Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mroczna opowieść o zemście i przeznaczeniu
Klasyka literatury amerykańskiej. Książka uhonorowana prestiżową Nagrodą Faulknera.
Przemytnicy alkoholu, kryminaliści, oszuści. W zapadłej wiosce gdzieś w stanie Tennessee nietrudno natknąć się na wyjętych spod prawa, a zbrodnia sprzed lat w dziwny i zaskakująco ironiczny sposób łączy tych, którzy pozostają przy życiu. Syn zamordowanego kanciarza wierzy, że ojciec był bohaterem. Morderca zaprzyjaźnia się z chłopcem, nie wiedząc, że to syn jego ofiary, a stary Wuj Ownby nie jest świadom, czyje ciało pochował w sadzie, którym się opiekuje. Wątki trzech postaci, splatając się ze sobą, stanowią pretekst do snucia opowieści o prawdziwych wartościach, które zostały zaprzepaszczone przez industrializację.
Przywiązanie do ziemi i kolejnych pór roku opisane jest tak sugestywnie, że mamy wrażenie, jakbyśmy sami byli częścią całej historii. Niektórych scen nie da się zapomnieć. Złożona opowieść o ulotności życia.
„Harper’s”
Cormac McCarthy (ur. 1933) – uważany za jednego z czterech najważniejszych pisarzy amerykańskich, określany jako następca Williama Faulknera. Autor . powieści Droga, Dziecię boże i Krwawy Południk.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 286
Tytuł oryginału
The Orchard Keeper
Copyright © Cormac McCarthy 1965
© Copyright for the Polish translation
by Michał Kłobukowski
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-04689-0
Opieka redakcyjna
Paweł Ciemniewski
Redakcja
Aleksandra Szczepan
Korekta
Weronika Kosińska, Małgorzata Wójcik, Krzysztof Lisowski
Opracowanie typograficzne
Marek Pawłowski
Ilustracja na okładce
Michał Karcz
Redakcja techniczna
Bożena Korbut
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o., 2010
ul. Długa 1, 31-147 Kraków
bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40
księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
e-mail: [email protected]
fax: (+48-12) 430 00 96
tel.: (+48-12) 619 27 70
Skład i łamanie: Infomarket
Skład wersji elektronicznej: Michał Latusek
konwersja.virtualo.pl
Drzewo powalono i pocięto na części, które rozsypały się po trawie, gdzieniegdzie tworząc stosy. Krępy mężczyzna miał trzy palce owinięte brudnym bandażem i wzięte w łupki. Był z nim jakiś Murzyn i młody chłopak. Stali we trzech wokół odziomka. Ten krępy odłożył piłę, po czym we dwóch z Murzynem złapali fragment parkanu; wytężali się i stękali, aż udało im się obrócić pień. Krępy przyklęknął na jedno kolano i zajrzał w szczelinę po pile. Najlepiej wpasujmy się tędy, rzekł. Murzyn wziął poprzecznicę i razem z krępym znów zaczęli piłować. Piłowali jakiś czas, aż krępy powiedział: Dobra, czekaj. Jasny gwint, znowuż to samo. Przestali piłować, wyjęli piłę z nacięcia i zajrzeli w głąb pnia. Ano tak, potwierdził Murzyn. Znowuż to samo, no nie?
Młody podszedł, żeby też zobaczyć. O, powiedział krępy. Popatrz tu z boku. Widzisz? Młody spojrzał. Aż potąd?, spytał. Aha, przytaknął krępy. Chwycił skręcony kawał kutego żelaza — zmaltretowany fragment parkanu — i szarpnął. Żelazo ani drgnęło. Wrosło na skroś w pień, rzekł krępy. Nie damy rady dalej ciąć. Piła i tak dosyć się wyszczerbi na tym starym wiązie.
Murzyn kiwał głową. Taa, powiedział. Wrosło jak nic. Na skroś w pień.
Od pewnego czasu było pusto na drodze, wciąż jeszcze białej i rozprażonej, chociaż niebo na zachodzie już poczerwieniało od słońca. Szedł w pyle wolnym krokiem, a niekiedy przystawał i oglądał wyłażący przez dziurę w podeszwie zwitek plastra, chwiejąc się na jednej nodze jak przysadzisty, niezgrabny ptak. Znów obejrzał się za siebie. W oddali na rozżarzonym pasie betonu pojawiła się nieforemna masa, która mozolnie brnęła ku niemu. Pomału rosła, zygzakowata i pokraczna jak za krzywą szybą, na moment zyskała formę i konsystencję furgonetki, a potem przemknęła i zaraz przetopiła się w ten płynny kształt, w którym najpierw się ukazała.
Niezbyt zdecydowanie machnął za nią ręką z podniesionym kciukiem. Wachlarzyki kurzu spiesznie wspięły się na pobocze i osiadły w mankietach spodni.
A jedź se w cholerę, krzyknął do przelotnego mirażu. Wyjął papierosy, przeliczył je i schował. Zwrócił głowę ku słońcu. Po zmroku nie będzie szans, powiedział. Bezwietrzna cisza, ani szelestu zakurzonych gazet i papierków od słodyczy, które ukradkiem przytulały się do zrudziałej ściany zielska na skraju drogi.
Przed sobą widział światła stacji benzynowej i jakieś budynki. Może rozstaje, tam gdzie auta zwalniały. Wystawił kciuk w stronę ciężarówki z przyczepą, która minęła go z przeciągłym jękiem, porywając za sobą pył i papiery, a potem patrzył, jak nieco dalej jej pęd zgina drzewa przy drodze.
Chrystusa byś nie podwiózł, co?, zapytał, przeczesując palcami włosy.
Kiedy doszedł do stacji benzynowej, napił się wody i wypalił papierosa. Przy stacji był sklep spożywczy, więc wszedł i zaczął krążyć ze śliskim szelestem wśród półek z pudełkami i puszkami, chowając do kieszeni różne drobiazgi: słodkie batony, ołówek, szpulkę przylepca... Wychodząc zza piramidy pudeł papieru toaletowego, zauważył, że sklepikarz mu się przygląda.
Ni masz pan aby, zaczął, ni masz pan... Jeszcze raz omiótł wzrokiem wnętrze sklepu, jakby robił pospieszną inwentaryzację ...jakich pompek do kół?
W każdym razie nie na półkach z ciastem, odparł sklepikarz.
Przybysz spojrzał na bezładną stertę chleba i ciast, które leżały w upstrzonym przez muchy celofanie, skrycie zabójcze.
Tam, wskazał palcem sklepikarz.
W skrzyni przy dalszym końcu lady leżały podnośniki, pompki, łyżki do opon, a gdzieniegdzie świder do wiercenia dołów pod słupy telegraficzne.
A, racja, rzekł przybysz. Tera widzę.
Podszedł do skrzyni, powłócząc nogami, i przez kilka minut w niej grzebał.
Nie takich żem szukał, powiedział sklepikarzowi, ruszając do drzwi.
A jakich?, zdziwił się sklepikarz. Nie wiedziałem, że są różne.
Nie, nie, to nie tak, z namysłem powiedział przybysz, stojąc zaledwie o krok od drzwi i pocierając palcem dolną wargę. Wynajdywał na poczekaniu nowy rodzaj pompki do kół. No, rzekł w końcu, tera jest nowy typ, co to nie trza nim dymać w górę i w dół (tu pokazał, jak to się robiło dawniej), bo ma dźwignię, którą się naciska, o, tak (tu zademonstrował pompowanie jedną ręką).
Powiadasz pan, rzekł sklepikarz.
No, przytaknął tamten. Dużo mniej się człek narobi.
Jakim wozem pan jeździsz?, zaciekawił się sklepikarz.
Ja? Fordem, nówką z trzydziestego czwartego. Osiem cylindrów. Aż strach wsiąść, a co dopiero jechać...
Tylko że co chwila łapie gumę, tak?
No... nie, pierwszy raz żem złapał flaka. Ha, na mnie już... powiedz pan, daleko stąd do Atlandy?
Więcej jak trzydzieści kilometrów.
No, to będę się zbierał. Do zobaczyska.
Do miłego. Mam nadzieję, że uda się to koło napompować. Pompką byłoby dużo lżej.
Ale drzwi z siatki już trzasnęły i wędrowiec wyszedł. Stojąc na ganku przed sklepem, zastanawiał się, która godzina. Tymczasem słońce mocno się zniżyło. Zagrały cykady, a od płonącego zachodu nadleciała eskadra lelczyków; frunęły wysoko, orząc zmierzch spiczastymi skrzydełkami.
Przy stacji stał jakiś samochód. Wędrowiec przeklął sklepikarza w duchu, a potem zawrócił, przeszedł kilka kroków i napił się wody. Wyjął z kieszeni baton i nadgryzł.
Po kilku minutach jakiś człowiek wyszedł z toalety i minął go, zmierzając do samochodu.
Halo, powiedział wędrowiec. Jedziesz pan do miasta?
Tamten przystanął, obejrzał się za siebie i zobaczył mężczyznę, opartego o beczkę z benzyną.
Aha, przytaknął. Chcesz się pan ze mną zabrać?
No, byłoby dobrze, odparł wędrowiec i podszedł do niego. Córka leży we szpitalu, a ja muszę ją dziś wieczór odwiedzić...
W szpitalu? A w którym?, spytał właściciel samochodu.
Jak to w którym? W tym wielkim w Atlandzie...
Aaa... Ale ja jadę tylko do Austell.
Daleko to?
Z piętnaście kilometrów.
Nie podrzuciłbyś mnie pan taki kawałek, co?
Nie ma sprawy.
Przy wjeździe do Atlanty zobaczył na szczycie piramidy drogowskazów tablicę z napisem KNOXVILLE 197. Tam właśnie zmierzał. Gdyby go spytano o nazwisko, mógłby się przedstawić jakkolwiek, tylko nie jako Kenneth Rattner, chociaż tak właśnie się nazywał.