Moja rodzina na piętrze. Sekrety domu na Chłodnej - Magda Louis - ebook

Moja rodzina na piętrze. Sekrety domu na Chłodnej ebook

Magda Louis

4,5

Opis

Urocza staruszka – Tosia Pogorzelska – doczekała kresu życia w swoim domu, tak jak chciała. Na uroczystości pogrzebowe przybyły osoby, które ją znały i z rozrzewnieniem będą wspominały jej mądrość życiową, dowcip i cięty język. Wśród żałobników znalazł się jednak ktoś całkiem obcy.

W tylnej ławce zasiadła wiekowa już Aleksandra Pasternak. Na ostatnie pożegnanie Tosi trafiła w zasadzie przypadkiem. Przyjechała bowiem z Warszawy za namową szalonej ciotki Aldony, która stwierdziła, że Pogorzelska pomoże Aleksandrze rozwikłać skrywaną od lat rodzinną tajemnicę… To właśnie tutaj kobieta rozpocznie swoją podróż w przeszłość i powróci do kamienicy, gdzie wszystko się wydarzyło…

„Moja rodzina na piętrze. Sekrety domu na Chłodnej” Magdy Louis to drugi tom uwielbianej przez czytelników powieści o losach Tosi Pogorzelskiej. Autorka, powracając do postaci i wydarzeń z poprzedniej części, snuje nową historię, która zaskoczy nawet największego wielbiciela ujmującej staruszki i jej ciotki Poli!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 477

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (50 ocen)
33
11
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
evelinap

Nie oderwiesz się od lektury

Złożona, wielowątkowa i wciągająca. W niesamowity sposób los głównej bohaterski tej części, łączy się z losami rodziny z pierwszego tomu. Nie można się oderwać.
00
PaulinaNiewczas

Nie oderwiesz się od lektury

Jeszcze lepsza niż pierwsza część.
00
Wioetta

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka !
00

Popularność




Ty­tuł: Moja ro­dzina na pię­trze. Se­krety domu na Chłod­nej

Co­py­ri­ght © Magda Lo­uis, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mo­nika Drob­nik-Sło­ciń­ska

Re­dak­cja: Ju­styna Ku­kian

Ko­rekta: Aneta Iwan

ISBN 978-91-8076-254-0

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

ALEK­SAN­DRA

Roz­dział 1

Po­grzeb An­to­niny Po­go­rzel­skiej od­był się 19 grud­nia 2011 roku. Ty­dzień wcze­śniej ciotka Al­dona wrę­czyła mi jej ad­res za­pi­sany na od­wro­cie ko­perty, w któ­rej otrzy­mała ra­chu­nek za gaz. O tym za­wy­żo­nym ra­chunku po­wie­działa wię­cej niż o ko­bie­cie, do któ­rej rze­komo pro­wa­dzą na­sze ro­dzinne ta­jem­nice.

Al­dona Ros­to­cka przy­szła do mnie z sa­mego rana, kiedy jesz­cze moje nogi nie chciały cho­dzić, a głowa nie wie­działa, co my­śleć. Co­raz wię­cej czasu po­trze­bo­wa­łam po opusz­cze­niu łóżka, żeby się przy­wi­tać z dniem. Roz­ruch na­stę­po­wał po­woli, naj­pierw fi­li­żanka kawy z mle­kiem, po­tem nieco bez­myślne pa­trze­nie w ka­len­darz – ach, dziś już środa! Kiedy to zle­ciało! Na­gle czas przy­śpie­szył, prze­pla­ta­jąc dni tak szybko, że czło­wiek le­d­wie wy­szedł z po­nie­działku, a już nad­cią­gał pią­tek zmie­ciony raz dwa przez so­botę. Na ko­niec po­ran­nego ry­tu­ału za­my­ka­łam się w ła­zience, żeby zmyć z sie­bie noc, która była po­dobna do wszyst­kich po­przed­nich. Tam, w zbyt do­brze oświe­tlo­nym lu­strze, cze­kała na mnie więd­nąca twarz, któ­rej nie udało się ura­to­wać kre­mem z ko­la­ge­nem czy se­rum wzmoc­nio­nym wi­ta­miną E. Nie lu­bi­łam rano pa­trzeć na swoje od­bi­cie i w lu­stro spo­glą­da­łam prze­lot­nie, aby tylko spraw­dzić, czy moje za­far­bo­wane na spo­kojny blond włosy zdą­żyły po­wstać z mar­twych. Za­cze­sy­wa­łam grzywkę równo z li­nią brwi, dłu­gie ko­smyki za­kła­da­łam za uszy lub wią­za­łam w koń­ski ogon. Dłu­gość mo­ich wło­sów zmie­niała się mi­ni­mal­nie od czter­dzie­stu lat. Za­wsze pro­ste, ob­cięte jak od li­nijki, cza­sem le­d­wie się­gały ra­mion, cza­sem po­zwa­la­łam im ro­snąć da­lej. Ostre świa­tło po­ranka nie jest ła­skawe dla ko­biet, szcze­gól­nie gdy jedna strona lu­stra po­więk­sza czte­ro­krot­nie.

Od ciotki Al­dony nie mia­łam żad­nych wia­do­mo­ści od dawna i czę­sto za­sta­na­wia­łam się przed snem, gdzie się po­dziewa i czy zdrowa. Zbyt lekko ubrana jak na swój wiek, za­su­szona star­sza pani była młod­szą sio­strą mo­jej mamy Ma­ryli. Przez ostat­nich pięć­dzie­siąt lat wi­dzia­łam ją za­le­d­wie kilka razy przy oka­zji ro­dzin­nych po­grze­bów – tych ni­gdy nie opusz­czała – albo ślu­bów, na które przy­jeż­dżała ubrana cała na biało, ro­biąc kon­ku­ren­cję pan­nie mło­dej. Jed­nego roku spę­dzi­ły­śmy ra­zem święta Bo­żego Na­ro­dze­nia, a kiedy tra­fi­łam do szpi­tala z za­pa­le­niem wy­rostka ro­bacz­ko­wego, po­ja­wiła się przy łóżku, za­nim le­karz dy­żurny obej­rzał wy­niki krwi. Po­wie­działa wtedy, że wy­brała się do mnie, aby mi zło­żyć ży­cze­nia z oka­zji mo­ich sie­dem­dzie­sią­tych uro­dzin, choć wtedy do sześć­dzie­siątki bra­ko­wało mi dwa lata.

W marcu tego roku na przód wy­sko­czyła mi sió­demka, ale ciotka Al­dona prze­ga­piła tę uro­czy­stość i zja­wiła się do­piero 12 grud­nia z roz­dartą nie­uważ­nie ko­pertą z ga­zowni i su­ge­stią, że­bym się wy­brała do Rze­szowa na spo­tka­nie z nie­jaką An­to­niną Po­go­rzel­ską, je­śli wciąż jesz­cze gnę­bią mnie dziwne sny i prze­czu­cia, że moi ro­dzice za­brali ze sobą do grobu kilka ta­jem­nic ro­dzin­nych. Sny były moje, ale prze­czu­cia nie, to Al­dona, od­kąd pa­mię­tam, rzu­cała alu­zje, jed­nak ni­gdy nie po­wie­działa ni­czego waż­nego, de­lek­tu­jąc się sta­tu­sem straż­niczki grze­chów i po­my­łek ro­dziny Ros­to­ckich. Lu­bi­łam ciotkę, kiedy by­łam małą dziew­czynką, Al­donę uwa­ża­łam za swoją przy­ja­ciółkę. Spę­dza­ły­śmy ze sobą sporo czasu, a kiedy za­czę­łam doj­rze­wać, ob­ja­śniała mi ko­biece ciało oraz całą prze­ra­ża­jącą mę­skość, która tylko czy­hała, by się we­drzeć tam, gdzie boli naj­bar­dziej. Była moją pierw­szą prze­wod­niczką po ma­pie dam­sko-mę­skiego kon­ty­nentu i choć sama nie miała wiel­kiej wie­dzy czy do­świad­cze­nia, dzie­liła się ze mną prze­my­śle­niami na te­mat chłop­ców, męż­czyzn i sta­rych dzia­dów. Wy­ro­słam z Al­dony, jak się wy­ra­sta z pary bu­tów, ale wciąż była mi bli­ska. Je­dyna ży­jąca Ros­to­cka łą­cząca mnie z mło­do­ścią.

Jej wi­zyta trwała nie wię­cej niż pół go­dziny, od­rzu­ciła za­pro­sze­nie na wspólny obiad, tłu­ma­cząc się bra­kiem czasu i na­wa­łem spraw do za­ła­twie­nia. Czego ta­kiego pil­nego mu­siała do­gląd­nąć, nie zdra­dziła, nie cią­gnę­łam jej za ję­zyk. Jej po­ja­wie­nie się w moim miesz­ka­niu na Chłod­nej wpra­wiło mnie w dziwny nie­po­kój, mimo że dawno już przy­wy­kłam do jej eks­cen­trycz­no­ści i na­uczy­łam się z nią po­stę­po­wać. Mia­łam świa­do­mość, że nie jest cał­kiem zdrowa na umy­śle i nie warto trak­to­wać jej słów ze śmier­telną po­wagą, jed­nak za­zwy­czaj uda­wało jej się mnie wcią­gnąć w ta­jem­ni­czy świat, jaki kre­owała. W każ­dej ro­dzi­nie mię­dzy ciot­kami, szwa­grami, dziad­kami krąży choć jedna osoba, o któ­rej mówi się, że ma nie­równo pod su­fi­tem. W na­szej była to Al­dona. Kto jej nie znał, dzi­wo­wał się, że taka z wy­glądu nor­malna dziew­czyna jest wsta­nie ro­bić ta­kie rze­czy, a mó­wić jesz­cze gor­sze. A czy to trzeba od razu wy­glą­dać na mor­dercę, ge­niu­sza czy wa­riata? Wy­star­czy to, co tam w środku lu­dzie ukry­wają i w swo­ich scho­ro­wa­nych gło­wach no­szą, wy­gląd do tego nie­po­trzebny. Al­dona, jaką pa­mię­tam z po­wo­jen­nych cza­sów, miała pu­szy­ste włosy, dłu­gie nogi i była bar­dzo chuda i pro­sta, bez wcię­cia czy wy­gię­cia, jak chło­pak.

Moje na­ro­dziny w marcu 1940 roku za­le­piły na chwilę bro­czącą ranę mo­ich dziad­ków Anny i Ry­szarda po śmierci ich uko­cha­nego syna Ta­de­usza, brata bliź­niaka mo­jej mamy. Ta­de­usz Ros­to­cki roz­pły­nął się w wo­jen­nej mgle nad Bzurą i od jego mar­twych oczu niebo tam te­raz bar­dziej błę­kitne, ale w tym sa­mym cza­sie w kro­ni­kach ro­dzin­nych po­ja­wi­łam się ja, Alek­san­dra Ja­giełło. Kiedy się uro­dzi­łam, mama miała już dawno skoń­czone dwa­dzie­ścia dzie­więć lat i co­raz gło­śniej w ka­mie­nicy wy­brzmie­wały szem­ra­nia są­sia­dów, czy aby wszystko z Ma­rylą i Wła­dy­sła­wem jest w po­rządku, skoro sie­dem lat po ślu­bie nie do­cze­kali się po­tomka. Plot­ko­wa­nie na te­mat nie­płod­no­ści ustało, kiedy wo­jenne trwogi zdo­mi­no­wały te­maty roz­mów przy stole i w sy­pialni. Po­cząt­kowy en­tu­zjazm i wiara w szyb­kie prze­go­nie­nie wroga z Pol­ski przy po­mocy alian­tów wy­ga­sły przed koń­cem roku.

Po kam­pa­nii wrze­śnio­wej z 1939 roku nie po­li­czono jesz­cze tru­pów, oka­le­czo­nych i jeń­ców, ale mó­wiło się, że bli­sko pół mi­liona męż­czyzn nie wró­ciło do domu na święta Bo­żego Na­ro­dze­nia, a setki ty­sięcy tra­fiło do nie­woli na pry­cze w nie­miec­kich obo­zach albo ra­dziec­kich ła­grach. Wojna wy­bu­chła tak na­gle, że lu­dzie przez wiele mie­sięcy przy­zwy­cza­jali się do swo­jego tra­gicz­nego po­ło­że­nia i szło im to bar­dzo opor­nie, po­nie­waż kar­mili się na­wza­jem na­dzieją, że ta za­wie­ru­cha wo­jenna za­raz mi­nie, za­gi­nieni się od­najdą, a mar­twi zmar­twych­wstaną.

Moi dziad­ko­wie tak wła­śnie wy­obra­żali so­bie po­wrót swo­jego syna Ta­de­usza do domu na Chłod­nej, że zstąpi z nieba któ­rejś nie­dzieli i do­piero wtedy im opo­wie, co się z nim działo przez te smutne mie­siące, na­le­ży­cie się wy­tłu­ma­czy przed ro­dzi­cami, dla­czego nie da­wał znaku ży­cia. Ta­de­usz, jak po­szedł we wrze­śniu wal­czyć z ar­mią „Po­mo­rze”, tak znik­nął i wszelki słuch po nim za­gi­nął. Może wzięli go do nie­woli, może się ukrywa gdzieś za gra­nicą albo na wsi? Może prze­szedł gra­nicę i prze­bywa te­raz w Ru­mu­nii albo na Wę­grzech? Jesz­cze z po­cząt­kiem grud­nia 1939 roku za­pew­niali się na­wza­jem, że Ted na pewno w Wi­gi­lię się po­jawi, wszak jest to naj­więk­sze święto ro­dzinne, dzień po­wro­tów, nie­spo­dzia­nek i ra­do­snych łez. W stycz­niu 1940 roku po­ja­wił się w ich domu młody czło­wiek, na­wet nie ścią­gnął ko­żu­cha, sto­jąc w progu, prze­ka­zał wia­do­mość o żoł­nier­skiej śmierci Ta­de­usza Ros­to­ckiego. Moja mama Ma­ryla była poza do­mem, gdy przy­szedł po­sła­niec z tra­gicz­nymi wia­do­mo­ściami, po po­wro­cie do miesz­ka­nia za­stała swo­ich ro­dzi­ców sie­dzą­cych na ka­na­pie bez naj­mniej­szego ru­chu, jakby ar­ty­ście ma­la­rzowi do ob­razu po­zo­wali. Szok ma różne etapy i prze­ja­wia się na naj­dziw­niej­sze spo­soby: jedni pła­czą, dru­dzy piją, jesz­cze inni za­sty­gają w ga­la­re­cie roz­pa­czy i milkną. Ma­mie wy­star­czyło jedno spoj­rze­nie na za­mro­żo­nych ro­dzi­ców i od razu wie­działa, że musi to mieć zwią­zek z jej bra­tem. Ma­ryla i Ta­de­usz nie byli do sie­bie po­dobni – on był po­staw­nym, gru­bo­ko­ści­stym mło­dzień­cem, ona por­ce­la­nową lalką z rzę­sami tak dłu­gimi, jak tylko ak­torki fil­mowe miały. Ta­de­usz lu­bił być z przodu, w cen­trum uwagi, za­ba­wiać roz­mową i błysz­czeć, Ma­ryla naj­le­piej czuła się wtedy, gdy nikt na nią nie pa­trzył.

– Twój brat nie wróci do domu. – Głos Anny Ros­to­ckiej był zwy­czajny, bez roz­pacz­li­wej nuty, tylko oczy pła­kały, tak jak za­wsze, bez jed­nej łzy. Al­dona sie­działa na pod­ło­dze, przy­tu­lona do nogi stołu, ni­czym wierny pies. Ani Al­dony, ani Ma­ryli moi dziad­ko­wie nie ko­chali tak jak syna Ta­de­usza, któ­rego można było po­ka­zy­wać w Monte Carlo, Ju­ra­cie czy Ber­li­nie, wszę­dzie do­brze by się od­na­lazł i pre­zen­to­wał, szcze­gól­nie kiedy pa­ra­do­wał w mun­du­rze. Kiedy się tak nie­przy­zwo­icie jaw­nie ko­cha tylko jedno dziecko, trudno tym od­rzu­co­nym się dzi­wić, że ni­gdy nie prze­stają wal­czyć o jał­mużnę uczu­cia u ro­dzi­ców.

Gdyby Al­dona była star­sza i nor­mal­niej­sza, z pew­no­ścią trzy­ma­łaby mnie do chrztu, ale tak się nie stało, jej ro­dzice zde­cy­do­wali się po­pro­sić ja­kichś ob­cych, któ­rych rze­komo znali ze swo­jej mło­do­ści. Nikt ich wię­cej nie wi­dział, na­wet nie pa­mię­tam, ja­kie no­sili na­zwi­sko. Po­dobno oboje zgi­nęli wkrótce po mo­ich chrzci­nach w przy­pad­ko­wej strze­la­ni­nie na ulicy Żu­ra­wiej, po­nie­waż hi­tle­rowcy nie oszczę­dzali amu­ni­cji i do­syć chęt­nie uży­wali swo­ich pi­sto­le­tów, na­wet na po­pra­wie­nie na­stroju czy dla za­bawy. Cy­wi­li­zo­wany na­ród cheł­piący się tra­dy­cjami, za­ko­rze­nio­nym w ge­nach ho­no­rem i ge­niu­szem, na­ród ar­ty­stów, my­śli­cieli i wiel­kich przy­wód­ców za­cho­wy­wał się w oku­po­wa­nej Pol­sce jak psy­cho­pa­tyczny dzi­kus, od któ­rego dzik­szy był tylko czło­wiek ra­dziecki, który nas wy­zwa­lał. Mój oj­ciec nie mógł się po­go­dzić z tym, że Niem­com tak szybko wy­ba­czono i za­po­mniano ich be­stial­stwo wo­jenne, za które ani nie prze­pro­sili, ani nie za­pła­cili.

Al­dona znik­nęła z mo­jego ży­cia, kiedy mia­łam pięt­na­ście lat, i póź­niej­sze jej po­wroty do War­szawy oraz spo­tka­nia ze mną mo­głam wy­li­czyć na pal­cach jed­nej ręki, jed­nak każde z nich było cie­kawe i eks­cy­tu­jące. Pierw­szy raz po dłu­gim okre­sie nie­obec­no­ści przy­je­chała do mo­jego miesz­ka­nia w Szcze­ci­nie, chwa­ląc się la­tami spę­dzo­nymi w szpi­talu psy­chia­trycz­nym, gdzie le­ka­rze pró­bo­wali ją wy­le­czyć z sza­leń­stwa i uci­szyć te głosy, któ­rych nie sły­szała w swo­jej gło­wie, ale gdzieś za uchem. Uzna­łam wów­czas, że jest za­bawna, zu­peł­nie nic się nie zmie­niła od cza­sów na­szych dzie­cin­nych za­baw i po­waż­niej­szych roz­mów peł­nych se­kre­tów i sen­sa­cji. Mój mąż Stach był nieco prze­ra­żony jej bez­po­śred­nio­ścią i ma­nierą do­słow­nego na­zy­wa­nia zja­wisk oraz lu­dzi, ale przy­znał, że w tym jej nie­okre­ślo­nym do końca sza­leń­stwie bli­żej Al­do­nie do anioła niż do wiedźmy. Mimo iż była moją ciotką, trak­to­wa­łam ją bar­dziej jak bli­ską zna­jomą niż członka ro­dziny.

– Masz tu ad­res, nie zgub, ty cią­gle coś gu­bisz, jedź do niej na roz­mowę, dużo ma­cie so­bie do po­wie­dze­nia. – Po­ło­żyła ko­pertę na stole i na­ci­snęła pal­cem wska­zu­ją­cym. Wciąż no­siła pier­ścio­nek z ru­bi­nem, który do­stała od swo­jej matki na po­że­gna­nie, kiedy wy­sy­łała ją w 1942 roku do Kra­kowa. Dzięki temu nie­zbyt ładny, ma­sywny pier­ścień nie prze­padł w ja­kiejś nie­miec­kiej albo ro­syj­skiej kie­szeni. Moja mama rów­nież do­stała od swo­jej matki pier­ścio­nek z du­żym ka­mie­niem jako za­bez­pie­cze­nie, wa­lutę na czarną go­dzinę, która w cza­sie wojny mo­gła wy­bić w każ­dej chwili. Prze­cho­wy­wa­łam ten pier­ścio­nek w ka­setce wraz z ob­rączką Sta­cha, moją i pier­ścion­kiem za­rę­czy­no­wym, który ni­gdy mi się nie po­do­bał, choć wy­ko­nany zo­stał przez zna­nego po­znań­skiego ju­bi­lera.

– Kim jest ta ko­bieta? – Nie śpie­szy­łam się z pod­nie­sie­niem ko­perty.

– Wszyst­kiego się do­wiesz, jak już so­bie z nią po­roz­ma­wiasz, to ja do­po­wiem resztę.

– Mam na­cho­dzić obcą ko­bietę i wy­py­ty­wać nie wia­domo o co i kogo? – Wzru­szy­łam ra­mio­nami. – To nie­do­rzeczne.

Al­dona spoj­rzała na ze­ga­rek i zmarsz­czyła czoło.

– Weź ze sobą zdję­cia ro­dzinne, przed­staw się ład­nie pa­nień­skim na­zwi­skiem i zo­ba­czysz, jaka bę­dzie re­ak­cja. No nic, na mnie już czas, mu­szę po­je­chać spraw­dzić, jak tam po­stę­puje bu­dowa Świą­tyni Opatrz­no­ści Bo­żej. Zro­bisz, jak uwa­żasz, wię­cej cię na­ma­wiać nie będę, to w końcu twoja sprawa, nie moja.

– Ale jaka sprawa?! – za­py­ta­łam po­iry­to­wana.

– Niech ci An­to­nina Po­go­rzel­ska opo­wie swoją hi­sto­rię i jej naj­bliż­szych osób, to ci się wszystko ułoży w ca­łość.

– Skąd ty ją znasz? – na­ci­ska­łam, ale ciotka Al­dona nie miała za­miaru ni­czego wię­cej mi wy­ja­śniać. Za­nim zdą­ży­łam za­dać ko­lejne py­ta­nie, po­że­gnała się zdaw­kowo i wy­szła.

Po­ło­ży­łam ko­pertę na stole i po­de­szłam do okna. Po kilku mi­nu­tach wy­szła z ka­mie­nicy i wol­nym kro­kiem po­de­szła do sa­mo­chodu za­par­ko­wa­nego po dru­giej stro­nie ulicy w miej­scu, gdzie był per­ma­nentny za­kaz za­trzy­my­wa­nia się. Ze zgrozą ob­ser­wo­wa­łam, jak wy­ciąga z kie­szeni je­sionki klu­czyki, otwiera pi­lo­tem drzwi do czer­wo­nego auta, po czym wsiada, ko­kosi się chwilę na sie­dze­niu, za­pala świa­tła i od­jeż­dża. Czy to jest zgodne z pra­wem, żeby ko­bieta lat osiem­dzie­siąt pięć pro­wa­dziła sa­mo­chód? Czy ona w ogóle po­siada prawo jazdy?

Ni­gdy nie by­łam w Rze­szo­wie, ni­kogo tam nie zna­łam, tylko jedno wie­dzia­łam – że mają lot­ni­sko, po­nie­waż kilka lat temu w sa­mo­lot, któ­rym z Istam­bułu le­ciał mój syn Ma­rek, ude­rzył pio­run i mu­sieli lą­do­wać na lot­ni­sku w Ja­sionce pod Rze­szo­wem. Do War­szawy wszyst­kich pa­sa­że­rów fe­ral­nego lotu przy­wieźli au­to­ka­rami. Na miej­scu oka­zało się, że mało który męż­czy­zna do­je­chał trzeźwy, tak im to przy­mu­sowe lą­do­wa­nie nerwy zszar­gało. O tym, że męż­czyźni są słabsi psy­chicz­nie niż ko­biety, mó­wią sta­ty­styki sa­mo­bójstw, a drobne wy­da­rze­nia po­twier­dzają.

Nie za­mie­rza­łam je­chać do Rze­szowa tylko dla­tego, że ciotka Al­dona miała ja­kieś ko­lejne wi­dze­nie, które, zna­jąc ją, mo­gła na­stęp­nego dnia od­wo­łać, ale za­nim po­ło­ży­łam się spać, spraw­dzi­łam, czy jest po­łą­cze­nie lot­ni­cze mię­dzy War­szawą a Rze­szo­wem. Było, trzy razy dzien­nie. Obu­dzi­łam się o czwar­tej rano z bó­lem głowy, ple­ców i szyi, czu­łam, jak skrada się do mnie prze­zię­bie­nie albo, co gor­sza, grypa, która za­bija star­szych lu­dzi, a młod­szym może po­waż­nie uszko­dzić mię­sień ser­cowy. Wy­cze­ka­łam do siód­mej i za­dzwo­ni­łam do Marka.

– To może być grypa – po­wie­dzia­łam.

Syn le­karz wes­tchnął tak gło­śno, że mu­sia­łam od­su­nąć słu­chawkę od ucha.

– Skoro mama już wie, co jej do­lega, to po co mama do mnie dzwoni?

– Że­byś mi coś prze­pi­sał. Nie mogę te­raz cho­ro­wać.

– Go­rączka?

– Nie mie­rzy­łam.

– Bóle sta­wów?

– Mam za­wsze.

Ma­rek krzyk­nął do ko­goś w głąb miesz­ka­nia, żeby nie ro­bić mu kawy, bo i tak nie zdąży wy­pić. Za­bie­ra­łam jego cenny czas przed wyj­ściem do szpi­tala, ale Ma­rek był grzeczny i na­wet kiedy do­pro­wa­dza­łam go do szew­skiej pa­sji, pa­no­wał nad ko­tłu­ją­cymi się w środku emo­cjami. Nie ro­bi­łam tego spe­cjal­nie, sta­rza­łam się i co­raz bar­dziej po­trze­bo­wa­łam dzieci w moim ży­ciu, na­to­miast one po­trze­bo­wały mnie co­raz mniej.

– Mamo, pro­szę, jedź do swo­jej przy­chodni, niech cię zbada ta twoja le­karka… jak jej tam jest?

– Ol­szań­ska.

– No wła­śnie, Ol­szań­ska. Niech cię przy­naj­mniej osłu­cha.

– To jest bar­dzo do­bra le­karka. I wolna… – Nie mo­głam prze­pu­ścić oka­zji, żeby po­now­nie nie spró­bo­wać ze­swa­tać mo­jego syna z pa­nią dok­tor z przy­chodni ro­dzin­nej.

– Na­to­miast ja je­stem bar­dzo za­jęty, na­prawdę mu­szę już le­cieć. Zmierz tem­pe­ra­turę, weź pa­ra­ce­ta­mol, na­pij się go­rą­cej her­baty. Na­pisz po­tem, jak się czu­jesz, ale naj­le­piej by było, gdy­byś jed­nak po­szła do le­ka­rza.

– Ty je­steś le­ka­rzem.

– Or­to­pedą je­stem, nie le­czę prze­zię­bień. Gdyby coś, ewen­tu­al­nie po dy­żu­rze wpadnę. – Po­słał mi te­le­fo­nicz­nego ca­łusa i roz­łą­czył się.

Nie chcia­łam go do sie­bie fa­ty­go­wać, wy­star­czyło, że z nim chwilkę po­roz­ma­wia­łam, i od razu mi się po­lep­szyło. Je­żeli mia­łam ko­muś po­wie­dzieć o wi­zy­cie Al­dony i tym ad­re­sie, jaki mi wrę­czyła, to tylko Mar­kowi. Wie­czo­rem siłą woli wy­wo­ła­łam lekką go­rączkę, którą wzmoc­ni­łam kasz­lem w słu­chawkę, co osta­tecz­nie prze­ko­nało mo­jego syna, że po­wi­nien wpaść i spraw­dzić, jak się czuję. Przy­je­chał w po­rze ko­la­cji, więc cze­kały na niego za­pie­kanki z kieł­basą i pie­czar­kami pod grubą war­stwą roz­to­pio­nego sera.

– W za­sa­dzie nie jem pie­czywa. – Pod­niósł cie­płą kromkę do ust i po­wą­chał. – Ale je­stem po­twor­nie głodny. Od rana nie było czasu zjeść. W zi­mie ostre dy­żury są na­prawdę ostre. Lu­dzie wy­wra­cają się, spa­dają ze scho­dów, ła­mią się w każ­dym moż­li­wym miej­scu. Wo­lał­bym, że­byś sie­działa w domu do wio­sny.

Pa­trzy­łam, jak je. Z przy­jem­no­ścią, za­chłan­nie, ani okru­szek się nie zmar­no­wał. Kiedy skoń­czył, wy­pił łyk go­rą­cej her­baty i przy­siadł się obok na ka­na­pie.

– A te­raz mów, po co na­prawdę mnie tu zwa­bi­łaś. Po­słu­chaj, nie mu­sisz na siłę cho­ro­wać, wiele razy cię o to pro­si­łem, nie­stety bez­sku­tecz­nie, prze­cież mo­żesz po pro­stu po­wie­dzieć: Marku, przy­jedź, czuję się sa­motna… Czy kie­dyś ci od­mó­wi­łem?

– Oczy­wi­ście, że nie – za­pew­ni­łam. – Ja się w ogóle nie czuję sa­motna, nie o to się roz­cho­dzi. Obaj je­ste­ście dla mnie do­brzy, i ty, i Kuba, za­wsze na za­wo­ła­nie, grzech by było na­rze­kać, ale mam wy­rzuty su­mie­nia, kiedy od­cią­gam was od za­jęć.

Ma­rek wzniósł oczy do nieba i skrzy­wił się. Mimo upływu czasu wciąż tak samo re­ago­wał na dźwięk imie­nia swo­jego przy­rod­niego brata. Opa­dły mu ką­ciki ust, a za­raz po­tem je za­ci­snął i szybko od­wró­cił głowę, że­bym nie mu­siała pa­trzeć na jego nie­chęć. Naj­pro­ściej by­łoby po­wie­dzieć, że mo­ich sy­nów zruj­no­wała ko­bieta, ale tak na­prawdę to winę za roz­pad mał­żeń­stwa Marka można po­dzie­lić na trzy równe czę­ści mię­dzy jego żonę Anetę, brata Kubę i jego sa­mego. Ale to tylko mój osąd tego, co mię­dzy nimi za­szło. Gra­jący główne role w tym dra­ma­cie moi sy­no­wie oraz ich żona, kon­se­kwent­nie od sze­ściu już lat, prze­rzu­cali się winą jak go­rą­cym kar­to­flem. Jako ro­dzina nie pod­nie­śli­śmy się po upadku jed­nego związku, tym sa­mym nie do­szli­śmy do miej­sca na­ro­dzin no­wego i tak się to wszystko ki­siło jak sierp­niowe ogórki.

– Pa­mię­tasz moją ciotkę Al­donę?

– Trudno o ta­kiej ciotce za­po­mnieć… Niby się jej nie ba­łem, kiedy by­łem dziec­kiem, ale zo­stać z nią sam na sam w po­koju to wo­lał­bym nie. Od­wie­dziła cię?

Ski­nę­łam głową. Ma­rek ro­ze­śmiał się.

– Naj­wy­raź­niej robi tour po ro­dzi­nie. Po­ja­wiła się w moim szpi­talu przed­wczo­raj i po­wie­działa na dy­żurce, że je­stem jej sy­nem… do­ma­gała się na­tych­mia­sto­wego zo­pe­ro­wa­nia ha­luk­sów w obu sto­pach na­raz. Dziew­czyny opo­wia­dały, jak sta­ruszka roz­sia­dła się na wer­salce w po­koju pie­lę­gnia­rek, ścią­gnęła buty, skar­petki i za­de­mon­stro­wała bo­lące ko­ści, przez które nie może ostatni raz iść z piel­grzymką do Czę­sto­chowy. One cię znają, więc nie uwie­rzyły w wer­sję o matce, ale też bały się ją po­go­nić. Ja w tym cza­sie sta­łem na bloku, ope­ro­wa­łem dwóch pa­cjen­tów z rzędu, do­piero po dwu­na­stej skoń­czy­łem i już się nie spo­tka­li­śmy. Ciotka Al­dona po­szła so­bie, znu­dzona cze­ka­niem na swo­jego wy­ima­gi­no­wa­nego syna. Wpraw­dzie się nie przed­sta­wiła, ale kto inny mógłby od­wa­lić taki cyrk?

– Tylko ona – przy­tak­nę­łam. – Piel­grzymka do Czę­sto­chowy? Po wyj­ściu ode mnie po­je­chała pa­trzeć na bu­dowę Świą­tyni Opatrz­no­ści Bo­żej, choć Al­dona, jaką zna­łam całe ży­cie, bała się Ko­ścioła jak dia­beł wody świę­co­nej. Lu­dzie z wie­kiem umi­zgują się do Pana Boga, pew­nie ze stra­chu, że po śmierci zo­staną na lo­dzie. Do­brze, że Al­dona stała się re­li­gijna, bez­piecz­nie jest na­le­żeć do ja­kiejś or­ga­ni­za­cji na stare lata.

Ma­rek wy­cią­gnął te­le­fon i spraw­dził, kto się do niego tak usil­nie do­bija.

– Nie­po­trzeb­nie da­łem nu­mer jed­nej pa­cjentce, wy­pi­suje do mnie wia­do­mo­ści, od któ­rych go­rąco się robi. Tak, o czym, że­śmy roz­ma­wiali?

– O na­wró­ce­niu ciotki Al­dony – od­par­łam. – Po­wiem ci jedno, ona nie jest aż taką wa­riatką, na jaką się kreuje. Do­sko­nale wie, że nie je­steś jej sy­nem, ale z ja­kichś po­wo­dów lubi od czasu do czasu wy­wo­łać sen­sa­cję, za­pewne po to, aby­śmy nie za­po­mnieli o jej ist­nie­niu. – Wzię­łam z re­gału ko­pertę z ad­re­sem, którą zo­sta­wiła Al­dona. Po­da­łam Mar­kowi.

– Rze­szów? – Zdzi­wił się. – Zna­łem kie­dyś dziew­czynę z Rze­szowa, stu­dio­wa­li­śmy ra­zem, za mą­dra była dla mnie.

Mia­łam na końcu ję­zyka, że po­wi­nien był się z nią że­nić, to by po­tem nie wpadł w si­dła nie­zbyt mą­drej Anety, ale po­wstrzy­ma­łam się.

– Wie mama, gdzie Al­dona te­raz mieszka?

Nie wie­dzia­łam, ale po­dej­rze­wa­łam, że wciąż ma miesz­ka­nie tam, gdzie ją le­czono psy­chia­trycz­nie.

– Nie­wy­klu­czone, że w Świe­ciu. W ku­jaw­sko-po­mor­skim. Dawno temu moi ro­dzice umie­ścili ją na ja­kiś czas w szpi­talu psy­chia­trycz­nym, naj­star­szym w Pol­sce. Kiedy ją wy­pu­ścili nieco pod­le­czoną, Al­dona po­sta­no­wiła zo­stać w tym mie­ście i wy­daje mi się, choć pew­no­ści nie mam, bo ro­dzice ze wszyst­kiego ro­bili ta­jem­nicę, że ku­pili jej tam miesz­ka­nie. To było w la­tach pięć­dzie­sią­tych, do­piero pod ko­niec lat sześć­dzie­sią­tych ciotka Al­dona po­wró­ciła. W ta­kim stylu, jak się z za­gra­nicy po­wraca.

Ma­rek odło­żył ko­pertę.

– Masz ja­kieś przy­pusz­cze­nia, kim jest ta ko­bieta? Po­go­rzel­ska? Pierw­sze sły­szę…

– Nie wiem. Nic mi to na­zwi­sko nie mówi i prawdę po­wie­dziaw­szy, tro­chę się mar­twię, że Al­dona wy­re­ży­se­ro­wała ja­kąś aferę i mnie do niej wciąga. Ona twier­dzi, że moja me­tryka uro­dzin zo­stała pod­ro­biona. Nie wiem, na ja­kiej pod­sta­wie, ale już drugi raz mi o tym mówi. Wpa­dła w od­wie­dziny, nie­za­po­wie­dziana jak zwy­kle, wy­piła litr her­baty i na do wi­dze­nia rzu­ciła przez ra­mię „twoja nie­praw­dziwa me­tryka”. Jedno trzeba jej przy­znać, znała różne se­krety na­szej ro­dziny, pod­słu­chane, wy­niu­chane, nie­do­po­wie­dziane, ale znała. Przy­kła­dów mam aż nadto.

– To jest ja­kiś ab­surd. Ja­kie znowu se­krety? – iry­to­wał się Ma­rek. – Chyba nie masz za­miaru w środku zimy je­chać do Rze­szowa śla­dem sza­leń­stwa Al­dony?

Po­de­szłam do drzwi, za­pa­li­łam górne świa­tło i raz jesz­cze obej­rza­łam ko­pertę, jakby to był ja­kiś ważny do­ku­ment.

– Wszy­scy umarli, je­dy­nie Al­dona zo­stała z tam­tych cza­sów, je­śli ktoś coś wie, to tylko ona.

– Co wie?! – Ma­rek był co­raz bar­dziej zde­ner­wo­wany. – Czego ty szu­kasz? Za chwilę po­my­ślę, że z tobą też jest coś nie halo. Szkoda, że się z nią nie spo­tka­łem w szpi­talu, może i mnie da­łaby ja­kiś ad­res z dru­giego końca Pol­ski, gdzie po­grze­bana jest ta­jem­nica mo­jego po­cho­dze­nia.

– Twoje po­cho­dze­nie mogę po­twier­dzić z jed­nego włosa, gdy­byś miał ja­kieś wąt­pli­wo­ści. Ach, trudno mi to wy­ja­śnić, jak tak nade mną sto­isz i wy­pa­tru­jesz symp­to­mów nad­cią­ga­ją­cej cho­roby psy­chicz­nej, ale po­wiem ci jedno, coś mnie od dawna uwiera w moim ży­cio­ry­sie.

Ma­rek usiadł przy stole i zło­żył obie dło­nie jak do mo­dli­twy.

– Mamo, roz­ma­wia­łaś z kimś jesz­cze na ten te­mat?

– Nie mam ta­kiego za­miaru. Kuba by się ze mnie śmiał jesz­cze gło­śniej niż ty.

– A z Ka­zią, twoją ser­deczną przy­ja­ciółką?

Je­żeli prawdą jest, że prze­cięt­nie czło­wiek kła­mie na­wet i dwie­ście razy na dobę, to ja za­ni­ża­łam sta­ty­styki, bo tego dnia skła­ma­łam tylko raz.

– Nie. Tylko ty wiesz i cie­bie się py­tam, czy po­win­nam je­chać.

Ma­rek skoń­czył nie­dawno czter­dzie­ści sześć lat. Przy­tył od roz­sta­nia z Anetą chyba z dzie­sięć ki­lo­gra­mów, tłusz­czyk ob­le­pił mu twarz, ra­miona i uda, szczę­śli­wie omi­nął oko­licę pasa. Jego ciemne, fa­lo­wane jak spod lo­kówki włosy za­częły si­wieć na skro­niach, zęby nie stały już tak równo jak kie­dyś, ze skóry wy­płu­kał się zdrowy ko­lor, a na twa­rzy po­ja­wił się od­cień tek­tury. Mimo to był wciąż bar­dzo przy­stojny i silny, do ta­kich męż­czyzn ko­biety wzdy­chają, wła­śnie z ta­kimi chcą wić gniazda i brać kre­dyty, przy ta­kich czują się bez­pieczne i speł­nione. Wiele razy za­sta­na­wia­łam się, ja­kim męż­czy­zną stałby się oj­ciec Marka, gdyby mu było dane po­żyć dłu­żej niż trzy­dzie­ści lat. By­łam żoną mło­dzieńca, który ni­gdy nie zdą­żył stać się męż­czy­zną, choć wtedy my­śla­łam, że oboje je­ste­śmy do­ro­śli. Dziś, pa­trząc na swo­jego młod­szego syna Kubę, wi­dzę, że zmiana chłopca w męż­czy­znę rzadko udaje się przed czter­dziestką. Oni się wszy­scy tak długo ba­wią, od­kła­dają w nie­skoń­czo­ność mo­ment za­ło­że­nia dłu­gich por­tek, wzdry­gają przed cię­ża­rem od­po­wie­dzial­no­ści za drugą osobę, sami za sie­bie nie bar­dzo chcą od­po­wia­dać, tak długo jak się da.

Ma­rek zdjął kurtkę z opar­cia krze­sła. Pro­si­łam go wiele razy, żeby wie­szał okry­cie w przed­po­koju, ale wciąż uży­wał krze­sła albo ka­napy za­miast wie­szaka.

– Tak się za­sta­na­wiam, czy nie po­win­ni­śmy się ciotką Al­doną za­opie­ko­wać? To jest jed­nak sta­ruszka, sama jak pa­lec na świe­cie.

Po­szłam za nim do przed­po­koju.

– Od­kąd pa­mię­tam, wszy­scy w ro­dzi­nie mar­twili się o Al­donę, chcieli się nią opie­ko­wać, chro­nić, ale ona miała inny po­mysł na swoje ży­cie i za­wsze nam umy­kała. Cho­wała się i zja­wiała tylko wtedy, gdy te słynne głosy w jej gło­wie tak za­rzą­dziły. Jak­kol­wiek to za­brzmi, ciotka nie spra­wia wra­że­nia osoby po­trze­bu­ją­cej. Przy­je­chała do mnie sa­mo­cho­dem. Trzyma się pro­sto, wy­gląda rześko.

– To samo po­wie­działy pie­lę­gniarki.

– Al­dona nie za­znała trudu mał­żeń­stwa i ma­cie­rzyń­stwa, a to ko­biety w pierw­szej ko­lej­no­ści ruj­nuje.

– Och, już nie prze­sa­dzaj, to­bie nie za­szko­dziły dwa mał­żeń­stwa i dwa po­rody. Wy­glą­dasz świet­nie!

Nad­sta­wi­łam po­li­czek do po­ca­łunku. Ma­rek pach­niał szpi­ta­lem i jedną ze swo­ich pie­lę­gnia­rek, chyba tą bru­netką na chu­dych no­gach.

– Daj so­bie spo­kój z tym śledz­twem, święta idą, za­pla­nuj coś mi­łego, upiecz kru­che cia­steczka, co­kol­wiek, ale tamto odłóż.

– Do­brze, synu, do­brze…

Każdy dzień za­czy­na­łam roz­wa­ża­niem, czy po­win­nam je­chać do tej ko­biety, bu­dzi­łam się w nocy i da­lej drę­czy­łam się tą my­ślą, a po­tem przy­szedł im­puls. Nie była to kwe­stia przy­pływu ener­gii, ale zwy­kła cie­ka­wość. Poza tym nie mia­łam nic cie­kaw­szego do ro­boty. Nie mó­wiąc Mar­kowi, po pro­stu po­le­cia­łam LOT-em do Rze­szowa. Ka­zia była nie mniej pod­nie­cona ode mnie, oczy­wi­ście zdra­dzi­łam jej, co za­mie­rzam. Moja przy­ja­ciółka ni­gdy mnie ani mo­ich de­cy­zji nie kry­ty­ko­wała i mo­głam ją ko­chać bez ogra­ni­czeń. Przy­jaźń przy­szła z cza­sem, kiedy mia­łam dzie­sięć lat, a Ka­zia pięć; ja by­łam córką w ro­dzi­nie, która pła­ciła za sprzą­ta­nie domu, Ka­zia była córką pani, która ten dom sprzą­tała – nie spo­dzie­wa­ły­śmy się, że taka zna­jo­mość prze­kształci się w bez­cenną przy­jaźń.

Wy­lą­do­wa­łam w Rze­szo­wie przed po­łu­dniem. Tak­sówka przy­wio­zła mnie pod sam blok. Na tym osie­dlu wszyst­kie ko­lo­rowe kloce ozna­czono ogrom­nymi cy­frami, wi­docz­nymi z da­leka. Może za­mysł spół­dzielni był taki, żeby przy­jezd­nym ła­twiej było się od­na­leźć lub miały sta­no­wić udo­god­nie­nie dla przy­ucza­ją­cych się do za­wodu li­sto­no­szy. Ro­zej­rza­łam się do­okoła. Ar­chi­tek­tura blo­ków i ca­łego „obej­ścia” wska­zy­wała na lata pięć­dzie­siąte, kiedy kró­lo­wał so­cre­alizm, który bar­dzo mi się po­do­bał i mia­łam ogromny sen­ty­ment do tych kan­cia­stych bu­dowli zdo­bio­nych gzym­sami, pa­ra­pe­tami i bal­ko­nami. We­szłam po schod­kach do bloku za jed­nym po­dej­ściem, za­cho­wu­jąc ostroż­ność, co obie­ca­łam mo­jemu sy­nowi, po­nie­waż przy­naj­mniej raz w ty­go­dniu na od­dział przy­wo­żono mu sta­ruszkę, która się wy­wró­ciła, po­śli­zgnęła albo pa­dła tak ja stała bez ja­snej przy­czyny.

Drzwi do klatki były za­mknięte, a na drzwiach wi­siała klep­sy­dra. Po­grzeb An­to­niny Po­go­rzel­skiej, ko­cha­nej mamy i babci, od­bę­dzie się 19 grud­nia o go­dzi­nie 12.00 na cmen­ta­rzu w Zwię­czycy. Do­tknę­łam pa­pieru w miej­scu, gdzie wy­dru­ko­wany był krzy­żyk i w tym mo­men­cie ktoś z dru­giej strony pchnął drzwi. Cof­nę­łam się prze­stra­szona. Ko­bieta miała na gło­wie praw­dziwy mo­her tur­ku­so­wego ko­loru i kra­cia­sty, mę­ski szal za­wi­nięty wo­kół szyi. Nie po­wie­działa „prze­pra­szam”, ale za­trzy­mała się i sta­ły­śmy w mil­cze­niu obok sie­bie za­pa­trzone w klep­sy­drę. To ja ode­zwa­łam się pierw­sza.

– Znała ją pani?

– Jak mia­łam nie znać? To była moja są­siadka przez ścianę.

Mruk­nę­łam: „aha” i spoj­rza­łam w górę.

– Bal­kony mamy z dru­giej strony bloku – wy­ja­śniła. – Bar­dzo że­śmy się lu­biły z To­sią, choć ona miała różne swoje… oby­czaje i przy­zwy­cza­je­nia, co nie każ­demu pa­sują, ale przy­my­ka­łam oko, w końcu ko­bie­cina dzie­sięć lat star­sza ode mnie. Na sta­rość lu­dzie dzi­wa­czeją, ale sami tego nie wie­dzą, tylko są­sia­dom i ro­dzi­nie pro­blemy stwa­rzają.

Spoj­rza­łam uważ­niej na moją ró­wie­śnicę.

– Nie wiem, dla­czego tu na­pi­sali lat osiem­dzie­siąt – brodą wska­zała klep­sy­drę – prze­cież Po­go­rzel­ska miała osiem­dzie­siąt je­den, i to skoń­czone. Pew­nie Ja­cek coś po­krę­cił, rzą­dził się u niej w domu, jakby u sie­bie był i w te ostat­nie dni la­tał po klatce jak kot z pę­che­rzem, mało mnie nie wy­wró­cił na scho­dach.

– Ja­cek to wnuk pani Po­go­rzel­skiej? – we­szłam jej w słowo.

– A gdzie tam! Po są­siedzku mieszka, na gó­rze. Jego matka po­wie­siła się w piw­nicy, to niech so­bie pani wy­obrazi, co to za ele­ment… Przy­kleił się do Tosi jak rzep do psiego ogona, nie zdzi­wi­ła­bym się wcale, gdyby się oka­zało, że wy­cy­ga­nił od sta­ruszki ja­kieś pie­nią­dze w te­sta­men­cie. Prze­sia­dy­wał u niej go­dzi­nami, wy­ja­dał z lo­dówki i bez­czel­nie się do są­sia­dów od­no­sił. Pew­nie To­sia pani o mnie wspo­mi­nała, je­stem, to zna­czy by­łam, jej ser­deczną ko­le­żanką. Na­zy­wam się Gie­rek. A pani z ja­kiej dal­szej ro­dziny? Ni­gdy tu pani nie wi­dzia­łam.

Zmie­sza­łam się. Są­siadka wy­dała mi się an­ty­pa­tyczna i zbyt agre­sywna w tej po­trze­bie pro­wa­dze­nia do­cho­dze­nia i oce­nach in­nych. Są­czyła się z niej go­rycz, która szuka uj­ścia przy każ­dej oka­zji, nie zwa­ża­jąc, na kogo kro­ple żalu ka­pią. Ta­kie ko­biety, wy­peł­nione po brzegi pre­ten­sją i wy­ima­gi­no­wa­nym po­czu­ciem krzywdy, za­wsze trzeba omi­jać z da­leka, żeby czło­wiek nie prze­siąk­nął tą ich po­nurą aurą.

– Idzie pani na po­grzeb? – za­py­ta­łam, igno­ru­jąc jej py­ta­nie.

– No prze­cież. Tyle lat się zna­ły­śmy, trzeba się po­mo­dlić za bie­da­czy­sko.

Spoj­rza­łam na ze­ga­rek. Do­cho­dziła dwu­na­sta. Gier­kowa rów­nież spraw­dziła go­dzinę na swoim ze­garku.

– Cze­kam na syna, ma mnie w jedną stronę za­wieźć na cmen­tarz, po­tem może się z kimś za­biorę do mia­sta. Miał być go­dzinę temu, ale za­trzy­mali go w szpi­talu. On le­ka­rzem jest…

– Da­leko jest do cmen­ta­rza? Nie je­stem stąd, więc się za­sta­na­wiam, czy nie po­je­chać na po­grzeb, skoro już przy­je­cha­łam – po­wie­dzia­łam i za­raz tego po­ża­ło­wa­łam.

Gier­kowa po­pra­wiła ko­smyk wło­sów, wsu­wa­jąc go pod pu­szy­sty be­ret.

– Zna­czy pani nie wie­działa, że To­sia umarła?

– Prawdę po­wie­dziaw­szy, nie wie­dzia­łam. Przy­je­cha­łam w od­wie­dziny. Je­stem z War­szawy.

Po­ki­wała głową. Była za­do­wo­lona, że jest w tym mo­men­cie waż­niej­sza ode mnie, po­nie­waż wie wię­cej o zmar­łej, ale nie da­łam jej tej sa­tys­fak­cji i nie cią­gnę­łam za ję­zyk. Zgod­nie z mo­imi prze­wi­dy­wa­niami, nie wy­trzy­mała dłu­żej niż pół mi­nuty.

– To­sia umarła w pią­tek, sie­dzieli przy niej wszy­scy, córka była, syn, wnuczka, na klatce ruch taki jak na skrzy­żo­wa­niu. Wcho­dzili, wy­cho­dzili, drzwiami trza­skali, po­tem le­karz przy­je­chał ze dwa razy, ale babki nie wzięli, pew­nie trzeba było, jed­nak co szpi­tal to szpi­tal, no i po kilku dniach umarła. Na serce po­dobno, do­kład­nie nie wiem, tylko z Jac­kiem roz­ma­wia­łam, ale on nie­zno­śny jest, nic mi nie chciał po­wie­dzieć. Agnieszka, wnuczka Po­go­rzel­skiej, w sa­mo­cho­dzie sie­działa, kiedy on klep­sy­drę wie­szał. Nie wy­sia­dła, żeby choć dzień do­bry po­wie­dzieć. W tej An­glii się taka harda zro­biła, wy­wyż­sza się. Nie wia­domo, co te­raz bę­dzie z miesz­ka­niem, komu przy­pad­nie? Cie­kawe, kogo z Po­go­rzel­skich będę miała za są­siada? Żeby się tylko ta druga wnuczka Lilka nie chciała tu wpro­wa­dzić ze swoim czar­nym dziec­kiem… Chyba pani sły­szała, że Zu­zanny córka ma dziecko z Mu­rzy­nem?

Ze­szłam wolno po scho­dach, trzy­ma­jąc się po­rę­czy. Zdję­łam rę­ka­wiczki i wy­cią­gnę­łam z to­rebki te­le­fon.

– Za­dzwo­nię po tak­sówkę – wy­ja­śni­łam za­glą­da­ją­cej mi przez ra­mię ko­bie­cie. Od­wró­ci­łam się do niej ple­cami.

– Może się pani z nami za­brać, po co to prze­pła­cać na tak­sówkę. O! Syn już je­dzie!

Pod blok za­je­chał mer­ce­des za­bru­dzony bło­tem po sam dach. Wa­runki na dro­dze były trudne, top­niał śnieg, błoto czy­hało na prze­chod­niów i sa­mo­chody, ale kie­rowca tego auta mu­siał chyba po le­śnych wer­te­pach jeź­dzić, żeby do­pro­wa­dzić po­jazd do ta­kiego stanu. Gier­kowa, nie oglą­da­jąc się na mnie, ru­szyła w kie­runku auta. Do­piero kiedy otwo­rzyła drzwi, zo­rien­to­wała się, że wciąż stoję pod klatką. Pod­nio­słam rękę i wy­ko­na­łam gest mó­wiący „jedź­cie beze mnie”. O dziwo, zro­zu­miała. Wsia­dła na przedni fo­tel i od­je­chali.

Za­nim za­dzwo­ni­łam po tak­sówkę, zro­bi­łam apa­ra­tem zdję­cie klep­sy­dry i wy­sła­łam wia­do­mość do mo­jej Kazi, po­nie­waż wie­dzia­łam, że sie­dzi jak na szpil­kach i czeka na wia­do­mość z mo­jej po­dróży. Na­pi­sa­łam: „Ko­bieta nie żyje. Wra­cam z ni­czym”. Ka­zia na­tych­miast od­pi­sała: „Niech spo­czywa w po­koju, a ty wra­caj szczę­śli­wie”.

Od bramy głów­nej do cmen­tar­nej ka­plicy pro­wa­dziła wy­dep­tana ścieżka przy­kryta cienką war­stwą zmar­z­nię­tego śniegu. Cmen­tarz po­ło­żony był na ła­god­nym wznie­sie­niu, skąd można było pa­trzeć na ka­wa­łek mia­sta w od­dali, nowo po­bu­do­wane domy, nie­za­go­spo­da­ro­wane jesz­cze pola i bez­listne drzewa. Ładna oko­lica, na­wet w zi­mie. Za­trzy­ma­łam się na ostat­nim schodku przed ka­plicą cmen­tarną i przez mo­ment na­słu­chi­wa­łam śpie­wów do­cho­dzą­cych z we­wnątrz. Msza ża­łobna już się roz­po­częła, więc kiedy uchy­li­łam drzwi, lu­dzie sto­jący z tyłu od­wró­cili się jak na ko­mendę. Nie zwa­ża­jąc na cie­kaw­skich, prze­szłam da­lej, trzy­ma­jąc się pra­wej strony ka­plicy. Przed oł­ta­rzem, na skom­pli­ko­wa­nej drew­nia­nej kon­struk­cji, stała trumna z ja­snego drewna. Spoj­rza­łam ukrad­kiem na lewą stronę, gdzie na krze­słach i ław­kach sie­dzieli człon­ko­wie naj­bliż­szej ro­dziny ubrani we wszyst­kie od­cie­nie czerni. Nie spo­sób było od­gad­nąć, kto syn, kto zięć, która to córka, a która sy­nowa, je­dy­nie dwie młode dziew­czyny bez na­kryć głowy wy­glą­dały na wnuczki pani Po­go­rzel­skiej. Były w po­dob­nym wieku, ładne, szczu­plu­sień­kie, gładko ucze­sane z prze­dział­kiem na środku. Za nimi sie­działy star­sze pa­nie i młody chło­pak, który nie pod­no­sił głowy ani na mo­ment. W trze­cim rzę­dzie wy­pa­trzy­łam Gier­kową, jej pie­rza­sta czapka gó­ro­wała nad in­nymi ka­pe­lu­szami i be­re­tami. Nie było to zbyt duże zgro­ma­dze­nie ża­łob­ni­ków, w ka­plicy nie do­li­czy­łam się wię­cej niż pięć­dzie­siąt osób. Star­szych lu­dzi nie że­gnają tłumy, starsi lu­dzie cho­wają się na­wza­jem, a czym starsi, tym ich przy trum­nie mniej. Nie spo­sób w ta­kiej chwili nie po­my­śleć o wła­snym po­chówku.

Prze­że­gna­łam się i za­czę­łam uczest­ni­czyć we mszy, którą ksiądz od­pra­wiał w przy­śpie­szo­nym tem­pie. Zja­dał słowa, ener­gicz­nie ge­sty­ku­lo­wał, fru­wały kartki z jego mo­dli­tew­nika i księgi roz­ło­żo­nej nad oł­ta­rzu. W ka­plicy pa­no­wał chłód, jak­by­śmy w środku gro­bowca stali. Mi­ni­stranci i or­ga­ni­sta za­ło­żyli komże na grube kurtki, a ich za­czer­wie­nione uszy wy­glą­dały na od­mro­żone. Czu­łam, jak drę­twieją mi palce u stóp, mia­łam na no­gach skó­rzane ko­zaki, a w nich stopy w cien­kiej poń­czo­sze. Nie by­łam sto­sow­nie ubrana na tę oka­zję, jed­nak dzięki mo­jemu brą­zo­wemu płasz­czowi nie wy­róż­nia­łam się na tle po­zo­sta­łych osób mo­dlą­cych się o wieczny spo­kój dla An­to­niny. Pod­czas krót­kiego ka­za­nia ksiądz wspo­mniał w kilku sło­wach zmarłą go­to­wym tek­stem na­da­ją­cym się dla każ­dej babci i matki, która swoje w ży­ciu prze­szła, a mimo to po­zo­stała w zgo­dzie z na­uką Pana. I Pan ją te­raz do sie­bie za­pro­sił na wieczne ob­co­wa­nie z nim i z jego za­stę­pami anio­łów. Or­ga­ni­sta ude­rzył w kla­wi­sze, choć mia­łam wra­ża­nie, że księ­żu­lek coś jesz­cze chciał do­dać do mowy po­że­gnal­nej, bo dźwięki za­stały go z otwar­tymi ustami i chwilę trwało, za­nim je za­mknął. Kiedy roz­da­wał ko­mu­nię, pod oł­tarz po­de­szła tylko jedna ko­bieta i je­den męż­czy­zna z ławki naj­bliż­szej ro­dziny, po­zo­stali po­spusz­czali głowy, żeby nie na­po­tkać spoj­rzeń tych, któ­rym udało się nie zgrze­szyć mię­dzy ostat­nią spo­wie­dzią a mszą po­grze­bową. Ja rów­nież nie ru­szy­łam się z miej­sca, ostatni raz u spo­wie­dzi świę­tej by­łam czter­dzie­ści trzy lata temu…

W męż­czy­znę sie­dzą­cego obok wnu­czek, który nie przyj­mo­wał ko­mu­nii, wpa­try­wa­łam się tak in­ten­syw­nie, że w końcu ścią­gnę­łam go wzro­kiem, przez krótką chwilę pa­trzy­li­śmy na sie­bie po­przez sze­ro­kość ka­plicy i oboje w tym sa­mym mo­men­cie ukło­ni­li­śmy się so­bie. Na­stęp­nie na­sze głowy od­wró­ciły się w drugą stronę. Za­raz po­tem zro­bił się ruch i mi­ni­stranci oraz pra­cow­nicy domu po­grze­bo­wego, któ­rych wcze­śniej nie za­uwa­ży­łam, za­częli pod­no­sić z po­sadzki wieńce, żeby zro­bić przej­ście dla trumny. Nikt z ro­dziny nie ze­rwał się z miej­sca, żeby ją dźwi­gnąć, to była ro­bota dla pa­nów w czar­nych płasz­czach, a kiedy już wsparli trumnę na swo­ich ra­mio­nach, po­zo­stali ru­szyli gę­siego w kon­duk­cie. Wnuczki szły pierw­sze, trzy­ma­jąc się pod rękę, obie, mimo braku słońca, po­cho­wały za­pła­kane oczy za ciem­nymi oku­la­rami. Wyż­sza coś szep­nęła niż­szej do ucha, zer­k­nęły na bok i ski­nęły na chło­paka, który sie­dział za nimi pod­czas mszy. Ten przy­śpie­szył kroku i zna­lazł się tuż obok nich, za­raz za nim prze­py­chała się na przód Gier­kowa. Była tak za­jęta walką o do­brą po­zy­cję w pro­ce­sji ża­łob­ni­ków, że na­wet mnie nie za­uwa­żyła, choć na­sze ra­miona otarły się prze­lot­nie przy wyj­ściu z ka­plicy.

Wy­szłam na dwór jako jedna z ostat­nich. Od­pro­wa­dzi­łam wzro­kiem drep­czący wolno kon­dukt do miej­sca w dru­giej alejce, gdzie roz­po­starty był zie­lony bal­da­chim, a pod nim otwarty, świeżo wy­ko­pany dół. Cóż to za bar­ba­rzyń­stwo tak lu­dzi zie­mią za­sy­py­wać! Nie po­de­szłam bli­żej, pa­trzy­łam z da­leka, jak wszy­scy gro­ma­dzą się wo­kół trumny i pa­trzą pod nogi, choć to taki mo­ment, że ra­czej by się po­winno zer­kać w niebo, nie w dół. Cała scena była nie­re­alna, moja obec­ność na po­grze­bie ob­cej osoby wy­dała mi się jak wy­jęta z czar­nej ko­me­dii. Kiedy sa­mo­lot z War­szawy wy­lą­do­wał w Ja­sionce, czu­łam przy­pływ ener­gii i pod­nie­ce­nie, naj­zwy­czaj­niej cie­szy­łam się na to, co od­kryję, choć zdrowy roz­są­dek pod­po­wia­dał, że naj­pew­niej wrócę z ni­czym. Ale ja się nie ba­łam, na­prawdę się cie­szy­łam i do­piero te­raz, gdy pa­trzy­łam, jak spusz­czają na sznu­rach jej trumnę, do­tarło do mnie, że może już ni­gdy się nie do­wiem, dla­czego kie­dyś śnili mi się ci lu­dzie, któ­rych do­piero dziś spo­tka­łam po raz pierw­szy w ży­ciu.

Roz­dział 2

Ni­gdy nie ba­łam się la­tać, jed­nak ten krótki mo­ment, kiedy sa­mo­lot roz­pę­dzał się na pa­sie, na­bie­ra­jąc od­po­wied­niej pręd­ko­ści, by się ode­rwać od ziemi, tro­chę mnie nie­po­koił. Wtedy przy­po­mi­na­łam so­bie słowa Woj­cie­cha o ku­pie że­la­stwa, która nie ma prawa uno­sić się w po­wie­trzu, chyba że sam dia­beł tym włada. Mój mąż był kon­se­kwentny, mimo wielu oka­zji i go­rą­cych próśb nie od­wa­żył się wsiąść do sa­mo­lotu, przez co jego świat był bar­dzo mały, roz­cią­gał się od Bał­tyku po Ta­try. Mój pierw­szy lot sa­mo­lo­tem od­był się w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych, była to cu­downa po­dróż do Pa­ryża, jaką dzi­siej­szym ję­zy­kiem można by na­zwać służ­bową. La­ta­nie jest ła­twe, szyb­kie i wcale nie ta­kie dro­gie, za bi­let do Rze­szowa i z po­wro­tem za­pła­ci­łam za­le­d­wie po­łowę swo­jej eme­ry­tury. Ostat­nio po­dró­żo­wa­łam bar­dzo rzadko, choć nie wiem, na co oszczę­dza­łam siły i pie­nią­dze, bo prze­cież w moim wieku ani jedno, ani dru­gie czło­wieka już tak nie cie­szy. Wiele jest rze­czy nie do ku­pie­nia, jedną z nich jest zdro­wie, drugą mło­dość i czy czło­wiek mi­lio­ner czy że­brak, cho­ruje i sta­rzeje się bez względu na stan konta. Mój syn le­karz czę­sto po­wta­rzał, że pie­nią­dze w pew­nym wieku są tylko po to, żeby się le­czyć. Chcemy żyć długo i bez bólu, a to kosz­tuje, mó­wił. Ze mną sy­no­wie nie mieli kło­potu, po­nie­waż poza ta­blet­kami na nad­ci­śnie­nie nie za­ży­wa­łam żad­nej in­nej far­ma­ko­lo­gii i wiele re­cept po pro­stu wy­rzu­ci­łam do ko­sza, co Ma­rek po­pie­rał i ni­gdy mnie nie ga­nił za tę bez­tro­skę. Jak na le­ka­rza był po­dej­rza­nie scep­tyczny, je­śli cho­dzi o za­ży­wa­nie le­ków, i sam pa­cjen­tom wy­pi­sy­wał tylko te, które są im ab­so­lut­nie nie­zbędne – prze­ciw­bó­lowe i prze­ciw­za­krze­powe.

Za­dzwo­ni­łam do niego, cze­ka­jąc na tak­sówkę na Okę­ciu.

– Nie uwie­rzysz, ale za­miast na spo­tka­nie z ta­jem­ni­czą pa­nią tra­fi­łam na jej po­grzeb…

– Mamo! Je­steś w Rze­szo­wie?!

– Wła­śnie wró­ci­łam, sa­mo­lo­tem by­łam.

– No nie wy­trzy­mam!

– W każ­dym ra­zie – prze­rwa­łam mu na­ganę – ob­je­cha­łam szczę­śli­wie i mogę ci po­wie­dzieć, że wzię­łam udział w po­grze­bie tej ta­jem­ni­czej ko­biety.

Ma­rek za­śmiał się ner­wowo. W tle sły­sza­łam ter­kot wózka roz­wo­żą­cego pa­cjen­tom śnia­da­nie.

– Może to i do­brze, dasz so­bie na­resz­cie spo­kój. Ostatni świa­dek nie żyje, jak w po­wie­ści kry­mi­nal­nej. Prze­ży­łaś przy­godę, te­raz mo­żesz spo­koj­nie wra­cać do rze­czy­wi­sto­ści. Od ju­tra idę na urlop, je­śli masz ochotę, za­biorę cię na świą­teczny obiad do re­stau­ra­cji.

– Obie­ca­łam Ku­bie, że będę u nich na Wi­gi­lii. W tym roku wpraw­dzie wy­pada twoja ko­lej, ale jak wiesz, uro­dziło mu się dziecko, to jest wy­jąt­kowa sy­tu­acja, pierw­sze święta dzi­dziu­sia. Wiem, że to ro­zu­miesz i nie bę­dziesz się bo­czył.

W na­tu­rze Marka nie le­żało ob­ra­ża­nie się na matkę, choć te­mat świąt za­wsze wy­wo­ły­wał u mo­ich sy­nów wzmo­żoną mi­łość do mnie i każdy chciał, abym to wła­śnie u niego świę­to­wała Boże Na­ro­dze­nie czy Wiel­ka­noc. Do­szło do tego, że na po­czątku roku ro­bi­li­śmy har­mo­no­gram, gdzie będę spę­dzać uro­czy­sto­ści świą­teczne, zu­peł­nie jak­bym była ich dziec­kiem, nad któ­rym mają na­prze­mienną opiekę.

– W ta­kim ra­zie zjemy obiad przed Wi­gi­lią, może tak się zda­rzyć, że wy­jadę w góry.

– Sam?

– Mamo…

– Ach, prze­pra­szam! Ale gdy­byś ko­goś chciał mi przed­sta­wić, to za­pra­szam na obiad.

– Do­brze, będę pa­mię­tał.

Ma­rek roz­łą­czył się pierw­szy.

Tak­sów­karz na­wet na mnie nie spoj­rzał w lu­sterku, za­jęty był słu­cha­niem wia­do­mo­ści w ra­dio i bez­myśl­nie krę­cił kół­kiem. W 1999 roku liczba lu­dzi na Ziemi się­gnęła 6 mi­liar­dów. Pod ko­niec tego roku może ona prze­kro­czyć 7 mi­liar­dów. Do 2050 roku po­pu­la­cja lu­dzi na świe­cie zwięk­szy się jesz­cze o 2,3 mi­liarda, czyli tyle, ile miesz­kało na Ziemi w 1950 roku. We­dług pro­gnoz, w 2100 roku Zie­mię bę­dzie za­miesz­ki­wało po­nad 10 mi­liar­dów lu­dzi. Dla po­rów­na­nia, 300 lat wcze­śniej był to „tylko” mi­liard.

Za­lud­niona po ostatni skra­wek kula ziem­ska! Roz­mna­żamy się jak kró­liki i co­raz gło­śniej trzeba py­tać: czy nas na­sza matka pla­neta wy­żywi? No, chyba że wy­buch­nie ko­lejna wojna, znacz­nie po­tęż­niej­sza niż wszyst­kie po­przed­nie ra­zem wzięte, i znów nas bę­dzie „tylko” mi­liard. Po­cie­sza­jąca była myśl, że ja praw­do­po­dob­nie tego ka­ta­kli­zmu nie do­żyję.

Uro­dzi­łam się w czas wojny, ale pierw­sze wspo­mnie­nie, ja­kie cza­sami prze­my­kało w mo­jej gło­wie, po­cho­dziło gdzieś z 1949 roku. Stoję przed na­szą ka­mie­nicą na Chłod­nej, mama trzyma mnie za rękę i wy­pa­tru­jemy Al­dony, która wtedy re­zy­do­wała w wy­dzie­lo­nym miesz­ka­niu obok nas ze swoim nie­do­szłym na­rze­czo­nym. Była do­ro­słą ko­bietą z nie­prze­nik­nio­nym umy­słem, który cza­sami pra­co­wał tak in­ten­syw­nie jak u na­ukowca, cza­sami jak u dziecka kom­bi­nu­ją­cego, jak tu pod­kraść babci cu­kierka z to­rebki. Nie­do­szły na­rze­czony, An­toni Pod­gór­ski, za­alar­mo­wał moją mamę, że jej sio­stra nie wró­ciła na noc do domu, trzeba by ze­brać siły i iść jej szu­kać po mie­ście lub na ko­mi­sa­ria­cie mi­li­cji. By­ły­śmy same w miesz­ka­niu, mama ka­zała mi się ubrać, a gdy mó­wiła „prę­dziutko”, wie­dzia­łam, że mu­szę przy­śpie­szyć, po czym wy­szły­śmy na ulicę i tu skoń­czyła się ini­cja­tywa, po­nie­waż nie miała po­ję­cia, gdzie za­cząć po­szu­ki­wa­nia sio­stry. Iść w prawo, w lewo czy przed sie­bie? Sta­ły­śmy przez bramą ka­mie­nicy bar­dzo długo i ten mo­ment pa­mię­tam, zmar­z­niętą dłoń mamy i moje dziu­rawe na jed­nym palcu czer­wone rę­ka­wiczki. Pa­mię­tam strach, choć nie do końca ro­zu­mia­łam, czego się boję i co się wła­ści­wie stało, ale zde­ner­wo­wa­nie mamy pro­mie­nio­wało tak mocno, że do dziś je czuję.

Moi sy­no­wie rzadko wy­py­ty­wali mnie o prze­szłość, nie szar­pali za klamkę do za­mknię­tych drzwi, może nie byli cie­kawi, może ja nie umia­łam cie­ka­wie opo­wia­dać, a po­ko­le­nie mo­ich wnu­ków w ogóle nie było za­in­te­re­so­wane tym, co ist­niało przed kom­pu­te­rami.

W 1942 moja mama Ma­ryla i jej sio­stra Al­dona zo­stały wy­słane do Kra­kowa, gdzie było znacz­nie bez­piecz­niej niż w War­sza­wie, choć sto­lica Ge­ne­ral­nego Gu­ber­na­tor­stwa ro­iła się od Niem­ców. Kra­kow­scy Niemcy za­cho­wy­wali się ina­czej niż ich ko­le­dzy w War­sza­wie, po­nie­waż od po­czątku wojny za­kła­dali, że wkrótce bę­dzie tu czy­sta ra­sowo me­tro­po­lia nie­miec­kiego Wschodu i trzeba o nią dbać. Moi dziad­ko­wie byli ludźmi, któ­rym przez całe ży­cie nikt się nie sprze­ci­wił i nie tylko su­rowy Ry­szard siał po­strach w ro­dzi­nie, ale i twarda Anna. Wspól­nie po­sta­no­wili, że czas roz­dzie­lić mał­żeń­stwo mo­ich ro­dzi­ców i trzeba wy­słać córkę Ma­rylę do wuja Al­berta, a zię­cia Wła­dy­sława za­trzy­mać w War­sza­wie dla wła­snego bez­pie­czeń­stwa. Al­donę do­dali do wy­prawy kra­kow­skiej, jak się dziś na­daje eks­tra ba­gaż na sa­mo­lot. Nie trak­to­wali swo­jej młod­szej córki po­waż­nie, była dla nich nie tylko kło­po­tem i wsty­dem, ale też „przed­mio­tem”, który sam o so­bie prze­cież nie mógł za­de­cy­do­wać, bo był „mar­twą na­turą”. Mama nie chciała roz­sta­wać się z mę­żem, po sto­kroć wo­lała ry­zy­ko­wać ży­cie każ­dego dnia w War­sza­wie niż spać spo­koj­nie w Kra­ko­wie bez męża obok na po­ścieli. Ale nie miała w tej kwe­stii nic do po­wie­dze­nia.

– Wszystko już uzgod­ni­łem z Al­ber­tem, ocze­kuje was – za­de­cy­do­wał dzia­dek Ry­szard. Mama się roz­pła­kała, ale jej łzy nie zro­biły wra­że­nia, dzia­dek wy­brał, żeby jej roz­pa­czy nie za­uwa­żać.

– Po­je­dzie­cie po­cią­giem, Wła­dek po­może wam się za­in­sta­lo­wać i wróci do War­szawy, jak was tam ulo­kuje. Czas jest trudny, trzeba go prze­trwać.

Ry­szard Ros­to­cki nie wy­ma­wiał słowa „wojna” i w głębi du­szy chyba nie brał pod uwagę moż­li­wo­ści wła­snej śmierci. Czuł się bar­dzo pewny w cza­sach wo­jen­nego kosz­maru, jakby mu kto w dzie­ciń­stwie wrę­czył dar nie­śmier­tel­no­ści, tylko za­ka­zał o tym mó­wić bli­skim. Mama nie od­wa­ży­łaby się sło­wem czy na­wet spoj­rze­niem sprze­ci­wić woli swo­jego ojca, który w 1936 roku wy­brał jej na męża Wła­dy­sława Ja­giełłę, a sześć lat póź­niej na­ka­zał se­pa­ra­cję wo­jenną. Mama pła­kała w po­duszkę z bez­sil­no­ści, pie­rze zro­biło się cięż­kie od tych jej łez roz­sta­nia, ale co za­pla­no­wał se­nior rodu, mu­siało zo­stać wy­ko­nane do końca. Oj­ciec pew­nie też nie chciał roz­sta­wać się ze swoją żoną, gdyby to od niego za­le­żało, wo­lałby wiotką i ule­głą Ma­rylę mieć przy so­bie, choćby po to, żeby mo­gła po­dzi­wiać jego za­an­ga­żo­wa­nie w kon­spi­ra­cję, ale po­kor­nie przy­tak­nął te­ściowi i wy­wiózł nas do Kra­kowa.

Mama była prze­ra­żona wi­do­kiem mia­sta za­własz­czo­nego przez Niem­ców, które znała do­brze z cza­sów przed­wo­jen­nych, po­nie­waż spę­dzała tam co­roczne wa­ka­cje, od­kąd skoń­czyła je­de­na­ście lat. Ry­nek ude­ko­ro­wany był czer­wo­nymi, hi­tle­row­skimi fla­gami, więk­szość ulic i pla­ców Niemcy zdą­żyli rów­nież prze­chrzcić, a lewy brzeg z Wa­we­lem i ryn­kiem no­sił te­raz na­zwę Adolf Hi­tler Platz. Po uli­cach spa­ce­ro­wali żoł­nie­rze We­hr­machtu ze swo­imi pa­niami w ka­pe­lu­si­kach i dziećmi przy no­dze. Prze­by­wali w Kra­ko­wie na urlo­pach lub po pro­stu w ra­mach od­zy­ski­wa­nia „pra­sta­rego nie­miec­kiego mia­sta” za­czy­nali się tu osie­dlać jako rasa pa­nów.

– Ależ oni się tu pa­no­szą… – sy­czał oj­ciec, kiedy je­cha­li­śmy do­rożką przez mia­sto. – Czuję się, jak­bym był w Ber­li­nie, nie w Kra­ko­wie.

– Ju­tro uro­dziny Hi­tlera, pew­nie stąd tyle flag. – Mama roz­glą­dała się w trwogą, ale trzy­mała się dziel­nie, mimo że na­stęp­nego dnia jej mąż wra­cał do War­szawy i nie wia­domo było, kiedy go znów zo­ba­czy. Dzia­dek ka­te­go­rycz­nie na­ka­zał, żeby nie przy­jeż­dżała do sto­licy, aż ją za­we­zwie, nie wy­zna­cza­jąc przy tym żad­nych, na­wet przy­bli­żo­nych ter­mi­nów. Trzy­mała mnie na ko­la­nach, Al­dona przy­tu­lała się do jej weł­nia­nego płasz­cza z fu­trza­nym koł­nie­rzem i mocno ści­skała mały to­bo­łek, w któ­rym trzy­mała swoje skarby: lu­sterko, szczotkę do wło­sów, spinki i pu­ste fiolki po szmin­kach.

– Znasz ty do­brze tego Al­berta? – za­py­tał oj­ciec, kiedy sta­nę­li­śmy pod bramą domu, w któ­rym miesz­kał wuj. Piękna se­ce­syjna ka­mie­nica stała przy ulicy Jó­zefa Pił­sud­skiego, ale dla Niem­ców była to Uni­ver­si­tät Strasse.

– Na tyle do­brze, na ile dzieci mogą znać swo­ich wu­jów. Przy­jeż­dża­li­śmy tu la­tem, miesz­ka­li­śmy u niego kilka dni, za­wsze było miło, cie­ka­wie… jak to na wa­ka­cjach.

– Dziwne, że do­piero te­raz do­wia­duję się o jego ist­nie­niu, wcze­śniej nikt w two­jej ro­dzi­nie o Al­ber­cie nie wspo­mi­nał. – Oj­ciec pod­niósł wa­lizkę i wska­zał nam drogę przed sobą.

– Nie wszystko mu­sisz wie­dzieć – na­gle ode­zwała się Al­dona. Jej ton nie był grzeczny. Oj­ciec zga­nił ją wzro­kiem, ale ciotka nic so­bie z tego nie ro­biła, ko­rzy­stała ze swo­jego „sta­tusu wa­riatki” z wiel­kim wdzię­kiem.

– Wuj Al­bert po­róż­nił się z moim oj­cem kilka lat temu – wy­ja­śniła mama dość oszczęd­nie, jakby stała na war­cie se­kre­tów ro­dzin­nych.

– O co byli się ła­skawi po­sprze­czać? – za­in­te­re­so­wał się oj­ciec.

– O pie­nią­dze! – wy­pa­liła Al­dona, za­nim mama zdą­żyła uło­żyć w gło­wie swoją od­po­wiedź.

– Nie pleć głupstw – skar­ciła ją sio­stra.

Mama była do­brze wy­tre­so­wana przez swo­jego ojca, który w dniu jej ślubu z Wła­dy­sła­wem Ja­giełłą po­wie­dział, że bez względu na sa­kra­ment, jaki ją po­łą­czy z tym męż­czy­zną, do jego wej­ścia do ro­dziny wie­dzie da­leka droga, i prze­strzegł ją, jakby za wroga szła.

– Miej się na bacz­no­ści, Ma­rylo, osta­tecz­nie to jest obcy czło­wiek.

Al­dona wpraw­dzie znała su­rowe re­guły ich ojca, ale nie czuła się w obo­wiązku ich sto­so­wać na co dzień. Kiedy szli po scho­dach, by do­trzeć na ostat­nie pię­tro, gdzie miesz­kał wuj Al­bert, opo­wie­działa w te­le­gra­ficz­nym skró­cie, kiedy to po śmierci ojca Al­berta znik­nęły kosz­tow­no­ści i ma­lar­stwo, które sta­ru­szek obie­cał po­da­ro­wać w spadku swo­jej ulu­bio­nej sio­strze­nicy, Ma­ryli. Jak wia­domo, nie­spi­sany te­sta­ment to obiet­nica rzu­cona na wiatr, jedno się mówi przed śmier­cią, dru­gie po śmierci od­czy­tuje ad­wo­kat. Nie dość, że nic jej nie za­pi­sał, to jesz­cze mu­siała od­dać Al­ber­towi ob­raz Kos­saka, który pol­ski hra­bia Jan Wo­dzicki tylko „po­ży­czył” ro­dzi­nie mo­jej mamy.

– Na li­tość bo­ską, Al­dona, to nie jest naj­lep­szy mo­ment na tę opo­wieść. – Mama oba­wiała się, że wuj Al­bert mógł stać w otwar­tych drzwiach i do­sły­szeć, co się mówi o jego ojcu. – Patrz pod nogi i licz schody. W tym spo­rze nie cho­dziło o ma­ją­tek, tylko zu­peł­nie inne sprawy…

– Ale ob­raz za­brali! – huk­nęła Al­dona i na­gle wszy­scy za­trzy­mali się w pół kroku.

Mama po­sta­wiła mnie na po­sadzce i zwró­ciła się do sio­stry. Oj­ciec nie miał za­miaru się wtrą­cać, stał obok, nie­wzru­szony i jak zwy­kle znie­sma­czony wy­bu­chem mło­dej szwa­gierki. Ma­ryla miała aniel­ską cier­pli­wość do Al­dony oraz zdol­ność po­wstrzy­ma­nia jej ata­ków, jed­nak nie za­wsze jej się uda­wało ją okieł­znać, by­wało, że nie zdą­żyła w porę za­po­biec ma­łym nie­szczę­ściom i du­żym tra­ge­diom.

– Ob­raz po pro­stu zwró­ci­li­śmy. A te­raz po­słu­chaj uważ­nie. Wuj Al­bert zgo­dził się przy­jąć nas pod swój dach, cie­bie, mnie i Oleńkę. To bar­dzo szla­chet­nie z jego strony, za­tem ja cię pro­szę, za­cho­wuj się tak, żeby on tej de­cy­zji nie po­ża­ło­wał. Mam na my­śli nie tylko to, co zro­bisz, ale co po­wiesz.

– Też mi szla­chet­nie ze sta­rym dzia­dem miesz­kać…

– Do­nia, ja cię bła­gam…

Al­dona usia­dła na scho­dach i za­częła się ze mną ba­wić. Ro­biła śmieszne miny, zeza, wy­dy­mała po­liczki, co dwu­let­nie dziecko od razu roz­śmie­szyło. Nie ode­zwaw­szy się do swo­jej sio­stry, wzięła mnie na ręce i wszy­scy ru­szyli w górę.

Ob­raz, który ro­dzina Ros­to­ckich mu­siała od­dać, wi­siał w sa­lo­nie na po­ma­lo­wa­nej na nie­bie­sko ścia­nie. Mama usia­dła na ka­na­pie pod ob­ra­zem przed­sta­wia­ją­cym szar­żu­jące, ogni­ste ko­nie, oj­ciec na krze­śle, bli­żej wuja, je­go­mo­ścia z su­mia­stym, si­wym wą­sem.

– Do­brze, że­ście przy­je­chali, miej­sca tu do­syć dla wszyst­kich – po­wie­dział, wska­zu­jąc la­ską oszklone drzwi do są­sied­niego po­koju. – Le­osia przy­go­to­wała dwa łóżka, po­ściel świeża, po­du­chy pę­kate, bę­dzie wam się do­brze spało. A ta piękna dziew­czynka to pew­nie Alek­san­dra?

– Skoń­czyła dwa latka w marcu. To na­sze wo­jenne szczę­ście. – Mama po­sta­wiła mnie na dy­wa­nie i lekko pchnęła w stronę wuja. – Idź, przy­wi­taj się.

Al­dona, wi­dząc, że się wa­ham, pod­sko­czyła do mnie i wzięła moją rękę. Po­de­szły­śmy do fo­tela. Mó­wiła za mnie, dzie­cin­nym gło­sem.

– Na­zy­wam się Alek­san­dra Ja­giełło i je­stem bar­dzo grzeczna. Nie si­kam w majtki, naj­bar­dziej lu­bię pączki i le­mo­niadę.

Wuj ro­ze­śmiał się i za­py­tał mamę po­nad głową Al­dony o sa­mo­po­czu­cie sio­stry. Nie przy­szło mu na myśl, żeby zwró­cić się do niej wprost, choć po­tem, kiedy ją le­piej po­znał, lu­bił z nią roz­ma­wiać i nie­jed­no­krot­nie za­chwy­cał się sko­ja­rze­niami czy jej spo­so­bem opi­sy­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści. Jed­nak w pierw­szej go­dzi­nie po na­szym przy­jeź­dzie wuj Al­bert trak­to­wał Al­donę z po­błaż­liwą uprzej­mo­ścią, jaka na­leży się oso­bom upo­śle­dzo­nym.

– Jak­żeż ona się miewa? Wy­gląda, że do­brze… Jakby kto nie wie­dział, to na­wet by się nie do­my­ślił.

Mama przy­tak­nęła.

– Tak, tak, Do­nia ma się zna­ko­mi­cie, wszy­scy mamy się do­brze. Ro­dzice prze­sy­łają po­zdro­wie­nia i dzię­kują, że się wuj zgo­dził nas przy­jąć.

Al­bert roz­parł się w fo­telu, za­ło­żył nogę na nogę. Mimo że w miesz­ka­niu nie czuć było świe­żo­ści, sam wuj Al­bert pach­niał wodą ko­loń­ską i ty­to­niem, jego strój był ele­gancki, do­pa­so­wany i od­pra­so­wany od góry do dołu. Nie mó­wił, a pra­wił, fleg­ma­tycz­nie wy­po­wia­dał słowa i ro­bił dłu­gie prze­rwy mię­dzy zda­niami.

– Szkoda, że twoi ro­dzice, Ma­rylko, sami nie zde­cy­do­wali się prze­nieść do Kra­kowa. Choć to mnie szcze­gól­nie nie dziwi i bez wojny trudno im się było ru­szyć z War­szawy… hm… jakby świat nie ist­niał poza tym mia­stem. Ry­szard w szcze­gól­no­ści gar­dzi po­dró­żami, ileż to razy pro­po­no­wa­łem, by wy­brali się ze mną do Pa­ryża lub choćby do Wied­nia, tro­chę świata użyć, ode­tchnąć in­nym po­wie­trzem.

– Te­raz wojna, po­dróże są ma­rze­niem jak czy­sta woda i świeży chleb – wes­tchnęła mama.

Moi dziad­ko­wie nie po­dró­żo­wali przed wojną, wiele opo­wia­dali o swo­jej po­dróży po­ślub­nej do Sal­zburga, skąd wró­cili za­chwy­ceni i ocza­ro­wani kli­ma­tem oraz ar­chi­tek­turą mia­sta i tam zro­biono im piękne fo­to­gra­fie, ja­kie do dziś stoją na ko­mo­dzie mo­jego go­ścin­nego po­koju. Wuj Al­bert na­to­miast uwiel­biał wy­jeż­dżać, do­brze się czuł na uli­cach świa­to­wych me­tro­po­lii, które za­wsze po­rów­ny­wał do Kra­kowa, i mało miast, ja­kie od­wie­dził, mo­gło z Kra­ko­wem kon­ku­ro­wać.

Ro­dzice pili her­batę z por­ce­la­no­wych fi­li­ża­nek i uprzej­mie słu­chali ty­rady go­spo­da­rza, do­póki nie za­czął te­matu oku­pa­cji w War­sza­wie. Mój oj­ciec na­tych­miast się zje­żył.

– Do­brze, że wa­szej ka­mie­nicy nie wcie­lili do getta. Lu­dzie opo­wia­dają okropne rze­czy o tym miej­scu, ale nie wiem, czy to praw­dziwe hi­sto­rie.

Oj­ciec odło­żył fi­li­żankę.

– Za­pra­szam do War­szawy, sam się wuj prze­kona, jak wy­gląda oku­pa­cja i nę­ka­nie Ży­dów, my to mamy na co dzień. Praw­dziwe hi­sto­rie? Za­pew­niam, są tra­gicz­niej­sze niż ludzki ro­zum mógłby so­bie wy­obra­zić.

Wuj Al­bert wło­żył fajkę do ust, mały dy­mek uniósł się w górę. Al­dona kich­nęła i po­pro­siła, by dał jej spró­bo­wać so­bie pyk­nąć. Za­nim mama zdą­żyła za­re­ago­wać, już trzy­mała fajkę i wkła­dała ją do ust.

– Nie­do­bre… – Jej ka­szel roz­dzie­lał słowa. – Gry­zie w gar­dło.

– Dla­tego gry­zie, żeby dzieci nie pa­liły fa­jek! – Al­bert śmiał się i po­kle­py­wał kasz­lącą dziew­czynkę.

– Niechby wu­ja­szek co przy­niósł na prze­płu­ka­nie gar­dła. – Al­dona trzy­mała się za krtań.

– A oczy­wi­ście, za­raz każę po­dać kom­potu z ja­błek.

– A nie ma wu­ja­szek zwy­kłej wódki? – Al­dona przy­sia­dła się obok niego na pod­ło­dze. Al­bert nie był pe­wien, czy buch­nąć śmie­chem, czy za­wo­łać Le­osię, żeby po­dała kie­liszki. Moja mama za­mknęła oczy, po­sta­no­wiła w god­nym mil­cze­niu prze­cze­kać ten mo­ment. Wtrą­cił się mój oj­ciec.

– Niech wuj nie zwraca uwagi na Do­nię, ona lubi pro­wo­ko­wać. A wra­ca­jąc do te­matu. Ma­cie tu za­ska­ku­jący spo­kój, wojny w ogóle nie czuć, lu­dzie spa­ce­rują po uli­cach, ład­nie ubrani, za­do­wo­leni, dzieci się śmieją, przy­znam szcze­rze, je­stem zdu­miony…

Wuj Al­bert spo­waż­niał. Mię­dzy nim a moim oj­cem ro­dziła się nie­chęć.

– Nie my­śl­cie so­bie, że do Kra­kowa wojna nie do­tarła. Ry­chło się prze­ko­na­cie, że mniej jest tu Pol­ski, wię­cej Nie­miec, a kró­lem obojga na­ro­dów mia­no­wał się Frank!

– Frank… – Oj­ciec po­gar­dli­wie wy­dął usta.

Na Wa­welu re­zy­do­wał Hans Frank, który z no­mi­na­cji był gu­ber­na­to­rem, nie rzą­dził gu­ber­na­tor­stwem, a pa­no­wał i od wszyst­kich, na­wet swo­ich żoł­nie­rzy, ocze­ki­wał przy­na­leż­nego kró­lowi bi­cia czo­łem i skła­da­nia hołdu. Oj­ciec nie chciał słu­chać o gu­ber­na­to­rze ani o nie­do­god­no­ściach ży­cia miesz­kań­ców rzą­dzo­nego przez niego mia­sta. Każde słowo wy­po­wia­dane przez Al­berta iry­to­wało go i z tru­dem po­wstrzy­my­wał wy­buch obu­rze­nia. Żona bła­gała go wzro­kiem, żeby prze­mil­czał długi wy­wód star­szego pana na te­mat pa­no­sze­nia się Niem­ców w Kra­ko­wie i umiar­ko­wa­nej nie­chęci, jaką on sam ży­wił do oku­panta.

– Ale cóż, trzeba żyć… ja­kiż mamy wy­bór? W moim wieku już się za sza­ble nie chwyta ani nie usta­wia ba­ry­kad. Prawdę po­wie­dziaw­szy, nie mam na­tury wo­jow­nika, mój świę­tej pa­mięci oj­ciec za­szcze­pił we mnie he­do­nizm…

– He­do­nizm?! Lu­dzie umie­rają na uli­cach w set­kach, ty­sią­cach, tuż obok nas za mu­rem, na Szu­cha wy­rywa się lu­dziom włosy i pa­znok­cie, by zmu­sić do za­de­nun­cjo­wa­nia swo­ich braci, sy­nów czy są­sia­dów, strzela w tył głowy, wpy­cha do ma­so­wych gro­bów, za spoj­rze­nie czy gest można do­stać kulę, a wuj mówi o he­do­ni­zmie? Do­prawdy… – Głos ojca wszedł na wy­so­kie tony, co za­wsze było oznaką skraj­nej iry­ta­cji. – Wie wuj, co spo­tkało Ży­dów?!

– Oni so­bie po­ra­dzą… co jak co, ale prze­trwać to po­tra­fią – od­parł wuj, krzy­wiąc usta w uśmie­chu.

– Niemcy mają za­miar zgła­dzić na­ród ży­dow­ski! To się już dzieje!

Wuj odło­żył fajkę i schy­lił się, by pod­nieść z ni­skiego sto­lika książkę.

– To czy­sta pro­pa­ganda… – po­wie­dział. – Wła­śnie o tym czy­tam.

Mama znów spoj­rzała bła­gal­nie na swo­jego męża. Wła­dy­sław Ja­giełło przez mo­ment roz­wa­żał, czy stać go na to, by wdać się w kłót­nię z wu­jem, i osta­tecz­nie za­de­cy­do­wał, że nie warto. Zo­sta­wiał pod jego bez­piecz­nym da­chem żonę, córkę i pro­ble­ma­tyczną szwa­gierkę, nie był to czas sporu, ale wdzięcz­no­ści. Po­zwo­lił wu­jowi pra­wić o Niem­cach, Ży­dach i Po­la­kach, jakby to byli bo­ha­te­ro­wie przy­go­do­wej po­wie­ści.

Osie­dla­jący się w Kra­ko­wie Niemcy mieli za­kaz za­da­wa­nia się z Po­la­kami i Ży­dami, kon­takty ta­kie ob­ło­żone były sank­cjami, z karą śmierci włącz­nie, tym­cza­sem wuj Al­bert, u któ­rego miesz­ka­ły­śmy aż do czerwca 1945 roku, utrzy­my­wał kon­szachty z oku­pan­tem, a dzień za­czy­tał od lek­tury „Kra­kauer Ze­itung”, ga­dzi­nówki wy­da­wa­nej w gu­ber­na­tor­stwie, któ­rej na­kład w 1942 roku prze­kro­czył 140 ty­sięcy eg­zem­pla­rzy. Elsa, matka Al­berta, była Niemką, uwie­dzioną przez pol­skiego hra­biego Jana Wo­dzic­kiego, czym wuj Al­bert szcze­gól­nie się nie chwa­lił, jako że była to ko­bieta bez ro­do­wodu, ale gdy tylko do Kra­kowa wkro­czyli Niemcy, fo­to­gra­fie matki wró­ciły na se­kre­ta­rzyk tuż obok ojca Al­berta, Jana. Dzięki zmar­łej w za­po­mnie­niu El­sie oraz jej czy­stej aryj­skiej krwi mo­gli­śmy spo­koj­nie miesz­kać w Kra­ko­wie nie nie­po­ko­jeni przez Niem­ców.

Oj­ciec wy­je­chał na­stęp­nego dnia, obie­cu­jąc, że przy­je­dzie la­tem, naj­póź­niej na Boże Na­ro­dze­nie. Po­gła­skał mnie po gło­wie – nie miał zwy­czaju ma­ni­fe­sto­wa­nia swo­ich uczuć w bar­dziej wy­lewny spo­sób, po­ca­ło­wał żonę w po­li­czek i uści­snął mocno dłoń Al­berta, za­do­wo­lony, że nie musi prze­cho­dzić na jego utrzy­ma­nie.

– Raz jesz­cze dzię­ku­jemy wu­jowi za udzie­le­nie schro­nie­nia na­szym pa­niom. Bóg da, spo­tkamy się w lep­szych cza­sach – po­wie­dział na po­że­gna­nie i za­mknął drzwi.

Mama nie miała po­wo­dów do na­rze­kań. Wuj oka­zał się mi­łym i ser­decz­nym czło­wie­kiem, nie wtrą­cał się w sprawy „na­szego po­koju”, przy­no­sił sma­ko­łyki, wie­czo­rami czy­tał na głos Try­lo­gię, a jego słu­żąca Le­osia opie­ko­wała się nami, jak­by­śmy na­le­żeli do jej bli­skiej ro­dziny. Ka­mie­nica przy Pił­sud­skiego była oazą spo­koju na tle tego, co się działo w Eu­ro­pie. Można było po­my­śleć, że Hi­tler i jego ar­mia po pro­stu za­po­mnieli o tym miej­scu i dzięki temu ściany mo­gły po­ro­snąć blusz­czem, a na klatce scho­do­wej nikt ni­gdy nie krzy­czał. Na­szymi są­sia­dami byli w więk­szo­ści Niemcy, wpraw­dzie nie mó­wili „Gu­ten Tag”, kiedy mi­ja­li­śmy się na scho­dach, ale też nie spo­tkały nas z ich strony żadne przy­kro­ści. Po do­świad­cze­niach oku­pa­cji w War­sza­wie kra­kow­ski spo­kój, z ja­kim pa­no­wali tu Niemcy, wy­da­wał się nie­re­alny. Mama szybko przy­wy­kła do od­zy­ska­nego po­czu­cia względ­nego bez­pie­czeń­stwa i jej plecy nie ob­le­wały się zim­nym po­tem, gdy są­siad Nie­miec przy­trzy­mał jej drzwi do ka­mie­nicy lub po­zbie­rał roz­sy­pane na scho­dach kar­to­fle. Wuj po­sia­dał liczne przy­wi­leje, z któ­rych mama ko­rzy­stała, usi­łu­jąc nie my­śleć, czy do­pusz­cza się zdrady, czy też po­ka­zuje, jak wielka jest mat­czyna mi­łość, która każdą drogę przej­dzie, na­wet tę nie­chlubną, by chro­nić dziecko. Ma­ryla miała nas dwie pod opieką i nie za­wa­ha­łaby się przed ni­czym, żeby za­pew­nić nam bez­pie­czeń­stwo. Nie przy­znała się ni­gdy przed mę­żem, a i Al­do­nie za­ka­zała się chwa­lić, że nie­jed­no­krot­nie do miesz­ka­nia wuja za­cho­dzili nie­mieccy ofi­ce­ro­wie i ona, Ma­ryla Ros­to­cka, po­da­wała im ko­niak, cza­sami cia­steczka i pod­su­wała mo­siężną po­piel­niczkę. Wy­co­fy­wała się szybko do na­szego po­koju i pil­no­wała, żeby go­ście nie zo­ba­czyli Al­dony, która miała wciąż mało lat, ale bar­dzo dużo urody.

Wuj Al­bert uda­wał hi­sto­ryka sztuki i znawcę ma­lar­stwa, ubie­rał się jak pa­ry­ski mar­szand i wzbu­dzał sza­cu­nek wszyst­kich lo­ka­to­rów ka­mie­nicy, na­wet tych mun­du­ro­wych. Ja­kie on tam in­te­resy z nimi pro­wa­dził, nie do­wie­dzie­li­śmy się ni­gdy, po­zo­stały tylko spe­ku­la­cje i po­dej­rze­nia, ja­kie mój oj­ciec spi­sał w no­tat­niku wo­jen­nym, który zo­stał wy­dany kilka lat po woj­nie. Nie zno­sił wuja Al­berta, za­tem pi­sa­nie lekką ręką „przy­pusz­czeń”, bo tak na­zy­wał opisy dzia­łań Al­berta na szkodę kul­tury i na­rodu pol­skiego w cza­sie oku­pa­cji, przy­cho­dziło mu ła­two. Wuj krysz­ta­łowy nie był, ale pew­nie nie zaj­mo­wał się tym, o co po­są­dzał go oj­ciec – gra­bieżą dzieł sztuki w cza­sie wojny, choć wia­do­mym było, że skala tego bez­pra­wia była ogromna i wielu eks­po­na­tów ni­gdy nie udało się od­zy­skać. Niemcy, za­raz po Ro­sja­nach, to naj­bar­dziej zło­dziej­skie na­sie­nie, ja­kie wi­dział świat, ma­wiał mój oj­ciec. Na ścia­nach kra­kow­skiego miesz­ka­nia wuja Al­berta wi­siały ob­razy Jacka Mal­czew­skiego i Woj­cie­cha Kos­saka, Woj­cie­cha We­issa, a także Wil­liama Tur­nera oraz je­den Lu­dwiga Rich­tera, który po­dobno sta­no­wił po­sag jego żony Elsy, córki kupca. Z całą pew­no­ścią nie po­cho­dziły one z kra­dzieży wo­jen­nej. Wo­dziccy byli bo­gaci i choć więk­szość ma­jątku Jan prze­pu­ścił, po­dró­żu­jąc po świe­cie w po­szu­ki­wa­niu dia­men­tów i mi­ło­ści, Al­bert odzie­dzi­czył po ojcu nie tylko kilka nie­ru­cho­mo­ści, ale też ob­razy oraz ak­cje ko­palni dia­men­tów w RPA, które oka­zały się nie­wiele warte, kiedy przy­szło do roz­li­czeń z daw­nymi wspól­ni­kami Jana.

Ob­razy długo nie cie­szyły oczu mo­jej mamy i Al­dony, która rów­nież pró­bo­wała ry­so­wać, ko­piu­jąc nie­udol­nie dzieła mi­strzów. Je­sie­nią 1942 roku wuj na­gle za­de­cy­do­wał, że całą ko­lek­cję trzeba ukryć gdzieś poza Kra­ko­wem. Mama za­de­kla­ro­wała swoją po­moc, ale wuj się nie zgo­dził, nie chciał, aby wie­działa, gdzie wy­wozi dzieła. Gdyby jej wtedy za­ufał, może nie prze­pa­dłyby na za­wsze. Al­bert za­wie­rzył ofi­ce­rowi We­hr­machtu, Kur­towi Wis­ba­chowi, który za­de­kla­ro­wał się wy­wieźć dzieła sztuki do Nie­miec i tam prze­cho­wać, aż do chwili osta­tecz­nego zwy­cię­stwa Hi­tlera. Nie­stety za­brał do grobu ta­jem­nicę lo­ka­li­za­cji skrytki i wszel­kie po­wo­jenne próby usta­le­nia, co stało się z dzie­łami sztuki, speł­zły na ni­czym, choć mój oj­ciec przez wiele lat usi­ło­wał cze­goś się do­wie­dzieć od człon­ków ro­dziny Wis­ba­cha i in­nych or­ga­ni­za­cji zaj­mu­ją­cych się tro­pie­niem za­gi­nio­nych dzieł. Ob­razy gro­ma­dzone przez Wo­dzic­kich zdo­bią do dziś cu­dze ściany, piw­nice czy stry­chy.

Mój oj­ciec miał swoje teo­rie wy­kute w to­wa­rzy­szą­cych mu całe ży­cie po­dej­rze­niach, że wszy­scy do­okoła są nie­uczciwi i tylko czy­hają na oka­zję, żeby lep­szą po­łowę ludz­ko­ści oszu­kać, a wuj Al­bert był na jego czar­nej li­ście aż do sa­mej śmierci sta­ruszka w 1965 roku. Oj­ciec nie uzna­wał kom­pro­mi­sów i mimo swo­jego mło­dego wieku – w 1942 roku le­d­wie prze­kro­czył trzy­dziestkę – był nie­ustę­pliwy i za­sad­ni­czy, gdy przy­cho­dziło do opo­wie­dze­nia się po stro­nie ho­noru, prawdy czy praw­dzi­wej Pol­ski, w tam­tym okre­sie – wal­czą­cej Pol­ski. Po­stawa wuja Al­berta była mu obrzy­dliwa, szcze­gól­nie kiedy wuj za­czy­nał roz­po­ście­rać wi­zję o po­wro­cie sto­licy do Kra­kowa i ofie­rze, jaką każdy miesz­ka­niec mia­sta musi po­nieść, żeby mia­sto prze­trwało w swo­jej chwale i cu­dow­no­ści.

– Niemcy to nie są bar­ba­rzyńcy – pe­ro­ro­wał Al­bert, sie­dząc z oj­cem przy wi­gi­lij­nym stole. – Nie pod­niosą ręki na mia­sto zbu­do­wane na pla­nie mag­de­bur­skim, mia­sto, które w prze­szło­ści było do­mem dla nie­miec­kiego miesz­czań­stwa, że o ple­mio­nach ger­mań­skich nie wspo­mnę. Nie po­win­ni­śmy my­śleć ka­te­go­riami tu i te­raz, bo te­raz za­raz się skoń­czy, a co wów­czas po­zo­sta­nie? Nie wolno nisz­czyć ta­kich miast jak Kra­ków.

– Chciał wuj po­wie­dzieć Kra­kau!

– To tylko na­zew­nic­two… Zro­zum, Wła­dy­sław, Pol­ski nie stać na to, aby rzu­cić te­raz wy­zwa­nie Niem­com, mu­simy prze­cze­kać. Wi­dzia­łeś, ilu ich tu jest? Gu­ber­na­tor Frank od po­czątku wojny za­chęca Niem­ców, żeby się tu osie­dlali, i czy­nią to, czy nam się to po­doba czy nie. Trzeba umieć osza­co­wać, na co ma się wpływ, a co trzeba tylko ob­ser­wo­wać jak pły­nącą rzekę…

– Nie mu­si­cie bier­nie pa­trzeć, mo­że­cie sta­wić opór. – Oj­ciec zni­żył głos. – Tak jak War­szawa. My wal­czymy, dy­wer­sją, za­ma­chami, pro­pa­gandą skie­ro­waną prze­ciwko oku­pan­tom, na­wet po­ezją.

Wuj Al­bert po­ki­wał głową, ale nie był to od­ruch uzna­nia dla od­wagi i bo­ha­ter­stwa war­sza­wia­ków, prze­ciw­nie, on miał to już wszystko prze­kal­ku­lo­wane. Nie był od­osob­niony w ta­kim „ma­te­ma­tycz­nym” roz­li­cza­niu ak­cji pol­skiego pod­zie­mia.

– Tak, oczy­wi­ście, do­cie­rają do nas wie­ści o za­ma­chach w War­sza­wie. Za­strze­li­cie jed­nego Niemca i jego kie­rowcę, a po­wie­szą setkę Po­la­ków w od­we­cie… Je­śli ty to na­zy­wasz walką… to ja cię prze­pra­szam, ale…

– Co też wuj ple­cie! – prze­rwał mu oj­ciec. – Naj­ła­twiej sie­dzieć w Kra­ko­wie, pić kawę na rynku i pod­ry­wać Niemki z Czer­wo­nego Krzyża, a Pol­ska niech się wy­krwa­wia!

Ma­ryla za­czer­wie­niła się w imie­niu swo­jego wuja, który fak­tycz­nie dużo czasu spę­dzał w ka­wiarni na rynku i by­wało, że brał mnie i Al­donę, by mu to­wa­rzy­szyć.

– Ty się, Wła­dy­sła­wie, tak nie go­rącz­kuj, gdyż nie znasz tego mia­sta i jego miesz­kań­ców, nie masz po­ję­cia, co tu się dzieje, czego okiem przy­jezd­nego nie wi­dać. My­ślisz, że nie ma tu ru­chu oporu? Że lu­dzie tylko ci­cho sie­dzą i usłu­gują Niem­com? Otóż nie!

– Nie przej­dzie­cie do hi­sto­rii – pod­su­mo­wał długą dys­ku­sję oj­ciec i za­czął roz­ma­wiać z żoną, która w obec­no­ści wuja nie miała mu wiele do po­wie­dze­nia. Sta­rała się za­cho­wać lo­jal­nie wo­bec oby­dwu, wa­żyła słowa i fil­tro­wała in­for­ma­cje, ja­kimi się dzie­liła z mę­żem. Wie­działa, że nie po­chwa­liłby jej, gdyby się do­wie­dział, jak żyje w Kra­ko­wie i przed czym się nie wzdryga.

Kiedy w końcu po­ło­żyli się spać, uwol­nieni od to­wa­rzy­stwa wuja, mo­jego i Al­dony, mama wtu­liła się w ojca i za­częła kwi­lić jak dziecko. Tak bar­dzo za nim tę­sk­niła, jed­nak nie umiała swo­ich uczuć wy­ra­zić sło­wami, przede wszyst­kim wsty­dziła się ubrać w słowa to, o czym my­ślała każ­dego dnia przed za­śnię­ciem. W ob­cym mie­ście, w ob­cym domu czuła się bez­pieczna, ale po­twor­nie sa­motna. Nie miała żad­nego za­ję­cia ani po­trzeby wy­cho­dze­nia, po­nie­działki czy nie­dziele, wszystko jedno, za­czy­nały i koń­czyły się tak samo. Za­bie­rała mnie na spa­cery, z da­leka od lu­dzi, wę­dro­wa­ły­śmy na Bło­nia, to znów w stronę Kopca Ko­ściuszki, który Niemcy za­mknęli dla zwie­dza­ją­cych, bo wi­doczny z Wa­welu iry­to­wał gu­ber­na­tora Franka. Moje małe nóżki za­pra­wiły się w mar­szu i przez całe ży­cie lu­bi­łam dużo cho­dzić, pew­nie dzięki tym dłu­gim spa­ce­rom z matką, która w ten spo­sób le­czyła swoją me­lan­cho­lię i tę­sk­notę za mę­żem.

– Kiedy to się skoń­czy? Wła­dek, po­wiedz mi, kiedy to się skoń­czy?

Le­żeli obok sie­bie w ciem­no­ści, oj­ciec pa­lił pa­pie­rosa.

– Wy­trzy­maj jesz­cze tro­chę…

– Jak długo? Rok? Dwa?

– Nie wiem. Je­śli Hi­tler zdo­bę­dzie Sta­lin­grad… może i dłu­żej, ale po­dobno Ro­sja­nie bro­nią się jak lwy – po­wie­dział, ści­sza­jąc głos. Nie było pew­no­ści, czy wuj ich nie pod­słu­chuje.

– Nie ob­cho­dzi mnie Sta­lin­grad, tylko War­szawa. Kiedy będę mo­gła wró­cić do War­szawy? – Mama po­ło­żyła obie dło­nie na swo­jej twa­rzy. Nie li­czyła roz­łąki z mę­żem na mie­siące, ale na lata i to pro­wo­ko­wało jej płacz.

– W War­sza­wie jest co­raz go­rzej, na­wet nie roz­wa­żaj po­wrotu. Mu­szę przy­znać, że zga­dzam się z twoim oj­cem, tu­taj je­ste­ście bez­pieczne, a to dla mnie naj­waż­niej­sze. Lu­dzie się boją, dzieją się okropne rze­czy, nie chcesz na to pa­trzeć. Mu­sisz te­raz my­śleć o na­szej córce i o so­bie, ja nie je­stem w sta­nie was ochro­nić w War­sza­wie. – Nie po­cie­szał żony, prze­ma­wiał roz­sąd­nie, przy­ta­czał wszyst­kie ar­gu­menty za po­zo­sta­niem w Kra­ko­wie, jed­nak mama czuła, że z każ­dym ko­lej­nym sło­wem ją zdra­dza, i nie sły­szała już swo­jego męża, ale ojca.

– Je­śli mamy zgi­nąć, to ra­zem… – po­wie­działa ci­cho.

– W tym rzecz, żeby nie zgi­nąć! Po­myśl o Oleńce, ja­kie mia­łaby ży­cie w War­sza­wie, ja­kie ma tu? Nie­długo skoń­czy trzy latka i bę­dzie co­raz wię­cej ro­zu­mieć, co­raz wię­cej pa­mię­tać. Prze­cież wuj do­brze was trak­tuje, ma­cie tu wszystko to, czego ja nie mógł­bym wam za­pew­nić. W War­sza­wie bra­kuje żyw­no­ści, prądu, cza­sami wody, z każ­dym mie­sią­cem jest co­raz go­rzej. Nie chcia­łem ci pi­sać o tych bom­bar­do­wa­niach z sierp­nia, ale na­loty trwały i trwały, Ro­sja­nie spusz­czali bomby na Mo­ko­tów, Żo­li­borz i na­szą Wolę. Znisz­czyli Dwo­rzec Wi­leń­ski, Dwo­rzec Pocz­towy, getto, Po­wązki, no i przede wszyst­kim Ker­ce­lak. Na­sze tar­go­wi­sko po­szło z dy­mem i ceny żyw­no­ści w War­sza­wie po­szy­bo­wały w górę. Bę­dziemy gło­do­wać, jak tak da­lej pój­dzie.

Mama nie od­zy­wała się długo, nie wie­działa, co się dzieje w War­sza­wie, oj­ciec nie do­trzy­mał słowa i nie słał do niej li­stów raz w ty­go­dniu.

– Obie­ca­łeś mi pi­sać o wszyst­kim.