Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ulubiony autor młodych czytelników nie zwalnia tempa. Mroczna kraina zaskakuje po raz kolejny!
Callen Malloway nie miał w życiu lekko. Kilkukrotnie niemalże zginął przez magię, o której istnieniu do tej pory nawet nie wiedział. Podążał ku niej, a zawracany z toru, szukał nowych ścieżek. Bez pomocy March Sky, Callen nigdy nie pokonałby tylu przeciwności losu. Kiedy stara moc znów ożyje, a najbliżsi przyjaciele nie oprą się manipulacji wrogów, na wszystkich będą czekać nowe wyzwania. Czy March, która w niezwykłym Mieście Snów odkryła swoją prawdziwą naturę, okaże się dość magiczna, by przypomnieć Domowi Wiedźm o drzemiącej w nim sile?
Drogi czytelniku, czekają na Ciebie tajemnice, stare opowieści i kraina, która już nigdy nie będzie taka sama, bo to, co się wydarzy, odmieni jej los na zawsze!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 552
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Adam Faber, 2020
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2020
Redaktor prowadząca: Milena Buszkiewicz
Marketing i promocja: Łukasz Chmara, Marta Friedrich
Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak
Korekta: Joanna Pawłowska
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl
Projekt okładki i stron tytułowych: FecitStudio
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-66517-86-8
Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca
i wydarzenia są wytworem wyobraźni autora. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.
WE NEED YA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Callen Malloway przewracał się z boku na bok, bezskutecznie próbując zasnąć. Przeszkadzało mu nawet tykanie zegara, w ciemności głośniejsze i tak odmienne od nierównego bicia serca. Jeszcze do niedawna zegar, podobnie jak wszystkie inne sprzęty w domu, stał, cierpliwie czekając, aż na nowo uruchomi go dotyk magicznej ręki. Obudził się wraz z całą resztą Domu Czarownic, gdy wróciła tu utracona moc.
Magia była prawdziwa. Zdaniem Callena czasem nawet zbyt prawdziwa. Kilkukrotnie niemal przez nią zginął i to ona doprowadziła do największych paradoksów jego życia. Podążał ku niej, a zawracany z toru, szukał nowych ścieżek, ale to przed magią wciąż musiał uciekać, ścigany przez istoty, które uważał za swoją rodzinę.
Bez wątpienia miał w sobie dwie natury: ludzką, odziedziczoną po matce, i magiczną – spuściznę po ojcu należącym do rasy ferów, które nienawidziły ludzi. Obie te części nieustannie ze sobą walczyły, gnając chłopaka przez dwa światy.
Dom Czarownic również był paradoksem. Naprawdę należał dawniej do wiedźm, sióstr Malloway, przybranych ciotek Callena. Chłopak znał wszystkie zakamarki starego budynku, kochał zapach suszonych ziół w świątyni na strychu i kwiatów zaklętego ogrodu, wiedział, dokąd prowadziły liczne drzwi, których dom był pełen. A mimo to po powrocie z krainy ferów czuł się tu obco. Może dlatego, że wszystko się zmieniło, i to w zaledwie kilka tygodni, a przyczyna tych zmian spała tuż za ścianą.
Gdyby nie March Sky, Callen nigdy nie dotarłby do miejsca, w którym teraz się znajdował. Oczywiście sam do tego wszystkiego doprowadził, ale to dłoń March okazała się dość magiczna, by przypomnieć Domowi Wiedźm o drzemiącej w nim sile. Odkąd tylko dziewczyna pojawiła się w Finfolk, Callen czuł, że jest magiczna. Krótko mówiąc, była taka jak on, tyle że nie miała o tym pojęcia. A on chyba zbyt szybko jej to uświadomił, przez co sprawy wymknęły się spod kontroli. To z pomocą March przeniósł się do Aislingen, gdzie rzucono na nich przekleństwo snu. I tylko ta dziewczyna okazała się dość silna, by się z tego snu uwolnić. Imponowała mu – nie mógł powiedzieć, że nie. Była niezwykła w sposób, którego nie potrafił do końca określić. Jasne, miała w sobie magię. Ale to nie była zwykła magia, było w tym wszystkim… coś jeszcze, coś więcej. Czasem wydawało mu się, że March Sky jest bardziej ferinią niż człowiekiem.
Moce ferów były potężne i przerażające. Callen wolał nie wracać do zesłanych przez nie koszmarów. To one były zresztą jednym z powodów, dla których nie potrafił zasnąć. Ostatnio działo się tak wiele – z trudem mógł uwierzyć w to, że właśnie położył się spać po raz pierwszy od chwili, gdy March wyswobodziła go z klątwy. Bał się, że koszmary wrócą w snach, w wyobraźni słyszał metaliczny odgłos krat, schodził głęboko pod ziemię, w ciemność i duchotę, słyszał śmiech Strażnika Koszmarów, a dookoła migały kolorowe skrzydła.
Wybudzenie, do którego doprowadziła March, przyniosło mu ulgę na krótko. Znaleźli się w samym środku walki między ferami a ich więźniami. Królowa skrzydlatych, choć zdawałoby się, że pokonana, nie dała za wygraną. Podstępem czy nie, pozwoliła March zabrać klucz koszmarów, w którym kryły się największe lęki dziewczyny. Gdy klucz się stłukł, miasteczko Finfolk pogrążyło się w mamiących zmysły czarach Wyrd, władczyni Miasta Snów.
Callen nie chciał myśleć o królowej. Nie bał się jej, a mimo to wzbudziła w nim pewien niepokój. Zawsze towarzyszyła jej nieprzyjemna aura. Choć otaczało ją piękno całego Aislingen, w głębi Wyrd była odrażająca, inaczej nigdy nie wymyśliłaby wizji, którymi potrafiła doprowadzać do szaleństwa.
Chłopak wiedział, że to tylko kwestia czasu, aż lęki opanują wszystkich mieszkańców. Być może w tej chwili, gdy większość z nich już spała, koszmary nabierały mocy, zaglądając w ich umysły i wyciągając z nich to, co najgorsze.
Zapominając o kocie śpiącym w nogach łóżka, Callen gwałtownie zrzucił z siebie kołdrę. Piątek na moment przestał chrapać, ale na szczęście się nie obudził. Chłopak wolał, kiedy kot spał – wtedy przynajmniej nie gadał.
Callen podszedł do okna, wiedziony dziwnym poczuciem, że skoro inni śpią, on powinien czuwać. Odsłonił starą, przykurzoną zasłonę, wpuszczając do pokoju nieco światła. Tylko księżyc rozświetlał szare, nocne niebo, na którym jeszcze kilka godzin temu tańczył mglisty potwór, obejmując zaklęciem Wyrd kolejne części miasteczka. Z pewnością dotarł również do rozciągającego się za Domem Czarownic lasu, by wywabić z niego stare demony.
Gdy Piątek głośniej zachrapał, Callen odskoczył od parapetu, jakby w obawie, że samą myślą przywoła istoty zamieszkujące las. Kot przeciągnął się, ale zamiast wrócić do snu, postawił uszy i przeciągle ziewnął.
– Ale miałem sen! – oświadczył.
– To nie był sen – odparł znudzonym głosem Callen.
– Co? – Oczy Piątka zalśniły w ciemności.
– Byliśmy w Aislingen, jeśli o to ci chodzi…
Kot parsknął.
– Wcale nie o tym mówię. Naprawdę miałem sen.
– Koszmar? – Callen poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła.
– Bo ja wiem? Nie był wcale taki najgorszy.
– A co ci się śniło? – Chłopak na poważnie się zaciekawił. Sny zawsze miały znaczenie, ale gdy wróciło się z Aislingen, Miasta Snów, stawały się właściwie kluczowe, by w pełni zrozumieć sytuację, w jakiej wszyscy się teraz znaleźli.
– Apokalipsa – odparł Piątek.
Callen nie znosił jego skłonności do żartów nawet w takich chwilach.
– No – stwierdził wreszcie. – Apokalipsa nie byłaby znowu taka zła. Na pewno mielibyśmy po niej trochę spokoju.
– Nie, nie, to zupełnie nie było tak! – zaprotestował kot, zeskakując z łóżka. Rozległ się cichy odgłos lepkich łapek uderzających o podłogę, po czym Piątek wskoczył na parapet. Wpatrywał się w ciemne niebo niczym wilk. – Nie było żadnego końca świata. To znaczy nie tak jak w filmach o zombie albo w Wojnie światów, albo w tym czarno-białym, który widzieliśmy razem z Cleto, w tym… no wiesz…
– Do rzeczy – ponaglił go chłopak.
Kot prychnął z oburzeniem, ale ciągnął:
– No wiesz, było ciemno, zupełnie jak teraz, a może jeszcze ciemniej. I nagle… pam-pam-pam – zaczął wyśpiewywać. – Rozległ się dzwon. No, jakoś tak to brzmiało. Zadudnił tak trzy razy, a towarzyszył temu podmuch wiatru, silnego, zimnego… I wszyscy zastygli. Nie żebym ich widział, ale po prostu to wiem. Wszyscy na całym świecie zastygli, jakby na coś czekali. Czekali tak i czekali…
– No i? – zniecierpliwił się Callen.
– Chwilę, przecież buduję atmosferę, nie? – warknął kot. Milczał, przez dłuższy czas wpatrując się w księżyc. Sprawiał wrażenie, jakby faktycznie się bał.
– Więc co stało się potem? – spytał spokojniej Callen.
– Chwilę, zdenerwowałeś mnie. Muszę ochłonąć.
Piątek dał sobie jeszcze moment, po czym mówił dalej:
– Kiedy już zapadła noc… Cóż, właściwie nic wielkiego się nie wydarzyło, tylko obudził się jeździec apokalipsy i zaczął wszystkich zabijać. Wyglądał jak prawdziwa bestia. Zamiast stóp miał ciężkie kopyta. Jak się poruszał, ich huk niósł się po całym świecie. Jęzor miał długi jak krowa, a łeb pokryty czarną sierścią, trochę jak ja, tyle że był ode mnie dużo brzydszy. A przechadzał się tuż przed naszym płotem. Przybył z lasu. No i co ty na to?
– Nic – odparł Callen, rozumiejąc, że nie tego oczekiwał kot. – Myślałem najpierw, że fery dostały ci się do głowy i w niej namieszały, ale to mi wygląda na zwyczajne majaki.
– Naprawdę nie widzisz w tym niczego więcej? – zdumiał się kot.
– A powinienem?
Piątek westchnął.
– Kopyta, długi jęzor, czarna sierść…
Callen zastanawiał się przez chwilę, po czym, jakby olśniony, wydobył z pamięci jedną z opowieści sióstr Malloway.
– Ach tak – powiedział bez zbędnego przejęcia. – Bestia z lasu. Więc mamy wytłumaczenie. Wróciłeś tu, położyłeś się w starym łóżku i naszło cię na wspominanie starych historyjek.
– Zobaczymy… zobaczymy…
Coś w tonie kota sprawiło, że Callen nagle się zdenerwował.
– Nie wkurzaj mnie, okay?! – zawołał. – Zachowujesz się, jakby mało ci było kłopotów!
Piątek, zamachnąwszy się ogonem tak, by smagnąć nim chłopaka po twarzy, zeskoczył z parapetu i ruszył w stronę łóżka.
– Mam większe problemy od twoich – oznajmił, wciąż wysoko unosząc ogon, jakby chciał dać Callenowi do zrozumienia, gdzie go ma. – Przypominam ci, że straciłem w Aislingen przedostatnie życie.
Wtulił łepek w poduszkę, ale chyba nie miał już zamiaru spać.
– W najgorszej sytuacji i tak jest March – zauważył Callen. – Przez nas weszła do świata magii w najbardziej beznadziejny sposób z możliwych, w dodatku straciła kontakt z matką i przyjaciółmi. No i ścigają ją za morderstwo.
Nie dodał, że chodziło o zamordowanie jego.
– Przez nas? – Piątek znów poderwał się z łóżka. – Posłuchaj, panie Krótka Pamięć. Nie obwiniaj mnie o swój idiotyczny plan. Sam wszystko załatwiłbym inaczej. Tak pogmatwałeś sprawy, że nawet ja się pogubiłem.
– Ciekawe, jak ty byś to załatwił – prychnął Callen.
– Przede wszystkim od początku mówiłbym jej prawdę. A ty kłamałeś jak najęty.
Callen nic na to nie odpowiedział, bo Piątek miał rację. Rzeczywiście, kłamstw było za dużo. No, może nie kłamstw, ale półprawd. Tyle że chłopak nie miał innego wyjścia – musiał nieco przeinaczyć fakty. Niby co miał zrobić? Powiedzieć March od razu, że w Aislingen mieli go za przestępcę, choć sobie na to nie zasłużył? Przecież by mu nie uwierzyła. I tak cudem było to, że zgodziła się wspólnie z nim rzucić czary.
– Wszystko jej powiem – oświadczył urażony.
– Tylko bez łgarstw – ostrzegł kot. – Przypilnuję cię.
– A ja ciebie. Kto jej wmówił, że jest kotem od urodzenia?
W odpowiedzi Piątek tylko machnął ogonem.
– Mniejsza z tym – dodał Callen. – Jutro wszystkiego się dowie. Na razie niech śpi.
– Niech śpi – zgodził się kot. – I oby nie nawiedziły jej nocą fery. Już i tak się nieźle wpakowaliśmy.
ROZDZIAŁ DRUGI
March Sky nie byłaby zadowolona, gdyby ktoś jej powiedział, że to, co się jej ostatnio przytrafiło, było zwykłym snem. Zwykłe sny nie istniały. W przeciągu ostatnich tygodni nauczyła się, że koszmary bywają o wiele bardziej niebezpieczne od rzeczywistości i piekielnie trudno z nimi walczyć. Dlatego gdy obudziły ją dochodzące z dołu trzaski, ucieszyła się, że już nie śpi. Jeśli cokolwiek jej się przyśniło, to na szczęście już tego nie pamiętała.
Nie potrzebowała ani chwili, by zorientować się w nowej sytuacji. Od razu po przebudzeniu przypomniała sobie, gdzie jest i co się wydarzyło. Zamiast tracić czas na rozmyślania, zerwała się z łóżka. Wczoraj mogła kłaść się przygnębiona, za to dziś obchodziło ją jedynie rozwiązanie problemów, a to musiała wydusić z dwóch osób, które prowadziły właśnie małą wojnę w kuchni.
– Prosiłem, żebyś nie łaził po stole jak jakaś małpa! – krzyknął Callen. – To była ulubiona zastawa Cleto!
– Ja za to nigdy jej nie lubiłem – oświadczył Piątek. – Możemy jeść z normalnych talerzy.
– Ty nie dostaniesz żadnego. Nie umiesz jeść jak człowiek, to jedz z kociej miski!
– Dzień dobry? – bardziej spytała, niż powiedziała March. Zdawała sobie przy tym sprawę z tego, że sama wygląda jak kompletne zaprzeczenie dobrego dnia. Włosy miała potargane, a za długa halka, którą musiała pożyczyć z szafy Irmy, wisiała na niej niczym wyświechtana płachta.
Piątek i Callen uspokoili się jak na zawołanie.
– Hej – powiedział chłopak. – Właśnie przygotowujemy… To znaczy ja przygotowuję śniadanie.
Stał przy stole zasypanym mąką, trzymając w ręku dymiącą patelnię, a w pasie miał przewiązany fartuch ozdobiony czarownicami na miotłach. Oczywiście fartuch był za długi. Większość rzeczy zaprojekowanych dla ludzi była za wielka dla Callena i March. Jako ferianie, pół ludzie, pół fery, mieli mniej niż półtora metra wzrostu.
– Super – mruknęła March, obrzucając go wzrokiem od stóp do głów. Minę miała kwaśną. – A co to jest? – Wskazała na patelnię.
– Naleśniki – odparł Callen, patrząc na danie. – No, prawie, bo mamy tu tylko mąkę, cukier i wodę. Myślałem, że coś z tego wyjdzie…
March nachyliła się, by powąchać przypaloną maź.
– Mąkę? – spytała. – To może być trujące. A na pewno przeterminowane.
– Nie, mąka wcale nie leżała tu długo – oznajmił Piątek. – Jakieś czterdzieści lat… Ale bez obaw! Irma i Cleto nakładały na jedzenie czary konserwujące, a z tej mąki robiły nawet maseczki ujędrniające twarz i…
Jedno spojrzenie March wystarczyło, by zamilkł.
– Radzę wam to wywalić – powiedziała, nie przejmując się tym, że rani uczucia Callena. Na pewno się starał, co nie miało znaczenia, skoro była na niego wściekła. Najwyraźniej to wyczuł, bo odłożył patelnię i oświadczył:
– Masz rację. W sumie możemy zjeść coś innego. W ogrodzie zaowocowały już chyba jakieś krzaki.
– Jest lipiec – westchnął Piątek.
– Przecież mówię, że jakieś, tak? – warknął Callen. – Musimy się zadowolić tym, co mamy, póki nie znajdziemy wyjścia z sytuacji. Na razie nie wolno nam wychodzić poza ogród. On jest granicą, do której działają czary ochronne. Potem możemy ewentualnie przenieść się do Jaaru, żeby znaleźć coś do żarcia.
– Albo stać się dla kogoś żarciem – dodał kot. – Co filozoficznie nie stanowi aż tak wielkiej różnicy.
March nie miała ochoty teraz słuchać o kolejnych alternatywnych światach. Jeden stanowczo wystarczał.
– Wyjście z sytuacji – powiedziała, unosząc dłoń. – Właśnie to mnie teraz obchodzi.
Nie była głodna. Chciała tylko, o ile to możliwe, wrócić do normalności, chociaż takiej, na jaką mogła sobie pozwolić po tym, co zobaczyła w Mieście Snów. Trzeba było zacząć od pozbycia się skutków klątwy Wyrd.
– Ale na początek powiecie mi o sobie wszystko, co dotąd ukrywaliście – zastrzegła.
– Chyba czytasz nam w myślach – odparł Piątek – bo właśnie chcieliśmy ci się trochę pozwierzać.
– Nie czytam w niczyich myślach. Po prostu chyba rozumiecie, że lepiej mnie nie wkurzać, zwłaszcza teraz, gdy już wiem, że jestem czarownicą.
Callen odsłonił firanki w salonie, wpuszczając do środka ostre, czerwone światło. Ogród za zakurzonymi szybami wyglądał fantastycznie, zupełnie jakby nie dosięgnął go czar Wyrd, jakby żadna ciemna magia nie miała nad nim władzy.
– Co, jeśli ktoś zobaczy nas przez okno? – zaniepokoiła się March, zasłaniając oczy przed rażącym słońcem.
– Tym się nie martw – odparł Piątek, który usadowił się już na najwygodniejszym fotelu. – Czar chroni dom przed ciekawskimi, zawsze chronił.
– Co to właściwie za czar? Kto go rzucił?
– To stare zaklęcie – powiedział Callen. – Czarownice zwykle zabezpieczają swoje domy ochronnymi urokami. Irma i Cleto rzuciły je, by bronić się przed ferami, kiedy ja… Kiedy zrobiłem pewną głupotę.
March przypomniała sobie o wizji, którą miała po rozbiciu klucza koszmarów Piątka – co zrobiła zresztą na jego własne życzenie. Wśród zmieniających się obrazów zobaczyła dwie czarownice nakładające czar.
– Pewną głupotę? – Spojrzała na chłopaka. – Chciałeś doprowadzić do rebelii w Aislingen, zgadza się? Nazywajmy rzeczy po imieniu.
– No… może faktycznie przesadziłem. – Callen się zaczerwienił. Zważywszy na jego zwykle bladą twarz, wyglądało to niemal komicznie. – Ale idee miałem słuszne.
– Och, my wszyscy mamy słuszne idee – westchnął Piątek – tylko świat ich nie rozumie.
March tak gwałtownie odwróciła się w jego stronę, że aż podskoczył na fotelu.
– Właśnie, powinnam zacząć od ciebie – uznała. – Widziałam twoje wspomnienia, ale nie wszystko zrozumiałam. Kim właściwie jesteś, Ove?
Użyła jego imienia z czasów, gdy jeszcze nie był kotem. Odkrycie jego przeszłości, choć szokujące, wcale nie rozjaśniło spraw, a tylko je pogmatwało. March wiedziała, że Ove został skazany na życie w skórze zwierzęcia, życie, w którym miał dziewięć razy umrzeć. Ale co takiego zrobił? Tego do końca nie rozumiała.
– Mam zacząć od samego początku? – spytał kot.
– Tak! – zawołała od razu March, przekrzykując błagalne „Proszę, nie!” Callena.
Piątek wziął sobie jej polecenie do serca.
– Pochodzę z bardzo szanowanego norweskiego rodu wiedźm Heksenson, bardzo szanowanego. Nasze początki sięgają pierwszego wieku, a moja prapraprapra… i tak dalej… babka Gutrig potrafiła czytać runy od prawej do lewej, odwrotnie, a nawet od góry do dołu. Kiedy rozłożyła kości, upadło Cesarstwo Rzymskie. Po śmierci praprapra… babka Gutrig została walkirią. Podobno zawsze lubiła patrzeć, jak faceci leją się po mordach.
Callen posłał March znaczące spojrzenie, ale kot dopiero zaczął się rozkręcać.
– I żyliśmy sobie tak przez jedno stulecie, drugie, trzecie, czwarte…
– Zaraz – przerwała mu March w obawie, że będzie tak liczył do dwudziestki. – Ale chyba nie urodziłeś się wtedy, prawda? To znaczy chyba wiedźmy nie mogą tak długo żyć?
Przeczuwając, że kot odpowie pokrętnie, spojrzała pytająco na Callena, który wyjaśnił:
– Długowieczność można osiągnąć na różne sposoby, ale dla ludzi jest to nienaturalne. On – wskazał na Piątka – nie jest długowieczny. Choć zbyt naturalny też nie.
– Urodziłem się w tysiąc dziewięćset siódmym roku – odparł kot z taką dumą, jakby w tej dacie kryło się coś jeszcze.
– Więc może łaskawie przeniesiesz się o te dwadzieścia lat do przodu, kiedy poznałeś Irmę – poprosiła March – bo chyba nic interesującego się do tego czasu nie wydarzyło?
Piątek się obruszył.
– Nie uważam swojego życia za nudne – oświadczył. – Ale skoro nalegasz…
Poprawił się na poduszce i utkwił rozmarzony wzrok w oknie.
– Miłość – westchnął. – Słodka miłość. Poznałem Irmę w tysiąc dziewięćset dwudziestym ósmym. Wtedy Londyn był stolicą wszystkiego, co magiczne. Istniało tam Towarzystwo Alchemiczne, a my dwoje byliśmy szalenie zainteresowani tymi sprawami.
– Tak dla jasności – wtrąciła March. – Alchemia to jakaś magiczna forma chemii, zamiana metalu w złoto i takie tam?
– Takie tam? – powtórzył urażony kot. – Od wieków alchemicy mają dwa podstawowe cele: jednym jest faktycznie zamiana ołowiu w złoto. Ale to rzecz drugorzędna. Przede wszystkim zadaniem każdego alchemika jest dążenie do wyższego celu, do stworzenia kryształu alchemików.
– To przecież bajka… no nie?
– Nie do końca – oznajmił Callen. – Co prawda nikomu jeszcze nie udało się go stworzyć, ale istnieje duże prawdopodobieństwo, że w końcu ktoś odniesie sukces.
– I do czego taki kryształ miałby służyć?
– Och, w większości możemy na ten temat tylko gdybać – westchnął Piątek. – Jedną z jego mocy byłaby, jak wspomniałaś, zamiana metali ciężkich w szlachetne. To zrobiłoby z posiadacza kryształu niezłego bogacza, największego w świecie. Ale ponieważ tworzenie Antimonium, czyli właśnie kamienia, kryształu alchemików, opiera się na czystej magii, właściwości klejnotu są praktycznie niezmierzone. Możliwe nawet, że potrafi on pomóc w przekroczeniu bariery życia i śmierci.
– Słyszałaś kiedyś o kamieniu Danu? – spytał Callen i od razu się zreflektował. – Nie, jasne, że nie. W każdym razie istnieje pewna legenda… No, choć dziś właściwie wszyscy już wiedzą, że to nie tylko legenda. W każdym razie to historia o tym, jak Matka Duchów, istota, którą fery nazywają też Danu lub Nią Samą, jeszcze przed powstaniem świata stworzyła kamień zawierający w sobie moce wszystkich żywiołów. Kryształ alchemików to w pewnym sensie kopia tamtego kamienia. Jeśli komuś, tak jak Danu, uda się stworzyć coś podobnego, to stanie się… no, tak jakby wszechpotężny.
– Chodzi o to – uzupełnił Piątek – że odtwarzając akt tak potężnej istoty jak Ona Sama, można posiąść moce równe jej.
– I właśnie to chcieliście posiąść ty i Irma? – March nie wierzyła w tę historię. Słyszała już o Niej Samej i była przekonana, że to wiedźmiarska wersja Boga. W którego nie wierzyła. Albo który był jej obojętny. Magia to jedna sprawa, można było ją zobaczyć, wyczuć, ale wszelkie te mity i opowiastki religijne… Nie, po prostu nie.
Patrzyła teraz na Piątka niemal z wyrzutem.
– Chcieliście przejąć władzę nad światem czy jak? – spytała.
– No wiesz, o co mnie posądzasz?! – prychnął. – Nam zależało tylko na bogactwie, co zresztą ciągle wyrzucała nam Cleto. Przyznaliśmy jej rację dopiero, kiedy wpadliśmy w łapy międzynarodowców.
– Organizacji zrzeszającej wiedźmy z całego świata – wyjaśnił Callen.
– Dlaczego? – March zmarszczyła czoło.
– Poszło o pewną figurę, tak zwanego pierzastego węża – odparł kot. – Aztekowie nazywali go Quetzalcoatlem. Wiadomo, że jeśli ktokolwiek znał się na złocie, to właśnie Aztekowie. W Towarzystwie Alchemicznym sporo się o nich mówiło. Wiedźmy i magowie z naszej organizacji wierzyli, że azteccy kapłani znali sekret zamiany metali ciężkich w złoto. Konkwistadorzy zniszczyli większość ich wiedzy, ale dzięki magii pewne tajemnice udało się zachować. Przetrwała również legenda o pierzastym wężu.
– Bo to znów taka legenda nie legenda – przejął opowiadanie Callen. – W starożytności między mieszkańcami Ziemi i Jaaru istniało o wiele więcej powiązań. Aztecki mit to prawdopodobnie echo opowieści ferów o Neshlirze.
– Czym? – To było dopiero drugie pokręcone imię, które usłyszała dziś March, a już była przerażona, że się zgubi.
– Fery otrzymały kiedyś od Niej Samej jajo, z którego wykluło się coś, co przypominało połączenie ptaka z wężem. Nazwano go Neshlirem i stał się obrońcą skrzydlatych.
– Pewnie nie był zbyt miły… – uznała March.
– To nie do końca tak – odparł Callen. – Jak już wiesz, istnieje więcej niż jedna kraina ferów. Aislingen to nie wszystko. Pozostałe dwie, Tir-na-Nog i Elphame, są w porządku.
– Pewnie sobie myślisz, że wszystkie fery to dupki – wtrącił kot – i ja się z tobą zgadzam, ale poprawność polityczna każe mi poprzeć Callena. Elphamianie i Tirnanie są okay, zwłaszcza odkąd ci drudzy coraz rzadziej mordują ludzi.
Callen zgromił go wzrokiem.
– Wróćmy do tematu – poprosiła March. – Skończyłeś na tym upierzonym…
– Pierzastym wężu, tak. No więc uważa się, że ta istota chce ludzkiego dobra. Podobnie jak Neshlir jest obrońcą ferów, tak jego ziemska forma ma być obrońcą ludzi. Alchemicy, może trochę pokrętnie, uważali, że skoro jajo pół ptaka, pół węża zostało stworzone przez Matkę Duchów, to posążek pierzastego węża ukryty w azteckiej piramidzie powinien zawierać cząstkę pierwotnej mocy. No bo wiesz, człowiek znów stworzył coś tak jak Ona Sama.
– Faktycznie – westchnęła March. – Strasznie to pokręcone.
– Dla alchemików nie – uciął kot. – Przynajmniej my z Irmą w to wierzyliśmy. Figurka miała się kryć pod świątynią w mieście Mixcoatl. To jedno z zaginionych miast dla ludzi, ostatnie miejsce, ale czarownice mogą się tam dostawać. Azteccy kapłani zostawili mapę, która prowadziła do skarbu, a Irmie udało się ją odczytać.
– A co na to Cleto? – spytał Callen z takim zaciekawieniem, jakby dotąd nie słyszał tej historii.
– O niczym nie wiedziała. Chyba nie sądzisz, że zaplanowalibyśmy coś takiego pod jej nosem? I tak narzekała, że chcemy wzbogacić się za pomocą magii i że to „niegodne wiedźm”. Irma była zupełnie inna. Nie miała ochoty uprawiać wiejskiego czarostwa, zawsze była bardzo ambitna i…
Oczy Piątka rozbłysły na wspomnienie dawnej ukochanej. March bezlitośnie przerwała ten podniosły moment.
– Co było dalej? Wykradliście tę figurkę?
– Prawie. Nie przypuszczaliśmy, że piramida będzie tak silnie chroniona przez międzynarodowców. Jak tylko dotknęliśmy pierzastego węża, nasze moce zostały zablokowane. Sądziliśmy najpierw, że to stara aztecka klątwa, ale szybko zjawiły się te szuje z WOPZ-u.
– Z czego?
– Wydział Ochrony Przedmiotów Zaklętych – wyjaśnił Piątek z obrzydzeniem. – Zabrali nam figurkę i oskarżyli o kradzież. Dacie wiarę, że wszyscy przedstawiciele Społeczności zebrali się, żeby nas osądzić?
– Jasne, że damy – parsknął Callen. – To znaczy ja dam. To tak, jakby ktoś chciał okraść piramidę w Egipcie.
– Bez przesady. Figurka była niczyja. Poza tym, odkrywając jej zagadkę, działalibyśmy dla dobra całej magicznej społeczności. A sam proces był bezsensowny, bo każdy kraj ma inne regulacje dotyczące nadużyć w czarach, niektóre wcale ich wtedy nie miały. Kilku przywódców, idiotów, domagało się dla nas kary śmierci. W końcu uznano, że musi nas ukarać jedynie szkocka Rada.
March wiedziała, co stało się potem. Widziała, jak Ove zmieniał się w czarnego kota. Ale jak ukarano Irmę?
– Objęto ją aresztem domowym – oznajmił Piątek, gdy o to zapytała. – Nie zabroniono się nam widywać, wręcz przeciwnie, zamieszkałem w domu sióstr. Tyle że mieliśmy żyć osobno, mimo że razem. Miałem nigdy nie kontaktować się z ludźmi, co udało mi się obejść, gdy Cleto znalazła sposób, żebym zaczął mówić. Nie wolno mi było jednak na nowo stać się człowiekiem. Żyłem więc jako kot, a Irma…
Urwał nagle, jakby czymś się zadławił. Odwrócił głowę w stronę drzwi i dokończył:
– Umarła.
March uznała to za koniec tematu. Pamiętała, jak odeszła Irma – w szpitalu, w towarzystwie czarnego kota. O nic więcej nie musiała dopytywać Piątka. Ale opowieść nie była skończona. Teraz przyszła kolej na Callena.
ROZDZIAŁ TRZECI
Przez chwilę March miała wrażenie, że Callen spróbuje się wykręcić, zupełnie jakby to wnerwiające mijanie się z prawdą weszło mu w nawyk. Wreszcie spuścił głowę i czerwony na twarzy powiedział:
– Wiesz, że nigdy cię nie okłamałem.
– Po prostu nie wyjawiłeś całej prawdy, wiem – odparła. – Dla niektórych to nie kłamstwo, dla mnie nawet coś gorszego.
Utkwiła w nim świdrujące spojrzenie.
– Opowiem ci wszystko jeszcze raz – zaproponował cicho. – Tym razem niczego nie pominę.
– Oby.
– No właśnie – dodał Piątek.
Callen westchnął i zebrał się w sobie.
– Nie wiem, jak poznali się moi rodzice. Moją matkę, w ciąży i z wysoką gorączką, znalazła w finfolskim lesie Cleto. O tym więcej może ci powiedzieć Piątek.
March powędrowała wzrokiem w stronę kota.
– Nie ma tu co opowiadać – stwierdził. – Nie widziałem tego. Cleto codziennie wychodziła do lasu, miała tam swoje sprawy. Finfolk to jedno z ostatnich miejsc magicznych w Szkocji, więc można tam natrafić na magicznego owada czy roślinę. Któregoś dnia Cleto przyprowadziła ze sobą Angelinę. Biedaczka prawie zaczęła rodzić przed domem. I powtarzała tylko: „Emerald, Emerald”. Uznaliśmy, że tak chciała dać na imię dziecku, ale szczerze mówiąc, ciężko było się z nią dogadać. Ona była… była…
Zerknął ukradkiem na milczącego Callena.
– Oszalała – wycedził ten, zaciskając pięści. Uporczywie wpatrywał się w podłogę. – Fery doprowadziły ją do szaleństwa.
Widząc, że chłopak zaczął coraz mocniej się denerwować, March zadała bardziej rzeczowe pytanie:
– Kiedy właściwie się urodziłeś? Pamiętam twoje koszmary. To było w…
– W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym roku. Fery dysponują…
– Trzema darami, wiem – przerwała mu. – Snem, młodością i magią. Alogos mi powiedział.
Callen nagle uniósł na nią wzrok.
– Nie ufałbym temu jednorożcowi.
– Gdyby nie on, nadal byśmy siedzieli w Aislingen – odparła spokojnie March. – Albo nie żyli. Poza tym wcale nie ufam Alogosowi, nie bardziej niż wam.
Jednorożec też jej nie okłamał – też zwyczajnie przemilczał ważną część prawdy. Tyle że to dzięki niemu zdołała odkryć swoją moc.
– Mojej matki nie udało się uratować – podjął znów Callen, choć sprawiało mu to wyraźną trudność. – Zmarła w szpitalu dla obłąkanych i opętanych wiedźm w Anglii. Miałem wtedy sześć lat.
– Cleto zabrała go na pogrzeb, bo nalegałem – wtrącił Piątek. – Uznałem, że powinien w nim uczestniczyć.
– Można by stwierdzić, że nie byłem bardzo zżyty z matką – powiedział chłopak. – Ale mimo tego, że jej nie widywałem, zawsze istniała między nami pewna więź. To matka łączyła mnie ze światem czarownic, no i z ojcem. Na pogrzebie poczułem to bardzo wyraźnie.
– Wińcie za to mnie – westchnął kot.
– Wińcie? – uniósł się Callen. – Gdyby nie ten pogrzeb, być może nigdy bym się nie dowiedział, kim jestem!
– I do czego cię to doprowadziło? – prychnął Piątek.
– Do prawdy.
– Wielka mi rzecz, prawda. Posłuchaj mnie dobrze; oboje mnie posłuchajcie. Ludzie ciągle czegoś poszukują. Ja szukałem magicznej mocy i spójrzcie, co mi z niej zostało. Prawda to tylko głupi frazes. Wolałbym nigdy się nie wychylać i żyć teraz z Irmą. – Zawahał się. – No, albo nie żyć z Irmą, bo pewnie byłbym już martwy.
Callen patrzył na niego niemal z pogardą, ale nie odpowiedział. Zamiast tego wrócił do swojej historii.
– Zacząłem podświadomie wyczuwać, że wokół mojej matki wytworzyła się jakaś tajemnica. Próbowałem jej dociekać, ale ciotki, to znaczy siostry Malloway, mnie zbywały. Za każdym razem, gdy pytałem, mówiły, że niewiele wiedzą o jej przeszłości.
– Bo taka była prawda – zaprotestował Piątek. – Pojawiła się znienacka i miała przy sobie tylko tę kartkę z imieniem.
– Kartkę z imieniem? – zaciekawiła się March.
– No tak. Wyglądało na to, że sama nie wiedziała, jak się nazywa. Trzymała jakiś świstek, na którym napisano: Angelina Callen. Najpierw myśleliśmy, że poszukuje kogoś o tym imieniu, ale w końcu wyjawiła, że sama się tak nazywa. Czy taka była prawda? Nie wiedzieliśmy, bo rzadko mówiła z sensem. Wyobraź sobie, jak się zdziwiliśmy, kiedy po kilku latach wyszło na jaw, że Callen jest półferem.
– To nie zauważyliście tego od razu? – zdumiała się March.
Callen pokręcił głową.
– Badali mnie, bo nie rozwijałem się tak jak inne dzieci. Ferianie rzadko odróżniają się od ludzi czymś więcej niż niskim wzrostem. Ciotki poznały prawdę, gdy miałem trzy lata, ale nie wyznały mi jej od razu. Z niego – wystrzelił palcem w stronę kota – udało mi się to w końcu wyciągnąć.
– Podstępem – mruknął Piątek.
– W jaki sposób? – spytała March.
– Sny. Jak wiesz, mam zdolność przenikania do cudzych marzeń sennych.
– O tak, coś o tym wiem…
– No więc któregoś popołudnia Piątek spał i mruczał coś na temat Angeliny. Dość wcześnie odkryłem w sobie talent do podróżowania astralnego, a dzięki zdolnościom odziedziczonym po ojcu bez trudu wniknąłem w umysł Piątka. Tym, co zobaczyłem, były jego wspomnienia.
– Mały drań łaził mi po głowie – warknął kot. – Za moich czasów złoiliby go za to kosturem.
Callen, zupełnie się nie przejmując tymi słowami, ciągnął teraz żywiej:
– Nie mógł się dłużej wykręcać i wszystko mi powiedział. Miałem dwanaście lat, a przez trzy kolejne planowałem, jak przedostać się do Aislingen. Stan mojej matki jasno wskazywał, że to stamtąd wróciła. Oczywiście dla żadnej wiedźmy nie jest tajemnicą, że portal do Miasta Snów znajduje się w Finfolk, w drzewie, które rośnie na środku parku. Fery je przeklęły, jednak nie były w stanie całkiem zmienić jego natury. Właśnie dlatego raz w roku, tuż przed tym, jak kwiaty mają zmienić się w owoce, czego nigdy nie robią, drzewo staje się portalem. Za pierwszym razem, gdy próbowałem z niego skorzystać, zaskoczył mnie strażnik parku.
– Ten facet, który…
– Nie. Strażnik parku to duch tego miejsca. Dałem się nabrać na głupią sztuczkę, iluzję. W kolejnym roku nie byłem już równie naiwny. Wreszcie, gdy miałem piętnaście lat, udało mi się dostać do Miasta Snów. Fery powitały mnie z wielką radością i od razu zaprowadziły do Ametystowego Snu, pałacu Wyrd.
– Więc wtedy nie chciały cię jeszcze zabić?
Callen się roześmiał.
– One zawsze wolą zabijać, tyle że Społeczność im na to nie pozwala. W każdym razie fery opowiedziały mi historię matki, oczywiście nieprawdziwą. Ale uwierzyłem w nią, musiałem w coś uwierzyć, inaczej moja przeszłość nie miałaby sensu.
– Poznałeś swojego ojca?
– Nie. Za związek z moją matką został wygnany. No, przynajmniej tak sądzę, choć Lei i Leila mówili…
Urwał. March dokładnie pamiętała, co mówili błękitny fer i różowa ferini. „Twój ojciec zdechł zaraz po tym, jak cię spłodził”.
– Niewiele wiedziałem o Mieście Snów – zaczął znów Callen – bo nie przyznałem się siostrom Malloway, że poznałem prawdę, a w książkach, które mogłem zdobyć, nie znalazłem większości informacji. Fery twierdziły, że nie znają tożsamości mojego ojca i że prawdopodobnie się mnie wyrzekł, a matkę porzucił. „Musimy ci to wynagrodzić”. – Callen zmienił barwę głosu. – Tak mi powiedziała Wyrd. Zamieszkałem w Domu Gości, a ona obiecała, że nauczy mnie magii. I oczywiście codziennie piłem eliksir.
March wiedziała, o jaki eliksir chodzi. Sama go piła.
– Dałem się omamić ich czarom. Faktycznie nauczali mnie magii, ale nigdy nie pozwolili poznać prawdziwych tajemnic. Utrzymywali mnie w stanie błogiego snu i młodości przez… – Urwał, by przełknąć ślinę, po czym dokończył: – Niemal czterdzieści lat.
– A w tym czasie tutaj tak wiele się wydarzyło – wtrącił Piątek, patrząc na niego z wyrzutem. – Ciebie nie było, zostawiłeś nas.
– Przecież nie wiedziałem, że rzucą na mnie czar! – zaprotestował chłopak.
– Mogłeś się domyślić! – Kot zeskoczył z fotela i syknął ostrzegawczo. – Mogłeś nam powiedzieć o swoich planach! Byliśmy rodziną!
– Ale nie prawdziwą! Chciałem odkryć swoje…
– Nie prawdziwą! – prychnął Piątek. – Masz siedemdziesiątkę na karku, a jesteś głupszy od dzieciaka! Co to jest prawdziwa rodzina? To kwestia krwi czy więzi?
– W moim przypadku to krew – oznajmił chłodno Callen. – Krew ferów, moje dziedzictwo.
Piątek wpatrywał się w niego jeszcze przez chwilę, po czym obrócił się w stronę March.
– Widzisz, jaki z niego dureń?
Dziewczyna była zdumiona, że ich emocje wybuchły właśnie teraz. Przecież powinni mieć już całą masę okazji, by je przepracować.
– Co stało się tutaj, w Domu Czarownic? – zapytała. – Oczywiście wiem o wściekłym tłumie…
– Tak, mieszkańcy nas zaatakowali – odparł kot. – Próbowaliśmy się bronić, potem uciekać i… – Przerwał, najwyraźniej nie chcąc do tego wracać. – Sama wiesz, co było potem, widziałaś moje wspomnienia. Straciliśmy to miejsce. Irma i Cleto od dawna nie żyją, a on wrócił. – Wskazał na chłopaka, który niespokojnie się poruszył.
– Jeśli to dla ciebie takie trudne, pomyśl, co było ze mną – powiedział. – Gdy fery z powrotem wrzuciły mnie do tego świata, nie miałem pojęcia, co się wydarzyło. To był tak wielki szok, że przez miesiące tylko leżałem. Czułem się, jakby otaczała mnie ciemność, nawet w najjaśniejsze dni. To bolało tak… prawdziwie, mocno, jakby ktoś mi dłubał w sercu. Straciłem jedną możliwość życia, potem kolejną. Tylko chęć zemsty na ferach trzymała mnie przy zmysłach.
Właśnie tego bała się March – że ta historia będzie wymagała głębokiego kopania w zbyt mrocznych miejscach. Mimo to nie miała zamiaru odpuszczać.
– Dlaczego wyrzucili cię z Aislingen? – spytała.
Callen wzruszył ramionami.
– Za bunt.
– A dokładniej? – Jego swoboda w mówieniu o tym rozjuszała March.
– To stało się wtedy, gdy czary mamiące zaczęły tracić na sile. Odkryłem, że Wyrd doskonale wiedziała, kim był mój ojciec.
– Bratem Leia i Leili – dopowiedziała March.
– I jej synem. Właściwie wszystkie aislingeńskie fery są po części jej dziećmi, ale mój ojciec jest, można powiedzieć, dzieckiem w prostej linii, jej fizycznym, nie tylko duchowym, synem. A dzieciom tego rodzaju nie wolno zakochać się w człowieku. Przypuszczam, że nawet w Elphame i Cienistej Krainie byłoby to niemile widziane. Co prawda mój ojciec, jako mężczyzna, nie mógł dziedziczyć tronu…
– Którego Wyrd pewnie nigdy nie odda – wtrącił Piątek. – Jest najstarszą królową wśród ferów i świetnie się trzyma, jak Cher.
– W każdym razie – mówił dalej Callen – królewskiej krwi nie należy mieszać. Nie myśl, że Wyrd wybaczyłaby coś takiego komukolwiek, nawet najukochańszemu synowi czy córce. Jej nienawiść do ludzkiej rasy jest większa niż miłość do ferów, a przede wszystkim Wyrd dba o swoje interesy. Potrafi zabijać bez mrugnięcia okiem, a jedyną osobą, której ufa, jest ona sama.
– Zdążyłam się już przekonać, kim jest Wyrd – mruknęła March. – Dzięki za przypomnienie.
Callen westchnął.
– Cóż – podjął na nowo. – Fery bardzo pilnowały, żebym nie poznał prawdy. Oczywiście nie miały pojęcia, że im dłużej mnie mamią, tym większych nabieram podejrzeń. Ich czary świetnie działają na ludzi, ale ferianin prędzej czy później się z nich wyswobodzi. Uśpiłem ich czujność i udało mi się zbadać umysł Leia. Zobaczyłem nie tylko swojego ojca, ale też Komnatę Więźniów, to pomieszczenie w Bibliotece Snów, gdzie trzymają zaklętych wrogów.
March wzdrygnęła się na wspomnienie tego miejsca. Było równie posępne co same koszmary.
– Obmyśliłem plan, jak ich uratować. W ogrodzie Wyrd stworzyłem portal, przez który ściągnąłem rodziny więźniów i różne istoty, nie zawsze wspaniałe, przyznaję. Powinienem był lepiej to przemyśleć…
– Ale jak? – przerwała mu March. – Przecież żeby zaatakować Ametystowy Sen, trzeba było pewnie całej armii. Jakim cudem udało ci się ją zgromadzić w pałacowym ogrodzie pod nosem Wyrd?
– Jak lepiej poznasz magię, przestaniesz się dziwić – odparł Piątek. – Istnieją sposoby, by upchać wiele rzeczy w czymś małym, ludzi też.
Callen machnął ręką.
– Mniejsza z tym. Oczywiście niewiele wskórałem. To był szalony pomysł. Zupełnie nieprzygotowana armia nie miała szans na wygraną z ferami. Od razu przegraliśmy, a mnie zesłali tutaj.
– Do sierocińca? – spytała March. – To znaczy do więzienia, tak? Pamiętam, że zmienili ci imię i…
– Panują tam specyficzne zasady. Odbierając komuś imię, nakłada się blokadę na jego moce, choć nie na wszystkie. Te, które są wrodzone, moce siddhe, pozostają. W moim przypadku były to projekcja astralna i przenikanie do snów.
– Ale dlaczego nie odebrali ci daru młodości?
Chłopak gorzko się zaśmiał.
– To była ich forma… łaski. Dali mi wyrok pięćdziesięciu lat, twierdząc przy tym, że skoro się nie zestarzeję, to tak, jakbym wcale nie został ukarany. Wzięli pod uwagę okoliczności łagodzące.
– Kto?
– Społeczność.
– No właśnie! – podchwyciła March. – Co z nimi? Przecież wiedzą, co się dzieje w Aislingen. Czemu nikt się tym nie zajmie?
Piątek westchnął.
– Jak by ci to najlepiej wytłumaczyć… Słyszałaś o czymś takim jak polityka?
– Nie rozumiem. – March zmarszczyła brwi.
– Miasto Snów rządzi się własnymi prawami, a wiedźmy muszą utrzymywać z Wyrd stosunki dyplomatyczne. Myślisz, że gdyby zaatakowano Aislingen, to Elphame i Tir-na-Nog nie stanęłyby po jego stronie? Nie chcemy wojny ze skrzydlatymi. Są od nas silniejsi.
– Społeczność zawarła z Wyrd umowę – dodał Callen. – Zgodnie z nią każdy człowiek, którego Aislingen o coś oskarży, ma być najpierw sądzony przez ludzi, a dopiero gdy nadal będzie łamał prawo, fery będą mogły wydać własny wyrok.
– No dobrze, ale co z więzieniem ludzi w Mieście Snów? – ciągnęła March. – Z tym całym mamieniem?
– Jaki masz dowód na to, że sama nie poprosiłaś ferów, by cię zaczarowały? – spytał nagle kot.
– C-co?
– No, czy jesteś w stanie udowodnić, że nie wyruszyłaś do Miasta Snów na własne życzenie, żeby uczyć się magii? A może zakochałaś się w jakimś ferze?
Był tak przekonujący w zadawaniu tych pytań, że przez chwilę March miała wrażenie, jakby robił to na poważnie.
– Co ty pleciesz? – prychnęła. – Niby kto byłby tak głupi…?
– O, zdziwiłabyś się! Mnóstwo wiedźm na własne życzenie przedostaje się do Aislingen, a Społeczność działa w tej kwestii zgodnie z najstarszą magiczną zasadą.
– Jaką zasadą?
– O wolnej woli. W skróconej wersji brzmi tak: umiesz wdepnąć w gówno, to naucz się z niego wyłazić.
– Więc mają nas gdzieś? – upewniła się March.
– Można tak powiedzieć, choć nie oficjalnie.
– Nie ma co na nich liczyć – stwierdził Callen. – Zresztą założę się, że już nas ścigają, bo zawaliliśmy sprawę w Komnacie Więźniów. Wielu z tych, których uwolniłaś, faktycznie było przestępcami.
March nic na to nie odpowiedziała. Nie dbała teraz o Społeczność, choć niesprawiedliwość tego, o czym usłyszała, w innych okolicznościach kazałaby jej krzyczeć ze wściekłości. Ale miała inne zmartwienia. Przyszła pora na pytanie, które cisnęło się jej na usta od dłuższego czasu, a którego nie odważyła się jeszcze zadać.
– A co ze mną? – Zmusiła się, by je wypowiedzieć. Poczuła się, jakby wnętrzności przewracały się jej na drugą stronę.
Było tak wiele spraw czekających na wyjaśnienie, a historie Piątka i Callena stanowiły tylko niewielką ich część. Jednak teraz, gdy już lepiej je zrozumiała, musiała poznać własną tajemnicę, równie niezwykłą.
– Niestety, tego nie wiemy. – Callen ze smutkiem potrząsnął głową.
– Jak to? Przecież badałeś historię mojej matki. Ona jest jeszcze starsza… dużo starsza od twojej matki, nawet od Irmy i Cleto. Widziałam to w twoich koszmarach. I ja sama… ja też muszę być starsza…
W tym momencie strach chwycił ją za gardło. Wewnątrz niej odezwało się coś, czego nie umiała jeszcze nazwać, a co wywoływało smutek, niemal paraliżujące uczucie osamotnienia i bezradności. Przed oczami stanął jej kłąb czarnej energii, mały pasożyt zamieszkujący jej brzuch i blokujący magię.
– Musisz wiedzieć – zaczął powoli, jakby ze strachem Callen – że niewiele wiadomo o ofiarach działań aislingeńskich ferów. Siostrom Malloway nigdy nie udało się odkryć przeszłości mojej matki. Grzebanie w tych sprawach mogłoby wywołać konflikt z Miastem Snów. To, co wiem na temat twojej matki, pochodzi z pewnych zapisków…
– Więc mi o nich opowiedz – nalegała March. – Mów wszystko, co wiesz!
– Nie ma tego wiele – zaczął chłopak, uważnie śledząc zmiany na jej twarzy. – Wyczułem twoje pojawienie się w Finfolk, wiesz o tym. Miałem pewność, że gdzieś niedaleko pojawił się ktoś podobny do mnie. Któregoś dnia podczas podróży astralnych zobaczyłem twoją matkę. Skojarzyłem jej twarz. Przejrzałem wszystkie zapiski o uprowadzonych przez fery i dotarłem do tego, który opisywał Emmę Sky.
– Ona widziała fera, prawda? – March dokładnie pamiętała krótką notkę na temat swojej matki. – Czy to dlatego ją uprowadzono?
– No wiesz, twoja matka nie była wtedy wiedźmą, pewnie stała się nią dopiero w Aislingen. Z informacji na jej temat wynika, że w dzieciństwie faktycznie zobaczyła fera i ta wizja nigdy jej nie opuściła. Emma długo badała fery, pisała artykuły do całkiem poważnych gazet.
– Co nikomu się nie podobało – wtrącił Piątek. – Ani ferom, ani Społeczności. Jeśli uprowadzono ją do Miasta Snów właśnie dlatego, a jakoś żaden inny powód nie przychodzi mi do głowy, to wiedźmom było to na rękę.
March patrzyła na towarzyszy z rosnącym niepokojem. Nawet jeśli nie wiedzieli nic więcej, ona wiedziała. Miała dwie wizje związane z matką – wynikało z nich, że Emma Sky była zakochana w ferze i że wymazano jej pamięć.
– Urodziła cię po tym, jak wróciła na Ziemię, niestety nic więcej nie wiemy – oznajmił Callen, patrząc na March niemal z litością. Nienawidziła tego. Niby jak miało jej pomóc jego współczucie?
– Sama dowiem się więcej – warknęła. – A teraz: jak mamy wyjść z tego bagna?
Udała, że rozczarowanie całkiem z niej spłynęło. Naprawdę było odwrotnie; miała pewność, że ta dziwna pustka będzie jej jeszcze długo towarzyszyć.
– Wpadliśmy w koszmar, nawet jeśli na jawie. Dobrze to rozumiem? – spytała.
– Dokładnie tak – odparł Piątek. – Kula, która się rozbiła, należała do ciebie, ale Wyrd zaklęła w niej swoją magię, co wzmocniło koszmar i sprawiło, że ogarnął całe miasto. Jasne, ty jesteś najbardziej poszkodowana, w końcu uznano cię za morderczynię, ale to też lęki wszystkich mieszkańców. Póki koszmary są uwięzione w kluczu, dotyczą jednej osoby, za to ten rozbił się na otwartej przestrzeni, w niekontrolowanych warunkach, więc nie mamy pojęcia, do czego może doprowadzić. To precedens.
– Ale już trochę o tym myślałem – dodał Callen. – Jeśli mamy wiedzieć, jak działa urok, musimy zbadać Finfolk. Do wszystkiego trzeba dochodzić małymi krokami…
– Żeby na końcu urżnąć Wyrd ten wstrętny łeb – uzupełnił Piątek.
– Oczywiście nie możemy poruszać się między ludźmi jako… no, my – ciągnął chłopak nieco nerwowo. – Dobrze byłoby zmienić nieco kształty.
ROZDZIAŁ CZWARTY
March zamrugała.
– Że co? Mamy być zmiennokształtni, przybierać postacie zwierząt i takie tam? Jak w jakichś filmach?
Może nie do końca oswoiła się z magią, ale gdy słyszała o podobnych rzeczach, miała wrażenie, że ktoś robi sobie z niej żarty.
– Mniej więcej – wyjaśnił Callen. – Choć my nie będziemy zmieniać się w zwierzęta. To niezbyt przyjemne.
– Rasista – mruknął Piątek.
– My, to znaczy ty i ja, bo on – chłopak wskazał na kota – i tak wygląda jak zwykły tłusty kot… – Piątek syknął gniewnie. – No, w każdym razie musimy zmienić się w innych ludzi, żeby nikt nas nie rozpoznał.
– Ale jak? Mam wystrzelić energię z athame i…
– Nie, nie! – przeraził się Callen. – W ten sposób można się tylko uszkodzić. Będzie nam potrzebny specjalny amulet.
March spojrzała na Piątka. Jego mina sugerowała, że gdyby tylko miał ręce jak człowiek, rozłożyłby je teraz i zawołał: „Uhu-hu, magia!”.
– A jak go zrobić?
– Irma miała gdzieś przepis – powiedział Callen. – Trzeba go tylko znaleźć. Jeśli chodzi o składniki, to w większości jakieś zioła, no i kilka innych rzeczy.
– Jakich rzeczy? – Nie wiedzieć czemu March od razu przyszły do głowy jakieś obrzydlistwa. – Mam nadzieję, że nie zasuszone glisty czy coś w tym stylu?
Callen wyraźnie się zakłopotał.
– No, to właśnie muszę odkryć… Ale wiesz, nie sądzę, by chodziło o coś takiego. Większość tych ohydnie brzmiących nazw, oko traszki czy tam jęzor ropuchy, to tylko nazwy roślin.
– Ale magicznych – dodał Piątek – a one bywają czasem o wiele gorsze od ropuch. No, bądź co bądź, na początek musimy znaleźć notatki sióstr, a do tego będzie trzeba użyć najmagiczniejszej ze wszystkich sztuk.
– Czyli? – dopytała March, pewna, że zaraz przyjdzie jej rzucić jakieś zaklęcie, bo ani Callen, ani kot nie mogli używać aktywnej magii.
– Czyli sprzątania własnego podwórka.
Piątek wcale nie żartował, nazywając sprzątanie magią. Razem z Callenem podeszli do dawno nieużywanego kranu, z którego buchnęła woda, po czym chłopak zajrzał pod zlew.
– To chyba ten czerwony, co nie? – spytał. – Nigdy nie mogłem zapamiętać.
Zastukał trzy razy w coś metalowego.
– Co wy…? – zaczęła March, ale urwała, gdy nad głową nagle przeleciała jej miotła.
A potem cały dom zaczął się ruszać. Szafki pootwierały się, wystrzeliło z nich mnóstwo ścierek, które zabrały się do czyszczenia mebli, z półek wypływały naczynia, które ustawiały się pod kranem, a następnie, umyte i wytarte, wracały na swoje miejsca. Kilka mioteł wespół z szufelkami zamiatało kuchnię, a śmieci wpadały do raz po raz otwierającego i zamykającego się kosza. Coś takiego March widziała dotąd jedynie w filmach Disneya – których swoją drogą nie znosiła. Choć czar był rzeczywiście całkiem przydatny.
– Skoro one odwalają robotę, to my możemy iść po coś do żarcia! – stwierdził Callen, przekrzykując odkurzacz, który wjechał nagle do salonu. Przypominał małe zwierzę i agresywnie przeganiał ich z dywanu.
– Idźcie, idźcie! – zawołał Piątek, sam ruszając na górę. – Ja dopilnuję, żeby sprzątanie szło jak należy.
Gdy Callen i March opuścili dom, kakofoniczne odgłosy krzątaniny ucichły.
– Nadal nie rozumiem, jakim cudem przez tyle lat nikt tego nie zauważał – powiedziała dziewczyna.
– Zaklęcie ochronne odwraca uwagę nieprzynależących – wyjaśnił Callen, prowadząc ją na tyły ogrodu. – W jakiś sposób sprawia, że nie interesują się domem. No, a fery… One po prostu nie mają tu wstępu, oczywiście tylko te z Aislingen, bo Elphamianie i Tirnanie mogliby tu wejść.
– Co by się stało, gdyby wlazł tu jakiś aislingeński fer?
– Naprawdę nie wiem. Może by umarł? Choć nie sądzę, żeby moje przybrane ciotki były zdolne do takich czarów. Nie żeby nie potrafiły… Zresztą Irma może i by chciała, ale Cleto hamowała jej zapędy.
Gdy znaleźli się za domem, March uświadomiła sobie, że ogród był większy, niż sądziła. Może zresztą powodowały to czary. Daleko mu było do eleganckich, zadbanych ogrodów zwykłych mieszkańców Finfolk. Właściwie był dziki, jakby stanowił część lasu, z którym zresztą się łączył.
– To tak, instrukcje – powiedział Callen. – Szukamy tylko dojrzałych owoców.
– Też mi nowość – prychnęła March.
– Rośnie tu pełno magicznych krzaków – ostrzegł chłopak. – Jeśli znajdziesz jakiś wyjątkowo dziwny, lepiej go nie dotykaj. Cleto starała się siać jedynie bezpieczne rośliny, ale niczego nie gwarantuję. Gdyby coś, to mnie wołaj.
– Że niby miałaby mnie zjeść wielka borówka? – March wcale nie próbowała żartować; była raczej zażenowana.
– Niewykluczone – oznajmił Callen dość poważnie. – No dobra, to rozdzielamy się i szukamy, ty po prawej stronie, ja po lewej.
March wzruszyła ramionami. Myśląc o owocach, a marząc o jajkach na bekonie, ruszyła w stronę swojej części ogrodu. Wysokie drzewa ochraniały ją przed ostrym słońcem. Patrzyła w dół, na bujne krzaki. Część z nich była już obwieszona sporymi owocami. Trudno było powiedzieć, czy pochodzą z tego, czy z innego świata. Wyciągnęła po nie rękę i zastygła w połowie drogi, niepewna, czy zerwanie ich będzie dobrym pomysłem. Chciała nawet zawołać Callena, ale w końcu uznała, że to głupie. Sięgnęła po kilka jagód, uświadamiając sobie przy okazji, że zapomnieli wziąć ze sobą czegoś, do czego można by je wrzucać. Naciągnęła więc bluzkę i to do niej zaczęła zbierać kolejne owoce, idąc w głąb ogrodu.
Może tylko z powodu mocniej działającej wyobraźni, ale miała wrażenie, że ogród jej nie toleruje. Nie umiała powiedzieć, dlaczego tak jest – po prostu jego aura wydawała się nieprzyjazna. Właściwie March nie powinna się temu dziwić. Ogród stanowił część magicznego świata sióstr Malloway i dopóki ona nie wkroczyła do ich domu z hukiem, panował tu wieloletni spokój. Może ogród rozpoznawał ją jako przynależącą w części do niemagicznego świata – świata, za którym teraz najbardziej tęskniła.
Poszukując owoców, dotarła do końca ogrodu. Od lasu oddzielał go ostry, solidny płot. Irma i Cleto próbowały chyba wytyczyć lasowi wyraźne granice, ale najwidoczniej nawet czarami niewiele mogły tu wskórać: drewniane drzwi pośrodku płotu porosły gęstym mchem. Przyglądając się im, March dostrzegła obok kolejne, niewielkie drzwiczki. Ich obecność ją zdziwiła. Po co siostry miałyby tworzyć więcej niż jedno przejście do lasu, i to tuż obok siebie?
Z czystej ciekawości otworzyła mniejsze drzwi. Były tak małe, że nawet ona musiała się schylić, przechodząc przez nie.
Znalazła się na początku częściowo udeptanej ścieżki. Jej koniec znikał wśród wysokich drzew, których cienie opadały na drogę niczym mroczna kurtyna. Las był cichy i w pewien sposób ponury, mimo silnego słońca, którego promienie sączyły się tak leniwie, że zdawało się, jakby pełzały po ścieżce.
Dziewczyna patrzyła na zamkniętą przez cienie drogę. Co za bzdury – pomyślała, sama nie wiedząc w odpowiedzi na co, chyba na rodzący się podskórnie lęk.
Ale przecież nie była strachliwa, a przynajmniej zawsze starała się żyć bez lęku. Las ją ciągnął, nie miała ochoty zawracać. Obawy mogły nieco ją stopować, jednak magia istniała, a siostry Malloway z pewnością nie bez powodu otwierały te drzwi. Może w lesie kryło się coś ważnego?
– Szlag – szepnęła, uświadomiwszy sobie, że zapomniała o athame. Szumiący dotąd las naraz ucichł, jakby jej słuchał.
Przecież nie będę musiała go użyć – stwierdziła, niepewnie rozglądając się wokół. Nim postawiła stopę na ścieżce, przez kilka chwil nasłuchiwała wszystkiego, co mogło się wydać podejrzane. Kolejne kroki przychodziły jej coraz łatwiej. Wprawdzie jej nogi wciąż musiały się opierać jakiemuś krępującemu je uczuciu, ale March przyspieszała, chcąc się go pozbyć. W końcu strach znikł i prowadziła ją już tylko ciekawość.
Gdy dotarła do miejsca, które przedtem była gotowa uznać za serce mrocznego lasu, zaśmiała się w duchu. Cienie rozgoniło prześwitujące między drzewami słońce. Ścieżka prowadziła dalej w las, gdzie stawała się coraz bardziej zarośnięta. Raz po raz odchodziły od niej kolejne. March, zupełnie jakby kierował nią instynkt, ignorowała większość z nich, lecz w końcu jedną wybrała. Nie wiedziała dlaczego, ale szybko to odkryła.
Stanęła na szczycie niewielkiej skarpy, u której stóp dostrzegła coś dziwnego. Wśród trawy utworzony był krąg – tak idealny, że nie dało się go pomylić z czymś ukształtowanym przez naturę. Wyglądało to tak, jakby ktoś, wytyczywszy mu granice, rozpalił wielkie ognisko, znacząc w ten sposób teren. Na środku stał kamienny stół.
Ołtarz – pomyślała, choć właściwie nic o tym nie świadczyło. Nic poza jej tajemniczą wewnętrzną pewnością.
Ostrożnie, by nie upuścić zebranych jagód, zeszła na dół.
– No proszę – westchnęła, stanąwszy przed stołem. Nie był prowizoryczny, miał solidnie wykonane nogi, a blat pokrywały mocno już zatarte magiczne symbole.
Dotąd March niezbyt zajmowała się intuicją, ale wyglądało na to, że ta jej działała całkiem dobrze. Może siostry Malloway faktycznie odprawiały w lesie rytuały?
Schyliła się, by poszukać śladów magii pod ołtarzem. Nie odkryła żadnych narzędzi wiedźm, natrafiła za to na odcisk wielkiej łapy. Nie miała pojęcia, jakie zwierzę mogło go pozostawić. Ślad kojarzył jej się tylko z gadem – zmutowaną jaszczurką albo nawet krokodylem, przy czym ta druga możliwość była chyba mniej prawdopodobna od pierwszej.
Jedną ręką ściskając materiał bluzy, drugą przejechała po śladzie.
Wtedy powietrze rozdarł wrzask. Brzmiał jak odgłos drapieżnego ptaka, jednak nie dochodził z góry, ale spomiędzy drzew.
March gwałtownie zerwała się na nogi, rozsypując owoce pod ołtarzem. Coś zmierzało w jej stronę – wyraźnie to słyszała. Kroki były tak donośne, jakby leśną ściółkę pokrywał kamień, a to coś miało stalowe stopy. Uderzało coraz mocniej, a March, sparaliżowana strachem, rozglądała się na wszystkie strony. Jednak to coś, do czego należały kroki, było najwyraźniej niewidzialne.
Chciała uciekać, ale nie wiedziała dokąd, chciała krzyczeć, lecz strach ścisnął jej gardło. Wydała zaledwie krótki pisk, gdy coś stanęło za jej plecami. A wtedy, zanim zdołała się odwrócić …
Oddech, przepływający jakby wokół niej, a potem stapiający się z wiatrem.
I cisza.
Coś znikło.
Na chwilę las opanował spokój; udzielił się również March. Jej serce, które na moment zastygło, moment później zaczęło bić tak szybko, jakby miała umrzeć z przerażenia. Strach wrócił ze zdwojoną siłą.
Rzuciła się w kierunku skarpy i wspięła o wiele szybciej, niż by siebie o to podejrzewała. Biegła w stronę Domu Wiedźm, ignorując szumiącą w uszach krew i potworną kolkę. Nie wiedziała, kiedy znów znalazła się w ogrodzie, zamknęła cholerne drzwi i dysząc gwałtownie, położyła dłoń na piersi.
– I nie pamiętasz, jak to wyglądało? – spytał Piątek, i to już któryś raz z kolei.
– To nie wyglądało! Ile razy mam mówić, że tego nie widziałam?!
– Co jeszcze o niczym nie świadczy – stwierdził rzeczowo kot. – Widziałaś Predatora? Tam potwór też był niewidzialny, a jednak czasem, jak się poruszał, dało się zobaczyć jakieś tam kontury.
W takich momentach March wiele by dała, by móc zabijać wzrokiem. Piątek zachowywał się, jakby nic sobie nie robił z jej opowieści. Zresztą Callen wcale nie wyglądał na bardziej przejętego. Siedzieli z powrotem w Domu Czarownic, gdzie opowiedziała im, co ją spotkało.
– Kamienny ołtarz faktycznie należał do Irmy i Cleto – oświadczył chłopak. – Ścieżka służyła temu, by bezpiecznie do niego dotrzeć. Te małe drzwi są zaklęte tak, żeby tylko osoby, które przez nie przechodzą, znalazły ołtarz, przy okazji nie wpadając na nieprzynależących. To, co cię spotkało, mogło być skutkiem czaru Wyrd. Mówiłem, żebyś nie wychodziła poza dom.
March zgromiła go spojrzeniem. Chyba nie miał zamiaru jej teraz pouczać?
– Tak czy inaczej – dodał – miło by było wiedzieć, z czym mamy do czynienia. To może być twój lęk. Czego się panicznie boisz?
Od razu się speszyła. Pytanie było zbyt osobiste. Zresztą nie umiałaby na nie odpowiedzieć. Jak niby miała nazwać lęk? Co najwyżej mogła go doświadczać.
– Albo inaczej – spróbował Piątek. – Czy panicznie boisz się niewidzialnych istot? Wracamy tu oczywiście do Predatora. I wcale nie żartuję! – dodał szybko, jakby w obawie, że oberwie. – Czasem trudno pozbyć się jakichś obrazów, zwłaszcza gdy widzi się je w dzieciństwie. Miałem tak z Golemem.
– Nigdy nie bałam się Predatora – odparła na odczepnego March. – Zawsze sobie wyobrażałam, że go rozwalam.
Kot się zastanowił.
– No, chyba że… – zaczął powoli, rzucając ukradkowe spojrzenie Callenowi. – Może nie chodzi o twój lęk?
– Co masz na myśli? – spytała od razu.
Ale Piątek nie patrzył na nią. Utkwił wzrok w chłopaku, zupełnie jakby porozumiewali się szyfrem.
– Może Wyrd wyjęła coś z koszmarów całego Finfolk? – rzucił.
– Hej! – zawołała March. – Miało nie być żadnych kretyńskich tajemnic, tak?!
– No i nie ma – odparł Callen. – Musimy po prostu pokonać koszmar i wszystko wróci do normy. No, to znaczy będziemy mieć czas, żeby zająć się pozostałymi problemami.
– Po co siostrom był ten ołtarz? – zapytała nagle March. – Odprawiały na nim jakąś zakazaną magię? To wszystko… Sama nie wiem, ale wyglądało dość mrocznie.
Jej towarzysze wydali się zdziwieni tą sugestią.
– Nie – powiedział Callen. – To normalny ołtarz. Ciotki nie uprawiały żadnej zakazanej magii.
– Zakazaną magię uprawia się w domu – dodał Piątek pouczającym tonem.
– Niech będzie – westchnęła March. – Ale jeśli to coś przylezie tutaj…
– Bez obaw, dom naprawdę jest bezpieczny – zapewnił kot i przeciągle ziewnął. – Z innych rzeczy, sprzątanie mnie zmęczyło, więc się zdrzemnąłem. No i wpadło mi coś do głowy. Przypomniałem sobie, jakiego specjalnego składnika Irma używała w amulecie zmiennokształtnym. Mam dla was dwie wiadomości: złą i jeszcze gorszą.
– No nie, tylko bez gierek! – ostrzegł go Callen.
Piątek, wyraźnie zrezygnowany, oświadczył:
– No dobra. Przede wszystkim: do amuletu będziemy musieli użyć kilku nasion lejnika brzęcierzawego. To zła wiadomość. A gorsza jest taka, że ta roślina…
– …rośnie wyłącznie w Jaarze – dokończył Callen.
– Tylko nie to! – zawołała March. – Znowu inny wymiar?! Nienawidzę kosmosu!
Przez resztę popołudnia planowali wyprawę. March dała Callenowi i Piątkowi wolną rękę, a sama zajmowała się studiowaniem mapy domu, która, zwinięta w rulonik pod zlewem, czekała, aż ktoś ją otworzy. Nie była zwykła. Na czarny szkielet budynku naniesione zostały kolorowe punkty z nazwami drzwi. Budynek był ich pełen, a każde prowadziły do innej krainy lub magicznego miejsca na Ziemi. Duże niebieskie podpisano jako Zguba, małe czerwone, ozdobione przebitym sercem – Tu uprawiać ciemną magię, a okrągłe srebrne, przypominające wielką pajęczynę, opisano jako Prowadzące do Puszczy Krzyków. Po powrocie zamknąć na trzynaście spustów. W razie gdyby wędrowiec nie wracał, zamknąć i tak – najpewniej zginął.
Callen i Piątek wiedzieli, które drzwi prowadzą do tego dziwacznego świata wiedźm, więc nie zajmowali się mapą. Za to March pod koniec dnia miała dość klamek wszelkiego rodzaju, nawet tej do własnego pokoju, a właściwie starego pokoju Irmy, który jej przydzielili.
Tej nocy nie mogła zasnąć. Póki miała zajęcie, udawało jej się nie myśleć o kamiennym ołtarzu i niewidzialnej istocie, jednak wystarczyło, że zamknęła oczy, a miała wrażenie, jakby znów wkroczyła na zacienioną ścieżkę. Naraz nabrała pewności, że tamto miejsce nie wiązało się tylko z jej lękiem, że musiało się tam coś stać, coś ważnego.
Gdy o tym rozmyślała, wsłuchując się w ciężkie bicie własnego serca, do głowy przyszła jej straszna odpowiedź, z którą nie próbowała nawet walczyć. Irma i Cleto były czarownicami. A to mogło wiele wyjaśniać, bo wiedźmy wcale nie są… nigdy nie były… No, zawsze uważano je za złe.
Ale ja… – pomyślała nagle. I od razu prychnęła. Wcale nie była dobra, co najwyżej ani dobra, ani zła. Sama nie miała pojęcia, do czego byłaby zdolna. Wtedy, w Aislingen, była gotowa zabijać. Owszem, fery, swoich przeciwników, tyle że to niczego nie zmieniało. Zabójstwo to zabójstwo, a po nim ofiara nie liczy się już tak bardzo jak sprawca. Ofiara blaknie, sprawca zostaje.
A mama? – W głowie zaświtała jej kolejna myśl. Ona nie jest zła… Ale to też nie był dobry trop. Przecież tak naprawdę nie wiedziała, kim była Emma Sky, nie miała o niej bladego pojęcia. Za to, gdy o niej myślała, coś kłuło ją w serce. Odkąd opuściła dom, wciąż towarzyszył jej żal: nie dlatego, że za nim tęskniła. Miała żal do matki o to, że jej nie znalazła, że być może wcale jej nawet nie szukała – jeśli miała cokolwiek wspólnego z magią, to powinna była jej szukać; jeśli faktycznie nie pamiętała o czarach, to czy utrata córki nie powinna jej o nich jakoś przypomnieć? March dochodziła czasem do wniosku, że miłość jest silniejsza od zaklęć, więc może gdyby matka ją kochała… Ale takie myślenie było bzdurne, Emma Sky zapewne nie byłaby w stanie nic zrobić.
Przede wszystkim dziewczyna miała jednak żal do samej siebie. Gdyby nie uciekła wtedy z domu, to wszystko by się nie wydarzyło. Jasne, nie poznałaby też prawdy, choć szczerze mówiąc, umiałaby bez niej żyć. Nie potrzebowała prawdy, która przyniosła jej tyle bólu. Byłoby o wiele lepiej, gdyby tamtego feralnego wieczora została w domu, posłusznie zasnęła i po prostu się poprawiła, była lepsza jako córka. Bo, musiała to przyznać, bywała okropna. Dla innych, ale głównie dla siebie, nie celowo, najwyraźniej inaczej nie umiała. Chciała, by ktoś ją tego nauczył. A teraz pragnęła tylko wyjąć komórkę i zadzwonić do matki, tego jednak nie mogła zrobić. Wiedziała, że skończyłoby się natychmiastowym aresztowaniem. W końcu oskarżono ją o zamordowanie Callena i matka była pewnie pod ścisłą obserwacją policji.
Przewróciła się z boku na bok, odganiając wątpliwości niczym natrętną muchę. Musiała zrobić tak jeszcze kilka razy, nim wreszcie udało jej się zasnąć.
Jej sny wypełnił krzyk – na wpół ptasi, na wpół… inny, niezwykły, jakby istota, która go wydawała, przynależała do innego świata. March stała w lesie wypełnionym zniekształcającą wszystko mgłą. Była sparaliżowana, coś kazało jej patrzeć na ołtarz, z którego spływała gęsta krew. Za plecami czuła obecność, przerażającą, napełniającą powietrze lękiem.
To coś… pachniało. Zgnilizną, błotem, strachem.
Krzyk był blisko, tuż obok March. Istota wydała go jeszcze kilka razy, nim zmienił się w słowa:
– Mało, chcę więcej… Daj mi więcej!
Owoce leżały pod ołtarzem, zupełnie wysuszone. Obok śladu potwornej stopy pojawiło się jeszcze kilka takich samych. Prowadziły donikąd.
Obudził ją głuchy odgłos. Zerwała się gwałtownie z łóżka i spojrzała na komórkę, uświadamiając sobie, że odpłynęła zaledwie na pół godziny. Koszmar skutecznie spłoszył jej sny. Włożyła kapcie, stanowiące część spadku po Irmie, i ruszyła ku drzwiom. Przez chwilę zastanawiała się, czy szukanie źródła hałasu to dobry pomysł, ale skutecznie pokonała impuls, żeby przeczekać w pokoju.
Ledwo wyszła na korytarz, przypomniała sobie o scyzoryku – zabieranie go wszędzie ze sobą jeszcze nie weszło jej w nawyk. Już miała wrócić po niego do sypialni, gdy zjawił się Callen, tocząc przed sobą wielki, miedziany kocioł. Wyglądał tak komicznie, że pewnie by się roześmiała, gdyby tylko jego zachowanie nie wydało jej się podejrzane. Nie zauważył jej, dopóki nie chrząknęła. Wtedy naraz się zatrzymał.
– Ach, to ty – westchnął z zakłopotaniem. Próbował uciec wzrokiem, jednak March w jakiś sposób udało się go przyszpilić tak, że patrzył wprost w jej oczy.
– Co ty kombinujesz? Po co ci ten kocioł?
– Będzie nam potrzebny do stworzenia amuletu.
March założyła ręce na piersi.
– Kocioł do stworzenia amuletu? – odparła podejrzliwie. – To chyba nie jest tak zwana… magia praktyczna, co nie?
Callen miał nietęgą minę.
– Nie bardzo praktyczna, zgadza się, tyle że amulety zmiennokształtne nie są łatwe. Żeby je zrobić, trzeba zmieszać kilka ziół, oczywiście w zaklętym kotle. Im częściej używasz magicznych przedmiotów, tym potężniejszą mają aurę. A tego kotła Irma i Cleto używały przez lata.
– Aha – mruknęła March. – A można wiedzieć, dlaczego taszczysz go sam o tej porze?
– Och, lepiej, żeby wszystko było gotowe na jutro, a ja i tak nie mogłem zasnąć. Zabieram go tylko do świątyni. Nie prosiłem nikogo o pomoc, bo Piątek nie mógłby, no a ty jesteś… – Zawahał się, ale było już za późno, by się wykręcić.
– Co jestem? – wycedziła March. Znała odpowiedź, tyle że gdy Callen ją wymówił, zabrzmiała bardziej jak „dzdzwcz”. – Słucham?
– No dziewczyną, tak? – wypalił w końcu zniecierpliwiony.