Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Największe arcydzieło Cormaca McCarthy’ego. Bestseller dziennika „The New York Times” wyróżniony Nagrodą Pulitzera.
Ostatnie chwile naszej planety. Ostatni ludzie – krwiożercze bestie. Ostatnie ślady naszej cywilizacji – puszka coca-coli i strzępy starych gazet. Piekło apokalipsy spełnionej w uhonorowanej Nagrodą Pulitzera powieści Cormaca McCarthy’ego. Tę książkę czyta się ze ściśniętym gardłem i pełnym przerażenia zachwytem…
W przyszłości, która może zdarzyć się jutro lub za tysiąc lat, nastąpił straszliwy kataklizm, który zniszczył naszą cywilizację i większość życia na Ziemi. Wszędzie zgliszcza i ciemność. Kamienie pękają od mrozu. Ani jednego ptaka, ani jednego zwierzęcia, gdzieniegdzie tylko bandy zdziczałych kanibali. Na tle martwego pejzażu dwie ruchome figurki – to ojciec i syn przemierzają zniszczoną planetę. Przed nimi pełna niebezpieczeństw droga w nieznane, wokół nich – świat umarłej nadziei, rozpaczy, strachu, a w nich – wciąż tląca się miłość…
Opowieść o skazanej na tragiczny koniec wędrówce, podana zaskakująco pięknym językiem, w najbardziej ponurych momentach osiągającym lotność poezji – jakby cmentarne ballady Nicka Cave’a czy Toma Waitsa przepisać na oszczędną, chirurgiczną prozę. „Droga” to czarna jak węgiel elegia o tym kolorowym raju, w którym żyjemy, nie zdając sobie sprawy z naszego szczęścia. Niewiele znam książek tak silnie grających na emocjach.
Jacek Dukaj
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 214
Książkę tę dedykujęJohnowi Francisowi McCarthy’emu
Obudził się zimną nocą w lesie, wyciągnął rękę i dotknął śpiącego obok dziecka. Noce ciemniejsze od ciemności, każdy nowy dzień bardziej szary od poprzedniego. Jakby to był atak jakiejś lodowatej jaskry, zacierającej obraz świata. Jego dłoń wznosiła się i opadała łagodnie wraz z każdym bezcennym oddechem. Odgarnął foliową plandekę, podźwignął się w cuchnącym ubraniu i kocach, po czym spojrzał na wschód w poszukiwaniu jakiegokolwiek światła, ale żadnego nie było. We śnie, z którego właśnie się ocknął, dziecko zaprowadziło go za rękę do pieczary. Światło lampy zatańczyło na mokrej polewie naciekowej. Byli niczym pielgrzymi z podań, połknięci przez jakąś granitową bestię, zagubieni w jej wnętrznościach. W głębokich żłobinach kapała i szemrała woda, bez ustanku wybijając w ciszy minuty i godziny ziemskiego czasu, dni i lata. Wreszcie stanęli w wielkiej kamiennej sali, gdzie leżało pradawne czarne jezioro. A na przeciwległym brzegu czekał stwór, który podniósł znad marmitu paszczę ociekającą wodą i łypnął ku światłu martwymi mlecznymi ślepiami, podobnymi do jaj pająków. Zakołysał łbem nad taflą, jak gdyby chciał wchłonąć woń tego, czego nie mógł zobaczyć. Przycupnął tam, blady, nagi, półprzezroczysty, rzucający na skały cień swych alabastrowych kości. Flaków i bijącego serca. Mózgu, który pulsował w matowym szklanym kloszu. Zabujał łbem na boki, stęknął grubym głosem, a potem odwrócił się i pomknął bezszelestnie susami w mrok.
O pierwszym brzasku wstał i zostawiwszy śpiącego chłopca, wyszedł na drogę, gdzie przysiadł i zaczął obserwować teren na południu. Jałowa, cicha, zapomniana przez Boga kraina. Sądził, że jest październik, ale pewności nie miał. Od lat nie prowadził kalendarza. Zmierzali na południe. Tutaj nie przetrwaliby kolejnej zimy.
Gdy rozwidniło się na tyle, że mógł użyć lornetki, zlustrował dolinę leżącą poniżej. Świat zacierał się w półmroku. Nad asfaltem przetaczały się rozrzedzone kłęby miałkiego popiołu. Obserwował uważnie wszystko, co było widoczne. Odcinki szosy w oddali, pośród uschniętych drzew. Wypatrywał jakichkolwiek kolorów. Ruchu. Smug dymu. Opuścił lornetkę, ściągnął z twarzy bawełnianą maskę i wierzchem dłoni wytarł nos, a potem znów zaczął obserwować okolicę. Później po prostu siedział, trzymając w ręku lornetkę, patrząc, jak popielaty dzień gęstnieje nad ziemią. Wiedział tylko, że dziecko to jego racja bytu. Powiedział: Jeśli nie jest słowem Bożym, to Bóg nigdy nie przemówił.
Gdy wrócił, chłopiec wciąż spał. Zdjął z niego niebieską plandekę, złożył ją, wyniósł na dwór i spakował do wózka sklepowego, następnie wziął talerze, parę ciasteczek z mąki kukurydzianej i syrop w plastikowej butelce. Rozpostarł na ziemi małą folię, która służyła im za stół, rozstawił wszystko, a potem wyjął rewolwer zza paska i położył go na folii, w końcu usiadł i patrzył na śpiące dziecko. Ściągnęło w nocy maskę, która zagrzebała się w koce. Przyglądał się chłopcu, zerkając raz po raz na drogę między drzewami. To nie była bezpieczna kryjówka. Teraz, za dnia, mogli zostać wypatrzeni z szosy. Chłopiec obrócił się w kocach. A potem otworzył oczy. Cześć, tatusiu, powiedział.
Jestem przy tobie.
Wiem.
Godzinę później byli już w drodze. Mężczyzna pchał wózek; obaj nieśli plecaki. W plecakach znajdowało się najważniejsze wyposażenie. Na wypadek gdyby musieli porzucić wózek i ratować się ucieczką. Do rączki wózka przymocowane było chromowane lusterko od motocykla, za pomocą którego mężczyzna obserwował drogę z tyłu. Nasunął plecak wyżej na ramiona i rozejrzał się po jałowej okolicy. Droga była pusta. Niżej, w płytkiej dolinie, nieruchoma serpentyna szarej rzeki. Zastygła i wyrazista. Wzdłuż brzegu brzemię martwych trzcin i krzewów. Dobrze się czujesz?, spytał. Chłopiec skinął głową. Ruszyli dalej asfaltową szosą w szarym świetle, szurając nogami w popiele, jeden całym światem drugiego.
Starym betonowym mostem przekroczyli rzekę, a po kilku kilometrach dotarli do przydrożnej stacji benzynowej. Stanęli pośrodku szosy i się rozglądali. Chyba powinniśmy tam wejść, powiedział mężczyzna. Zajrzeć. Chwasty, przez które się przedarli, padły dokoła w kurz. Pokonali spękaną asfaltową zatoczkę i znaleźli zbiornik zaopatrujący dystrybutory. Pokrywa znikła, więc mężczyzna osunął się na kolana i powąchał rurę, ale słaba, zatęchła woń benzyny była tylko echem przeszłości. Wstał i spojrzał na budynek. Dystrybutory – o dziwo z wężami na swoim miejscu. Okna nietknięte. Drzwi do warsztatu były otwarte, więc wszedł. Przy jednej ścianie metalowa szafa z narzędziami. Przeszukał szuflady, lecz nie znalazł niczego, co mogłoby się przydać. Dobre półcalowe nasadki przelotowe. Grzechotka. Rozejrzał się po warsztacie. Metalowa beczka pełna śmieci. Wszedł do biura. Dokoła kurz i popiół. Chłopiec stał w drzwiach. Metalowe biurko, kasa. Jakieś stare podręczniki samochodowe, napuchłe i zawilgocone. Poplamione linoleum, pofałdowane pod nieszczelnym dachem. Mężczyzna zbliżył się do biurka i przystanął. Następnie wziął do ręki słuchawkę i wykręcił numer do ojcowskiego domu sprzed wielu lat. Chłopiec patrzył. Co robisz?, spytał.
Niecały kilometr dalej mężczyzna zatrzymał się i spojrzał do tyłu. Nie przemyśleliśmy tego, powiedział. Musimy wrócić. Zepchnął wózek z szosy i przechylił go na bok w miejscu, gdzie był niewidoczny z drogi. Zostawili plecaki i poszli na stację. W warsztacie wytoczył metalową beczkę ze śmieciami, przewrócił ją i wygarnął wszystkie plastikowe butelki po oleju. Następnie usiedli na podłodze i zaczęli opróżniać po kolei butelki z osadu, stawiając do góry dnem w rondlu, aż wreszcie zebrali prawie pół litra oleju silnikowego. Przelali go do butelki. Mężczyzna nałożył zakrętkę, szmatą wytarł butelkę i zważył ją w dłoni. Olej do małego lampidła, by oświetliło długie szare zmierzchy, długie szare brzaski. Będziesz mógł mi poczytać, powiedział chłopiec. Prawda, tatusiu?
Prawda, odparł.
Na przeciwległym krańcu doliny szosa biegła przez czarne pogorzelisko. Po obu stronach ciągnęły się zwęglone i ogołocone z gałęzi pnie. Przez drogę przetaczał się popiół, a obwisłe wąsy drutu rozpiętego między poczerniałymi słupami pojękiwały cicho na wietrze. Spalony dom na polanie, a dalej pas łąk, nagich i szarych, i nie dokończony czerwony nasyp, gdzie przerwano roboty drogowe. Jeszcze dalej billboardy reklamujące motele. Wszystko tak jak niegdyś, tyle że wyblakłe i zwietrzałe. Stanęli na szczycie wzgórza, żeby złapać oddech, wystawieni na zimno i wiatr. Spojrzał na chłopca. Nic mi nie jest, tatusiu. Mężczyzna położył mu rękę na ramieniu i kiwnięciem głowy wskazał otwartą krainę rozciągniętą poniżej. Wyjął z wózka lornetkę i zlustrował równinę, gdzie w szarym powietrzu majaczyły zarysy miasta przypominające szkic węglem na tle pustkowia. Nic nie przyciągało oka. Żadnego dymu. Mogę popatrzeć? Tak, oczywiście, że możesz. Chłopiec oparł się o wózek i wyregulował ostrość. Widzisz coś?, spytał mężczyzna. Nic. Chłopiec opuścił lornetkę. Pada. Tak, wiem.
Przykryty plandeką wózek zostawili w wąwozie i ruszyli stromizną wśród ciemnych pni do miejsca, gdzie mężczyzna dostrzegł półkę skalną. Usiedli tam pod nawisem i patrzyli, jak przez dolinę gnają tafle szarego deszczu. Było bardzo zimno. Okutani w koce naciągnięte na kurtki, siedzieli przytuleni do siebie. Po chwili deszcz ustał – tylko krople kapały z drzew.
Gdy się przejaśniło, poszli do wózka, ściągnęli plandekę i wyjęli koce oraz inne przedmioty potrzebne im na noc. Wrócili na wzgórze i rozłożyli się obozem na suchej ziemi pod nawisem skalnym. Mężczyzna przytulił chłopca, żeby go ogrzać. Zawinięci w koce, patrzyli na bezimienny zmrok, który wkrótce miał ich spowić ciemnością. Pod naporem nocy szare zarysy miasta znikły jak przywidzenie, więc mężczyzna zapalił małą lampę i ustawił ją poza zasięgiem wiatru. Potem wyszli na drogę. Wziął chłopca za rękę i dotarli na szczyt wzgórza, gdzie wznosiła się szosa i skąd mieli rozległy widok na ciemniejącą krainę na południu. Wystawieni na wiatr, okutani w koce, wypatrywali najmniejszego blasku ognia lub lampy. Nic. Ich lampa, ustawiona pod skałami na zboczu, wydawała się ledwie kroplą światła; po chwili wrócili. Było za mokro, żeby rozpalić ognisko. Zjedli lichy zimny posiłek i ułożyli się do snu, stawiając lampę między sobą. Mężczyzna wyjął książeczkę, ale chłopiec był zbyt zmęczony, żeby słuchać. Możemy zostawić lampę zapaloną, dopóki nie usnę?, spytał. Oczywiście, że możemy.
Długo nie mógł zasnąć. Po chwili odwrócił się i spojrzał na mężczyznę. W nikłym świetle buzia prążkowana na czarno strużkami deszczu jak twarz Tespisa z dawnego świata. Mogę cię o coś spytać?
Tak, oczywiście.
Umrzemy?
Kiedyś tak. Ale nie teraz.
Idziemy na południe?
Tak.
Więc będzie nam ciepło.
Tak.
Dobrze.
Co dobrze?
Nic, po prostu dobrze.
Śpij już.
Dobrze.
Zdmuchnę lampę, dobrze?
Tak. Dobrze.
A potem w ciemności: Mogę o coś spytać?
Tak. Oczywiście, że możesz.
Co byś zrobił, gdybym umarł?
Gdybyś umarł, to też chciałbym umrzeć.
Żebyśmy byli razem?
Tak. Żebyśmy byli razem.
Dobrze.
Leżał zasłuchany w wodę kapiącą z drzew. Skała macierzysta, to. Zimno i cisza. Popioły umarłego świata niesione tu i tam przez posępny, ziemski wiatr. Niesione, rozdmuchiwane, niesione dalej. Wszystko oderwane od swego podłoża. Zawieszone w popielatym powietrzu. Podtrzymywane przez tchnienie, drżące i krótkotrwałe. Ach, gdyby moje serce było z kamienia.
Obudził się przed świtem i obserwował szary brzask. Powolny i mętny. Podniósł się, gdy chłopiec jeszcze spał, włożył buty i okutany w koc ruszył między drzewa. Zszedł w wąwóz krasowy – tam ukucnął i długo kaszlał. A potem ukląkł w popiele. Podniósł twarz do jaśniejącego dnia. Jesteś tam?, wyszeptał. Czy wreszcie cię zobaczę? Czy masz szyję, żebym mógł cię udusić? Czy masz serce? Bądź przeklęty na wieki, czy masz duszę? O Boże, szeptał, o Boże.
Nazajutrz w południe przeszli przez miasto. Rewolwer miał pod ręką, na zwiniętej plandece przykrywającej wózek. Chłopca trzymał przy sobie. Miasto było w większości spalone. Żadnych oznak życia. Samochody na ulicach oblepione popiołem, wszystko pokryte popiołem i kurzem. Skamieniałe ślady w wyschniętym błocie. W niszy drzwi trup wysuszony na wiór. Krzywiący się na widok dnia. Mężczyzna przyciągnął chłopca do siebie. Pamiętaj, że to, co wpuszczasz do głowy, pozostaje w niej na zawsze, powiedział. Warto, byś się nad tym zastanowił.
Ale czasem przecież coś zapominamy, prawda?
Tak. Zapominamy to, co chcemy pamiętać, a pamiętamy to, o czym chcielibyśmy zapomnieć.
W odległości półtora kilometra od farmy wuja znajdowało się jezioro, na które zwykle wybierali się jesienią po drewno na opał. Siedział na tyle łodzi, przesuwając dłonią w zimnej wodzie, a wuj pochylał się nad wiosłami. Stopy starego człowieka w czarnych dziecięcych butach ustawione na podpórkach. Słomiany kapelusz. Fajka z kaczana kukurydzy w zębach, niteczka śliny zwisająca z główki. Wuj odwrócił się, by spojrzeć na odległy brzeg, przyciskając wiosła do piersi, wyjmując fajkę z ust, by otrzeć podbródek wierzchem dłoni. Na brzegu rosły brzozy, które wydawały się białe jak kości na tle ciemnych iglaków w głębi. Na samym skraju jeziora gąszcz poskręcanych pniaków, szarych i zbutwiałych – pozostałość po drzewach wywróconych lata wcześniej przez huragan. Korony drzew dawno pocięto piłami i zabrano na opał. Wuj obrócił łódź i wciągnął wiosła – dryfowali nad piaszczystą płycizną, dopóki pawęż nie zaszurała o dno. W przejrzystej wodzie kołysał się brzuchem do góry martwy okoń. Żółte liście. Buty zostawili na nagrzanych pomalowanych deskach, wciągnęli łódź na brzeg i zarzucili kotwicę. Była nią puszka po słoninie zalana betonem, ze śrubą oczkową w środku. Ruszyli brzegiem, wuj wpatrując się w pnie drzew, pykając z fajki, niosąc na ramieniu zwój konopnego sznura. Wreszcie wybrał pień, więc przewrócili go, szarpiąc za korzenie, i dowlekli do wody. Spodnie podwinęli do kolan, ale i tak się zamoczyły. Przywiązali koniec sznura do kołka na tyle łodzi i powiosłowali z powrotem przez jezioro, ciągnąc pomału pień za sobą. Nastał już wieczór. Powolny, miarowy mozół i skrzypienie dulek. Ciemna szklana tafla jeziora i światła w oknach na brzegu. Gdzieś tam grało radio. Milczeli obaj. To był idealny dzień jego dzieciństwa. Dzień, który nadał ton późniejszym dniom.
W następnych dniach i tygodniach ciągnęli na południe. Samotni, uparci. Surowa górzysta kraina. Domy obłożone aluminium. Czasami zza kęp odrastających drzew ukazywały się odcinki leżącej niżej autostrady międzystanowej. Zimno, coraz zimniej. Stanęli na górskiej przełęczy i patrzyli na wielką otchłań na południu, gdzie jak okiem sięgnąć ciągnęła się spalona kraina, z łach popiołu sterczały poczerniałe sylwetki skał, a kłęby pyłu wzbijały się i przetaczały w dal przez pustkowie. Szlak matowego słońca poruszającego się niewidzialnie za zasłoną pomroki.
Całymi dniami przemierzali spieczoną ziemię. Chłopiec znalazł kredki, więc dorysował kły na swojej masce i szedł dalej bez słowa skargi. Jedno z przednich kółek wózka się zwichrowało. Co z tym zrobić? Nic. Świat spalony na popiół, nie ma jak rozniecić ognia, noce dłuższe, ciemniejsze i zimniejsze niż wszystko, czego dotąd doświadczyli. Od tego zimna pękały kamienie. Życie uchodziło z człowieka. Tulił trzęsącego się chłopca i liczył w mroku każdy słaby oddech.
Obudził się na dźwięk odległego grzmotu i usiadł. Dokoła jarzyło się słabe światło, drżące, pozbawione źródła, załamujące się w deszczu nawiewanej sadzy. Naciągnął plandekę na siebie i chłopca i leżał długo, nasłuchując. Jeśli przemokną, nie będą mogli wysuszyć się przy ogniu. Jeśli przemokną, najprawdopodobniej umrą.
Nocami budził się w ciemności, która była oślepiająca i nieprzenikniona. W ciemności tak wielkiej, że uszy bolały od nasłuchiwania. Musiał często wstawać. Żadnych odgłosów oprócz wiatru wśród poczerniałych nagich drzew. Podniósł się i dreptał w miejscu, w zimnym autystycznym mroku, z rękoma wyciągniętymi na boki dla zachowania równowagi, a w jego czaszce roiły się obliczenia błędnika przedsionkowego. Stara kronika. Żeby utrzymać pion. Bez upadku, tylko postępująca pochyłość. Pomaszerował w nicość, licząc kroki z myślą o powrocie. Oczy zamknięte, ręce wystawione. Utrzymać pion w stosunku do czego? Czegoś bezimiennego w nocy, skały macierzystej albo żyły rudnej. Wobec czego on i gwiazdy są wspólnym satelitą. Jak wielkie wahadło w rotundzie, przez cały długi dzień odznaczające ruchy wszechświata, o którym można powiedzieć, że ono niczego nie wie, a jednak wiedzieć musi.
Po dwóch dniach pokonali spopieloną krainę. Dalej droga biegła granią górskiego pasma, a po obu stronach rzedł jałowy las. Śnieg pada, powiedział chłopiec. Mężczyzna spojrzał na niebo. Ku ziemi przedzierał się pojedynczy szary płatek. Chłopiec złapał go w dłoń i patrzył, jak niknie niczym ostatnia hostia chrześcijaństwa.
Wędrowali pod plandeką. Znikąd padały wirujące szare płatki. Na poboczu szara breja. Czarna woda wypływająca spod zasp namokłego popiołu. Żadnych ognisk na odległych graniach. Pomyślał, że krwawe kulty najpewniej pożarły siebie nawzajem. Nikt nie wędrował tą drogą. Ani śladu rozbójników, maruderów. Po chwili dotarli do przydrożnego warsztatu samochodowego, stanęli w otwartych drzwiach i patrzyli na szary śnieg z deszczem zacinający z wyżyn.
Zebrali kilka starych pudeł i rozpalili ogień na podłodze. Znalazł narzędzia, opróżnił wózek i zabrał się do naprawiania koła. Wyciągnął sworzeń, ręczną wiertarką przewiercił tulejkę i wpasował kawałek rurki przycięty piłką do metalu. Następnie skręcił wszystko razem, postawił wózek i wypróbował go. Jeździł całkiem dobrze. Chłopiec obserwował wszystko na siedząco.
Rankiem ruszyli w dalszą drogę. Bezludna okolica. Skóra z dzika przybita do wrót stodoły. Wyleniała. Kłak zamiast ogona. W środku u krokwi wisiały trzy trupy, wyschłe i zakurzone wśród smug bladego światła. Może coś tutaj znajdziemy, powiedział chłopiec. Kukurydzę albo coś innego. Idziemy, odparł mężczyzna.
Najbardziej martwił się o buty. O buty i jedzenie. Zawsze jedzenie. W kącie starej wędzarni pokrytej gontem znaleźli szynkę wiszącą wysoko na rożnie. Wyglądała jak coś wydobytego z grobowca, tak była wyschnięta i pomarszczona. Wbił nóż. Pod spodem ciemnoczerwone, słone mięso. Pożywne i smaczne. Wieczorem upiekli szynkę na ogniu, grube plastry, które poddusili potem w puszce z fasolą. Później, już w nocy, obudził się, sądząc, że słyszy bębny dudniące pośród ciemnych niskich wzgórz. Ale potem wiatr zmienił kierunek i zapadła cisza.
W snach jego blada panna młoda wychodziła ku niemu spod baldachimu zielonych liści. Sutki oblepione gliną, żebra pomalowane na biało. Miała na sobie suknię z gazy, ciemne włosy upięła grzebieniami z kości słoniowej, grzebieniami z perłowej masy. Jej uśmiech, spuszczone oczy... Rankiem znowu padał śnieg. Nad głową małe paciorki z szarego lodu nanizane na przewodach świetlnych.
To wszystko budziło jego nieufność. Powiedział, że dla człowieka znajdującego się w niebezpieczeństwie właściwymi snami są sny o niebezpieczeństwie, a cała reszta to gnuśność i śmierć. Sypiał mało i kiepsko. Śnił o przechadzce po ukwieconym lesie, gdzie przed nimi, przed nim i chłopcem, przefruwały ptaki, a niebo miało boleśnie błękitny kolor, ale nauczył się budzić z tych syrenich światów. Leżał w ciemności, z przemijającym w ustach osobliwym smakiem brzoskwini z fantomowego gaju. Pomyślał, że jeśli pożyje dość długo, cały świat ulegnie ostatecznie zatracie. Tak jak konający świat, do którego wkraczają ociemniali ludzie – wszystko w nim powoli wyparowuje z pamięci.
Ze snów na jawie, tych na drodze, nie było przebudzenia. Brnął dalej. Pamiętał ją całą oprócz zapachu. Siedział z nią w operze, nachylając się do przodu, wsłuchując w muzykę. Pozłacane ślimacznice, kinkiety i fałdy wysokich, strzelistych kurtyn po obu stronach sceny. Trzymała jego rękę na swoim kolanie, a pod cienką tkaniną letniej sukni wyczuwał koronkę pończoch. Zatrzymać ten kadr. A teraz sprowadź swoją ciemność i zimno i niech cię szlag.
Uformował szczecinę z dwóch znalezionych szczotek, drutem przywiązał ją do wózka, żeby zmiatała sprzed kółek gałęzie na drodze, wsadził chłopca do koszyka i stanął na tylnej listwie, jakby powoził zaprzęgiem psów, po czym zaczęli zjeżdżać ze wzgórza, wzorem bobsleistów balansując ciałem na zakrętach. Po raz pierwszy od dawna zobaczył uśmiech na twarzy chłopca.
Na szczycie wzgórza był zakręt i odnoga. Stary szlak biegnący przez las. Zeszli z szosy, usiedli na ławce i patrzyli na dolinę, gdzie pofałdowana ziemia nikła w ziarnistej mgle. W dali jezioro. Zimne, szare, ociężałe, w niecce ogołoconych wiejskich okolic.
Co to, tatusiu?
Tama.
Do czego służy?
Dzięki niej powstało jezioro. Zanim zbudowali tę tamę, była tam zwykła rzeka. Mając tamę, płynącą wodę można było wykorzystać do uruchomienia wielkich wiatraków zwanych turbinami, które wytwarzały prąd elektryczny.
Żeby było światło?
Tak, żeby było światło.
Możemy tam zejść i popatrzeć?