Dziecię boże - Cormac McCarthy - ebook

Dziecię boże ebook

Cormac McCarthy

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Prowadziła go zła gwiazda… Stał na rozstaju dróg, poza społeczeństwem, ponad prawem, ponad moralnością. Niekochany, niechciany. Mordował, przekroczył próg zła, odkrył w sobie bestię. Lester Ballard w peruce z wyschłego skalpu ludzkiego, ubrany w bieliznę należącą do swych ofiar. Lester Ballard, „dziecię boże, stworzone na wzór i podobieństwo twoje”. Powieść dla osób o mocnych nerwach. Tylko dla dorosłych.

McCarthy potrafi wzbudzić w czytelniku współczucie dla swojego bohatera nawet gdy jego czyny są potworne.

„Sunday Times”

Czytać Cormaca McCarthy’ego to wejść w klimat frustracji: po dobrym dniu w przedziwny sposób następuje zły. McCarthy jest pisarzem o wielu talentach, jednym z najlepszych obserwatorów krajobrazu. Mistrzem amerykańskiej prozy rozmiłowanym w histrionicznej retoryce, która w cudowny sposób łączy Biblię Króla Jakuba, szekspirowską tragedię, Melville’a, Conrada i Faulknera.

„The New Yorker”

Cormac McCarthy (ur. 1933) – amerykański pisarz, scenarzysta, dramaturg. Uważany za jednego z czterech najważniejszych pisarzy USA, często określany jako następca Williama Faulknera. Jest piewcą południowego zachodu Stanów Zjednoczonych. Mieszka w Nowym Meksyku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 138

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Cormac McCarthy

DZIECIĘ BOŻE

Tytuł oryginału

Child of God

Przełożyła

Anna Kołyszko

Copyright © Cormac McCarthy

© Copyright for the Polish edition

by Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009

© Copyright for the Polish translation by Anna Kołyszko

Wydanie pierwsze

Opieka redakcyjna

Barbara Górska

Redakcja

Paweł Ciemniewski

Korekta

Ewa Kochanowicz, Urszula Srokosz-Martiuk, Jan Strzałka

Opracowanie okładki

Marek Pawłowski

Ilustracja na okładce

Michał Karcz

Redakcja techniczna

Bożena Korbut

Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o., 2009

ul. Długa 1, 31-147 Kraków

bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40

księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl

e-mail: [email protected]

fax: (+48-12) 430 00 96

tel.: (+48-12) 619 27 70

ISBN 978-83-08-04687-6

Konwersja do formatu EPUB:Legimi Sp z o.o.

I

Nadciągnęli w porannym słońcu z gór, przez rowy zarośnięte trawą po pas, karnawałową niemal karawaną. Chociaż ciężarówką kolebało i huśtało w koleinach, muzycy, kiwający się na ławkach z tyłu, stroili instrumenty, grubas z gitarą uśmiechał się i gestykulował do jadących samochodem za nimi, a raz na jakiś czas nachylał się, żeby podrzucić dźwięk skrzypkowi, który przekręciwszy kołek, nastawiał uszu, marszcząc się w skupieniu. Przejechali pod kwitnącymi jabłoniami, minęli drewniane koryto uszczelnione pomarańczową gliną, a kiedy przeprawili się przez bród, ich oczom ukazała się stara, drewniana chata w niebieskiej poświacie pod ścianą góry. Za chatą stała stodoła. Jeden z mężczyzn jadących na platformie grzmotnął kilka razy pięścią w dach szoferki i ciężarówka za trzymała się. Samochody i półciężarówki dotarły na podwórko przez chaszcze, ludzie pieszo.

Ten rozgardiasz, zakłócający cichy, sielski poranek, obserwuje spod drzwi stodoły niski, brudny, nieogolony mężczyzna. Powściągając gniew, idzie po suchej sieczce wśród pyłu i słonecznych smug. W jego żyłach płynie saksońska i celtycka krew. Dziecię boże, stworzone, można by rzec, na wzór i podobieństwo twoje. Przez drabiniaste światło, sączące się spomiędzy desek stodoły, wylatują rzędem stroboskopowych błysków złote osy, rozedrgane między jedną czernią a drugą, niczym robaczki świętojańskie w zagęszczonym mroku pod dachem. Mężczyzna stoi w rozkroku, właśnie zrobił w ciemnej ściółce ciemniejszą kałużę, w której wiruje jasna piana z okruchami słomy. Zapina dżinsy, po czym sunie pod ścianą stodoły, pręgowany światłem, tak jak migotliwe źdźbło zawadzające w skierowanym na ścianę oku.

Staje w drzwiach sieni, mruga oczami. Z sąsieka za jego plecami zwisa sznur. Mężczyzna napina i rozluźnia pokrytą rzadkim zarostem szczękę, jak gdyby żuł, ale nie żuje. Kiedy mruży oczy przed słońcem, przez cienkie, żyłkowane na niebiesko powieki widać drgające, czujne gałki. Na platformie ciężarówki mężczyzna w granatowym garniturze wymachuje rękami. Ktoś ustawia stragan z lemoniadą. Muzycy grają skoczną irlandzką melodię i od ra zu podwórko wypełnia się ludźmi, a z głośnika dobiegają pierwsze trzaski.

Ludzie, zapraszam. Wchodźcie tu wszyscy do mnie na górę. Kupujcie bilety, po dolarze od łebka. Trzeba się do mnie wdrapać, o tędy. Jak tam, paniusiu? Da pani radę? No proszę. I bardzo dobrze. Jessie? Zainkasowałaś? I bardzo dobrze. Jess z pomocnikami wpuści do domu wszystkich, którzy chcą zajrzeć do środka. Lada chwila zagra muzyka, ale przedtem każdy niech wykupi bilet, bo zarutko zaczynamy. Słucham uprzejmie. Co takiego? I owszem. A jakże. Najpierw stawiamy na parcele, a potem będzie okazja, żeby wylicytować całość. Teren ciągnie się po obu stronach drogi, het przez strugę, aż do tych wielkich bali drewna na drugim brzegu. A jakże. Od razu przechodzimy do rzeczy.

W ukłonach, gestykulacjach, uśmiechach. Z mikrofonem w dłoni. Stłumiony, niepotrzebny głos licytatora niósł się echem wśród sosen porastających górski grzbiet. Złudzenie mnogości głosów, chóru duchów w starych ruinach.

Tu też mamy piękne drewno. Pierwsza klasa. Ścięte piętnaście, dwadzieścia lat temu, może to jeszcze nie tarcica, ale zmiarkujcie, ile jest warte. Człowiek śpi sobie nocą we własnym łóżku, a przez ten czas takie drewno tylko idzie w górę. A jakże. Po prawdzie wam mówię. Ta ziemia to nie lada inwestycja na przyszłość. Jak wszystkie gospodarstwa w tej dolinie. A może i lepsza. Ludzie złoci, ta ziemia kryje w sobie niezmierzone możliwości. Gdybym miał więcej gotówki przy duszy, sam bym ją kupił. Ale chyba wiecie, że co tylko mam, zaraz pakuję w nieruchomości. I tylko na nich się dorobiłem. Gdybym miał nawet milion dolarów, w trzy miesiące wsadziłbym go w nieruchomości co do centa. I chyba nikt tu nie zaprzeczy. Nie ma to, tamto, nieruchomości mogą tylko rosnąć. Klnę się, że taki kawałek ziemi przyniesie wam dziesięć procent zysku. A może i więcej. Może nawet dwadzieścia. Wszyscy dobrze wiecie, że pieniądze ulokowane w banku tyle wam nie dadzą. Nie ma pewniejszej lokaty niż ziemia. Grunt to grunt. Dobrze wiecie, że za dolara już się nie kupi tego, co dawniej. A za rok dolar może być wart pół tego, co dzisiaj. Tak samo dobrze wiecie, że nieruchomości wciąż idą w górę.

Ludzie złoci, sześć lat temu, kiedy mój wujek kupował ziemię Pratera, wszyscy próbowali mu to wybić z głowy. Za całe gospodarstwo dał sto dziewięćdziesiąt pięć dolarów. Cięgiem powtarzał, że wie, co robi. No i co? Wszyscy wiecie, jak to się potoczyło. A jakże. Sprzedał za trzydzieści osiem tysięcy. Taki kawałek gruntu... Prawda, że to i owo trzeba odremontować. Obejście jest zaniedbane, nie przeczę. Ale zaręczam wam, że co kto włoży w tę ziemię, wyjmie w dwójnasób. Nie ma pewniejszej inwestycji niż kawałek ziemi, zwłaszcza w tej doli nie. Lokata solidna jak nie wiem co. Mówię wam to z ręką na sercu.

Głosy wśród sosen recytowały beznadziejną litanię. W końcu zamilkły. Przez tłum przeszedł szmer. Licytator oddał mikrofon drugiemu mężczyźnie. Ów mężczyzna wezwał zebranych: A teraz przywitajmy naszego szeryfa, C.B.

Pomachał szeryfowi ręką, a potem nachylił się do mężczyzny stojącego przed podium. Niski, nieogolony, trzymał w ręce strzelbę.

Czego chcesz, Lester?

Jużem ci powiedział. Zabieraj dupę z mojej ziemi. I bierz ze sobą tych pajaców.

Lester, licz się ze słowami. Są tu w naszym gronie niewiasty.

Gówno mnie obchodzi, kto tu jest.

To nie twoja ziemia.

Pierdolisz.

Już raz cię za to zamknęli. I znów się doigrasz. Popatrz no, stoi tu sam główny szeryf.

Gówno mnie obchodzi wasz szeryf. Zabierajta się, skurwysyny, psiakrew, z mojej ziemi! Słyszałeś, ciulu?

Licytator kucnął na tylnej klapie ciężarówki. Wbił wzrok w swoje buty, od niechcenia wydłubał kawałek zaschniętego błota z rowka sztupera. Kiedy obejrzał się na mężczyznę ze strzelbą, miał na twarzy uśmiech.

Lester – zmitygował go – opanuj się, bo cię zamkną w pokoju bez klamek.

Mężczyzna cofnął się o krok, ale nie wypuszczał strzelby z dłoni. Prawie kucnął, wyciągnął wolną rękę z rozcapierzonymi palcami w stronę tłumu, jak gdyby chciał go powstrzymać.

Złaź z ciężarówki – syknął.

Mężczyzna na ciężarówce splunął i spojrzał na niego spode łba.

Co ty chcesz zrobić, Lester? Chcesz mnie zastrzelić? To nie ja ci zająłem ziemię, a władze hrabstwa. Mnie tylko wynajęli, żebym ją zlicytował.

Złaź z ciężarówki.

Stojący za jego plecami muzycy wyglądali jak porcelanowe figurki ze strzelnicy na jarmarku, które dawniej urządzano w tym hrabstwie.

C.B., chłopu odwaliło.

Lester, jak chcesz mnie zastrzelić – powiedział C.B. – to strzelaj. Bo ja się stąd nie ruszę.

Po tej scysji Lester Ballard już nigdy nie nosił prosto głowy. Widocznie musiało mu wykręcić kark. Nie widziałem, kiedy Buster go uderzył, dopiero zobaczyłem, jak leżał na ziemi. Stałem obok szeryfa. Lester leżał na ziemi, wodził po ludziach tym swoim złym wzrokiem, z koszmarnym guzem na głowie. Leżał bez ruchu, i tylko za uszami ciekła mu krew. Buster wciąż stał nad nim z siekierą. Zabrali go urzędowym autem, a C.B. pociągnął licytację jak gdyby nigdy nic, chociaż potem twierdził, że ze względu na zachowanie Lestera nie licytowało kilka osób, które może by i chciały wziąć udział w aukcji, ale ja tam nie wiem. Przecież John Greer pochodził z hrabstwa Grainger. Nie to, żebym miał coś przeciwko niemu, ale mówię, jak było.

Kiedy przyszedł Ballard, Fred Kirby siedział w kucki na podwórku przed domem, tam gdzie stale przesiadywał, przy kranie. Ballard jeszcze z drogi otaksował go wzrokiem.

Cześć, Fred – przywitał się.

Kirby podniósł rękę i skinął głową.

Zachodź, Lester – zaprosił go.

Ballard podszedł pod urwisko nad drogą i spojrzał w górę na siedzącego Kirby’ego.

Masz whisky? – spytał.

Coś by się znalazło.

Nalałbyś mi ze dwie kwaterki.

Kirby wstał.

Zapłacę ci zaraz w przyszłym tygodniu – dodał Ballard.

Kirby znów kucnął.

Albo jutro – poprawił się Ballard.

Kirby odwrócił głowę na bok, złapał nos w dwa palce, wysmarkał żółtego gila w trawę, a potem wytarł rękę o dżinsy na kolanie. Potoczył wzrokiem po polach.

Lester, nie mogę – powiedział.

Ballard wykręcił głowę, żeby zobaczyć, na co Kirby patrzy, ale wokół były tylko góry. Przestąpił z nogi na nogę, sięgnął do kieszeni.

Pójdziesz na wymianę? – spytał.

Może i pójdę. A co masz?

Scyzoryk.

Pokaż.

Ballard otworzył scyzoryk i rzucił go do góry, na urwisko. Ostrze wbiło się w ziemię przy bucie Kirby’ego. Ten popatrzył chwilę, schylił się po scyzoryk, wziął go do ręki, wytarł stal o kolano i przyjrzał się nazwie. Zamknął, znów otworzył i odciął kawalątek z podeszwy.

Dobra – zgodził się.

Wstał, schował nóż do kieszeni, przeszedł na drugą stronę drogi w kierunku strumienia.

Ballard patrzył, jak szuka na skraju pola, kopie w krzaki i wiciokrzew. Raz i drugi obejrzał się. Ballard odwrócił wzrok w stronę błękitnych wzgórz.

Po chwili Kirby wrócił, ale bez whisky. Oddał Ballardowi scyzoryk.

Nie mogę znaleźć – przyznał.

Nie możesz znaleźć?

Nie mogę.

Szlag by trafił!

Znajdę później. Chyba schowałem ją po pijaku.

Gdzieżeś ją schował?

Właśnie nie wiem. Myślałem, że trafię jak po sznurku, ale musiałem schować gdzie indziej, niż mi się zdawało.

Niech to cholera weźmie!

Jak nie znajdę tej, to skombinuję drugą.

Ballard schował nóż do kieszeni, okręcił się na pięcie i wrócił tą samą drogą, co przyszedł.

Z wychodka zostało tylko kilka zbutwiałych, połamanych desek zarośniętych malachitowym mchem, które leżały zwalone w płytkiej dziurze, pełnej zmutowanych, wybujałych ponad miarę chwastów. Ballard minął je, poszedł za stodołę, znalazł polankę wśród czarciego ziela i psianki. Kucnął i zrobił kupę. Wśród gorących, przykurzonych paproci zaśpiewał ptak. Odfrunął. Ballard podtarł się patykiem, zgarnął spodnie z ziemi, wstał. Zielone muchy już obsiadły ciemny balas stolca. Zapiął spodnie i wrócił do domu.

Dom miał dwie izby. W każdej po dwa okna. Za nim rosła lita ściana chwastów, wysokich aż po okap. Ganek z przodu również był zarośnięty chwastami. Z gościńca biegnącego pół kilometra dalej było widać szary dach z cedrowego gontu i komin, nic więcej. Ballard wydeptał ścieżkę przez chaszcze do tylnych drzwi. W narożniku ganku wisiało gniazdo szerszeni. Strącił je. Wyfrunęły pojedynczo i odleciały. Wszedł do środka. Kawałkiem tektury zamiótł podłogę. Zebrał stare gazety, zaschłe odchody lisów i oposów, grudki błota w ceglanym kolorze, które spadły z drewnianego stropu razem z czarnymi łuskami poczwarek. Zamknął okno. Jedyna pozostała szyba wyleciała cicho z wyschniętej framugi i wpadła mu w ręce. Odstawił ją na parapet.

W palenisku leżał stos cegieł i glina murarska. Połówka żelaznego rusztu. Wyrzucił cegły, zmiótł glinę, po czym, na czworakach, wyciągnął szyję, żeby zajrzeć do komina. W płachetku kaprawego światła wisiał pająk. Zaleciało stęchłą ziemią i starym dymem. Ballard zgarnął gazety, ułożył w kominku, podpalił. Ogień trawił je bardzo powoli. Małe płomyki lizały je po brzegach. Arkusze czerniały, skręcały się, wzdrygały, gdy wtem pająk spuścił się na nitce i znalazł spoczynek zwinięty w popiele na dnie kominka.

Pod wieczór niewielki, cienki materac z zaplamioną powłoką forsował zarośla w stronę chaty. Balansował na głowie i ramionach Lestera Ballarda, którego stłumione przekleństwa na kolcorośle i jeżyny nie docierały do niczyich uszu.

Po wejściu do chaty Ballard rzucił materac na podłogę. Wzbił się spod niego tuman kurzu, który przetoczył się po wypaczonych deskach i osiadł. Ballard podniósł przód koszuli i wytarł twarz i głowę z potu. Wyglądał prawie jak wariat.

O zmroku siedział z całym dobytkiem w pustej izbie. Zapalił lampę, postawił na środku na podłodze i usiadł przed nią po turecku. Nad kloszem lampy trzymał metalowy wieszak, na który nanizał plastry ziemniaków. Kiedy już prawie sczerniały, zsunął je z drutu nożem na talerz, nadział znów jeden, podmuchał, ugryzł. Siedział z otwartymi ustami, wdychając i wydychając powietrze, i trzymał kawałek ziemniaka na dolnej szczęce. Przeklinał, że jest gorący, ale nie przestawał jeść. Ziemniak był surowy w środku, smakował naftą.

Kiedy go zjadł, skręcił sobie papierosa, zapalił od drżącego stożka nafty na brzegu klosza i siedział, wciągając dym, którego kłęby dobywały mu się z ust i dziurek w nosie. Małym palcem wolno strząsał popiół do mankietu spodni. Rozłożył zebrane gazety i mruczał teraz nad nimi, a z ust spływały mu słowa. Stare wieści o dawno zmarłych ludziach, zapomniane wydarzenia, reklamy lekarstw i żywy inwentarz na sprzedaż. Dopalił papierosa, aż został mu tylko popiół. Przykręcił lampę, dopóki w bańce u dołu klosza nie jarzył się już tylko nikły pomarańczowy ogienek, ściągnął buciory, spodnie i koszulę, a potem położył się na wznak na materacu, prawie nago, bo w samych skarpetkach. Myśliwi odarli ścia ny izby z większości desek na drewno do kominka, a z ogołoconego nadproża nad oknem zwisał kawałek brzucha i ogon czarnego połoza. Ballard usiadł, zwiększył płomień w lampie. Wstał, wyciągnął rękę i szturchnął węża palcem w błękitne podbrzusze. Wąż rzucił się, z łoskotem spadł na podłogę, szurnął po deskach jak atrament, który ścieka do rowka, śmignął za drzwi i zniknął. Ballard usiadł na materacu, znów przykręcił lampę i położył się na plecach. W gorącej ciszy słyszał bzyczenie nadlatujących komarów. Leżał i nasłuchiwał. Po chwili przewrócił się na brzuch. Potem znowu wstał, wziął strzelbę opartą o kominek, położył na podłodze przy materacu i znów się wyciągnął. Bardzo chciało mu się pić. W nocy, kiedy spał na plecach z otwartymi ustami jak nieboszczyk, przyśniły mu się górskie strumienie lodowatej czarnej wody.