Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Saga rodzinna, która bawi i wzrusza do łez!
Tosia Pogorzelska to sędziwa staruszka obdarzona mądrością życiową, dowcipem i ciętym językiem. W życiu widziała już wszystko i mało co ją dziwi. Dlatego postanawia, że kresu życia doczeka we własnym domu. Popija sobie egzotyczne herbatki, a czasem coś mocniejszego, gotuje i próbuje nadążyć za współczesnym światem. Przyjmuje gości – rodzinę i sąsiadów – służy radą, pociesza, obdarza ciepłem.
Pieniędzy jej nie brakuje, bo ciotka Pola zapisała jej w spadku olbrzymi majątek. Ale ciotka Pola to nie tylko bogata krewna, która już odeszła. To barwna postać, która wywarła ogromny wpływ na Tosię. Wyrwała ją z zapadłej wsi i przyjęła w stolicy, pokazała jej, co znaczy żyć pełnią życia. Sama nieustannie szukała recepty na szczęście.
Starsza pani wraca myślami do tej znajomości, wspomina losy zwyczajnej polskiej rodziny i jej niezwykłych członków – poczynając od lat 40. i 50. po okres transformacji i początek nowego tysiąclecia. To historia, która wzrusza, bawi i koi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 626
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 18 godz. 47 min
Tytuł: Moja rodzina na piętrze
Copyright © Magda Louis, 2022
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2022
Projekt graficzny okładki: Monika Drobnik
Redakcja: Witold Kowalczyk
Korekta: Justyna Kukian
ISBN 978-91-8034-999-4
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S | Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Książkę dedykuję najważniejszym kobietom mojego życia: mamie, córce, siostrom, siostrzenicy, przyjaciółkom z I LO w Rzeszowie.
Rozdział 1
Kiedy skończyłam osiemdziesiąt lat, poczułam prawdziwą ulgę. Nie sądziłam, że dożyję tak ponurej rocznicy moich urodzin. Pan Bóg nie chciał mi w swojej niezrozumiałej łaskawości zgasić światła. Pytałam go wielokrotnie: „Czego jeszcze ode mnie chcesz, Panie? Mam jakieś zaległe prace do wykonania? Powinnam odpokutować winy? Bo jeśli nie masz dla mnie żadnych zadań, zakręcaj czym prędzej kurek, prędko bierz mnie do siebie, tak jak obiecywałeś”. Tymi słowy kończyłam modlitwę wieczorną od dziesięciu lat. Czasami proponowałam Mu moje życie za życie jakiegoś młodzieńca, który w upojeniu alkoholowym wsiada za kierownicę lub skacze do płytkiej rzeki na główkę i już nie wypływa na powierzchnię. Mówiłam Stwórcy: „Weź mnie, on niech wraca do domu, do matki, niech skończy szkołę, znajdzie dobrą pracę, poślubi dziewczynę z sąsiedztwa, spłodzi dziecko”. Tymczasem młodzieńcy umierali, w sile wieku, w środku marzeń o przyszłości, a ja żyłam dalej, wbrew sobie i całemu otoczeniu. Im mniej mi się chciało żyć, tym czułam się lepiej, dobrze jadłam, doskonale spałam, a wypróżnianie nie sprawiało mi kłopotu. Nie zażywałam żadnych tabletek oferowanych przez nachalne reklamy telewizyjne, nawet jeśli faktycznie przydarzały mi się wzdęcia czy ból w kolanach. Koncernom farmaceutycznym ogłupiającym biednego emeryta, naciągającego na tabletki cud, mówiłam pogardliwe „nie”. Starsi ludzie wydawali nędzne emerytury w aptekach, mizdrząc się do pani magister przez otwór w szybie, a ja byłam dumna, że ani złotówki od dziesięciu lat nie wydałam na leki. Skończyłam siedemdziesiątkę, a wraz z nią pożegnałam się definitywnie z wizytami w aptekach i przychodniach.
W dniu moich osiemdziesiątych urodzin podjęłam również inne zobowiązanie, przyznaję, bardziej drastyczne od nierealizowania recept. Spakowałam zawartość szafy do kilku czarnych worków i wystawiłam je przed drzwi. Sąsiadka, Florkowa, miała te rzeczy zabrać, wywieźć do rodziny na wieś, bo tam panowała prawdziwa bieda. Ugadałam się z nią tydzień wcześniej. Obiecała dyskrecję, nie pytała, dlaczego wyzbywam się rzeczy jeszcze dobrych, rozmiar 40, w przyzwoitych fasonach. Zostawiłam sobie dresy oraz jedną czarną sukienkę, którą mogłam ewentualnie zakładać na specjalne okazje, a okazją docelową miało być złożenie mnie w tej akuratnie skrojonej sukni, odziedziczonej po ciotce Poli, w trumnie. Suknia były elegancka, z drogiego materiału, ukoronkowana, zwracająca uwagę pań znających się na gatunkach tkanin. Miała metkę ze sklepu Marks & Spencer. Moja ciotka Pola fascynowała się tą siecią drogich sklepów, dumą i chwałą narodową Anglików. To od ciotki właśnie dowiedziałam się, że założycielem interesu był Michael Marks, Żyd ze Słonimia, dziś miasta należącego do nieszczęsnej Białorusi, oraz kasjer z Yorku, nazwiskiem Spencer. Pola wprost uwielbiała ten sklep, głównie tam zaopatrywała się w konfekcję oraz żywność, tylko obuwie kupowała w innym miejscu. Każdy prezent, jakim mnie obdarowała, pochodził z tego sklepu. Czarną suknię sprezentowała mi bardzo dawno, nie miałam okazji włożyć jej wcześniej, gdyż się w nią nie mieściłam, dopiero kiedy po siedemdziesiątce zaczęłam chudnąć, rozmiar 38 okazał się moim idealnym. Odłożyłam suknię do pudła wraz z parą czarnych botków na małym niezgrabnym obcasie, wzorzystymi rajstopami i kompletem bielizny. Na pudle napisałam drukowanymi literami – „Strój na ostatnią podróż”.
Nie widziałam sensu w dalszym ubieraniu się, przebieraniu, wciskaniu zmęczonego ciała w jakieś plisowane spódnice czy workowate kamizelki, golfy i spodnie na gumce. We wszystkim wyglądałam jak stara baba, nie pomagały ani żaboty, ani jaskrawe kolory. Najwygodniejszym, a przede wszystkim najpraktyczniejszym odzieniem dla kobiety w moim wieku był dres. Chciałam dobić do osiemdziesiątki, żeby ostatecznie rozstać się z fikuśną garderobą. Miało to oczywiście związek z ważniejszą życiową decyzją, nie chodziło bowiem tylko o strój. Postanowiłam, przemyślawszy sobie ewentualne konsekwencje, że nie będę więcej wychodzić z domu.
Moje ostatnie wyjście miało być już „nogami do przodu”.
Wszystko już w życiu widziałam, wielu rzeczy spróbowałam, spotkałam ciekawych i głupich ludzi, wylałam sporo łez, naśmiałam się aż do bólu w przeponie, zwiedziłam Anglię, Polskę, jej najbliższych sąsiadów, urodziłam dzieci, one postarały się o wnuki dla mnie, pochowałam męża, przyjaciółkę Wandzię, ciotkę Polę, a także wielu innych bliskich mi ludzi. Oceniłam, że bezpowrotnie wypaliło się u mnie pragnienie nowych wrażeń i przeżyć. Miałam dość. A poza tym, cóż może być gorszego niż staruszka oczekująca od innych pasażerów natychmiastowego ustąpienia miejsca w autobusie, tarasująca wózkiem alejki między półkami w supermarkecie, kuśtykająca po korytarzach przychodni, wymuszająca na młodych lekarzach oznak, że są ludźmi, nadstawiająca się do badań, które wykonuje się nie bez odrazy. Nie chciałam być ani dnia dłużej w gronie starców okupujących okienka na poczcie lub, nie daj Boże, w banku. Emeryturę przynosił mi pryszczaty listonosz, na którego też postanowiłam już nigdy nie czekać w oknie. Ani na pana z gazowni, ani na kuriera, który dostarczał mi kwiaty na Dzień Matki od moich zapracowanych dzieci. Starzy ludzie powinni siedzieć w domu, jeśli muszą wyjść do sklepu po zakupy, niechby unikali piątków i sobót, kiedy ludzie pracujący chcą się zaopatrzyć w żywność, nie tracąc przy tym cennego czasu. Emeryci, skoro upierają się przy długowieczności, powinni cicho, z godnością czekać na ostatni dzień żywota, nie zajmować otoczenia swoim istnieniem, nie wprowadzać zamieszania w życie swoich dzieci, wnuków czy sąsiadów. Mieli czas się wyhulać, nawdychać świeżego powietrza, namieszać w rodzinach, domach przyjaciół, niechby się z godnością wycofali, ustępując miejsca młodym. Ci też się zestarzeją, to wszystko przed nimi. Komu potrzebni są ludzie po osiemdziesiątce? I do czego? Co my mamy do zaoferowania światu zewnętrznemu? Nasze doświadczenie i mądrość? Chyba w pakiecie z demencją, zgagą, ciągłą sennością, starczym zmęczeniem, niestrawnością i narzekaniem na wszystko, choć już tak niewiele nas dotyczy. Niska emerytura? A ile jest w stanie skonsumować staruszka? Niechby jej tylko było ciepło, to powinno wystarczyć. Co ułożyłam sobie w głowie, nie nadawało się jednak do powiedzenia na głos.
Zwlekałam do dnia urodzin. Dzieci zaplanowały uroczystą kolację w ulubionej restauracji, gdzie biesiadowaliśmy niejednokrotnie podczas uroczystości rodzinnych. Artur ją sobie upodobał, gdyż przepadał za węgierską kuchnią. Dzień po moim jubileuszu nic już nie stało na przeszkodzie, aby zakomunikować nowinę dzieciom.
Na pierwszy ogień poszła córka Zuzanna. Trudno się z nią rozmawiało, zawsze miałam wrażenie, że mówię coś niestosownego, zadaję niewłaściwe pytania, udzielam niesatysfakcjonujących odpowiedzi. Pod jej wzrokiem często przepalały się w moim starym mózgu wszystkie kable, zamiast radosnych iskierek leciał ciemny dym. Zdumiewała ją jedynie moja sprawność fizyczna. Nie mogła się nadziwić, kiedy zgrabnie zapinałam sprzączki przy obuwiu, sprężystym krokiem wchodziłam po schodach. Nie jęczałam, nigdy nie sapałam przy wykonywaniu tych czynności. Zuzanna, walcząca z otyłością, zazdrościła mi energii oraz tej zaskakującej żywotności. Nigdy nie usłyszała ode mnie, że jestem zmęczona, podczas kiedy ona zazwyczaj „padała z nóg”. Od progu komunikowała mi, jaka jest „zajechana”, bo takiego wyrazu zwykła używać, aby opisać swoją niedyspozycję. Męczyła się pracą, spadkami ciśnienia, córką, politykami, wszystkimi sąsiadami, ludźmi w ogóle, oraz sobotnim programem telewizyjnym.
Wpadała do mnie jak burza, zakręciła się, wyrzucała z siebie tygodniowe frustracje, wykaszlała zmęczenie i uciekała. Nie czerpałam przyjemności z jej wizyt, ale czekałam na nie, gdyż tak niewiele działo się w życiu staruszki.
Tym razem bardzo starannie przygotowałam się na jej odwiedziny. Napiekłam, nagotowałam, resztką sił przetarłam szyby w oknach. Umyta i uczesana ubrałam się w szarą bluzę dresową z napisem – Boston University 1980 – oraz granatowe spodnie, pasujące kolorystycznie do bluzy.
Stanęła jak wryta, od progu okazując miażdżącą dezaprobatę.
– Mama źle się czuje? Skąd mama ma ten dres? Ze szmateksu? Nie, przecież mama tam nie kupuje. Wezwać pogotowie? Boston?
Jaki Boston? Co to ma oznaczać?
– Pogotowie?! Jeszcze czego! Żeby mi jakiś młokos pavulon wstrzyknął? – oburzyłam się. – Nic mi nie jest, nie hucz tak.
– To co się stało? – Rzuciła siatkę z zakupami na podłogę i podeszła do fotela, na którym siedziałam. Spojrzała mi w twarz, marszcząc czoło. Gdyby miała pod ręką małą latarkę, z pewnością zaświeciłaby mi prosto w źrenicę oka. Po wstępnych oględzinach podreptała do okna, zaczęła zamaszystymi ruchami odsłaniać zasłony. Zasapała się przy tej czynności, więc poprosiłam, żeby usiadła, i nie dopuszczając jej do głosu, opowiedziałam, co zamierzam. Chciałam mieć to za sobą, rozpocząć jak najszybciej nowe życie według własnego planu. Zuzanna słuchała z otwartymi ustami, jej reakcja nie wytrąciła mnie z równowagi, dociągnęłam opowieść o swoich zamierzeniach do szczęśliwego końca.
– A jeżeli chodzi o praktyczną stronę – zakończyłam – to powiem tyle, że chłopak z góry, Jacek Kubelski, będzie mi robił zakupy, już z nim uzgodniłam szczegóły. Wczoraj już załatwiliśmy, że emerytura będzie wpływać na moje konto w banku. Oczywiście jesteś upoważniona, nic się nie martw.
– Ja się nie martwię twoim kontem w banku, ale tobą, mamo. Dlaczego nie chcesz wychodzić więcej z mieszkania? – Zuzanna wyrzucała teraz produkty z ekologicznej siatki na stół kuchenny, wiele było złości w tym wypakowywaniu ciastek i serów. Kupowała za dużo żywności, spora część się marnowała.
– A co tam u ciebie w pracy, Zuziu? Nic ostatnio nie mówisz o swoich uczniach, a tu matury za pasem. – Usiłowałam zmienić temat.
– Mamo… a może ty chcesz zamieszkać z nami? Może to jest prawdziwy powód tej szopki? Zawsze mi się wydawało, że cenisz sobie niezależność, własne mieszkanie, że tutaj dobrze się czujesz. Tak przynajmniej twierdziłaś przez ostatnie lata! Artur cię nie chce wziąć do siebie?
– Nic się nie zmieniło – zapewniłam ją. – Uwielbiam swoją norkę.
Zuzanna przechadzała się po pokoju z ramionami założonymi na krzyż, zupełnie jakby spacerowała po klasie pomiędzy ławkami. Chciała mnie zrugać, dać mi złą ocenę z zachowania, ale nie wiedziała, jak to zrobić, nie mogła posunąć się za daleko, nie byłam jej uczennicą.
– Nic się nie zmieniło – ciągnęłam temat. – Lubię to mieszkanie, dlatego właśnie chcę tu sobie spokojnie doczekać śmierci. Nie u was, Zuziu, jak mogłaś tak pomyśleć? U Artura też nie chcę mieszkać, skąd ci to przyszło do głowy?
– Ale dlaczego mama nie chce wychodzić na świeże powietrze? – pisnęła.
– Mam balkon, wystarczy.
– Mamo! To jest jakaś kolejna fanaberia. Mamusia robi się taka sama jak ciotka Pola, zapatrzyła się mama na nią! – rzuciła i wymaszerowała z pokoju.
Wstałam z fotela i poczłapałam za córką do kuchni.
– Ciotka Pola nie ma tu nic do rzeczy, nie mieszaj jej w moje sprawy, Panie świeć nad jej duszą. Ja nie rozumiem, dlaczego tak się oburzasz, Zuziu. To chyba lepiej dla was, że nie będziecie musieli wozić mnie na te niedzielne wycieczki i tak dalej, wszystkim nam będzie łatwiej.
– A co ludzie powiedzą? Co oni sobie pomyślą? Że zwariowałaś!
Otworzyłam lodówkę, z szufladki wyciągnęłam pudełko z wędlinami.
– Zrobię nam po kanapce, zaparzę herbatkę, idź do pokoju, włącz telewizję. Zobaczymy, co tam w Klanie – powiedziałam, po czym zabrałam się do smarowania chleba masłem. Zuzanna stała obok mnie, patrzyła mi na ręce. Zapanowałam nad ich drżeniem, dodawałam sobie otuchy myślą, że już prawie miałam za sobą tę nieprzyjemną rozmowę.
– A co ludzie powiedzą? – westchnęłam. – Mój Boże, jak się ma tyle lat co ja i jest się o krok od sądu ostatecznego, to osądy ludzkie naprawdę nic nie znaczą.
– Artur wie? – zapytała nieco już spokojniejszym głosem.
– Ja mu nie mówiłam – powiedziałam wymijająco.
Zuzanna nie chciała ani moich kanapek, ani serialu na Jedynce.
Wyszła na balkon, podlała kwiatki, choć zwykłam sama ich doglądać, wypaliła papierosa, jednak zdenerwowania nie opanowała. Zadała mnóstwo pytań, na większość sama odpowiedziała i najwyraźniej zmęczona bezowocnym śledztwem pojechała do siebie. Nie żegnałyśmy się wylewnie, burknęła coś na dobranoc, sprawdziła, czy okna są domknięte, i wyszła. Usiadłam w fotelu z filiżanką herbatki, już chyba czwartą tego dnia, dolałam kropelkę rumu, chciałam się rozgrzać przed pójściem spać. Miałam wprawdzie koc elektryczny, który Artur przywiózł mi z Anglii, ale bałam się go podłączać, nie chciałam się spalić żywcem jak jedna moja znajoma.
Artur przyjechał do mnie dwa dni później, zaalarmowany przez siostrę. Byłam bardzo ciekawa ich rozmów na mój temat. Czy mnie obgadywali z zachowaniem specjalnej ostrożności, aby głośno nie powiedzieć tego, co naprawdę myślą? Zuzanna musiała mu przez telefon oznajmić, że jestem o krok od szaleństwa, ponieważ nie chcę opuszczać mojego mieszkania. Nikt nie przyjmował do wiadomości, że mam prawo być zmęczona po osiemdziesięciu latach snucia się po ziemi!
Artur podjechał przed blok pięknym nowym autem koloru czarnego. Nie znam się na markach samochodów, ale zawsze wyrażam opinię, czy pojazd mi się podoba, czy też nie. Samochód mojego pięćdziesięciosześcioletniego syna podobał mi się bardzo, miał skórzane, podgrzewane siedzenia, a skóra była pięknego koloru niczym piasek pustyni. Zuzanna dogryzała bratu, że takimi autami to tylko mafia jeździ, nie braliśmy jednak jej komentarzy na serio, doskonale orientując się na mapie jej kompleksów. Patrzyłam z balkonu na syna. Wysiadanie z auta sprawiało mu trudność, podglądałam zza firanki, jak gramoli się z siedzenia, obmacuje kieszenie spodni, marynarki, potem znów się nachyla do środka, sięga po coś, w końcu trzaska drzwiami, uruchamiając alarm. Stał jeszcze przez kilka sekund, patrzył na swój pojazd, coś mu się kotłowało w głowie. Wiedziałam, jaki jest zapracowany, ile wysiłku wkłada w prowadzenie firmy, jak mało czasu może mi poświęcić, tylko czekać, kiedy taki tryb życia zacznie go uwierać niczym za ciasny but.
Usadowiłam się wygodnie w rozłożystym fotelu, który również był prezentem od mojego syna. Sporo było żartów na ten temat, ponieważ ten fotel sterowany pilotem, rozkładając się, wysuwał podnóżek. Absolutna wygoda, ale też trochę inwalidzki luksus. Przesiadywałam w nim, ile się dało. Więcej nawet, miałam zamiar umrzeć, siedząc z uniesionymi nogami, oparta wygodnie, przygotowana do podróży w nieznane jak kosmonauta w rakiecie. Po śmierci wszyscy wystrzelimy w górę, zanim zakopią nas w ziemi.
Syn zastał mnie rozpartą we wzorzystym fotelu, popijającą herbatkę z jaśminu. Od progu zaczął robić mi wymówki, wymachiwać rękami, potem rzucił kluczyki na stół po to tylko, aby je zaraz zgarnąć z blatu nerwowym ruchem. Obserwowałam go spode łba, ale nasze spojrzenia się nie krzyżowały. Szybko się uspokoił.
– O co chodzi, mamo? Już przywykłem do twoich przedziwnych pomysłów, ale żeby tak w pełni sił fizycznych i psychicznych zamykać się w mieszkaniu na resztę życia, to już przesada…
– Reszta życia? Chyba resztka – parsknęłam ubawiona. – Jak dożyjesz osiemdziesiątki, to zobaczysz, że też nie będzie ci się już aż tyle chciało co dzisiaj. Czy o tej porze nie powinieneś być w pracy? Miałeś jechać do Anglii, jedziesz? Myślałeś o przeniesieniu prochów ciotki Poli do Polski? Może to wcale nie wymaga tyle zachodu, ile nam się wydaje…
Zastanawiałam się głośno.
– Niech mama nie zmienia tematu. Zuzka mnie wystraszyła i tu przysłała. Czasami mi się wydaje, że mnożenie problemów sprawia mamie jakąś dziką przyjemność. Nic mamy tak nie rajcuje jak afery, które sama mama nakręca. Ja mam teraz gorący okres, mogła mama poczekać do jesieni ze swoimi pomysłami! Jak się mama czuje?
Usiadł naprzeciwko mnie i ściągnął buty, a potem skarpetki. Oboje patrzyliśmy na jego wypielęgnowane stopy. Elektryczny czajnik pstryknął i się wyłączył. Podniosłam się z fotela, poszłam zaparzyć nam herbatę. Miałam ich w domu chyba z dwadzieścia gatunków, prawdziwych, liściastych, nie w torebkach. Wszyscy znali moją miłość do herbat i przywozili mi jej przeróżne gatunki z całego świata. Pola przysyłała mi przez lata kolorowe paczuszki, naturalnie aromatyczne, opisane w różnych językach. Mieszałam je w najdziwniejszych konfiguracjach, eksperymentowałam, zmieniałam proporcje, aż w końcu smak mikstury herbacianej zaspokajał moje podniebienie. Niektóre gatunki, te prosto z Chin, były tak mocne, że wystarczyło wrzucić dwa listki, aby uzyskać właściwy smak i kolor. Arturowi podałam chińską białą herbatę z maleńkimi suszkami cytryny i mango. Czekaliśmy przez chwilę w milczeniu, aż się zaparzy.
– Mamo… Jak mama przestanie się ruszać, to mama nam umrze – powiedział cicho.
Było mi przez chwilę przykro, że taką niewinną decyzją zmartwiłam swoje dobre dzieci. Słowa o śmierci nie robiły na mnie wrażenia. Na śmierć czekałam już od jakiegoś czasu jak na pociąg, który się wprawdzie spóźnia, ale już go zapowiadają przez megafon. Ale oni byli jeszcze młodzi, nawet nie chcieli wpisywać do swojego słownika takiego wyrazu jak „śmierć”.
– Synu, może byśmy porozmawiali o czymś przyjemnym, a nie o śmierci wskutek zatoru w płucach? Dawno cię nie widziałam. Jesteś zapracowany? Oktawia mówiła, że znów do Anglii lecisz. Kiedy? A jak było w Rosji? Postraszyłeś mnie ostatnio, mówiąc, że jak się robi interesy na Wschodzie, to rano trzeba się żegnać z żoną tak, jakby to było na zawsze…
– Żartowałem, mamo. Interesy dobrze idą, uruchomiliśmy linię ekologiczną, z naturalnych składników, superdrogą, ale już sprzedaję ją w Europie. To był strzał w dziesiątkę. Kobiety się zmieniają, chcą zatrzymać młodość, ale nie chcą ołowiu w swoich kremach tylko wyciągi z kwiatów i roślin.
Objaśnił mi, upił łyk herbaty i zaczął grzebać w swoim telefonie komórkowym. Kręcił głową, uśmiechając się tajemniczo. Czy zdradza swoją żonę? Wyczytałam ostatnio w gazecie, że większość romansów wychodzi na jaw właśnie przez telefony komórkowe. W dzisiejszych czasach łatwość nawiązywania kontaktów i utrzymywania ich niesie za sobą spore ryzyko, że w najmniej pożądanej chwili mleko się rozleje. Żona Artura rzadko tu przychodziła, ale wpadła tydzień temu ze słoikiem miodu spadziowego. Sprawiła mi przyjemność, przyznaję, jednak nigdy jej nie polubię, choćby mi nawet całą pasiekę zainstalowała na balkonie.
– Na długo lecisz do Anglii? – zadałam znacznie bardziej neutralne pytanie.
– Na dwa dni. Nawet nie wiem, czy uda mi się zobaczyć z Agnieszką. Jak wrócę, mamo, będę miał trochę więcej czasu, to może zabiorę mamę gdzieś w ładne miejsce, do Wiedeńskiej, do Łańcuta na spacer po parku, porozmawiamy sobie. – Artur wstał, cmoknął mnie w rękę i poszedł do przedpokoju.
– Posiedzimy sobie u mnie, a ciasta z Wiedeńskiej możesz kupić po drodze. Zjadłabym eklera, a mnie ciasto ostatnio się nie udaje, krem też jakiś plastikowy w smaku mi wyszedł.
Artur spojrzał na mnie i wzniósł oczy ku niebu. Nie zatrzymywałam dłużej mojego syna. Myślami już zjechał windą, wsiadł do swojego wygodnego auta, dzwonił do tej sekutnicy, żeby się jej wyspowiadać, dlaczego spóźnia się na kolację. A może dzwonił do kochanki i umawiał się na sekretne spotkanie? Miałam niedorzeczne myśli, na starość coraz gorsze!
Artur nie wyglądał na swoje lata. Farbował włosy na skroniach, obsesyjnie dbał o linię. Uprawiał nordic walking, regularnie grywał w tenisa z ważnymi ludźmi, a ostatnio z jeszcze ważniejszymi w golfa. Znał polityków, biznesmenów, dziennikarzy, ludzi z telewizji i sportowców. Jego pieniądze, jak każde duże pieniądze, przyciągały różnych ludzi, bardziej lub mniej znanych, a mój syn ubolewał nad tym, że to nie do niego się garną te znane twarze, ale do jego fortuny. Miał tylko jednego przyjaciela ze szkoły, a resztę stanowiła, jak sam to określał, „nowa gwardia”. Jego żona brylowała, jej marzenia spełniły się od najmniejszego do tego ostatniego, wielkiego, jednak mój syn nie wydawał się zaspokojony i ukontentowany. Towarzyszyła mu jakaś nerwowość, nerwowość poszukiwacza lub uciekiniera, nie miałam pewności. Cały czas był w ruchu, nie siadał za biurkiem, nie zasiadał za stołem przy okazji imprez rodzinnych, nie wylegiwał się na kanapie przed telewizorem, a mimo to miał problemy z kręgosłupem, łykał potajemnie tabletki przeciwbólowe i przeciwzapalne. Jego wątroba musiała skamleć z przepracowania.
Moja ciotka Pola zwykła mawiać, że Artur mógłby być jej synem. „Jak nie znoszę dzieci, tak jego toleruję”, powtarzała. Nie miała własnych, może z wyboru, a może była bezpłodna?
U hrabiostwa Morawskich od niepamiętnych czasów posługiwali członkowie mojej rodziny. Moja matka Jadwiga, babcia Urszula i prababcia Antonina. Natomiast dziadek Michał, tak samo jak jego ojciec, był stangretem u Morawskich. Mój tatuś, Bogusław Wawel, do służby we dworze nigdy się nie najął, dość niechętnie patrzył na pracę jego żony u panów. Był zbyt dumny na to, aby z podkulonym ogonem i bojaźnią w oczach latać do dworu. Jego światły umysł po cichu tęsknił za równością społeczną, głośno krytykował nędzne ochłapy, jakie kobiety przynosiły ze dworu do domu. Rzadko były to pieniądze, raczej podniszczone pościele, garnki, czasami odzież lub buty. Ojciec zwykł mawiać, że dla Morawskich byliśmy bezimienni.
Jedynie Pola, siostra mojej matki, od maleńkości cieszyła się specjalnymi względami we dworze. Jako siedemnastolatka wyjechała do Lwowa studiować malarstwo pod okiem znanego profesora, a rodzona siostra hrabiny zgodziła się troszczyć o jej potrzeby. W tamtych czasach panienki nie wyjeżdżały z własnej inicjatywy, trzeba je było posłać pod wskazany adres niczym paczkę. Pola nawet kreski na płótnie nie zdążyła postawić, a już rozkochała w sobie kapitana Wojska Polskiego, Tadeusza Rostockiego, i zamiast do malarstwa, zaczęła sposobić się do małżeństwa.
Mój świętej pamięci ojciec zwykł mawiać, że posługiwanie we dworze zawsze kończyło się w ciemnej komorze, przy czym dzieciaki hrabia płodził bardzo osobliwe. Matka oburzała się na jego złośliwości, nie zaprzeczała jednak tak gwałtownie, jak by wypadało, bywało, że w przypływie gniewu sama pomrukiwała o rozpuście w biały dzień. Nie rozumieliśmy powodów, dla których dwór Morawskich upodobał sobie Polę. Nigdy nie dałam wiary plotkom, że była dzieckiem z nieprawego łoża hrabiego Jerzego Morawskiego i mojej babki Urszuli.
Czasami bywałam we dworze, pomagałam mamie w kuchni, rozwieszałam pranie ze służącą, ale państwa nie widywałam, oni również nie byli mnie ciekawi, gdyż nie zażyczyli sobie przez te wszystkie lata, aby matka mnie przedstawiła. Co innego moja ciotka. Podejrzałam kiedyś, jak wchodzi do pałacyku frontowymi drzwiami, nie jak gość z gminu, ale niczym dziedziczka, ze szpicrutą i chartem przy nodze.
Pola spędzała sporo czasu w posiadłościach Morawskich. Przyprowadzano ją do ich domu, odkąd zaczęła mówić, a że Morawscy mieli syna w jej wieku, to też dzieciaki szybko się zaprzyjaźniły, związały w przedziwną parę, gdzie chłopka zdominowała arystokratę. Ciotka musztrowała gapowatego panicza z większą surowością niż mój dziadek ich konie. Wiem od matki, która opowiadała mi, jak żyła w strachu, że pewnego dnia hrabina przepędzi nas wszystkich ze dworu z powodu bezczelności Poli. Hrabia zajęty był męskimi sprawami, częstymi podróżami do Francji, hrabina – zwykle odurzona morfiną – miała umiłowany święty spokój. Pola sprytnie dbała oto, aby jej wymyślne gry i zabawy nie odbywały się w miejscach, do których sięga ich wzrok. Dzieci spędzały ze sobą dużo czasu, nikt się nimi nie interesował, guwernantki młodego hrabiego uczyły również Polę, bo ten taki stawiał warunek. Jego gapowatość to pewnie była dysleksja połączona z chorobliwą nieśmiałością, jednak wtedy takich terminów się nie używało. Dzięki przymusowym lekcjom Pola już jako dziesięciolatka mówiła płynnie po rosyjsku i angielsku. Chętnie pomagała w kuchni, ponieważ jak nikt umiała ozdabiać torty i ciasteczka lukrowymi różyczkami, listkami, zawijasami własnych projektów. Podśpiewywała sobie przy tym, a młody panicz zaglądał jej przez ramię, podziwiał ruchy pewnej ręki, a potem nie chciał słodkości jeść i płakał, że zjada się dzieło jego przyjaciółki Poli. Otumanionej narkotykiem hrabinie zdawało się chwilami, że Pola to moja matka, a moją matkę myliła z jej matką, babką Urszulą, zdarzało jej się też zapominać, jak jej syn ma na imię. Teofil Morawski nie dorastał w zdrowej rodzinie, więc trudno było oczekiwać, że będzie normalny.
Miałam siedem lat, kiedy Pola wyjechała do Lwowa. Nie wiem dlaczego, ale zapamiętałam, że wyjeżdżała w pośpiechu. Dostała od hrabiny elegancki kuferek, komplet bielizny, hrabia podarował jej sztalugi i farby, a wszystko zostało zapakowane na drogę w solidną skrzynię. Bardzo byli dla niej łaskawi, choć z wielkiej szczodrości nie słynęli. Być może odesłali ją ze względu na swojego syna, który uzależnił się od towarzyszki zabaw w niezdrowy sposób, nie chciał nawet jeść, gdy ona nie siedziała obok niego, zachowywał się niedorzecznie, szantażując rodziców, że jeśli nie pozwolą mu się z nią ożenić, strzeli sobie w skroń z rewolweru ojca. Mieli po siedemnaście lat, zbliżali się niebezpiecznie do wieku, kiedy młode ciała mogą chcieć zakosztować podniety, najsurowsze pilnowanie obojga mogłoby okazać się niewystarczające, kiedy wtrąciłaby się matka natura. Nikt sobie nie życzył, aby ta dziecinna sympatia przerodziła się w coś więcej, najpewniej stąd wziął się pomysł jak najszybszego odseparowania panicza Teofila od Poli. Biedaczysko okrągły miesiąc za nią tęsknił, nawet do naszej chałupy zaszedł, spragniony wieści o ukochanej. Matka nie chciała mu powiedzieć, dokąd Polę wysłali jego zapobiegliwi rodzice, gdyż zobowiązała się dochować tajemnicy. Teofil zginął w kampanii wrześniowej. Kto wie, może zetknął się przed śmiercią z mężem Poli, kapitanem Tadeuszem? Los nie takie figle potrafi płatać.
Żegnaliśmy siedemnastoletnią Polę całą rodziną w upalny sierpniowy dzień 1937 roku. Pamiętam doskonale, trwały żniwa, od świtu do nocy pomagałam w domu, a kiedy wszyscy wychodzili w pole, zostawałam na gospodarstwie i udawałam sama przed sobą, że byłam hrabiną M. Pola często przyjeżdżała z pałacyku na koniu, przywoziła mi słodycze, kolorowe wstążki podkradzione hrabinie, ale zaraz potem znikała, kiedy koń panicza ukazywał się na górce. Wydaje mi się, że na długo przedtem przestała sypiać w naszej chałupie i że zostawała na noc u hrabiostwa. Moja matka chodziła tam już tylko sporadycznie, kiedy państwo mieli gości lub w okolicach świąt. Posyłali po nią ze dworu, bo wciąż piekła najwspanialsze ciasta, szykowała dla ich delikatnego podniebienia najsmaczniejsze pasztety z zająca. Miała swoje kucharskie tajemnice, którymi się nie podzieliła, może właśnie dlatego, aby do niej zwracali się o pomoc przy większych okazjach. Hrabiostwo przyjmowało gości kilka razy do roku, wtedy matka najwięcej przynosiła ze dworu, bo odbywały się generalne porządki, przegląd pościeli i serwisów.
Pewnie wyjazd Poli był planowany dużo wcześniej, ale mnie powiedziano w ostatniej chwili i nie zdążyłam się oswoić z tą informacją. Całując mnie na pożegnanie, Pola była smutna, nie umiała powiedzieć, jak długo się nie zobaczymy, do kogo jedzie, pod jaki adres, obiecywała często pisać. W naszej rodzinie wszyscy byli piśmienni, trzeba oddać mojej matce, że tego dopilnowała, sama również czytała i pisała, choć nigdy nie chodziła do żadnej szkoły, przyuczyła się we dworze Morawskich. Kiedy już wycałowałyśmy się na pożegnanie, moja matka pobłogosławiła znakiem krzyża na drogę swoją młodszą siostrę, nie uczyniła żadnego czulszego gestu, nie przytuliła do serca. Teraz mnie to dziwi, ale wtedy wydawało się normalne, ponieważ moja matka nie należała do wylewnych kobiet, więcej nawet, była zimna jak kawał kry, co płynie po rzece na wiosnę. Mnie nigdy nie hołubiła, ale też nie szturchała, pozwalała mi się czasem przytulić do fartucha.
Pożegnanie ciotki Poli rozdarło mi serce. Ja i mój brat Stasiek biegliśmy długo za powozem, aż padliśmy zasapani na wyboistą drogę w miejscu, gdzie skręcała w stronę miasteczka przy kapliczce. Pola machała do nas, machała, potem usadowiła się prosto w powozie, patrzyła przed siebie, głowy nie odwróciła. Moje łzy zmieszały się z piaskiem, zgniecionymi porzeczkami, które, nie wiem dlaczego, trzymałam w garści. Modliliśmy się tego dnia dłużej niż zwykle, dodatkowe zdrowaśki dołożyliśmy do codziennych modłów w intencji Poli. Było tak, jakbyśmy nigdy więcej mieli jej nie zobaczyć, dlatego tak rozpaczałam. Uznałam, że jeśli wyrusza się gdzieś z wielkim kufrem przytroczonym do powozu, to już nigdy się nie wróci. Kochałam ją, była mi bliższa niż matka, choć dopiero teraz, bez ogłupiającego poczucia winy mogę się do tego przyznać. Słowa „kocham” nie wypowiadało się na polskiej wsi, kiedy byłam mała. Było to słowo tajemnicze, zastrzeżone dla poetów, ludzi dobrze urodzonych, eleganckich pań i panów z miasta. Nie wyobrażałam sobie, że można by go było używać ot tak. Na wsi ludzie co najwyżej „byli za sobą”, a potem się zaraz żenili, o miłości nikt nie wspominał.
Pola dotrzymała słowa, po kilku miesiącach napisała do nas długi list o kapitanie Tadeuszu Rostockim, którego zaraz po przyjeździe do Lwowa poznała. Nigdy jednak go nie przywiozła do naszej wsi, żeby się pochwalić jego lampasami, manierami, modnym cieniutkim wąsem. Mogliśmy sobie tylko wyobrażać, jak wygląda i jaki jest dla niej dobry. Wyszła za niego za mąż w marcu 1939 roku. Moja matka dostała piękną, pozowaną fotografię ze ślubu Poli oraz liścik napisany na cieniutkim papierze, który ja uroczyście odczytałam.
Pola pisała: „Kochana moja Siostro Jadwigo, Bogusławie oraz Ty, słodka Antosiu, i Stasieńku. Jaka szkoda, że nie mogliście mnie zobaczyć w dniu ślubu z Tadeuszem! Wysyłam Wam fotografię, którą mi przynieśli przed chwilą z zakładu fotograficznego. Uroczystość odbyła się w kościele Świętej Anny w Warszawie w sobotę. W Warszawie teraz będziemy mieszkać, gdzie sztab Tadeusza. Jego rodzice bardzo dla mnie mili, brat również serdeczny. Na razie zamieszkaliśmy u jego ciotki w samym sercu miasta przy placu Dąbrowskiego. Opiekujemy się trochę staruszką. Jak ją Pan Bóg powoła do siebie, to dla nas będzie to mieszkanie. Bardzo ładne, cztery pokoje, wtedy przyjedziecie do mnie i pokażę Wam miasto. Ty, Antosiu, tak lubisz ciastka, w Warszawie zaprowadzę Cię do najlepszej cukierni. Martwię się tylko, czy mi Tadeusza nie zabiorą, bo dużo się mówi o wojnie, ale jak na razie jestem szczęśliwa i czekam na jesień, bo mamy do kurortu nad morze jechać w podróż poślubną. Wszystkich Was całuję i obiecuję napisać. Lwów piękniejszy od Warszawy, ale powoli się przyzwyczajam.
Pola Kapitanowa Rostocka”.
Do Warszawy z wizytą nie zdążyliśmy pojechać. Moja matka nie miała nawet takiego zamiaru, ale ja marzyłam o wyjeździe do ciotki i przezornie zachowałam ten list, żeby jej przypomnieć o zaproszeniu, jeśliby zapomniała. Nie planowałam zostać na naszej wsi, jak moi przodkowie jałową ziemię uprawiać, krowy paść, do powiatu jeździć raz na rok, chciałam czegoś więcej. Sama siebie przekonałam, że czeka mnie lepsze życie gdzieś w mieście, a może nawet w Ameryce? Z naszych okolic mnóstwo ludzi wyjechało do Ameryki za chlebem, prawie nikt nie wrócił, nawet żeby odwiedzić rodzinne strony po latach. Jako mała dziewczynka marzenia miałam coraz śmielsze, a kiedy dostaliśmy od sąsiada konserwy z etykietką z niemieckimi napisami, zaczęłam po starym atlasie szukać miejsca dla siebie. Niemcy były blisko, ale jakoś się tam nie paliłam, smaki i widoki miałam na Amerykę, na Chicago.
Po wybuchu wojny nie otrzymywaliśmy żadnych wieści od Poli. Zaraz w październiku 1939 roku aresztowano mojego ojca i po nim też słuch zaginął, a o jego tragicznych losach dowiedzieliśmy się dopiero po wojnie. O Poli myślałam często. Czy żyje? Czy jej mąż kapitan Tadeusz Rostocki walczył z Niemcami? Czy ich dom stoi? Mówiło się, że na Warszawę bomby spadły, całe dziesiątki bomb, że zniszczenia są wielkie. Moja matka też pewnie o Poli myślała, ale już jako o zmarłej, bo przecież gdyby żyła, dałaby znać. Ludzie przesyłali krewnym informacje na wszelkie sposoby, poczta chodziła. Faktem jest, że nikt Poli nie szukał. Uznaliśmy, że nie żyje, opłakałam ją, wycałowałam jej ślubną fotografię dziesiątki razy, z wolna zaczęłam zapominać, jaka była, jak brzmiał jej głos. Wojna przeszła i dopiero w 1949 roku dostaliśmy telegram, że Pola Rostocka przyjedzie do nas w najbliższą niedzielę. Popłakałam się ze szczęścia, ściskałam i całowałam na przemian telegram zwiastujący dobrą nowinę, ale mojej matce tylko bruzda na czole wyskoczyła, nie znalazłam cienia radości na jej twarzy. Nie pojmowałam, dlaczego nie okazuje choćby ulgi, wiedząc, że jej siostra żyje, odnalazła się i złoży nam wizytę!
Czekałam na niedzielę jak na pierwszą gwiazdkę. W przeddzień jej przyjazdu nie zmrużyłam oka, zamartwiając się, czy aby co złego się nie stanie i czy aby Pola dojedzie, jak obiecała w telegramie, czy też znów długie lata miną, zanim ją zobaczę. Stałam w nocy przy oknie, wwiercałam się wzrokiem w ciemności, zaklinając moce, złe czy dobre, żeby nic się nie wydarzyło, żeby przyjechała.
Polę przywiozła ze stacji kolejowej taksówka. Wysiadła z tego lśniącego auta, wolnym, tanecznym krokiem szła szeroką miedzą w dół w kierunku naszej chaty. Zaraz obok naszej chałupy, dosłownie kilka metrów, stały drewniana stodoła i stajnia, a przed nimi był kopiasty gnój. Dziś byłoby absolutnie nie do pomyślenia, aby odchody krów, koni i świń zmieszane ze słomą, wywalać przed stajnię, bezpośrednio na ziemię. Dziesięć kroków dalej znajdowało się wejście do chałupy, za mało, aby zapachy z gnojowiska wywietrzały. Matka regularnie zmieniała posłanie zwierzętom, widłami wybierała sterty odchodów, rozrzucając je przed stajnią. Największym marzeniem Staśka było dorosnąć choćby po to, żeby te widły od matki przejąć i panoszyć się w stajni przed zwierzętami.
Mieszkaliśmy bardzo biednie, w chałupie pobudowanej dawno temu, drewnianej. Wchodziło się do środka oszklonym gankiem, po lewej znajdowało się ciemne pomieszczenie zwane komorą, gdzie rodzice trzymali ziarno, beczki z kapustą, masło i ser. Dalej była kuchnia, jej dużą część wypełniał piec, na którym się gotowało, piekło chleb raz na dwa tygodnie. Pod oknem stał dębowy, masywny stół z czterema krzesłami. Z kuchni wchodziło się do dwóch izb mieszkalnych. Gnieździliśmy się tylko w jednej ogrzewanej piecem kaflowym, gdzie jedynym umeblowaniem były nasze łóżka wysłane siennikami ze słomy. Każde z nas miało swoje łóżko, matka – duże podwójne, my ze Staśkiem – mniejsze. Te nasze łóżka przypominały mi trumny, obudowane były deskami, wchodziło się do nich jak do pudeł. Druga izba nie była używana, stało tam jeszcze jedno drewniane łóżko, a na nim wypiętrzone kołdry w haftowanych pościelach, dębowa ponura szafa oraz mały stolik z lustrem otwierającym się jak ikona. Ten stolik z lustrem nazywany był psyche. Nad każdym łóżkiem w naszej chałupie wisiał święty obraz. Nad moim Pan Jezus Miłosierny, nad matki Pan Jezus Boleściwy, a nad łóżkiem Staśka Matka Boska Częstochowska. W gościnnej izbie wisiały dwa obrazki Świętego Antoniego i Świętego Franciszka. Wszystkie za szkłem. Żyliśmy naprawdę skromnie, nic się nie zmieniało od lat, matka pielęgnowała zastój, nie oczekiwała nowego.
Przyjazd Poli wprowadził zamieszanie, choć matka nie poczyniła symbolicznych nawet przygotowań, aby gościa godnie przyjąć. Niepokój wisiał w powietrzu, głowę sobie można było o niego rozbić.
Dostrzegłam Polę z daleka. Stałam pod czereśnią niezdecydowana, czy biec do niej, czy też jak moja matka stać dostojnie i złowieszczo na ganku. Ciocia ubrana była w piękną czarną sukienkę w białe grochy, na dłoniach miała białe rękawiczki, na głowie kapelusz z dużym rondem. Żadnego bagażu, tylko elegancka torebeczka w malinowym kolorze dyndała jej na ramieniu. Pamiętam jeszcze jej lakierowane buty na obcasie oraz pomalowane na czerwony kolor paznokcie u nóg. Stanęła na środku podwórka, rozejrzała się po obejściu wzruszona.
– No witajcie! Antosiu! Siostrzyczko! – Podeszła do mnie, pocałowała w policzek, a potem chciała się przywitać z moją matką, ale ta się wzdrygnęła, więc Pola zrezygnowana odstąpiła na parę kroków.
– Chodź do chałupy, są mleko i ser – powiedziała moja matka.
– Posiedźmy na polu, tak tu uroczo… – odparła szybko. Tego dnia panował straszny upał, kury zagrzebały się w ziemi, krowy nie przeżuwały trawy, gapiły się bezmyślnie przed siebie, nachalne muchy planowały nas zjeść żywcem, jak tylko z krowami skończą pojedynek. Tylko one żyły, nie przeszkadzała im duchota południa, cała reszta stworzenia zastygła w upale jak w piekielnym kotle. Pola zdjęła kapelusz, użyła go jako wachlarza, rozejrzała się w poszukiwaniu jakiegoś siedziska. Pokazałam jej zbitą z kilku desek ławkę pod czereśnią obok studni. Matka tymczasem wyniosła dwa krzesła przed dom, jedno dla niej, drugie dla siebie, słusznie oceniając, że Pola na koślawej ławce, przykrytej wyliniałym kocem siadać nie zamierza. Ja przycupnęłam na swetrze rozścielonym na trawie, zaraz obok szczupłej nogi krzesła i jeszcze szczuplejszej nóżki Poli. Mogłabym przysiąc, że czułam lawendowy zapach tej nóżki bez pończochy.
– Ale upał! Ledwie można oddech złapać – powiedziała i uśmiechnęła się do mnie. Nie śmiałam zacząć rozmowy, nie wiedziałam, o co pytać w pierwszej kolejności, matka zaś nie zwlekała z awanturą.
– Myślałam, żeś umarła! Ani słowa przez tyle lat! Dziesięć lat! Tak się nie godzi! Pogrzebaliśmy cię i opłakaliśmy, a ty nagle przyjeżdżasz jak jaka księżniczka, jak gdyby nigdy nic!
– Wiem, wiem, ale to nie było proste, wojna… – Pola pogłaskała naszego psa, który tak jak ja od razu się w niej zakochał. Jej biała rękawiczka straciła nieco ze swej bieli po tym odruchu czułości. Nasz pies był największym brudasem w okolicy, latał wolno po wsi, nigdy nie przywiązywaliśmy go do budy.
– Wojna się dawno skończyła, wszyscy już zdążyli wrócić z frontu, ze stalagu, tylko ty jedna nie! Tyle lat! Gdzieś ty była, Bronka?! – Moja matka nie pozwalała jej dojść do słowa, kipiała pretensją, w ogóle na nią nie patrząc.
Pola skrzywiła się na dźwięk swojego prawdziwego imienia. Tylko moja matka jeszcze pamiętała, że jej siostra na chrzcie dostała na imię Bronisława. Już jako dziecko przestała reagować na to imię, powiedziała wszystkim, że chce mieć na imię Pola, jak Pola Negri. Jak postanowiła, tak zrobiła. Kiedy wołano na nią Bronka, po prostu nie reagowała. Moja matka, przytłoczona śmiercią rodziców, którzy zapadli na tajemniczą chorobę i jak na komendę umarli w tym samym miesiącu, przejęła po nich obowiązki. Nie miała głowy do błahych sporów, po kilku tygodniach się złamała i dziesięcioletniej Bronce pozwoliła być Polą. Teraz Pola miała około trzydziestu lat, imię Bronka pasowało do niej jeszcze mniej niż kiedykolwiek przedtem. Jej twarz była piękna i szlachetna, nie mogłam od niej wzroku oderwać. Maleńki nosek z wąskimi dziurkami osadzony był idealnie pośrodku gładkiej twarzy, ogromne błękitne oczy, lekko wystające kości policzkowe, wydatne usta, jej największą ozdobę stanowiły naturalne blond loki. Nigdy nie upinała włosów, pozwalała im okalać frywolnie piękną buzię. Nie wiem, ile wtedy ważyła, ale była bardzo, ale to bardzo szczupła, jednak pod groszkami sukienki ukrywała sporych rozmiarów piersi. Kiedy się wachlowała, z trudem wciągając upalne, suche powietrze, jej biust unosił się lekko, a potem opadał równie ponętnie. Matka zaniepokojona tym urywanym oddechem Poli posłała mnie po wodę do studni. Pola nie chciała pić mleka ani kompotu z rabarbaru, miała życzenie napić się zimnej wody ze studni. Zanim ktoś wymyślił handlowanie wodą w butelkach, chyba francuska kompania Evian, Pola miała wizję, aby źródlaną wodę można było kupić w Warszawie, w zgrabnej szklanej butelce. To był jej pomysł, słyszałam na własne uszy! Przyniosłam garnuszek zimnej wody, którą piła małymi łykami. Zanim przyłożyła usta do brzegu metalowego garnuszka, wytarła go dyskretnie rąbkiem sukienki.
Nie doczekałyśmy się tłumaczenia, co robiła przez te lata, gdzie mieszkała i z kim ani dlaczego nie miała potrzeby odezwać się do siostry choćby najkrótszym listem czy telegramem. Pola jednym zdaniem zamknęła temat długiej, tajemniczej nieobecności.
– Wszyscyśmy sporo przeszli, ja nie byłam wyjątkiem, ale trzeba zapomnieć, jedyne lekarstwo to zapomnieć – mówiła śpiewnie. – Tułałam się, nie chciałam was martwić, chorowałam…
Matka popatrzyła na nią podejrzliwie, niechętnie odstąpiła od dalszego przepytywania. Lata później, kiedy spędzałyśmy dużo czasu razem, rozmawiałyśmy o wszystkim, ani razu nie powrócił temat jej wojennych losów oraz czasu po wyzwoleniu. Coś mnie zawsze hamowało, żeby o to pytać, czułam, że wiążą się z tym okresem jakieś wielkie przykrości i tragedie. Pola też milczała. Jednak tamtego lata przyjechała do nas z wizytą nie po to, aby opowiadać o pożodze wojennej czy swoim wdowieństwie, ale wręcz przeciwnie, przywiozła nam nowinę o powtórnym zamążpójściu.
– A co z twoim kapitanem, Tadeuszem? – zapytałam podniecona. Pola już nie głaskała psa, teraz sięgnęła w kierunku mojej głowy.
– Tadeusz nie żyje. Zginął w kampanii wrześniowej – powiedziała.
– O Jezu! – pisnęłam i pognałam do chałupy po tę fotografię ślubną, którą nam przysłała w roku 1939. Przechowywałam ją wraz z listem w małym pudełeczku, jakie moja matka dostała od Niemca w podziękowaniu za pranie i gotowanie. W czasie wojny stacjonowały u nas remontowo-budowlane oddziały niemieckie, szykujące drogi, mosty dla wojska. Dzięki Niemcom przeżyłyśmy wojnę, bo kiedy przyszli Ruscy, to tylko gwałcili, okradali i porzucali. Niemcy byli dobrzy, a pudełko było po prostu piękne. Pola wzięła ode mnie fotografię, przez chwilę na nią patrzyła szklącymi oczami.
– To jedyna fotografia ślubna, jaka się zachowała – powiedziała po chwili. Wpatrywała się w utrwalony moment szczęścia. – Wszystko się spaliło w Warszawie, po prostu wszystko. Antosiu, czy ja mogłabym ją od ciebie dostać?
Kiwnęłam tylko głową. Pola ściągnęła swoje białe rękawiczki i mi je podała.
– To dla ciebie, prosto z Paryża. Weź je ode mnie, noś na szczęście.
Wzięłam od niej te rękawiczki, ale nie śmiałam ich przymierzyć. Gdzie miałabym je nosić? Do jakiej sukienki, kiedy cała moja garderoba była w opłakanym stanie, pocerowana, od dawna niemodna? Miałam jedną praktyczną sukienkę, w zieloną kratę, długą prawie do samej ziemi, ale z pewnością nie pasowałyby do niej te rękawiczki.
Pola włożyła fotografię do torebeczki, potrząsnęła lekko złocistymi lokami. Na górnej wardze błysnęło kilka kropelek potu.
– Koniec wspomnień, już się za Tadeuszem dość napłakałam. Tydzień temu dostałam list z Czerwonego Krzyża potwierdzający, że nie żyje. Jestem wdową i jako wdowa postanowiłam ponownie wyjść za mąż.
Wszystko to Pola powiedziała bardzo szybko, jakby trochę wstydząc się tego anonsu. W jednym zdaniu wyszła za mąż, straciła męża na wojnie, dostała list z Czerwonego Krzyża, poznała nowego mężczyznę i dała na zapowiedzi. Moja matka złożyła ramiona na krzyż, świdrującym wzrokiem wpatrywała się w siostrę.
– Nie za szybko? Co ci tak pilno do ślubu? W ciąży jesteś? – zapytała. Pola nie zaprzeczyła, ale nie wyglądało na to, że spodziewa się dziecka.
– Przystojny? – wtrąciłam się. Przysunęłam się bliżej pachnącej Poli.
– Nazywa się Andrzej Kwolek. W każdym razie mamy zamiar się pobrać we wrześniu, czekaliśmy na ten list z Czerwonego Krzyża, teraz w końcu już nic nie stoi na przeszkodzie. Andrzej bardzo mi pomógł w ustaleniu, że mój mąż nie żyje. Gdyby nie on, to nadal żyłabym tak jak pani Stawska z Lalki, ni to wdowa, ni to mężatka. – Pola zmarszczyła czoło, ale tylko na moment, zaraz potem jej twarz pojaśniała na myśl o powtórnym zamążpójściu.
– To ten twój Andrzej chyba jakiś ważny jest, jak do Czerwonego Krzyża pisywał w twojej sprawie. – Wszystkie nuty w głosie mojej matki brzmiały zjadliwie. Wstyd mi było za nią. Nie dość, że nie miałyśmy czym przyjąć takiego wspaniałego gościa jak Pola, to jeszcze matka nie była życzliwa wobec tych planów na przyszłość.
– Przystojny? – powtórzyłam pytanie, wpatrując się w ciotkę rozmarzona. Zignorowała uwagi siostry i zwróciła się do mnie:
– Och, Tosiu, bardzo przystojny, choć nie tak jak Tadeusz. Tadeusz w mundurze wyglądał jak aktor filmowy, kobiety na ulicy bezwstydnie odwracały za nim głowę. Andrzej aż takiego uroku nie posiada, ale jest przystojny. – Pola mrugnęła do mnie, korzystając z okazji, że jej siostra podnosi się z krzesła. Zostałyśmy na chwilę same.
– Andrzej jest kimś ważnym w partii, a dopiero zaczął karierę. Wiem, że daleko zajdzie, wszyscy mu wróżą piękną przyszłość. Chodzi mi o to, żeby Jadwiga nie opowiadała nikomu, że ja kiedyś do Lwowa jeździłam za pieniądze hrabiostwa, że panicz za mną ganiał. Dzisiaj to może tylko zaszkodzić. Szczególnie Andrzejowi. Nie muszą wszyscy wiedzieć, że rodzina żony miała stosunki z arystokracją. Zresztą, to była tylko służba, a nie powiązania, ale wiesz, jakie są czasy, ludzie zawistni, mogliby przeinaczyć fakty, zaszkodzić nam.
– Ależ, ciociu, kto by tu do nas miał przyjechać i wypytywać? Czy kto w ogóle wie, że my istniejemy? – obruszyłam się. Nie rozumiałam dokładnie, o czym Pola mówi, ale byłam pewna, że umyślnie nikt by jej krzywdy nie zrobił jakimś złym słowem do obcych. Zapewniłam ją o tym.
– Wiem, aniołku, wiem, ale ludzie węszą, żeby wywęszyć. Biorą na spytki, udają serdeczność. A co z tobą? Szkołę jaką skończyłaś?
– Tak, w Strzyżowie, w naszym liceum – pochwaliłam się. – Maturę zdałam.
– Wspaniale! Trzeba się uczyć, Tosiu. Ja żałuję, że mam tylko dwie klasy gimnazjum. – Pola westchnęła. Nie byłyśmy długo same, matka wróciła na rozklekotane krzesło, z narzekaniem na ustach, że w upały to się nawet jeść nie chce. Pola przytaknęła, a zaraz potem powtórzyła swoją prośbę o zachowanie dyskrecji na jej temat. Miałyśmy obie milczeć jak grób, gdyby nas kto odnalazł na tej wsi. Pola chciała być taką samą chłopką, jaką była jej siostra Jadwiga, co w istocie się zgadzało, choć kiedy tak siedziały naprzeciwko siebie pod czereśnią w upalne lato, nikt by się nie domyślił, że to rodzone siostry. Jedna była lilią, a druga wrzosem.
Czarna taksówka stała na górce pod gruszą. Szofer, kimkolwiek był, nie zajechał przed chałupę, pewnie w obawie, że potem nie wyjedzie na utwardzoną drogę. Zerkałam w stronę wypolerowanego auta, denerwowałam się. Poli spieszyło się wracać, a ja chciałam, żeby została u nas jak najdłużej. Moja matka pozwoliła siostrze się wygadać, ale kiedy już zebrała myśli i siły, uderzyła z całą mocą, aż mnie dreszcz przeszedł:
– Przyjechałaś po błogosławieństwo na ślub z komunistą? No bo kim on może być? Pepeerowiec! W naszej rodzinie komunistów nam nie potrzeba, żebyś mi go tu nie przywoziła! Żydek Aszel dzięki nam wojnę przeżył, teraz z komunistami po wsiach jeździ, do Polaków strzela. Jak ci nie wstyd? Ilu to naszych harcerzy ze Strzyżowa poginęło na froncie, a ilu potem komuniści prześladowali, na Syberię wywieźli, na zmarnowanie! Ty za takiego chcesz iść?! – grzmiała moja matka.
– Andrzej to porządny człowiek. Ideowiec. – Pola włożyła kapelusz na głowę i zaczęła zbierać się do powrotu. – Proszę tylko, żebyś nikomu nie opowiadała o mojej przeszłości.
– Wstydzisz się? – Z gardła matki wydobywał się teraz piskliwy głos, jakiego nigdy wcześniej u niej nie słyszałam. – Morawscy wojnę przeżyli, Niemców przetrzymali, a Ruscy, komuniści, ich oboje bagnetami jak zwierzęta zadźgali. Krew hrabinie z gardła tak tryskała, że całą ścianę zapaskudziła na froncie pałacyku. Tam teraz szkoła jest, ale krwi nie zmyli, podobno w kamień wsiąkła głęboko…
– Niech mama da spokój – odezwałam się zaniepokojona wyrazem twarzy Poli. Była blada, nie wiedziałam, czy ma zamiar zemdleć, czy rzucić się z pięściami na swoją siostrę.
– Prawdę mówię! – Matka stawała się coraz surowsza. – Nie wiem, gdzie się podziewałaś przez te lata, z kim przestawałaś, kto cię utrzymywał przy życiu, ale może niepotrzebnie wojnę przeżyłaś, skoro teraz za komunistę idziesz!
– Jadziu! Ja bardzo proszę, nie mów takich rzeczy. Andrzej nikogo bagnetem nie dźgał, nie znasz go, nie posądzaj o takie potworności!
– Wszyscy oni tacy sami. – Matka weszła jej w słowo. – Najlepsi zginęli na wojnie albo w walce z UPA, jak rodzina mojego męża, a została sama szumowina, która teraz w Warszawie się zagnieździła. Ja tam swoje wiem, nie zachwalaj mi komunisty, tylko dlatego, że będziesz mu za chwilę dzieci rodzić! Jedź już. Dobrze, że twój ojciec tego nie dożył… Tośka, spakuj jej parę jaj i kawał sera. Nie chciała jeść tu, to może w drodze zje.
Pola spojrzała na mnie, zrozumiałam w lot, że jajek nie chce, sera tym bardziej. Wygładziła sukienkę, raz jeszcze pogłaskała psa, żeby zająć czymś ręce.
– W każdym razie… jak się urządzę z Andrzejem, to powinnaś do mnie Antosię przysłać, bo tu na tej wsi to całkiem przepadnie – zwróciła się do siostry. – Dziewczyna ma szkołę, zajmę się nią, niechby skorzystała z szansy…
Podskoczyłam na dźwięk tych słów.
– Przyjadę, ciociu, jak tylko mamusia pozwoli, przyjadę! – złożyłam ognistą deklarację. Przemknęła mi przez głowę myśl, że może Pola zabierze mnie do siebie już tego dnia. Nic mnie tu nie trzymało, matka miała Stasia, śmierć własnego męża dawno przebolała, nie byłam jej potrzebna. Czarna taksówka błyszczała w słońcu, mogła mnie przecież zabrać do lepszego świata. Pola jednak miała inne plany.
– W Warszawie jest co robić, budujemy nową Polskę, przydasz się, Antosiu, a może i Stasiek dołączy? Szkoda, że go nie spotkałam, szkraba jednego…
Staśka mama posłała do kuzynów mieszkających w Tarnowie, tak ją błagał o pozwolenie, że w końcu uległa, a na drugi dzień przyszedł telegram od Poli. Stasiek nie chciał wracać, miastem się zachłysnął, Pola była mu zupełnie obca.
– Jeszcze co? Całą wieś chcesz do Warszawy przenieść? – Matka wzruszyła ramionami. Przelękłam się, że i mnie uniemożliwi wyjazd. Byłam jednak przygotowana na taką ewentualność, mogłam w każdej chwili uciec się do szantażu. Wiedziałam, że moja matka w wieku czterdziestu pięciu lat szykowała się do ślubu z wdowcem, naszym sąsiadem Joachimem! Tyle u nas przesiadywał, więc było oczywiste, że smali cholewki, choć jeszcze nie udało mi się ich przyłapać na najmniejszej nawet czułości. Zresztą, czy moja matka zdolna była do jakiejkolwiek czułości? Nader wątpliwe. Joachim miał na wychowaniu czworo dzieci, szukał pomocy, moja matka nadawała się na macochę idealnie. Surowa, pracowita, świeżo owdowiała sąsiadka zza miedzy, czego więcej można było pragnąć? Joachim nie miał jeszcze czterdziestu lat, jednak nie znalazł w swoim roczniku chętnej do matkowania jego dzieciom, a dwoje z nich było upośledzonych. Latały po polach jak dzikusy, po nocach słyszałam, jak wyją, nie uśmiechało mi się z nimi zamieszkać, choć sam dom Joachima, murowany i piętrowy, bardzo mi się podobał. Tego wszystkiego Pola oczywiście nie wiedziała, kiedy ściskała mnie na pożegnanie. Matka podniosła się w końcu z krzesła, ale zrobiła to po to tylko, żeby na stojąco rzucić w twarz swojej siostrze jeszcze więcej cierpkich słów:
– Nie wiem, jaką ty tam Polskę ze swoim komunistą szykujesz, ale u nas bieda jak przed wojną, ale i Polska przedwojenna. Jedź, wychodź za mąż, nic mi do tego. Antosi nie kuś, zostanie na wsi, w tej starej Polsce.
– Jadziu, nie rozstawajmy się w gniewie. – Pola stanęła naprzeciwko swojej siostry, zgrabnym gestem pochwyciła jej dłoń, ale moja matka się wyrwała.
– Jedź, Bronka – powiedziała na pożegnanie.
Zostawiła nas same pod czereśnią. Pola stała niezdecydowana, patrzyła za odchodzącą siostrą, potem spojrzała na mnie. Nie umiałam czytać z grymasu twarzy, mogło mi się zdawać, że zbiera jej się na płacz.
– Nie gniewaj się, ciociu, na mamę, martwiła się przez te wszystkie lata, teraz sama nie wie, co mówi – powiedziałam szybko.
– Przyślę po ciebie. Obiecuję. – Pola przytuliła mnie do siebie, poczułam jej drobne ciało, wyczułam drżenie gdzieś na wysokości płuc. Komicznie wyglądałam w swojej pocerowanej odświętnej sukience, ale zdobiły mnie białe rękawiczki od Poli, które jednak naciągnęłam na spalone słońcem, podrapane dłonie.
– Przyjadę do cioci. – Pocałowałam ją w policzek, który był tak delikatny, jak jedwab.
Pola poszła sprężystym krokiem w kierunku taksówki. Nie odprowadziłam jej, nie byłam gotowa na zbliżenie się do jej nieznanego, ale z pewnością eleganckiego świata, do którego wracała. Ponad rok czekałam na spełnienie obietnicy.
Rozdział 2
Od roku planowałam w praktycznych szczegółach moje niewychodzenie z domu. Polska, mimo wielkich pretensji zamieszkujących ją ludzi, nie była krajem nowoczesnym, bez opuszczania domostwa nie można było funkcjonować. Trudno było przeciętnemu obywatelowi wyobrazić sobie życie bez wizyty w urzędzie, spotkania z niechętną światu panią w okienku. Obok wszelakich urzędów odwiedzało się regularnie osiedlowe sklepy spożywcze, pocztę, przychodnię, aptekę, no i oczywiście kościół. Ja nie byłam wyjątkiem, jak wszystkie „moherowe berety” dreptałam raz do roku na plebanię w celu wniesienia opłaty na Zaduszki. Chciałam, żeby imię mojego zmarłego męża wyczytano w trakcie nabożeństwa wraz z innymi pomarłymi mężami. Wdowy ofiarowały znacznie gorętszą miłość małżonkom po śmierci niż za życia, krzątały się przy porządkowaniu grobowców w ponurym tańcu, machały ścierkami, przelewały wodę z plastikowej butelki do doniczki, wymieniały wkłady zniczy, wielki harmider panował przy tych czynnościach. Wybierałam różne pory dnia, żeby się z tymi wdowami nie spotykać oko w oko, ale kiedykolwiek nie poszłam, one już tam były ze swoim wielkim sprzątaniem. Nigdy nie miałam poczucia, że odwiedzam mojego męża Waldemara czy pielęgnuję jego pamięć, wysiadując na cmentarzu, dlatego byłam rzadkim gościem przy jego rodzinnym nagrobku.
Kościół katolicki wyznaczył naprawdę nazbyt wiele okoliczności, przy których trzeba było uiścić opłatę, bardzo rzadko „co łaska”, jednak najdroższe na liście wydatków były pogrzeby oraz rytuały pośmiertne. Na wydatki związane z pochówkiem nikt nie szczędził, liczba wieńców rzucanych na świeży grób niosła komunikat, jak bardzo cierpimy, na szarfach złotymi literami składano wzniosłe deklaracje o dozgonnej pamięci, okazałość nagrobka miała podkreślić szacunek dla zmarłej osoby. Kamieniarze w Polsce prosperowali wyśmienicie, moda na wymyślne nagrobki trwała w najlepsze, a płytę ozdabiało się już nie fotografią, ale portretem.
Interesowałam się trochę swoim własnym pogrzebem, aby moje dzieci nie musiały, gdy umrę, robić zrzutki, więc byłam na bieżąco. W parafii, gdzie pochowałam męża, trzeba było księdzu i kościelnemu wręczyć osiemset złotych, zanim ruszą tyłek na cmentarz. Potem, jeśli się chciało wysłać duszę nieboszczyka na skróty do nieba, trzeba było opłacić codzienne msze święte, zwane gregoriankami. Przez miesiąc, dzień w dzień, ksiądz miał wyczytywać intencje za spokój duszy zmarłego, a wierni żarliwie się modlić i prosić Boga, aby Ten jak najszybciej podbił przepustkę do Wieczności. Nawet nie chcę myśleć, co się dzieje z duszyczkami zmarłych, których rodzin nie było stać na opłacenie całego miesiąca modlitw. Poniewierały się gdzieś pewnie pomiędzy niebem a ziemią, pomstując, że za życia same nie opłaciły sobie gregorianek w parafii. Według taryfikatora mojej parafii przyspieszony lot w kierunku spokoju wiecznego kosztował półtora tysiąca złotych. Nie wniosłam tej opłaty, ale dałam księdzu tysiąc złotych akonto własnego pogrzebu, żeby w razie nagłego uderzenia fali inflacji, nie musiał prosić moich dzieci o dołożenie stówki czy dwóch. Trochę się zdziwił, ale pieniądze szybkim ruchem zgarnął, bez przeliczania wrzucił do szuflady. Miał taki sam zamiatający gest jak lekarz ordynator, który mojego męża obiecywał wyleczyć z raka. Tak samo zagarniał koperty, które lądowały w szufladzie, zanim się człowiek zorientował, że w ogóle jakiś ruch został wykonany. Dobiłam targu z wielebnym zeszłego lata, zamówiłam sobie Te Deum w ostatnią drogę i ubłagałam, żeby baby idące za moją trumną nie śpiewały: „Dobry Jezu, a nasz Panie, daj jej wieczne spoczywanie”… gdyż ta pieśń przygnębiała mnie jeszcze za życia, a co dopiero po śmierci.
Jacek Kubelski nadawał się wprost idealnie na mojego asystenta. Nieznośny był jako dziecko, ale lubiłam go właśnie za tę nieznośność. Kiedy ja się wprowadziłam do bloku, po śmierci Waldemara zmuszona opuścić jego dom rodzinny, rodzina Kubelskich mieszkała na górze już od roku. Jacek miał skończone pięć lat, a jego siostra trzy. Często przesiadywali na klatce schodowej, jedli ciastka, lody, czasami nawet wyjadali coś z rondla. Zatrzymywałam się wtedy przy nich pogawędzić jak równy z równym. Jacek był bardzo rezolutny, z wiekiem bystrość jego umysłu błysnęła dowcipem, ale nie stał się przemądrzały jak inne dzieciaki pyskujące w szkole i przekrzykujące się na podwórku. Lubiłam go, przypominał mi mojego syna Artura, kiedy ten był w jego wieku. Ich matka, Irena Kubelska nie cieszyła się moją sympatią. Była to kobieta chuda i wysoka, przypominała mi jakieś drzewo. Jej zawsze podkrążone piwne oczy osadzone były bardzo głęboko, jednak to cienkie brwi, wyregulowane niczym łuk triumfalny, szpeciły ją najbardziej. Nigdy się nie uśmiechała, czasami przy mówieniu ukazywały się jej porcelanowe zęby, nienaturalnie wielkie, sztucznie lśniące. Fryzurę miała Irena Kubelska od wieków jednakową, precyzyjnie ułożone ondulacją kasztanowe loki, przez które prześwitywała biała skóra głowy. W uszach dyndały złote kolczyki ozdobione rubinami, typowy wyrób radzieckiego jubilera.
Wyglądała na surową matkę i żonę, co to nigdy nie sprawia sobie żadnych przyjemności, nawet myślą. Pan Kubelski był jej przeciwieństwem. Pogwizdywane modne melodie rozbrzmiewały na klatce schodowej, kiedy wracał z pracy w pogotowiu. Zdaje się, że był tam kierowcą. Jego żona pracowała w fabryce leków Polfa. Kubelski kłaniał mi się zawsze nisko, rzucił miłe słowo, zapytał nieraz o samopoczucie, ponarzekaliśmy na pogodę, mijając się na schodach. W czasie wymiany zdań pobrzękiwał wielkim pękiem różnych kluczy i kluczyków zawieszonych u szyi czerwonego, kudłatego diabełka. Miałam nieodparte wrażenie, że ten człowiek zawsze się dokądś spieszy, robił wokół siebie zamieszanie, wprowadzał nerwowość, więc nie zajmowałam go długo pogawędką. Irena Kubelska rozmawiała ze mną niezwykle rzadko. Kiedy spotykałyśmy się przypadkiem, posyłała mi wymuszone moim spojrzeniem suche „dzień dobry”, po czym uciekała do swojego mieszkania. Co niedziela, a także we wszystkie święta, matka prowadzała dzieci do kościoła, trzymając je mocno za rączki. W drodze do świątyni poprawiała im ubranka, grzebała w ich fryzurach, szturchała, przypominając, żeby prostowali plecy, nie rozglądali się na boki, nie stykali łokciami. Jackowi mówiła: „Nie garb się”, a Agacie: „Nie szuraj butami”. Nie słyszałam, żeby z nimi normalnie rozmawiała, wydawała dyspozycje głosem konduktorki pociągu. Istniało jednak spore ryzyko, że kiedyś się zbuntują, pod czuprynami czaiła się niezgoda na ten matczyny reżim, ale póki byli mali, podporządkowywali się bez szemrania. Nie wiem, na jakiej glebie wyrosła osobowość matki Jacka i Agaty, ale nie był to społeczny czarnoziem. Mieszkali bezpośrednio nade mną, a cienkie ściany nowoczesnego budownictwa PRL-u przepuszczały odgłosy życia codziennego tej typowej polskiej rodziny dwa plus dwa. W kalendarzu zaznaczyłam dzień, kiedy ojciec Jacka i Agaty wyszedł z domu „po papierosy”, i nie wrócił. Był to dzień po pierwszej komunii Agaty.
Pogoda tej niedzieli zapisała się w mojej pamięci jako wyjątkowo paskudna. Niebo pękło nad naszą dzielnicą, z chmur zaczęła się wylewać woda, ogromne ilości, cały wodospad. W samo południe deszcz nagle ustał, przejaśniło się, więc zdecydowałam się wyjść na balkon, oskubać stłuczone deszczem liście kwiatów. Wokół bloku, na trasie do kościoła, gdzie dzieciaki miały zadeklarować swoją wierność Kościołowi i przyjąć po raz pierwszy Komunię, utworzyły się brudne kałuże. Czarna maź kleiła się do butów, rozbryzgiwała przy każdym, najdelikatniejszym choćby kroku. Obserwowałam z okna, jak dziewczynki szły, unosząc w górę swoje przepyszne białe kreacje. Stąpały z wielką ostrożnością i namaszczeniem, a nie było to łatwe, ponieważ ich ścieżka usłana była małymi bajorkami niczym pole minami. Śledziłam uważnie ten szacowny pochód z balkonu, zastanawiając się, czy dziewczynki i chłopcy bezpiecznie doniosą do kościoła tę nieskazitelną biel. Może by im się to nawet udało, gdyby nie Jacek. Wyjechał zza rogu na swoim czerwonym rowerze górskim i gwałtownie z wielką prędkością przejechał obok dziewczynek, które niczym czaple kroczyły po wąskim chodniku. Brudna woda trysnęła po obu stronach przedniego koła roweru, ochlapując dziewczynki w wianuszkach, białych rękawiczkach, koronkowych balowych sukniach. Najgłośniej krzyczały matki, których kolorowe, elegancko odprasowane garsonki również zostały pochlapane błotem zmieszanym z kamyczkami i skoszoną dzień wcześniej trawą. Jacek tylko raz obejrzał się przez ramię, najwidoczniej zadowolony ze swojego dzieła zniszczenia, i popedałował przed siebie. Nie wiem, jaka spotkała go za to kara, ale znając jego surową matkę, dostał za swoje. Kilka lat później dowiedziałam się, dlaczego tak się brzydko zachował. On już wtedy wiedział, że następnego dnia ojciec porzuci ich na zawsze. Mama z Agatą poszły z rana do cukierni odebrać tort biszkoptowy na przyjęcie, Jacek objeżdżał osiedle na swoim rowerze w poszukiwaniu czegoś ciekawszego niż przygotowania komunijne.
– No i, pani Tosiu, nagle zachciało mi się do kibla… – opowiadał mi o zdarzeniu sprzed lat. – Przycisnęło mnie, że już nie było zmiłuj. Wchodzę do mieszkania, jak zawsze cicho, bo mama uczulona była na trzaskanie drzwiami, od progu widzę, że telefon przeciągnięty jest do łazienki, a w łazience pali się światło. Podszedłem pod drzwi, zacząłem nasłuchiwać. Położyłem się na podłodze, bo nasze drzwi do łazienki mają dziurki u dołu, wie pani, żeby się dwutlenkiem węgla nie zaczadzić chyba, bo przecież nie po to, żeby podsłuchiwać. Kabel szedł pod drzwiami, tam duża szpara była. No i tato, takim jakimś dziwnie zmienionym głosem, jakby Lindę udawał czy innego aktora, gadał do słuchawki takie rzeczy, że mi się stopy w skarpetce zapociły. Co plótł? Raczej świństwa, tyle na ten temat. Chciałem stamtąd uciec, ale mnie kompletnie sparaliżowało. Leżałem jak skóra z tygrysa przed kominkiem! Kiedy już skończył świnić, to dopiero nowina gruchnęła! Tato tej słuchawce przysięgał, że jeszcze tylko jeden dzień, jeszcze żeby tę cholerną pierwszą komunię odbębnić, i będą razem. Na zawsze! Wjechałem w to błoto, z żalu, ze złości, ale najbardziej to z bezsilności.
„Po papieroski wyskoczę, Irenko. Zaraz wracam”, miał powiedzieć kierowca Kubelski do swojej żony laborantki, zanim zniknął z jej życia. Istnieje taki gatunek mężczyzn, którzy nie potrafią obwieścić swojej żonie w kulturalnej rozmowie, że odchodzą do innej kobiety, tylko uciekają jak przestępcy z miejsca zbrodni. Pewnie, że taka szczera rozmowa z małżonką to nic przyjemnego, tym bardziej łatwego, szczególnie jeśli ma się zamiar porzucić wraz z żoną małe dzieci. Kubelski stchórzył, zmył się bez słowa wyjaśnienia. Irena zgłosiła jego zaginięcie na policję, porzucone tak nagle dzieci zachowywały się w tej całej niepokojącej sytuacji niezwykle spokojnie i godnie. Z mieszkania nie dochodziły żadne dźwięki, u mojego sufitu wisiała złowroga cisza, którą może wywołać tylko jakaś rodzinna tragedia. Dla osób wtajemniczonych te kilka dni przesiąknięte były atmosferą oczekiwania, aż w końcu dzielnicowy przyszedł do mieszkania Ireny Kubelskiej, miętoląc wąsa, zameldował jej, że pan Kubelski żyje, ma się dobrze, serdecznie ją pozdrawia z Gdańska, gdzie mieszka obecnie ze swoją nową kobietą, trzydziestoletnią Jolantą, matką rocznej córeczki. Dzielnicowy Oberek nie był porządnym człowiekiem, a na dodatek pasjami zwierzał się swojej żonie, zdradzając rozdziały akt objętych tajemnicą służbową. Kobieta, z niezdrowym rumieńcem na okrągłej jak księżyc w pełni twarzy, rozgadała historię rozstania Kubelskich na całe osiedle. Rozwlekła ich najstaranniej skrywane tajemnice po ławeczkach, windach i sklepach osiedlowych. Ja, która nie uczestniczyłam w plotkarskim życiu naszego bloku, również usłyszałam sporo na ten temat. W tamtych dniach Irena Kubelska wychodziła z klatki zawinięta chustką tak szczelnie, jak kiedyś jej córka chorująca na świnkę. Nie wiem, czy cierpiała, gdyż porzucił ją ukochany mężczyzna, ojciec jej dzieci, żywiciel rodziny, ale na pewno truchlała ze wstydu. Te nasze polskie bloki mają to do siebie, że brzydzą się anonimowością. Między blokami odbijają się jak piłki od ściany plotki, pomówienia, domysły, posądzenia, surowe sądy, nie sposób w samotności przeżyć cokolwiek lub zachować choćby namiastkę godności. Tropiły Irenę Kubelską wścibskie oczy sąsiadów, prowadziły od klatki do przystanku autobusowego, od kiosku do sklepu, od placu zabaw do kościoła i z powrotem. Mogłam jej nie lubić wcześniej, ale po tym, co zaszło, tylko jej współczułam.
Kiedy Jacek był jeszcze całkiem mały, targał dzielnie moje siatki z zakupami po schodach, wyprzedzał mój krok i moje myśli. Zuzanna zażartowała kiedyś, że Jacek zachowuje się w stosunku do mnie jak paź. Zupełnie nie pojmowała, jakie wspólne tematy do rozmów mogą mieć stara baba i młodzieniec. Dla swojej matki Jacek również bez ustanku ganiał do sklepu, a była to kobieta wielce zapominalska, wciąż jej czegoś brakowało w trakcie gotowania. Gdy tylko Jacek wyszedł na podwórko, żeby sobie pojeździć na tym swoim rowerze górskim, matka otwierała okno, drąc się wniebogłosy: „Jacek! Do domu! Ale już!”. A Jacek nigdy nie odkrzyknął: „Zaraz!”, jak miały w zwyczaju inne dzieci, tylko szedł posłusznie na górę, po chwili zbiegał po schodach z siatką oraz małą portmonetką, w której dźwięczały drobne. Czasami pukał do moich drzwi, pytał, zanim otwarłam:
– Sąsiadko, trzeba pani czegoś ze sklepu?
Dawałam mu symboliczne zlecenia, zawsze prosiłam, aby zatrzymał sobie złotówkę czy dwie za fatygę, ale grzecznie odmawiał. Nie chciał, abym myślała, że pomaga mi z chęci zysku.