontynentu i choć sama nie miała wielkiej wiedzy czy doświadczenia, dzieliła się ze mną przemyśleniami na temat chłopców, mężczyzn i starych dziadów. Wyrosłam z Aldony, jak się wyrasta z pary butów, ale wciąż była mi bliska. Jedyna żyjąca Rostocka łącząca mnie z młodością.
Jej wizyta trwała nie więcej niż pół godziny, odrzuciła zaproszenie na wspólny obiad, tłumacząc się brakiem czasu i nawałem spraw do załatwienia. Czego takiego pilnego musiała doglądnąć, nie zdradziła, nie ciągnęłam jej za język. Jej pojawienie się w moim mieszkaniu na Chłodnej wprawiło mnie w dziwny niepokój, mimo że dawno już przywykłam do jej ekscentryczności i nauczyłam się z nią postępować. Miałam świadomość, że nie jest całkiem zdrowa na umyśle i nie warto traktować jej słów ze śmiertelną powagą, jednak zazwyczaj udawało jej się mnie wciągnąć w tajemniczy świat, jaki kreowała. W każdej rodzinie między ciotkami, szwagrami, dziadkami krąży choć jedna osoba, o której mówi się, że ma nierówno pod sufitem. W naszej była to Aldona. Kto jej nie znał, dziwował się, że taka z wyglądu normalna dziewczyna jest wstanie robić takie rzeczy, a mówić jeszcze gorsze. A czy to trzeba od razu wyglądać na mordercę, geniusza czy wariata? Wystarczy to, co tam w środku ludzie ukrywają i w swoich schorowanych głowach noszą, wygląd do tego niepotrzebny. Aldona, jaką pamiętam z powojennych czasów, miała puszyste włosy, długie nogi i była bardzo chuda i prosta, bez wcięcia czy wygięcia, jak chłopak.
Moje narodziny w marcu 1940 roku zalepiły na chwilę broczącą ranę moich dziadków Anny i Ryszarda po śmierci ich ukochanego syna Tadeusza, brata bliźniaka mojej mamy. Tadeusz Rostocki rozpłynął się w wojennej mgle nad Bzurą i od jego martwych oczu niebo tam teraz bardziej błękitne, ale w tym samym czasie w kronikach rodzinnych pojawiłam się ja, Aleksandra Jagiełło. Kiedy się urodziłam, mama miała już dawno skończone dwadzieścia dziewięć lat i coraz głośniej w kamienicy wybrzmiewały szemrania sąsiadów, czy aby wszystko z Marylą i Władysławem jest w porządku, skoro siedem lat po ślubie nie doczekali się potomka. Plotkowanie na temat niepłodności ustało, kiedy wojenne trwogi zdominowały tematy rozmów przy stole i w sypialni. Początkowy entuzjazm i wiara w szybkie przegonienie wroga z Polski przy pomocy aliantów wygasły przed końcem roku.
Po kampanii wrześniowej z 1939 roku nie policzono jeszcze trupów, okaleczonych i jeńców, ale mówiło się, że blisko pół miliona mężczyzn nie wróciło do domu na święta Bożego Narodzenia, a setki tysięcy trafiło do niewoli na prycze w niemieckich obozach albo radzieckich łagrach. Wojna wybuchła tak nagle, że ludzie przez wiele miesięcy przyzwyczajali się do swojego tragicznego położenia i szło im to bardzo opornie, ponieważ karmili się nawzajem nadzieją, że ta zawierucha wojenna zaraz minie, zaginieni się odnajdą, a martwi zmartwychwstaną.
Moi dziadkowie tak właśnie wyobrażali sobie powrót swojego syna Tadeusza do domu na Chłodnej, że zstąpi z nieba którejś niedzieli i dopiero wtedy im opowie, co się z nim działo przez te smutne miesiące, należycie się wytłumaczy przed rodzicami, dlaczego nie dawał znaku życia. Tadeusz, jak poszedł we wrześniu walczyć z armią „Pomorze”, tak zniknął i wszelki słuch po nim zaginął. Może wzięli go do niewoli, może się ukrywa gdzieś za granicą albo na wsi? Może przeszedł granicę i przebywa teraz w Rumunii albo na Węgrzech? Jeszcze z początkiem grudnia 1939 roku zapewniali się nawzajem, że Ted na pewno w Wigilię się pojawi, wszak jest to największe święto rodzinne, dzień powrotów, niespodzianek i radosnych łez. W styczniu 1940 roku pojawił się w ich domu młody człowiek, nawet nie ściągnął kożucha, stojąc w progu, przekazał wiadomość o żołnierskiej śmierci Tadeusza Rostockiego. Moja mama Maryla była poza domem, gdy przyszedł posłaniec z tragicznymi wiadomościami, po powrocie do mieszkania zastała swoich rodziców siedzących na kanapie bez najmniejszego ruchu, jakby artyście malarzowi do obrazu pozowali. Szok ma różne etapy i przejawia się na najdziwniejsze sposoby: jedni płaczą, drudzy piją, jeszcze inni zastygają w galarecie rozpaczy i milkną. Mamie wystarczyło jedno spojrzenie na zamrożonych rodziców i od razu wiedziała, że musi to mieć związek z jej bratem. Maryla i Tadeusz nie byli do siebie podobni – on był postawnym, grubokościstym młodzieńcem, ona porcelanową lalką z rzęsami tak długimi, jak tylko aktorki filmowe miały. Tadeusz lubił być z przodu, w centrum uwagi, zabawiać rozmową i błyszczeć, Maryla najlepiej czuła się wtedy, gdy nikt na nią nie patrzył.
– Twój brat nie wróci do domu. – Głos Anny Rostockiej był zwyczajny, bez rozpaczliwej nuty, tylko oczy płakały, tak jak zawsze, bez jednej łzy. Aldona siedziała na podłodze, przytulona do nogi stołu, niczym wierny pies. Ani Aldony, ani Maryli moi dziadkowie nie kochali tak jak syna Tadeusza, którego można było pokazywać w Monte Carlo, Juracie czy Berlinie, wszędzie dobrze by się odnalazł i prezentował, szczególnie kiedy paradował w mundurze. Kiedy się tak nieprzyzwoicie jawnie kocha tylko jedno dziecko, trudno tym odrzuconym się dziwić, że nigdy nie przestają walczyć o jałmużnę uczucia u rodziców.
Gdyby Aldona była starsza i normalniejsza, z pewnością trzymałaby mnie do chrztu, ale tak się nie stało, jej rodzice zdecydowali się poprosić jakichś obcych, których rzekomo znali ze swojej młodości. Nikt ich więcej nie widział, nawet nie pamiętam, jakie nosili nazwisko. Podobno oboje zginęli wkrótce po moich chrzcinach w przypadkowej strzelaninie na ulicy Żurawiej, ponieważ hitlerowcy nie oszczędzali amunicji i dosyć chętnie używali swoich pistoletów, nawet na poprawienie nastroju czy dla zabawy. Cywilizowany naród chełpiący się tradycjami, zakorzenionym w genach honorem i geniuszem, naród artystów, myślicieli i wielkich przywódców zachowywał się w okupowanej Polsce jak psychopatyczny dzikus, od którego dzikszy był tylko człowiek radziecki, który nas wyzwalał. Mój ojciec nie mógł się pogodzić z tym, że Niemcom tak szybko wybaczono i zapomniano ich bestialstwo wojenne, za które ani nie przeprosili, ani nie zapłacili.
Aldona zniknęła z mojego życia, kiedy miałam piętnaście lat, i późniejsze jej powroty do Warszawy oraz spotkania ze mną mogłam wyliczyć na palcach jednej ręki, jednak każde z nich było ciekawe i ekscytujące. Pierwszy raz po długim okresie nieobecności przyjechała do mojego mieszkania w Szczecinie, chwaląc się latami spędzonymi w szpitalu psychiatrycznym, gdzie lekarze próbowali ją wyleczyć z szaleństwa i uciszyć te głosy, których nie słyszała w swojej głowie, ale gdzieś za uchem. Uznałam wówczas, że jest zabawna, zupełnie nic się nie zmieniła od czasów naszych dziecinnych zabaw i poważniejszych rozmów pełnych sekretów i sensacji. Mój mąż Stach był nieco przerażony jej bezpośredniością i manierą dosłownego nazywania zjawisk oraz ludzi, ale przyznał, że w tym jej nieokreślonym do końca szaleństwie bliżej Aldonie do anioła niż do wiedźmy. Mimo iż była moją ciotką, traktowałam ją bardziej jak bliską znajomą niż członka rodziny.
– Masz tu adres, nie zgub, ty ciągle coś gubisz, jedź do niej na rozmowę, dużo macie sobie do powiedzenia. – Położyła kopertę na stole i nacisnęła palcem wskazującym. Wciąż nosiła pierścionek z rubinem, który dostała od swojej matki na pożegnanie, kiedy wysyłała ją w 1942 roku do Krakowa. Dzięki temu niezbyt ładny, masywny pierścień nie przepadł w jakiejś niemieckiej albo rosyjskiej kieszeni. Moja mama również dostała od swojej matki pierścionek z dużym kamieniem jako zabezpieczenie, walutę na czarną godzinę, która w czasie wojny mogła wybić w każdej chwili. Przechowywałam ten pierścionek w kasetce wraz z obrączką Stacha, moją i pierścionkiem zaręczynowym, który nigdy mi się nie podobał, choć wykonany został przez znanego poznańskiego jubilera.
– Kim jest ta kobieta? – Nie śpieszyłam się z podniesieniem koperty.
– Wszystkiego się dowiesz, jak już sobie z nią porozmawiasz, to ja dopowiem resztę.
– Mam nachodzić obcą kobietę i wypytywać nie wiadomo o co i kogo? – Wzruszyłam ramionami. – To niedorzeczne.
Aldona spojrzała na zegarek i zmarszczyła czoło.
– Weź ze sobą zdjęcia rodzinne, przedstaw się ładnie panieńskim nazwiskiem i zobaczysz, jaka będzie reakcja. No nic, na mnie już czas, muszę pojechać sprawdzić, jak tam postępuje budowa Świątyni Opatrzności Bożej. Zrobisz, jak uważasz, więcej cię namawiać nie będę, to w końcu twoja sprawa, nie moja.
– Ale jaka sprawa?! – zapytałam poirytowana.
– Niech ci Antonina Pogorzelska opowie swoją historię i jej najbliższych osób, to ci się wszystko ułoży w całość.
– Skąd ty ją znasz? – naciskałam, ale ciotka Aldona nie miała zamiaru niczego więcej mi wyjaśniać. Zanim zdążyłam zadać kolejne pytanie, pożegnała się zdawkowo i wyszła.
Położyłam kopertę na stole i podeszłam do okna. Po kilku minutach wyszła z kamienicy i wolnym krokiem podeszła do samochodu zaparkowanego po drugiej stronie ulicy w miejscu, gdzie był permanentny zakaz zatrzymywania się. Ze zgrozą obserwowałam, jak wyciąga z kieszeni jesionki kluczyki, otwiera pilotem drzwi do czerwonego auta, po czym wsiada, kokosi się chwilę na siedzeniu, zapala światła i odjeżdża. Czy to jest zgodne z prawem, żeby kobieta lat osiemdziesiąt pięć prowadziła samochód? Czy ona w ogóle posiada prawo jazdy?
Nigdy nie byłam w Rzeszowie, nikogo tam nie znałam, tylko jedno wiedziałam – że mają lotnisko, ponieważ kilka lat temu w samolot, którym z Istambułu leciał mój syn Marek, uderzył piorun i musieli lądować na lotnisku w Jasionce pod Rzeszowem. Do Warszawy wszystkich pasażerów feralnego lotu przywieźli autokarami. Na miejscu okazało się, że mało który mężczyzna dojechał trzeźwy, tak im to przymusowe lądowanie nerwy zszargało. O tym, że mężczyźni są słabsi psychicznie niż kobiety, mówią statystyki samobójstw, a drobne wydarzenia potwierdzają.
Nie zamierzałam jechać do Rzeszowa tylko dlatego, że ciotka Aldona miała jakieś kolejne widzenie, które, znając ją, mogła następnego dnia odwołać, ale zanim położyłam się spać, sprawdziłam, czy jest połączenie lotnicze między Warszawą a Rzeszowem. Było, trzy razy dziennie. Obudziłam się o czwartej rano z bólem głowy, pleców i szyi, czułam, jak skrada się do mnie przeziębienie albo, co gorsza, grypa, która zabija starszych ludzi, a młodszym może poważnie uszkodzić mięsień sercowy. Wyczekałam do siódmej i zadzwoniłam do Marka.
– To może być grypa – powiedziałam.
Syn lekarz westchnął tak głośno, że musiałam odsunąć słuchawkę od ucha.
– Skoro mama już wie, co jej dolega, to po co mama do mnie dzwoni?
– Żebyś mi coś przepisał. Nie mogę teraz chorować.
– Gorączka?
– Nie mierzyłam.
– Bóle stawów?
– Mam zawsze.
Marek krzyknął do kogoś w głąb mieszkania, żeby nie robić mu kawy, bo i tak nie zdąży wypić. Zabierałam jego cenny czas przed wyjściem do szpitala, ale Marek był grzeczny i nawet kiedy doprowadzałam go do szewskiej pasji, panował nad kotłującymi się w środku emocjami. Nie robiłam tego specjalnie, starzałam się i coraz bardziej potrzebowałam dzieci w moim życiu, natomiast one potrzebowały mnie coraz mniej.
– Mamo, proszę, jedź do swojej przychodni, niech cię zbada ta twoja lekarka… jak jej tam jest?
– Olszańska.
– No właśnie, Olszańska. Niech cię przynajmniej osłucha.
– To jest bardzo dobra lekarka. I wolna… – Nie mogłam przepuścić okazji, żeby ponownie nie spróbować zeswatać mojego syna z panią doktor z przychodni rodzinnej.
– Natomiast ja jestem bardzo zajęty, naprawdę muszę już lecieć. Zmierz temperaturę, weź paracetamol, napij się gorącej herbaty. Napisz potem, jak się czujesz, ale najlepiej by było, gdybyś jednak poszła do lekarza.
– Ty jesteś lekarzem.
– Ortopedą jestem, nie leczę przeziębień. Gdyby coś, ewentualnie po dyżurze wpadnę. – Posłał mi telefonicznego całusa i rozłączył się.
Nie chciałam go do siebie fatygować, wystarczyło, że z nim chwilkę porozmawiałam, i od razu mi się polepszyło. Jeżeli miałam komuś powiedzieć o wizycie Aldony i tym adresie, jaki mi wręczyła, to tylko Markowi. Wieczorem siłą woli wywołałam lekką gorączkę, którą wzmocniłam kaszlem w słuchawkę, co ostatecznie przekonało mojego syna, że powinien wpaść i sprawdzić, jak się czuję. Przyjechał w porze kolacji, więc czekały na niego zapiekanki z kiełbasą i pieczarkami pod grubą warstwą roztopionego sera.
– W zasadzie nie jem pieczywa. – Podniósł ciepłą kromkę do ust i powąchał. – Ale jestem potwornie głodny. Od rana nie było czasu zjeść. W zimie ostre dyżury są naprawdę ostre. Ludzie wywracają się, spadają ze schodów, łamią się w każdym możliwym miejscu. Wolałbym, żebyś siedziała w domu do wiosny.
Patrzyłam, jak je. Z przyjemnością, zachłannie, ani okruszek się nie zmarnował. Kiedy skończył, wypił łyk gorącej herbaty i przysiadł się obok na kanapie.
– A teraz mów, po co naprawdę mnie tu zwabiłaś. Posłuchaj, nie musisz na siłę chorować, wiele razy cię o to prosiłem, niestety bezskutecznie, przecież możesz po prostu powiedzieć: Marku, przyjedź, czuję się samotna… Czy kiedyś ci odmówiłem?
– Oczywiście, że nie – zapewniłam. – Ja się w ogóle nie czuję samotna, nie o to się rozchodzi. Obaj jesteście dla mnie dobrzy, i ty, i Kuba, zawsze na zawołanie, grzech by było narzekać, ale mam wyrzuty sumienia, kiedy odciągam was od zajęć.
Marek wzniósł oczy do nieba i skrzywił się. Mimo upływu czasu wciąż tak samo reagował na dźwięk imienia swojego przyrodniego brata. Opadły mu kąciki ust, a zaraz potem je zacisnął i szybko odwrócił głowę, żebym nie musiała patrzeć na jego niechęć. Najprościej byłoby powiedzieć, że moich synów zrujnowała kobieta, ale tak naprawdę to winę za rozpad małżeństwa Marka można podzielić na trzy równe części między jego żonę Anetę, brata Kubę i jego samego. Ale to tylko mój osąd tego, co między nimi zaszło. Grający główne role w tym dramacie moi synowie oraz ich żona, konsekwentnie od sześciu już lat, przerzucali się winą jak gorącym kartoflem. Jako rodzina nie podnieśliśmy się po upadku jednego związku, tym samym nie doszliśmy do miejsca narodzin nowego i tak się to wszystko kisiło jak sierpniowe ogórki.
– Pamiętasz moją ciotkę Aldonę?
– Trudno o takiej ciotce zapomnieć… Niby się jej nie bałem, kiedy byłem dzieckiem, ale zostać z nią sam na sam w pokoju to wolałbym nie. Odwiedziła cię?
Skinęłam głową. Marek roześmiał się.
– Najwyraźniej robi tour po rodzinie. Pojawiła się w moim szpitalu przedwczoraj i powiedziała na dyżurce, że jestem jej synem… domagała się natychmiastowego zoperowania haluksów w obu stopach naraz. Dziewczyny opowiadały, jak staruszka rozsiadła się na wersalce w pokoju pielęgniarek, ściągnęła buty, skarpetki i zademonstrowała bolące kości, przez które nie może ostatni raz iść z pielgrzymką do Częstochowy. One cię znają, więc nie uwierzyły w wersję o matce, ale też bały się ją pogonić. Ja w tym czasie stałem na bloku, operowałem dwóch pacjentów z rzędu, dopiero po dwunastej skończyłem i już się nie spotkaliśmy. Ciotka Aldona poszła sobie, znudzona czekaniem na swojego wyimaginowanego syna. Wprawdzie się nie przedstawiła, ale kto inny mógłby odwalić taki cyrk?
– Tylko ona – przytaknęłam. – Pielgrzymka do Częstochowy? Po wyjściu ode mnie pojechała patrzeć na budowę Świątyni Opatrzności Bożej, choć Aldona, jaką znałam całe życie, bała się Kościoła jak diabeł wody święconej. Ludzie z wiekiem umizgują się do Pana Boga, pewnie ze strachu, że po śmierci zostaną na lodzie. Dobrze, że Aldona stała się religijna, bezpiecznie jest należeć do jakiejś organizacji na stare lata.
Marek wyciągnął telefon i sprawdził, kto się do niego tak usilnie dobija.
– Niepotrzebnie dałem numer jednej pacjentce, wypisuje do mnie wiadomości, od których gorąco się robi. Tak, o czym, żeśmy rozmawiali?
– O nawróceniu ciotki Aldony – odparłam. – Powiem ci jedno, ona nie jest aż taką wariatką, na jaką się kreuje. Doskonale wie, że nie jesteś jej synem, ale z jakichś powodów lubi od czasu do czasu wywołać sensację, zapewne po to, abyśmy nie zapomnieli o jej istnieniu. – Wzięłam z regału kopertę z adresem, którą zostawiła Aldona. Podałam Markowi.
– Rzeszów? – Zdziwił się. – Znałem kiedyś dziewczynę z Rzeszowa, studiowaliśmy razem, za mądra była dla mnie.
Miałam na końcu języka, że powinien był się z nią żenić, to by potem nie wpadł w sidła niezbyt mądrej Anety, ale powstrzymałam się.
– Wie mama, gdzie Aldona teraz mieszka?
Nie wiedziałam, ale podejrzewałam, że wciąż ma mieszkanie tam, gdzie ją leczono psychiatrycznie.
– Niewykluczone, że w Świeciu. W kujawsko-pomorskim. Dawno temu moi rodzice umieścili ją na jakiś czas w szpitalu psychiatrycznym, najstarszym w Polsce. Kiedy ją wypuścili nieco podleczoną, Aldona postanowiła zostać w tym mieście i wydaje mi się, choć pewności nie mam, bo rodzice ze wszystkiego robili tajemnicę, że kupili jej tam mieszkanie. To było w latach pięćdziesiątych, dopiero pod koniec lat sześćdziesiątych ciotka Aldona powróciła. W takim stylu, jak się z zagranicy powraca.
Marek odłożył kopertę.
– Masz jakieś przypuszczenia, kim jest ta kobieta? Pogorzelska? Pierwsze słyszę…
– Nie wiem. Nic mi to nazwisko nie mówi i prawdę powiedziawszy, trochę się martwię, że Aldona wyreżyserowała jakąś aferę i mnie do niej wciąga. Ona twierdzi, że moja metryka urodzin została podrobiona. Nie wiem, na jakiej podstawie, ale już drugi raz mi o tym mówi. Wpadła w odwiedziny, niezapowiedziana jak zwykle, wypiła litr herbaty i na do widzenia rzuciła przez ramię „twoja nieprawdziwa metryka”. Jedno trzeba jej przyznać, znała różne sekrety naszej rodziny, podsłuchane, wyniuchane, niedopowiedziane, ale znała. Przykładów mam aż nadto.
– To jest jakiś absurd. Jakie znowu sekrety? – irytował się Marek. – Chyba nie masz zamiaru w środku zimy jechać do Rzeszowa śladem szaleństwa Aldony?
Podeszłam do drzwi, zapaliłam górne światło i raz jeszcze obejrzałam kopertę, jakby to był jakiś ważny dokument.
– Wszyscy umarli, jedynie Aldona została z tamtych czasów, jeśli ktoś coś wie, to tylko ona.
– Co wie?! – Marek był coraz bardziej zdenerwowany. – Czego ty szukasz? Za chwilę pomyślę, że z tobą też jest coś nie halo. Szkoda, że się z nią nie spotkałem w szpitalu, może i mnie dałaby jakiś adres z drugiego końca Polski, gdzie pogrzebana jest tajemnica mojego pochodzenia.
– Twoje pochodzenie mogę potwierdzić z jednego włosa, gdybyś miał jakieś wątpliwości. Ach, trudno mi to wyjaśnić, jak tak nade mną stoisz i wypatrujesz symptomów nadciągającej choroby psychicznej, ale powiem ci jedno, coś mnie od dawna uwiera w moim życiorysie.
Marek usiadł przy stole i złożył obie dłonie jak do modlitwy.
– Mamo, rozmawiałaś z kimś jeszcze na ten temat?
– Nie mam takiego zamiaru. Kuba by się ze mnie śmiał jeszcze głośniej niż ty.
– A z Kazią, twoją serdeczną przyjaciółką?
Jeżeli prawdą jest, że przeciętnie człowiek kłamie nawet i dwieście razy na dobę, to ja zaniżałam statystyki, bo tego dnia skłamałam tylko raz.
– Nie. Tylko ty wiesz i ciebie się pytam, czy powinnam jechać.
Marek skończył niedawno czterdzieści sześć lat. Przytył od rozstania z Anetą chyba z dziesięć kilogramów, tłuszczyk oblepił mu twarz, ramiona i uda, szczęśliwie ominął okolicę pasa. Jego ciemne, falowane jak spod lokówki włosy zaczęły siwieć na skroniach, zęby nie stały już tak równo jak kiedyś, ze skóry wypłukał się zdrowy kolor, a na twarzy pojawił się odcień tektury. Mimo to był wciąż bardzo przystojny i silny, do takich mężczyzn kobiety wzdychają, właśnie z takimi chcą wić gniazda i brać kredyty, przy takich czują się bezpieczne i spełnione. Wiele razy zastanawiałam się, jakim mężczyzną stałby się ojciec Marka, gdyby mu było dane pożyć dłużej niż trzydzieści lat. Byłam żoną młodzieńca, który nigdy nie zdążył stać się mężczyzną, choć wtedy myślałam, że oboje jesteśmy dorośli. Dziś, patrząc na swojego młodszego syna Kubę, widzę, że zmiana chłopca w mężczyznę rzadko udaje się przed czterdziestką. Oni się wszyscy tak długo bawią, odkładają w nieskończoność moment założenia długich portek, wzdrygają przed ciężarem odpowiedzialności za drugą osobę, sami za siebie nie bardzo chcą odpowiadać, tak długo jak się da.
Marek zdjął kurtkę z oparcia krzesła. Prosiłam go wiele razy, żeby wieszał okrycie w przedpokoju, ale wciąż używał krzesła albo kanapy zamiast wieszaka.
– Tak się zastanawiam, czy nie powinniśmy się ciotką Aldoną zaopiekować? To jest jednak staruszka, sama jak palec na świecie.
Poszłam za nim do przedpokoju.
– Odkąd pamiętam, wszyscy w rodzinie martwili się o Aldonę, chcieli się nią opiekować, chronić, ale ona miała inny pomysł na swoje życie i zawsze nam umykała. Chowała się i zjawiała tylko wtedy, gdy te słynne głosy w jej głowie tak zarządziły. Jakkolwiek to zabrzmi, ciotka nie sprawia wrażenia osoby potrzebującej. Przyjechała do mnie samochodem. Trzyma się prosto, wygląda rześko.
– To samo powiedziały pielęgniarki.
– Aldona nie zaznała trudu małżeństwa i macierzyństwa, a to kobiety w pierwszej kolejności rujnuje.
– Och, już nie przesadzaj, tobie nie zaszkodziły dwa małżeństwa i dwa porody. Wyglądasz świetnie!
Nadstawiłam policzek do pocałunku. Marek pachniał szpitalem i jedną ze swoich pielęgniarek, chyba tą brunetką na chudych nogach.
– Daj sobie spokój z tym śledztwem, święta idą, zaplanuj coś miłego, upiecz kruche ciasteczka, cokolwiek, ale tamto odłóż.
– Dobrze, synu, dobrze…
Każdy dzień zaczynałam rozważaniem, czy powinnam jechać do tej kobiety, budziłam się w nocy i dalej dręczyłam się tą myślą, a potem przyszedł impuls. Nie była to kwestia przypływu energii, ale zwykła ciekawość. Poza tym nie miałam nic ciekawszego do roboty. Nie mówiąc Markowi, po prostu poleciałam LOT-em do Rzeszowa. Kazia była nie mniej podniecona ode mnie, oczywiście zdradziłam jej, co zamierzam. Moja przyjaciółka nigdy mnie ani moich decyzji nie krytykowała i mogłam ją kochać bez ograniczeń. Przyjaźń przyszła z czasem, kiedy miałam dziesięć lat, a Kazia pięć; ja byłam córką w rodzinie, która płaciła za sprzątanie domu, Kazia była córką pani, która ten dom sprzątała – nie spodziewałyśmy się, że taka znajomość przekształci się w bezcenną przyjaźń.
Wylądowałam w Rzeszowie przed południem. Taksówka przywiozła mnie pod sam blok. Na tym osiedlu wszystkie kolorowe kloce oznaczono ogromnymi cyframi, widocznymi z daleka. Może zamysł spółdzielni był taki, żeby przyjezdnym łatwiej było się odnaleźć lub miały stanowić udogodnienie dla przyuczających się do zawodu listonoszy. Rozejrzałam się dookoła. Architektura bloków i całego „obejścia” wskazywała na lata pięćdziesiąte, kiedy królował socrealizm, który bardzo mi się podobał i miałam ogromny sentyment do tych kanciastych budowli zdobionych gzymsami, parapetami i balkonami. Weszłam po schodkach do bloku za jednym podejściem, zachowując ostrożność, co obiecałam mojemu synowi, ponieważ przynajmniej raz w tygodniu na oddział przywożono mu staruszkę, która się wywróciła, poślizgnęła albo padła tak ja stała bez jasnej przyczyny.
Drzwi do klatki były zamknięte, a na drzwiach wisiała klepsydra. Pogrzeb Antoniny Pogorzelskiej, kochanej mamy i babci, odbędzie się 19 grudnia o godzinie 12.00 na cmentarzu w Zwięczycy. Dotknęłam papieru w miejscu, gdzie wydrukowany był krzyżyk i w tym momencie ktoś z drugiej strony pchnął drzwi. Cofnęłam się przestraszona. Kobieta miała na głowie prawdziwy moher turkusowego koloru i kraciasty, męski szal zawinięty wokół szyi. Nie powiedziała „przepraszam”, ale zatrzymała się i stałyśmy w milczeniu obok siebie zapatrzone w klepsydrę. To ja odezwałam się pierwsza.
– Znała ją pani?
– Jak miałam nie znać? To była moja sąsiadka przez ścianę.
Mruknęłam: „aha” i spojrzałam w górę.
– Balkony mamy z drugiej strony bloku – wyjaśniła. – Bardzo żeśmy się lubiły z Tosią, choć ona miała różne swoje… obyczaje i przyzwyczajenia, co nie każdemu pasują, ale przymykałam oko, w końcu kobiecina dziesięć lat starsza ode mnie. Na starość ludzie dziwaczeją, ale sami tego nie wiedzą, tylko sąsiadom i rodzinie problemy stwarzają.
Spojrzałam uważniej na moją rówieśnicę.
– Nie wiem, dlaczego tu napisali lat osiemdziesiąt – brodą wskazała klepsydrę – przecież Pogorzelska miała osiemdziesiąt jeden, i to skończone. Pewnie Jacek coś pokręcił, rządził się u niej w domu, jakby u siebie był i w te ostatnie dni latał po klatce jak kot z pęcherzem, mało mnie nie wywrócił na schodach.
– Jacek to wnuk pani Pogorzelskiej? – weszłam jej w słowo.
– A gdzie tam! Po sąsiedzku mieszka, na górze. Jego matka powiesiła się w piwnicy, to niech sobie pani wyobrazi, co to za element… Przykleił się do Tosi jak rzep do psiego ogona, nie zdziwiłabym się wcale, gdyby się okazało, że wycyganił od staruszki jakieś pieniądze w testamencie. Przesiadywał u niej godzinami, wyjadał z lodówki i bezczelnie się do sąsiadów odnosił. Pewnie Tosia pani o mnie wspominała, jestem, to znaczy byłam, jej serdeczną koleżanką. Nazywam się Gierek. A pani z jakiej dalszej rodziny? Nigdy tu pani nie widziałam.
Zmieszałam się. Sąsiadka wydała mi się antypatyczna i zbyt agresywna w tej potrzebie prowadzenia dochodzenia i ocenach innych. Sączyła się z niej gorycz, która szuka ujścia przy każdej okazji, nie zważając, na kogo krople żalu kapią. Takie kobiety, wypełnione po brzegi pretensją i wyimaginowanym poczuciem krzywdy, zawsze trzeba omijać z daleka, żeby człowiek nie przesiąknął tą ich ponurą aurą.
– Idzie pani na pogrzeb? – zapytałam, ignorując jej pytanie.
– No przecież. Tyle lat się znałyśmy, trzeba się pomodlić za biedaczysko.
Spojrzałam na zegarek. Dochodziła dwunasta. Gierkowa również sprawdziła godzinę na swoim zegarku.
– Czekam na syna, ma mnie w jedną stronę zawieźć na cmentarz, potem może się z kimś zabiorę do miasta. Miał być godzinę temu, ale zatrzymali go w szpitalu. On lekarzem jest…
– Daleko jest do cmentarza? Nie jestem stąd, więc się zastanawiam, czy nie pojechać na pogrzeb, skoro już przyjechałam – powiedziałam i zaraz tego pożałowałam.
Gierkowa poprawiła kosmyk włosów, wsuwając go pod puszysty beret.
– Znaczy pani nie wiedziała, że Tosia umarła?
– Prawdę powiedziawszy, nie wiedziałam. Przyjechałam w odwiedziny. Jestem z Warszawy.
Pokiwała głową. Była zadowolona, że jest w tym momencie ważniejsza ode mnie, ponieważ wie więcej o zmarłej, ale nie dałam jej tej satysfakcji i nie ciągnęłam za język. Zgodnie z moimi przewidywaniami, nie wytrzymała dłużej niż pół minuty.
– Tosia umarła w piątek, siedzieli przy niej wszyscy, córka była, syn, wnuczka, na klatce ruch taki jak na skrzyżowaniu. Wchodzili, wychodzili, drzwiami trzaskali, potem lekarz przyjechał ze dwa razy, ale babki nie wzięli, pewnie trzeba było, jednak co szpital to szpital, no i po kilku dniach umarła. Na serce podobno, dokładnie nie wiem, tylko z Jackiem rozmawiałam, ale on nieznośny jest, nic mi nie chciał powiedzieć. Agnieszka, wnuczka Pogorzelskiej, w samochodzie siedziała, kiedy on klepsydrę wieszał. Nie wysiadła, żeby choć dzień dobry powiedzieć. W tej Anglii się taka harda zrobiła, wywyższa się. Nie wiadomo, co teraz będzie z mieszkaniem, komu przypadnie? Ciekawe, kogo z Pogorzelskich będę miała za sąsiada? Żeby się tylko ta druga wnuczka Lilka nie chciała tu wprowadzić ze swoim czarnym dzieckiem… Chyba pani słyszała, że Zuzanny córka ma dziecko z Murzynem?
Zeszłam wolno po schodach, trzymając się poręczy. Zdjęłam rękawiczki i wyciągnęłam z torebki telefon.
– Zadzwonię po taksówkę – wyjaśniłam zaglądającej mi przez ramię kobiecie. Odwróciłam się do niej plecami.
– Może się pani z nami zabrać, po co to przepłacać na taksówkę. O! Syn już jedzie!
Pod blok zajechał mercedes zabrudzony błotem po sam dach. Warunki na drodze były trudne, topniał śnieg, błoto czyhało na przechodniów i samochody, ale kierowca tego auta musiał chyba po leśnych wertepach jeździć, żeby doprowadzić pojazd do takiego stanu. Gierkowa, nie oglądając się na mnie, ruszyła w kierunku auta. Dopiero kiedy otworzyła drzwi, zorientowała się, że wciąż stoję pod klatką. Podniosłam rękę i wykonałam gest mówiący „jedźcie beze mnie”. O dziwo, zrozumiała. Wsiadła na przedni fotel i odjechali.
Zanim zadzwoniłam po taksówkę, zrobiłam aparatem zdjęcie klepsydry i wysłałam wiadomość do mojej Kazi, ponieważ wiedziałam, że siedzi jak na szpilkach i czeka na wiadomość z mojej podróży. Napisałam: „Kobieta nie żyje. Wracam z niczym”. Kazia natychmiast odpisała: „Niech spoczywa w pokoju, a ty wracaj szczęśliwie”.
Od bramy głównej do cmentarnej kaplicy prowadziła wydeptana ścieżka przykryta cienką warstwą zmarzniętego śniegu. Cmentarz położony był na łagodnym wzniesieniu, skąd można było patrzeć na kawałek miasta w oddali, nowo pobudowane domy, niezagospodarowane jeszcze pola i bezlistne drzewa. Ładna okolica, nawet w zimie. Zatrzymałam się na ostatnim schodku przed kaplicą cmentarną i przez moment nasłuchiwałam śpiewów dochodzących z wewnątrz. Msza żałobna już się rozpoczęła, więc kiedy uchyliłam drzwi, ludzie stojący z tyłu odwrócili się jak na komendę. Nie zważając na ciekawskich, przeszłam dalej, trzymając się prawej strony kaplicy. Przed ołtarzem, na skomplikowanej drewnianej konstrukcji, stała trumna z jasnego drewna. Spojrzałam ukradkiem na lewą stronę, gdzie na krzesłach i ławkach siedzieli członkowie najbliższej rodziny ubrani we wszystkie odcienie czerni. Nie sposób było odgadnąć, kto syn, kto zięć, która to córka, a która synowa, jedynie dwie młode dziewczyny bez nakryć głowy wyglądały na wnuczki pani Pogorzelskiej. Były w podobnym wieku, ładne, szczuplusieńkie, gładko uczesane z przedziałkiem na środku. Za nimi siedziały starsze panie i młody chłopak, który nie podnosił głowy ani na moment. W trzecim rzędzie wypatrzyłam Gierkową, jej pierzasta czapka górowała nad innymi kapeluszami i beretami. Nie było to zbyt duże zgromadzenie żałobników, w kaplicy nie doliczyłam się więcej niż pięćdziesiąt osób. Starszych ludzi nie żegnają tłumy, starsi ludzie chowają się nawzajem, a czym starsi, tym ich przy trumnie mniej. Nie sposób w takiej chwili nie pomyśleć o własnym pochówku.
Przeżegnałam się i zaczęłam uczestniczyć we mszy, którą ksiądz odprawiał w przyśpieszonym tempie. Zjadał słowa, energicznie gestykulował, fruwały kartki z jego modlitewnika i księgi rozłożonej nad ołtarzu. W kaplicy panował chłód, jakbyśmy w środku grobowca stali. Ministranci i organista założyli komże na grube kurtki, a ich zaczerwienione uszy wyglądały na odmrożone. Czułam, jak drętwieją mi palce u stóp, miałam na nogach skórzane kozaki, a w nich stopy w cienkiej pończosze. Nie byłam stosownie ubrana na tę okazję, jednak dzięki mojemu brązowemu płaszczowi nie wyróżniałam się na tle pozostałych osób modlących się o wieczny spokój dla Antoniny. Podczas krótkiego kazania ksiądz wspomniał w kilku słowach zmarłą gotowym tekstem nadającym się dla każdej babci i matki, która swoje w życiu przeszła, a mimo to pozostała w zgodzie z nauką Pana. I Pan ją teraz do siebie zaprosił na wieczne obcowanie z nim i z jego zastępami aniołów. Organista uderzył w klawisze, choć miałam wrażanie, że księżulek coś jeszcze chciał dodać do mowy pożegnalnej, bo dźwięki zastały go z otwartymi ustami i chwilę trwało, zanim je zamknął. Kiedy rozdawał komunię, pod ołtarz podeszła tylko jedna kobieta i jeden mężczyzna z ławki najbliższej rodziny, pozostali pospuszczali głowy, żeby nie napotkać spojrzeń tych, którym udało się nie zgrzeszyć między ostatnią spowiedzią a mszą pogrzebową. Ja również nie ruszyłam się z miejsca, ostatni raz u spowiedzi świętej byłam czterdzieści trzy lata temu…
W mężczyznę siedzącego obok wnuczek, który nie przyjmował komunii, wpatrywałam się tak intensywnie, że w końcu ściągnęłam go wzrokiem, przez krótką chwilę patrzyliśmy na siebie poprzez szerokość kaplicy i oboje w tym samym momencie ukłoniliśmy się sobie. Następnie nasze głowy odwróciły się w drugą stronę. Zaraz potem zrobił się ruch i ministranci oraz pracownicy domu pogrzebowego, których wcześniej nie zauważyłam, zaczęli podnosić z posadzki wieńce, żeby zrobić przejście dla trumny. Nikt z rodziny nie zerwał się z miejsca, żeby ją dźwignąć, to była robota dla panów w czarnych płaszczach, a kiedy już wsparli trumnę na swoich ramionach, pozostali ruszyli gęsiego w kondukcie. Wnuczki szły pierwsze, trzymając się pod rękę, obie, mimo braku słońca, pochowały zapłakane oczy za ciemnymi okularami. Wyższa coś szepnęła niższej do ucha, zerknęły na bok i skinęły na chłopaka, który siedział za nimi podczas mszy. Ten przyśpieszył kroku i znalazł się tuż obok nich, zaraz za nim przepychała się na przód Gierkowa. Była tak zajęta walką o dobrą pozycję w procesji żałobników, że nawet mnie nie zauważyła, choć nasze ramiona otarły się przelotnie przy wyjściu z kaplicy.
Wyszłam na dwór jako jedna z ostatnich. Odprowadziłam wzrokiem drepczący wolno kondukt do miejsca w drugiej alejce, gdzie rozpostarty był zielony baldachim, a pod nim otwarty, świeżo wykopany dół. Cóż to za barbarzyństwo tak ludzi ziemią zasypywać! Nie podeszłam bliżej, patrzyłam z daleka, jak wszyscy gromadzą się wokół trumny i patrzą pod nogi, choć to taki moment, że raczej by się powinno zerkać w niebo, nie w dół. Cała scena była nierealna, moja obecność na pogrzebie obcej osoby wydała mi się jak wyjęta z czarnej komedii. Kiedy samolot z Warszawy wylądował w Jasionce, czułam przypływ energii i podniecenie, najzwyczajniej cieszyłam się na to, co odkryję, choć zdrowy rozsądek podpowiadał, że najpewniej wrócę z niczym. Ale ja się nie bałam, naprawdę się cieszyłam i dopiero teraz, gdy patrzyłam, jak spuszczają na sznurach jej trumnę, dotarło do mnie, że może już nigdy się nie dowiem, dlaczego kiedyś śnili mi się ci ludzie, których dopiero dziś spotkałam po raz pierwszy w życiu.
Rozdział 2
Nigdy nie bałam się latać, jednak ten krótki moment, kiedy samolot rozpędzał się na pasie, nabierając odpowiedniej prędkości, by się oderwać od ziemi, trochę mnie niepokoił. Wtedy przypominałam sobie słowa Wojciecha o kupie żelastwa, która nie ma prawa unosić się w powietrzu, chyba że sam diabeł tym włada. Mój mąż był konsekwentny, mimo wielu okazji i gorących próśb nie odważył się wsiąść do samolotu, przez co jego świat był bardzo mały, rozciągał się od Bałtyku po Tatry. Mój pierwszy lot samolotem odbył się w latach siedemdziesiątych, była to cudowna podróż do Paryża, jaką dzisiejszym językiem można by nazwać służbową. Latanie jest łatwe, szybkie i wcale nie takie drogie, za bilet do Rzeszowa i z powrotem zapłaciłam zaledwie połowę swojej emerytury. Ostatnio podróżowałam bardzo rzadko, choć nie wiem, na co oszczędzałam siły i pieniądze, bo przecież w moim wieku ani jedno, ani drugie człowieka już tak nie cieszy. Wiele jest rzeczy nie do kupienia, jedną z nich jest zdrowie, drugą młodość i czy człowiek milioner czy żebrak, choruje i starzeje się bez względu na stan konta. Mój syn lekarz często powtarzał, że pieniądze w pewnym wieku są tylko po to, żeby się leczyć. Chcemy żyć długo i bez bólu, a to kosztuje, mówił. Ze mną synowie nie mieli kłopotu, ponieważ poza tabletkami na nadciśnienie nie zażywałam żadnej innej farmakologii i wiele recept po prostu wyrzuciłam do kosza, co Marek popierał i nigdy mnie nie ganił za tę beztroskę. Jak na lekarza był podejrzanie sceptyczny, jeśli chodzi o zażywanie leków, i sam pacjentom wypisywał tylko te, które są im absolutnie niezbędne – przeciwbólowe i przeciwzakrzepowe.
Zadzwoniłam do niego, czekając na taksówkę na Okęciu.
– Nie uwierzysz, ale zamiast na spotkanie z tajemniczą panią trafiłam na jej pogrzeb…
– Mamo! Jesteś w Rzeszowie?!
– Właśnie wróciłam, samolotem byłam.
– No nie wytrzymam!
– W każdym razie – przerwałam mu naganę – objechałam szczęśliwie i mogę ci powiedzieć, że wzięłam udział w pogrzebie tej tajemniczej kobiety.
Marek zaśmiał się nerwowo. W tle słyszałam terkot wózka rozwożącego pacjentom śniadanie.
– Może to i dobrze, dasz sobie nareszcie spokój. Ostatni świadek nie żyje, jak w powieści kryminalnej. Przeżyłaś przygodę, teraz możesz spokojnie wracać do rzeczywistości. Od jutra idę na urlop, jeśli masz ochotę, zabiorę cię na świąteczny obiad do restauracji.
– Obiecałam Kubie, że będę u nich na Wigilii. W tym roku wprawdzie wypada twoja kolej, ale jak wiesz, urodziło mu się dziecko, to jest wyjątkowa sytuacja, pierwsze święta dzidziusia. Wiem, że to rozumiesz i nie będziesz się boczył.
W naturze Marka nie leżało obrażanie się na matkę, choć temat świąt zawsze wywoływał u moich synów wzmożoną miłość do mnie i każdy chciał, abym to właśnie u niego świętowała Boże Narodzenie czy Wielkanoc. Doszło do tego, że na początku roku robiliśmy harmonogram, gdzie będę spędzać uroczystości świąteczne, zupełnie jakbym była ich dzieckiem, nad którym mają naprzemienną opiekę.
– W takim razie zjemy obiad przed Wigilią, może tak się zdarzyć, że wyjadę w góry.
– Sam?
– Mamo…
– Ach, przepraszam! Ale gdybyś kogoś chciał mi przedstawić, to zapraszam na obiad.
– Dobrze, będę pamiętał.
Marek rozłączył się pierwszy.
Taksówkarz nawet na mnie nie spojrzał w lusterku, zajęty był słuchaniem wiadomości w radio i bezmyślnie kręcił kółkiem. W 1999 roku liczba ludzi na Ziemi sięgnęła 6 miliardów. Pod koniec tego roku może ona przekroczyć 7 miliardów. Do 2050 roku populacja ludzi na świecie zwiększy się jeszcze o 2,3 miliarda, czyli tyle, ile mieszkało na Ziemi w 1950 roku. Według prognoz, w 2100 roku Ziemię będzie zamieszkiwało ponad 10 miliardów ludzi. Dla porównania, 300 lat wcześniej był to „tylko” miliard.
Zaludniona po ostatni skrawek kula ziemska! Rozmnażamy się jak króliki i coraz głośniej trzeba pytać: czy nas nasza matka planeta wyżywi? No, chyba że wybuchnie kolejna wojna, znacznie potężniejsza niż wszystkie poprzednie razem wzięte, i znów nas będzie „tylko” miliard. Pocieszająca była myśl, że ja prawdopodobnie tego kataklizmu nie dożyję.
Urodziłam się w czas wojny, ale pierwsze wspomnienie, jakie czasami przemykało w mojej głowie, pochodziło gdzieś z 1949 roku. Stoję przed naszą kamienicą na Chłodnej, mama trzyma mnie za rękę i wypatrujemy Aldony, która wtedy rezydowała w wydzielonym mieszkaniu obok nas ze swoim niedoszłym narzeczonym. Była dorosłą kobietą z nieprzeniknionym umysłem, który czasami pracował tak intensywnie jak u naukowca, czasami jak u dziecka kombinującego, jak tu podkraść babci cukierka z torebki. Niedoszły narzeczony, Antoni Podgórski, zaalarmował moją mamę, że jej siostra nie wróciła na noc do domu, trzeba by zebrać siły i iść jej szukać po mieście lub na komisariacie milicji. Byłyśmy same w mieszkaniu, mama kazała mi się ubrać, a gdy mówiła „prędziutko”, wiedziałam, że muszę przyśpieszyć, po czym wyszłyśmy na ulicę i tu skończyła się inicjatywa, ponieważ nie miała pojęcia, gdzie zacząć poszukiwania siostry. Iść w prawo, w lewo czy przed siebie? Stałyśmy przez bramą kamienicy bardzo długo i ten moment pamiętam, zmarzniętą dłoń mamy i moje dziurawe na jednym palcu czerwone rękawiczki. Pamiętam strach, choć nie do końca rozumiałam, czego się boję i co się właściwie stało, ale zdenerwowanie mamy promieniowało tak mocno, że do dziś je czuję.
Moi synowie rzadko wypytywali mnie o przeszłość, nie szarpali za klamkę do zamkniętych drzwi, może nie byli ciekawi, może ja nie umiałam ciekawie opowiadać, a pokolenie moich wnuków w ogóle nie było zainteresowane tym, co istniało przed komputerami.
W 1942 moja mama Maryla i jej siostra Aldona zostały wysłane do Krakowa, gdzie było znacznie bezpieczniej niż w Warszawie, choć stolica Generalnego Gubernatorstwa roiła się od Niemców. Krakowscy Niemcy zachowywali się inaczej niż ich koledzy w Warszawie, ponieważ od początku wojny zakładali, że wkrótce będzie tu czysta rasowo metropolia niemieckiego Wschodu i trzeba o nią dbać. Moi dziadkowie byli ludźmi, którym przez całe życie nikt się nie sprzeciwił i nie tylko surowy Ryszard siał postrach w rodzinie, ale i twarda Anna. Wspólnie postanowili, że czas rozdzielić małżeństwo moich rodziców i trzeba wysłać córkę Marylę do wuja Alberta, a zięcia Władysława zatrzymać w Warszawie dla własnego bezpieczeństwa. Aldonę dodali do wyprawy krakowskiej, jak się dziś nadaje ekstra bagaż na samolot. Nie traktowali swojej młodszej córki poważnie, była dla nich nie tylko kłopotem i wstydem, ale też „przedmiotem”, który sam o sobie przecież nie mógł zadecydować, bo był „martwą naturą”. Mama nie chciała rozstawać się z mężem, po stokroć wolała ryzykować życie każdego dnia w Warszawie niż spać spokojnie w Krakowie bez męża obok na pościeli. Ale nie miała w tej kwestii nic do powiedzenia.
– Wszystko już uzgodniłem z Albertem, oczekuje was – zadecydował dziadek Ryszard. Mama się rozpłakała, ale jej łzy nie zrobiły wrażenia, dziadek wybrał, żeby jej rozpaczy nie zauważać.
– Pojedziecie pociągiem, Władek pomoże wam się zainstalować i wróci do Warszawy, jak was tam ulokuje. Czas jest trudny, trzeba go przetrwać.
Ryszard Rostocki nie wymawiał słowa „wojna” i w głębi duszy chyba nie brał pod uwagę możliwości własnej śmierci. Czuł się bardzo pewny w czasach wojennego koszmaru, jakby mu kto w dzieciństwie wręczył dar nieśmiertelności, tylko zakazał o tym mówić bliskim. Mama nie odważyłaby się słowem czy nawet spojrzeniem sprzeciwić woli swojego ojca, który w 1936 roku wybrał jej na męża Władysława Jagiełłę, a sześć lat później nakazał separację wojenną. Mama płakała w poduszkę z bezsilności, pierze zrobiło się ciężkie od tych jej łez rozstania, ale co zaplanował senior rodu, musiało zostać wykonane do końca. Ojciec pewnie też nie chciał rozstawać się ze swoją żoną, gdyby to od niego zależało, wolałby wiotką i uległą Marylę mieć przy sobie, choćby po to, żeby mogła podziwiać jego zaangażowanie w konspirację, ale pokornie przytaknął teściowi i wywiózł nas do Krakowa.
Mama była przerażona widokiem miasta zawłaszczonego przez Niemców, które znała dobrze z czasów przedwojennych, ponieważ spędzała tam coroczne wakacje, odkąd skończyła jedenaście lat. Rynek udekorowany był czerwonymi, hitlerowskimi flagami, większość ulic i placów Niemcy zdążyli również przechrzcić, a lewy brzeg z Wawelem i rynkiem nosił teraz nazwę Adolf Hitler Platz. Po ulicach spacerowali żołnierze Wehrmachtu ze swoimi paniami w kapelusikach i dziećmi przy nodze. Przebywali w Krakowie na urlopach lub po prostu w ramach odzyskiwania „prastarego niemieckiego miasta” zaczynali się tu osiedlać jako rasa panów.
– Ależ oni się tu panoszą… – syczał ojciec, kiedy jechaliśmy dorożką przez miasto. – Czuję się, jakbym był w Berlinie, nie w Krakowie.
– Jutro urodziny Hitlera, pewnie stąd tyle flag. – Mama rozglądała się w trwogą, ale trzymała się dzielnie, mimo że następnego dnia jej mąż wracał do Warszawy i nie wiadomo było, kiedy go znów zobaczy. Dziadek kategorycznie nakazał, żeby nie przyjeżdżała do stolicy, aż ją zawezwie, nie wyznaczając przy tym żadnych, nawet przybliżonych terminów. Trzymała mnie na kolanach, Aldona przytulała się do jej wełnianego płaszcza z futrzanym kołnierzem i mocno ściskała mały tobołek, w którym trzymała swoje skarby: lusterko, szczotkę do włosów, spinki i puste fiolki po szminkach.
– Znasz ty dobrze tego Alberta? – zapytał ojciec, kiedy stanęliśmy pod bramą domu, w którym mieszkał wuj. Piękna secesyjna kamienica stała przy ulicy Józefa Piłsudskiego, ale dla Niemców była to Universität Strasse.
– Na tyle dobrze, na ile dzieci mogą znać swoich wujów. Przyjeżdżaliśmy tu latem, mieszkaliśmy u niego kilka dni, zawsze było miło, ciekawie… jak to na wakacjach.
– Dziwne, że dopiero teraz dowiaduję się o jego istnieniu, wcześniej nikt w twojej rodzinie o Albercie nie wspominał. – Ojciec podniósł walizkę i wskazał nam drogę przed sobą.
– Nie wszystko musisz wiedzieć – nagle odezwała się Aldona. Jej ton nie był grzeczny. Ojciec zganił ją wzrokiem, ale ciotka nic sobie z tego nie robiła, korzystała ze swojego „statusu wariatki” z wielkim wdziękiem.
– Wuj Albert poróżnił się z moim ojcem kilka lat temu – wyjaśniła mama dość oszczędnie, jakby stała na warcie sekretów rodzinnych.
– O co byli się łaskawi posprzeczać? – zainteresował się ojciec.
– O pieniądze! – wypaliła Aldona, zanim mama zdążyła ułożyć w głowie swoją odpowiedź.
– Nie pleć głupstw – skarciła ją siostra.
Mama była dobrze wytresowana przez swojego ojca, który w dniu jej ślubu z Władysławem Jagiełłą powiedział, że bez względu na sakrament, jaki ją połączy z tym mężczyzną, do jego wejścia do rodziny wiedzie daleka droga, i przestrzegł ją, jakby za wroga szła.
– Miej się na baczności, Marylo, ostatecznie to jest obcy człowiek.
Aldona wprawdzie znała surowe reguły ich ojca, ale nie czuła się w obowiązku ich stosować na co dzień. Kiedy szli po schodach, by dotrzeć na ostatnie piętro, gdzie mieszkał wuj Albert, opowiedziała w telegraficznym skrócie, kiedy to po śmierci ojca Alberta zniknęły kosztowności i malarstwo, które staruszek obiecał podarować w spadku swojej ulubionej siostrzenicy, Maryli. Jak wiadomo, niespisany testament to obietnica rzucona na wiatr, jedno się mówi przed śmiercią, drugie po śmierci odczytuje adwokat. Nie dość, że nic jej nie zapisał, to jeszcze musiała oddać Albertowi obraz Kossaka, który polski hrabia Jan Wodzicki tylko „pożyczył” rodzinie mojej mamy.
– Na litość boską, Aldona, to nie jest najlepszy moment na tę opowieść. – Mama obawiała się, że wuj Albert mógł stać w otwartych drzwiach i dosłyszeć, co się mówi o jego ojcu. – Patrz pod nogi i licz schody. W tym sporze nie chodziło o majątek, tylko zupełnie inne sprawy…
– Ale obraz zabrali! – huknęła Aldona i nagle wszyscy zatrzymali się w pół kroku.
Mama postawiła mnie na posadzce i zwróciła się do siostry. Ojciec nie miał zamiaru się wtrącać, stał obok, niewzruszony i jak zwykle zniesmaczony wybuchem młodej szwagierki. Maryla miała anielską cierpliwość do Aldony oraz zdolność powstrzymania jej ataków, jednak nie zawsze jej się udawało ją okiełznać, bywało, że nie zdążyła w porę zapobiec małym nieszczęściom i dużym tragediom.
– Obraz po prostu zwróciliśmy. A teraz posłuchaj uważnie. Wuj Albert zgodził się przyjąć nas pod swój dach, ciebie, mnie i Oleńkę. To bardzo szlachetnie z jego strony, zatem ja cię proszę, zachowuj się tak, żeby on tej decyzji nie pożałował. Mam na myśli nie tylko to, co zrobisz, ale co powiesz.
– Też mi szlachetnie ze starym dziadem mieszkać…
– Donia, ja cię błagam…
Aldona usiadła na schodach i zaczęła się ze mną bawić. Robiła śmieszne miny, zeza, wydymała policzki, co dwuletnie dziecko od razu rozśmieszyło. Nie odezwawszy się do swojej siostry, wzięła mnie na ręce i wszyscy ruszyli w górę.
Obraz, który rodzina Rostockich musiała oddać, wisiał w salonie na pomalowanej na niebiesko ścianie. Mama usiadła na kanapie pod obrazem przedstawiającym szarżujące, ogniste konie, ojciec na krześle, bliżej wuja, jegomościa z sumiastym, siwym wąsem.
– Dobrze, żeście przyjechali, miejsca tu dosyć dla wszystkich – powiedział, wskazując laską oszklone drzwi do sąsiedniego pokoju. – Leosia przygotowała dwa łóżka, pościel świeża, poduchy pękate, będzie wam się dobrze spało. A ta piękna dziewczynka to pewnie Aleksandra?
– Skończyła dwa latka w marcu. To nasze wojenne szczęście. – Mama postawiła mnie na dywanie i lekko pchnęła w stronę wuja. – Idź, przywitaj się.
Aldona, widząc, że się waham, podskoczyła do mnie i wzięła moją rękę. Podeszłyśmy do fotela. Mówiła za mnie, dziecinnym głosem.
– Nazywam się Aleksandra Jagiełło i jestem bardzo grzeczna. Nie sikam w majtki, najbardziej lubię pączki i lemoniadę.
Wuj roześmiał się i zapytał mamę ponad głową Aldony o samopoczucie siostry. Nie przyszło mu na myśl, żeby zwrócić się do niej wprost, choć potem, kiedy ją lepiej poznał, lubił z nią rozmawiać i niejednokrotnie zachwycał się skojarzeniami czy jej sposobem opisywania rzeczywistości. Jednak w pierwszej godzinie po naszym przyjeździe wuj Albert traktował Aldonę z pobłażliwą uprzejmością, jaka należy się osobom upośledzonym.
– Jakżeż ona się miewa? Wygląda, że dobrze… Jakby kto nie wiedział, to nawet by się nie domyślił.
Mama przytaknęła.
– Tak, tak, Donia ma się znakomicie, wszyscy mamy się dobrze. Rodzice przesyłają pozdrowienia i dziękują, że się wuj zgodził nas przyjąć.
Albert rozparł się w fotelu, założył nogę na nogę. Mimo że w mieszkaniu nie czuć było świeżości, sam wuj Albert pachniał wodą kolońską i tytoniem, jego strój był elegancki, dopasowany i odprasowany od góry do dołu. Nie mówił, a prawił, flegmatycznie wypowiadał słowa i robił długie przerwy między zdaniami.
– Szkoda, że twoi rodzice, Marylko, sami nie zdecydowali się przenieść do Krakowa. Choć to mnie szczególnie nie dziwi i bez wojny trudno im się było ruszyć z Warszawy… hm… jakby świat nie istniał poza tym miastem. Ryszard w szczególności gardzi podróżami, ileż to razy proponowałem, by wybrali się ze mną do Paryża lub choćby do Wiednia, trochę świata użyć, odetchnąć innym powietrzem.
– Teraz wojna, podróże są marzeniem jak czysta woda i świeży chleb – westchnęła mama.
Moi dziadkowie nie podróżowali przed wojną, wiele opowiadali o swojej podróży poślubnej do Salzburga, skąd wrócili zachwyceni i oczarowani klimatem oraz architekturą miasta i tam zrobiono im piękne fotografie, jakie do dziś stoją na komodzie mojego gościnnego pokoju. Wuj Albert natomiast uwielbiał wyjeżdżać, dobrze się czuł na ulicach światowych metropolii, które zawsze porównywał do Krakowa, i mało miast, jakie odwiedził, mogło z Krakowem konkurować.
Rodzice pili herbatę z porcelanowych filiżanek i uprzejmie słuchali tyrady gospodarza, dopóki nie zaczął tematu okupacji w Warszawie. Mój ojciec natychmiast się zjeżył.
– Dobrze, że waszej kamienicy nie wcielili do getta. Ludzie opowiadają okropne rzeczy o tym miejscu, ale nie wiem, czy to prawdziwe historie.
Ojciec odłożył filiżankę.
– Zapraszam do Warszawy, sam się wuj przekona, jak wygląda okupacja i nękanie Żydów, my to mamy na co dzień. Prawdziwe historie? Zapewniam, są tragiczniejsze niż ludzki rozum mógłby sobie wyobrazić.
Wuj Albert włożył fajkę do ust, mały dymek uniósł się w górę. Aldona kichnęła i poprosiła, by dał jej spróbować sobie pyknąć. Zanim mama zdążyła zareagować, już trzymała fajkę i wkładała ją do ust.
– Niedobre… – Jej kaszel rozdzielał słowa. – Gryzie w gardło.
– Dlatego gryzie, żeby dzieci nie paliły fajek! – Albert śmiał się i poklepywał kaszlącą dziewczynkę.
– Niechby wujaszek co przyniósł na przepłukanie gardła. – Aldona trzymała się za krtań.
– A oczywiście, zaraz każę podać kompotu z jabłek.
– A nie ma wujaszek zwykłej wódki? – Aldona przysiadła się obok niego na podłodze. Albert nie był pewien, czy buchnąć śmiechem, czy zawołać Leosię, żeby podała kieliszki. Moja mama zamknęła oczy, postanowiła w godnym milczeniu przeczekać ten moment. Wtrącił się mój ojciec.
– Niech wuj nie zwraca uwagi na Donię, ona lubi prowokować. A wracając do tematu. Macie tu zaskakujący spokój, wojny w ogóle nie czuć, ludzie spacerują po ulicach, ładnie ubrani, zadowoleni, dzieci się śmieją, przyznam szczerze, jestem zdumiony…
Wuj Albert spoważniał. Między nim a moim ojcem rodziła się niechęć.
– Nie myślcie sobie, że do Krakowa wojna nie dotarła. Rychło się przekonacie, że mniej jest tu Polski, więcej Niemiec, a królem obojga narodów mianował się Frank!
– Frank… – Ojciec pogardliwie wydął usta.
Na Wawelu rezydował Hans Frank, który z nominacji był gubernatorem, nie rządził gubernatorstwem, a panował i od wszystkich, nawet swoich żołnierzy, oczekiwał przynależnego królowi bicia czołem i składania hołdu. Ojciec nie chciał słuchać o gubernatorze ani o niedogodnościach życia mieszkańców rządzonego przez niego miasta. Każde słowo wypowiadane przez Alberta irytowało go i z trudem powstrzymywał wybuch oburzenia. Żona błagała go wzrokiem, żeby przemilczał długi wywód starszego pana na temat panoszenia się Niemców w Krakowie i umiarkowanej niechęci, jaką on sam żywił do okupanta.
– Ale cóż, trzeba żyć… jakiż mamy wybór? W moim wieku już się za szable nie chwyta ani nie ustawia barykad. Prawdę powiedziawszy, nie mam natury wojownika, mój świętej pamięci ojciec zaszczepił we mnie hedonizm…
– Hedonizm?! Ludzie umierają na ulicach w setkach, tysiącach, tuż obok nas za murem, na Szucha wyrywa się ludziom włosy i paznokcie, by zmusić do zadenuncjowania swoich braci, synów czy sąsiadów, strzela w tył głowy, wpycha do masowych grobów, za spojrzenie czy gest można dostać kulę, a wuj mówi o hedonizmie? Doprawdy… – Głos ojca wszedł na wysokie tony, co zawsze było oznaką skrajnej irytacji. – Wie wuj, co spotkało Żydów?!
– Oni sobie poradzą… co jak co, ale przetrwać to potrafią – odparł wuj, krzywiąc usta w uśmiechu.
– Niemcy mają zamiar zgładzić naród żydowski! To się już dzieje!
Wuj odłożył fajkę i schylił się, by podnieść z niskiego stolika książkę.
– To czysta propaganda… – powiedział. – Właśnie o tym czytam.
Mama znów spojrzała błagalnie na swojego męża. Władysław Jagiełło przez moment rozważał, czy stać go na to, by wdać się w kłótnię z wujem, i ostatecznie zadecydował, że nie warto. Zostawiał pod jego bezpiecznym dachem żonę, córkę i problematyczną szwagierkę, nie był to czas sporu, ale wdzięczności. Pozwolił wujowi prawić o Niemcach, Żydach i Polakach, jakby to byli bohaterowie przygodowej powieści.
Osiedlający się w Krakowie Niemcy mieli zakaz zadawania się z Polakami i Żydami, kontakty takie obłożone były sankcjami, z karą śmierci włącznie, tymczasem wuj Albert, u którego mieszkałyśmy aż do czerwca 1945 roku, utrzymywał konszachty z okupantem, a dzień zaczytał od lektury „Krakauer Zeitung”, gadzinówki wydawanej w gubernatorstwie, której nakład w 1942 roku przekroczył 140 tysięcy egzemplarzy. Elsa, matka Alberta, była Niemką, uwiedzioną przez polskiego hrabiego Jana Wodzickiego, czym wuj Albert szczególnie się nie chwalił, jako że była to kobieta bez rodowodu, ale gdy tylko do Krakowa wkroczyli Niemcy, fotografie matki wróciły na sekretarzyk tuż obok ojca Alberta, Jana. Dzięki zmarłej w zapomnieniu Elsie oraz jej czystej aryjskiej krwi mogliśmy spokojnie mieszkać w Krakowie nie niepokojeni przez Niemców.
Ojciec wyjechał następnego dnia, obiecując, że przyjedzie latem, najpóźniej na Boże Narodzenie. Pogłaskał mnie po głowie – nie miał zwyczaju manifestowania swoich uczuć w bardziej wylewny sposób, pocałował żonę w policzek i uścisnął mocno dłoń Alberta, zadowolony, że nie musi przechodzić na jego utrzymanie.
– Raz jeszcze dziękujemy wujowi za udzielenie schronienia naszym paniom. Bóg da, spotkamy się w lepszych czasach – powiedział na pożegnanie i zamknął drzwi.
Mama nie miała powodów do narzekań. Wuj okazał się miłym i serdecznym człowiekiem, nie wtrącał się w sprawy „naszego pokoju”, przynosił smakołyki, wieczorami czytał na głos Trylogię, a jego służąca Leosia opiekowała się nami, jakbyśmy należeli do jej bliskiej rodziny. Kamienica przy Piłsudskiego była oazą spokoju na tle tego, co się działo w Europie. Można było pomyśleć, że Hitler i jego armia po prostu zapomnieli o tym miejscu i dzięki temu ściany mogły porosnąć bluszczem, a na klatce schodowej nikt nigdy nie krzyczał. Naszymi sąsiadami byli w większości Niemcy, wprawdzie nie mówili „Guten Tag”, kiedy mijaliśmy się na schodach, ale też nie spotkały nas z ich strony żadne przykrości. Po doświadczeniach okupacji w Warszawie krakowski spokój, z jakim panowali tu Niemcy, wydawał się nierealny. Mama szybko przywykła do odzyskanego poczucia względnego bezpieczeństwa i jej plecy nie oblewały się zimnym potem, gdy sąsiad Niemiec przytrzymał jej drzwi do kamienicy lub pozbierał rozsypane na schodach kartofle. Wuj posiadał liczne przywileje, z których mama korzystała, usiłując nie myśleć, czy dopuszcza się zdrady, czy też pokazuje, jak wielka jest matczyna miłość, która każdą drogę przejdzie, nawet tę niechlubną, by chronić dziecko. Maryla miała nas dwie pod opieką i nie zawahałaby się przed niczym, żeby zapewnić nam bezpieczeństwo. Nie przyznała się nigdy przed mężem, a i Aldonie zakazała się chwalić, że niejednokrotnie do mieszkania wuja zachodzili niemieccy oficerowie i ona, Maryla Rostocka, podawała im koniak, czasami ciasteczka i podsuwała mosiężną popielniczkę. Wycofywała się szybko do naszego pokoju i pilnowała, żeby goście nie zobaczyli Aldony, która miała wciąż mało lat, ale bardzo dużo urody.
Wuj Albert udawał historyka sztuki i znawcę malarstwa, ubierał się jak paryski marszand i wzbudzał szacunek wszystkich lokatorów kamienicy, nawet tych mundurowych. Jakie on tam interesy z nimi prowadził, nie dowiedzieliśmy się nigdy, pozostały tylko spekulacje i podejrzenia, jakie mój ojciec spisał w notatniku wojennym, który został wydany kilka lat po wojnie. Nie znosił wuja Alberta, zatem pisanie lekką ręką „przypuszczeń”, bo tak nazywał opisy działań Alberta na szkodę kultury i narodu polskiego w czasie okupacji, przychodziło mu łatwo. Wuj kryształowy nie był, ale pewnie nie zajmował się tym, o co posądzał go ojciec – grabieżą dzieł sztuki w czasie wojny, choć wiadomym było, że skala tego bezprawia była ogromna i wielu eksponatów nigdy nie udało się odzyskać. Niemcy, zaraz po Rosjanach, to najbardziej złodziejskie nasienie, jakie widział świat, mawiał mój ojciec. Na ścianach krakowskiego mieszkania wuja Alberta wisiały obrazy Jacka Malczewskiego i Wojciecha Kossaka, Wojciecha Weissa, a także Williama Turnera oraz jeden Ludwiga Richtera, który podobno stanowił posag jego żony Elsy, córki kupca. Z całą pewnością nie pochodziły one z kradzieży wojennej. Wodziccy byli bogaci i choć większość majątku Jan przepuścił, podróżując po świecie w poszukiwaniu diamentów i miłości, Albert odziedziczył po ojcu nie tylko kilka nieruchomości, ale też obrazy oraz akcje kopalni diamentów w RPA, które okazały się niewiele warte, kiedy przyszło do rozliczeń z dawnymi wspólnikami Jana.
Obrazy długo nie cieszyły oczu mojej mamy i Aldony, która również próbowała rysować, kopiując nieudolnie dzieła mistrzów. Jesienią 1942 roku wuj nagle zadecydował, że całą kolekcję trzeba ukryć gdzieś poza Krakowem. Mama zadeklarowała swoją pomoc, ale wuj się nie zgodził, nie chciał, aby wiedziała, gdzie wywozi dzieła. Gdyby jej wtedy zaufał, może nie przepadłyby na zawsze. Albert zawierzył oficerowi Wehrmachtu, Kurtowi Wisbachowi, który zadeklarował się wywieźć dzieła sztuki do Niemiec i tam przechować, aż do chwili ostatecznego zwycięstwa Hitlera. Niestety zabrał do grobu tajemnicę lokalizacji skrytki i wszelkie powojenne próby ustalenia, co stało się z dziełami sztuki, spełzły na niczym, choć mój ojciec przez wiele lat usiłował czegoś się dowiedzieć od członków rodziny Wisbacha i innych organizacji zajmujących się tropieniem zaginionych dzieł. Obrazy gromadzone przez Wodzickich zdobią do dziś cudze ściany, piwnice czy strychy.
Mój ojciec miał swoje teorie wykute w towarzyszących mu całe życie podejrzeniach, że wszyscy dookoła są nieuczciwi i tylko czyhają na okazję, żeby lepszą połowę ludzkości oszukać, a wuj Albert był na jego czarnej liście aż do samej śmierci staruszka w 1965 roku. Ojciec nie uznawał kompromisów i mimo swojego młodego wieku – w 1942 roku ledwie przekroczył trzydziestkę – był nieustępliwy i zasadniczy, gdy przychodziło do opowiedzenia się po stronie honoru, prawdy czy prawdziwej Polski, w tamtym okresie – walczącej Polski. Postawa wuja Alberta była mu obrzydliwa, szczególnie kiedy wuj zaczynał rozpościerać wizję o powrocie stolicy do Krakowa i ofierze, jaką każdy mieszkaniec miasta musi ponieść, żeby miasto przetrwało w swojej chwale i cudowności.
– Niemcy to nie są barbarzyńcy – perorował Albert, siedząc z ojcem przy wigilijnym stole. – Nie podniosą ręki na miasto zbudowane na planie magdeburskim, miasto, które w przeszłości było domem dla niemieckiego mieszczaństwa, że o plemionach germańskich nie wspomnę. Nie powinniśmy myśleć kategoriami tu i teraz, bo teraz zaraz się skończy, a co wówczas pozostanie? Nie wolno niszczyć takich miast jak Kraków.
– Chciał wuj powiedzieć Krakau!
– To tylko nazewnictwo… Zrozum, Władysław, Polski nie stać na to, aby rzucić teraz wyzwanie Niemcom, musimy przeczekać. Widziałeś, ilu ich tu jest? Gubernator Frank od początku wojny zachęca Niemców, żeby się tu osiedlali, i czynią to, czy nam się to podoba czy nie. Trzeba umieć oszacować, na co ma się wpływ, a co trzeba tylko obserwować jak płynącą rzekę…
– Nie musicie biernie patrzeć, możecie stawić opór. – Ojciec zniżył głos. – Tak jak Warszawa. My walczymy, dywersją, zamachami, propagandą skierowaną przeciwko okupantom, nawet poezją.
Wuj Albert pokiwał głową, ale nie był to odruch uznania dla odwagi i bohaterstwa warszawiaków, przeciwnie, on miał to już wszystko przekalkulowane. Nie był odosobniony w takim „matematycznym” rozliczaniu akcji polskiego podziemia.
– Tak, oczywiście, docierają do nas wieści o zamachach w Warszawie. Zastrzelicie jednego Niemca i jego kierowcę, a powieszą setkę Polaków w odwecie… Jeśli ty to nazywasz walką… to ja cię przepraszam, ale…
– Co też wuj plecie! – przerwał mu ojciec. – Najłatwiej siedzieć w Krakowie, pić kawę na rynku i podrywać Niemki z Czerwonego Krzyża, a Polska niech się wykrwawia!
Maryla zaczerwieniła się w imieniu swojego wuja, który faktycznie dużo czasu spędzał w kawiarni na rynku i bywało, że brał mnie i Aldonę, by mu towarzyszyć.
– Ty się, Władysławie, tak nie gorączkuj, gdyż nie znasz tego miasta i jego mieszkańców, nie masz pojęcia, co tu się dzieje, czego okiem przyjezdnego nie widać. Myślisz, że nie ma tu ruchu oporu? Że ludzie tylko cicho siedzą i usługują Niemcom? Otóż nie!
– Nie przejdziecie do historii – podsumował długą dyskusję ojciec i zaczął rozmawiać z żoną, która w obecności wuja nie miała mu wiele do powiedzenia. Starała się zachować lojalnie wobec obydwu, ważyła słowa i filtrowała informacje, jakimi się dzieliła z mężem. Wiedziała, że nie pochwaliłby jej, gdyby się dowiedział, jak żyje w Krakowie i przed czym się nie wzdryga.
Kiedy w końcu położyli się spać, uwolnieni od towarzystwa wuja, mojego i Aldony, mama wtuliła się w ojca i zaczęła kwilić jak dziecko. Tak bardzo za nim tęskniła, jednak nie umiała swoich uczuć wyrazić słowami, przede wszystkim wstydziła się ubrać w słowa to, o czym myślała każdego dnia przed zaśnięciem. W obcym mieście, w obcym domu czuła się bezpieczna, ale potwornie samotna. Nie miała żadnego zajęcia ani potrzeby wychodzenia, poniedziałki czy niedziele, wszystko jedno, zaczynały i kończyły się tak samo. Zabierała mnie na spacery, z daleka od ludzi, wędrowałyśmy na Błonia, to znów w stronę Kopca Kościuszki, który Niemcy zamknęli dla zwiedzających, bo widoczny z Wawelu irytował gubernatora Franka. Moje małe nóżki zaprawiły się w marszu i przez całe życie lubiłam dużo chodzić, pewnie dzięki tym długim spacerom z matką, która w ten sposób leczyła swoją melancholię i tęsknotę za mężem.
– Kiedy to się skończy? Władek, powiedz mi, kiedy to się skończy?
Leżeli obok siebie w ciemności, ojciec palił papierosa.
– Wytrzymaj jeszcze trochę…
– Jak długo? Rok? Dwa?
– Nie wiem. Jeśli Hitler zdobędzie Stalingrad… może i dłużej, ale podobno Rosjanie bronią się jak lwy – powiedział, ściszając głos. Nie było pewności, czy wuj ich nie podsłuchuje.
– Nie obchodzi mnie Stalingrad, tylko Warszawa. Kiedy będę mogła wrócić do Warszawy? – Mama położyła obie dłonie na swojej twarzy. Nie liczyła rozłąki z mężem na miesiące, ale na lata i to prowokowało jej płacz.
– W Warszawie jest coraz gorzej, nawet nie rozważaj powrotu. Muszę przyznać, że zgadzam się z twoim ojcem, tutaj jesteście bezpieczne, a to dla mnie najważniejsze. Ludzie się boją, dzieją się okropne rzeczy, nie chcesz na to patrzeć. Musisz teraz myśleć o naszej córce i o sobie, ja nie jestem w stanie was ochronić w Warszawie. – Nie pocieszał żony, przemawiał rozsądnie, przytaczał wszystkie argumenty za pozostaniem w Krakowie, jednak mama czuła, że z każdym kolejnym słowem ją zdradza, i nie słyszała już swojego męża, ale ojca.
– Jeśli mamy zginąć, to razem… – powiedziała cicho.
– W tym rzecz, żeby nie zginąć! Pomyśl o Oleńce, jakie miałaby życie w Warszawie, jakie ma tu? Niedługo skończy trzy latka i będzie coraz więcej rozumieć, coraz więcej pamiętać. Przecież wuj dobrze was traktuje, macie tu wszystko to, czego ja nie mógłbym wam zapewnić. W Warszawie brakuje żywności, prądu, czasami wody, z każdym miesiącem jest coraz gorzej. Nie chciałem ci pisać o tych bombardowaniach z sierpnia, ale naloty trwały i trwały, Rosjanie spuszczali bomby na Mokotów, Żoliborz i naszą Wolę. Zniszczyli Dworzec Wileński, Dworzec Pocztowy, getto, Powązki, no i przede wszystkim Kercelak. Nasze targowisko poszło z dymem i ceny żywności w Warszawie poszybowały w górę. Będziemy głodować, jak tak dalej pójdzie.
Mama nie odzywała się długo, nie wiedziała, co się dzieje w Warszawie, ojciec nie dotrzymał słowa i nie słał do niej listów raz w tygodniu.
– Obiecałeś mi pisać o wszystkim.