42,90 zł
DRUGA CZĘŚĆ TRYLOGII POGRANICZA
Południowy zachód Stanów Zjednoczonych. Lata II wojny światowej. Billy Parham, nastoletni kowboj, trzykrotnie przeprawia się do Meksyku. Za każdym razem cel jest inny: polowanie na wilczycę, pościg za koniokradami, poszukiwanie zaginionego brata. Przeprawa to jednak nie tylko przekroczenie granicy między dwoma krajami. To także duchowa transgresja, wkroczenie w dorosłość, przekroczenie granicy życia i śmierci. Ta przepiękna westernowa opowieść jest zarazem przesyconą melancholią powieścią o dojrzewaniu, utracie niewinności,zdobyciu mądrości i odwagi.
Cormac McCarthy, amerykański pisarz, dramaturg, ur. 1933. Uważany za jednego z najwybitniejszych współczesnych pisarzy amerykańskich (obok Thomasa Pynchona, Dona DeLillo i Philipa Rotha), porównywany także z Faulknerem i Melvillem. Podobnie jak T. Pynchon strzeże swojej prywatności, prawie w ogóle nie udziela wywiadów, nie kontaktuje się z czytelnikami, postać bardzo tajemnicza, a przez to – wyjątkowa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 601
Kiedy przyjechali na południe z okręgu Grant, Boyd wyszedł dopiero z pieluch, a nowo powstały okręg, który nazwano Hidalgo, był niewiele od niego starszy. W ziemi, którą zostawili za sobą, leżały kości siostry i babki ze strony matki. Nowa kraina była żyzna i dzika. Można było, jadąc z niej do samego Meksyku, nie trafić na ogrodzenie. Wiózł Boyda przed sobą na łęku siodła i pokazywał mu krainę, zwierzęta i ptaki, nazywając je po angielsku i po hiszpańsku. W nowym domu spali w izbie obok kuchni, a gdy nie mógł usnąć w nocy, nasłuchiwał oddechu brata w ciemności i szeptał półgłosem do śpiącego o ich planach i życiu, które ich czeka.
Pewnej zimowej nocy tego pierwszego roku obudził się, słysząc wilki na wzgórzach na zachód od domu, i wiedział, że biegną na równinę po świeżym śniegu, goniąc antylopy w świetle księżyca. Ściągnął spodnie z ramy łóżka, wziął koszulę i drelichową kurtkę podbitą kocem, wyjął buty spod siennika, wyszedł do kuchni i ubrał się w ciemności obok ciepłego pieca, podnosząc buty do okna, żeby zobaczyć, który jest lewy, a który prawy, i gdy wzuł je na nogi, wstał i podszedł do kuchennych drzwi, po czym wyszedł za próg i zamknął drzwi za sobą.
Kiedy mijał stajnię, konie rżały cicho na zimnie ku niemu. Śnieg skrzypiał pod butami, a oddech parował w sinawym świetle. Po godzinie przykucnął w śniegu na dnie wyschniętego strumienia, którym, jak wiedział, szły wilki, zostawiając tropy w naniesionym wodą piachu, a potem dalej na śniegu.
Były już na równinie, gdy przeszedł przez pokryte żwirem rozlewisko, w miejscu, gdzie strumień skręcał na południe ku dolinie, i gdzie, jak widział, przeprawiły się przed nim. Ruszył na czworakach, chowając dłonie w rękawy, by nie unurzać ich w śniegu, i gdy doczołgał się do ostatniego z niskich ciemnych jałowców, gdzie szeroka dolina biegła pod szczytami Animas, przykucnął ostrożnie, by uspokoić oddech, po czym uniósł się powoli i spojrzał ku równinie.
Biegły przez prerię, goniąc antylopy, które poruszały się jak zjawy w śniegu, kołując i zakręcając, wznosząc wokół siebie suchy pył w zimnym świetle księżyca, a ich oddechy dymiły blado na zimnie, jakby palił je jakiś wewnętrzny ogień, a wilki wirowały, zakręcały i wyskakiwały w górę w ciszy, jakby były zupełnie nie z tego świata. Pędziły w dół doliny, skręciły i ruszyły daleko na równinę, zmieniając się w maleńkie plamki na okrytej mrokiem bieli, aż znikły zupełnie.
Było mu bardzo zimno. Czekał. Wokół panowała wielka cisza. Poznawał po oddechu, skąd wieje wiatr, i przyglądał się, jak oddech pojawia się i znika, pojawia się i znika bez przerwy tuż przed jego nosem, i czekał bardzo długo. Potem zobaczył, jak wracają. Pędząc i wirując. Tańcząc. Ryjąc nosami śnieg. Pędząc, skacząc i wznosząc się parami w zatrzymanym na chwilę tańcu, i znów biegnąc przed siebie.
Było ich siedem i przeszły nie dalej niż dwadzieścia stóp od miejsca, gdzie leżał. Widział w ciemności ich migdałowe ślepia. Słyszał ich oddechy. Czuł, że wiedzą, a wiedza ta była jak błyskawice w powietrzu. Zbijały się, potrącały nosami i lizały jeden drugiego. Potem stanęły. Stały, strzygąc uszami. Niektóre z przednią łapą uniesioną do piersi. Przyglądały mu się. Nie oddychał. Nie oddychały. Przywarowały. A potem odwróciły się i spokojnie odbiegły. Gdy wrócił do domu, Boyd już nie spał, ale nie powiedział mu, gdzie był ani co widział. Nikomu nigdy nie powiedział.
Tej zimy, gdy Boyd skończył czternaście lat, drzewa rosnące nad suchym potokiem szybko straciły liście, a każdy dzień był bardziej szary od poprzedniego, i drzewa wydawały się jasne na tle ciemnego nieba. Z północy wiał zimny wiatr, a ziemia obracała się pod jałowymi biegunami ku kalkulacji, której księgi sporządzi się i wyznaczy w nich daty długo po tym, jak minie czas zgłaszania roszczeń — bo tak dzieje się w tej historii. Wśród bladych topoli o kościstych gałęziach i pniach łuszczących się od jasnozielonej albo ciemnej kory, zbitych w zagajnik poniżej domu, po zewnętrznej stronic łożyska rzeki, stały drzewa tak masywne, że na drugim brzegu był między nimi pień, na którym dawni pasterze rozstawiali zimą płócienny namiot o podstawie sześć na cztery stopy, i trzymali w nim zapasy, by nie nachodziły wodą od spodu. Jadąc po drewno, przyglądał się swojemu cieniowi, cieniowi konia i indiańskich sań sunących po palisadzie z pni. Boyd jechał na saniach, trzymając siekierę, jakby pilnował drewna, które nazbierali, i mrużąc oczy, patrzył na zachód, gdzie w suchym, czerwonym jeziorze pod jałowymi górami skrzyło się słońce, a antylopy stąpały i kłaniały się bydłu widocznemu z brzegu równiny.
Przeprawili się przez suche liście zalegające na dnie rzeki i jechali aż do stawu, raczej wgłębienia w rzece, przy którym zsiadł z konia i napoił go, a Boyd poszedł rozglądać się za piżmoszczurami. Indianin, którego minął, siedział na piętach i nie podniósł wzroku, więc gdy Boyd wyczuł jego obecność i odwrócił się, Indianin patrzył prosto na klamrę u jego paska i nawet nie mrugnął, póki chłopiec się nie zatrzymał. Gdyby wyciągnął rękę, mógłby go dotknąć. Indianin przykucnął w prześwicie między trzcinami i nie starał się ukryć, a mimo to Boyd go nie widział. Trzymał na kolanach starą śrutówkę i czekał przy wodopoju, aż jakieś zwierzę przyjdzie się napić o zmroku, żeby mógł je zabić. Spojrzał w oczy Boyda. A Boyd popatrzył w jego oczy. Były tak czarne, że musiały składać się z samych źrenic. W oczach zachodziło słońce. A obok słońca stał chłopiec.
Nie wiedział, że można się ujrzeć w cudzych oczach albo zobaczyć w nich coś takiego jak słońce. Stał podwojony w tych mrocznych studniach z włosami tak jasnymi, cienkimi i dziwnymi, jakby nie były jego. Jakby należały do jego zaginionego bliźniaka, który teraz ukazał się za szybą w innym świecie, gdzie wiecznie zachodziło czerwone słońce. W labiryncie, gdzie w swej podróży przez życie zabłąkały się sieroty jego duszy, stając teraz przed murem tego starego jak świat spojrzenia, przed którym nie było odwrotu.
Z miejsca, w którym stał, nie widział brata ani konia. Widział natomiast koła rozchodzące się wolno na wodzie od miejsca, w którym za gęstwiną trzcin stał pijący koń, i widział lekko drgające mięśnie pod bezwłosą i cienką skórą na szczęce Indianina.
Indianin odwrócił głowę i spojrzał na staw. Słychać było tylko kapanie wody spadającej z uniesionego końskiego pyska. Popatrzył na chłopca.
Ty mały sukinsynu, powiedział.
Nic nie zrobiłem.
Kto jest z tobą?
Mój brat.
Ile ma lat?
Szesnaście.
Indianin wstał. Podniósł się sprężyście, bez wysiłku i spojrzał przez staw tam, gdzie stał Billy, trzymając konia, a potem znów popatrzył na Boyda. Miał na sobie starą, podartą kurtkę z koca, na głowie starego, wytłuszczonego stetsona z wybrzuszonym denkiem, a na nogach buty pozszywane drutem.
Co tu robicie?
Zbieramy drewno.
Macie coś do jedzenia?
Nie.
Gdzie mieszkacie?
Chłopiec zawahał się.
Pytałem, gdzie mieszkacie.
Pokazał w dół rzeki.
Daleko?
Nie wiem.
Sukinsyn.
Położył śrutówkę na ramieniu i ruszył brzegiem stawu, po czym zatrzymał się, spoglądając na konia i Billy’ego.
Dobry, powiedział Billy.
Indianin splunął. Wypłoszyliście wszystko w okolicy, co nie?
Nie wiedzieliśmy, że ktoś tu jest.
Nie macie nic do jedzenia?
Nie, proszę pana.
Gdzie mieszkacie?
Jakieś dwie mile stąd w dół rzeki.
A w domu macie co jeść?
Tak, proszę pana.
Jak tam pójdę, wyniesiecie mi coś?
Może pan przyjść do domu. Mama pana nakarmi.
Nie chcę wchodzić do domu. Chcę, żebyście mi coś wynieśli.
W porządku.
Wyniesiecie mi coś?
Tak.
To dobrze.
Chłopiec stał, trzymając konia. Koń nie spuszczał oczu z Indianina. Boyd, powiedział Billy. Idziemy.
Macie tam psy?
Tylko jednego.
Przywiążesz go?
Tak, przywiążę.
Przywiąż go gdzieś w środku, żeby nie szczekał.
W porządku.
Nie idę tam po to, żeby mnie ktoś postrzelił.
Przywiążę go.
To dobrze.
Boyd. Chodź. Idziemy.
Boyd stał po drugiej stronie stawu i patrzył na niego.
Chodź. Zaraz się zrobi ciemno.
Ruszaj się i rób, co ci każe, powiedział Indianin.
Nic panu nie zrobiliśmy.
Chodź. Boyd. Idziemy.
Przeszedł po żwirowej ostrodze i wspiął się na sanie.
Chodź tu do mnie, powiedział Billy.
Zeskoczył ze sterty gałęzi, które zebrali, i spojrzał za siebie na Indianina, a potem chwycił wyciągniętą rękę Billy’ego i podciągnął się na konia.
Jak pana znajdziemy?, zapytał Billy.
Indianin stał ze śrutówką złożoną na ramionach w poprzek piersi, ze skrzyżowanymi rękoma. Jak wyjdziecie, pójdziecie do księżyca, powiedział.
A jak jeszcze nie wzejdzie?
Indianin splunął. Czy kazałbym wam iść do księżyca, jakby go nie było? Idźcie już.
Chłopiec szturchnął konia piętami i pojechali między drzewa.
Drągi sań szorowały po szeleszczących liściach, zostawiając w nich podwójny ślad. Słońce chyliło się ku zachodowi. Indianin patrzył, jak odjeżdżają. Mniejszy chłopiec siedział na koniu, obejmując ramieniem brata w talii, jego twarz czerwieniała w słońcu, a niemal białe włosy wydawały się różowawe. Brat musiał zabronić mu oglądania się za siebie, bo przestał się oglądać. Gdy przeprawili się przez suche dno rzeki i wyjechali na równinę, słońce skryło się już na zachodzie za szczytami gór Peloncillo, a zachodnie niebo miało szkarłatny kolor pod rafami chmur. Jechali na południe wzdłuż przełomów wyschniętej rzeki i gdy Billy obejrzał się, Indianin szedł za nimi jakieś pół mili z tyłu w zapadającym zmroku, trzymając śrutówkę luźno w dłoni.
Dlaczego się oglądasz?, zapytał Boyd.
Bo się oglądam.
Wyniesiemy mu kolację?
Tak. Tyle chyba możemy zrobić.
Cokolwiek byśmy zrobili, i tak będzie źle, powiedział Boyd.
Wiem.
Patrzył na wieczorne niebo przez okno frontowej izby. Pierwsze gwiazdy zabłysły w ciemności wzbierającej na południu, wisząc w martwej plątaninie drzew nad rzeką. Światło księżyca, który jeszcze nie wzeszedł, kładło się siarkową mgłą nad doliną na wschodzie. Patrzył, jak dzień zamiera na obrzeżach pustynnej prerii i nad ziemią unosi się kopuła księżyca, biała, tłusta i błoniasta. Zeskoczył z krzesła, na którym klęczał, i poszedł szukać brata.
Billy zawinął w szmatkę stek, suchary i blaszany kubek z fasolą i schował wszystko za garnkami stojącymi na spiżarnianej półce obok kuchennych drzwi. Wysłał Boyda pierwszego, sam stał, nasłuchując, a potem poszedł za nim. Pies popiskiwał i drapał w drzwi wędzarni, gdy przechodzili mimo, więc kazał być mu cicho i pies umilkł. Szli wzdłuż ogrodzenia pochyleni nisko, a potem pobiegli ku drzewom. Gdy stanęli nad rzeką, księżyc był już wysoko, a Indianin czekał na nich ze śrutówką zawieszoną na szyi jak uprząż.
Widzieli jego oddech na zimnie. Odwrócił się i poszli za nim po żwirowym osadzie, a dalej szlakiem bydła po drugiej stronie rzeki wzdłuż krawędzi pastwiska. W powietrzu wisiał dym z palącego się drewna. Jakieś ćwierć mili poniżej domu płonęło wśród topoli jego ognisko. Oparł śrutówkę o pień drzewa, odwrócił się i spojrzał na nich.
Przynieś to tu, powiedział.
Billy podszedł do ognia i wyjął zawiniątko, które niósł w zgięciu ręki, i podał mu. Indianin, gibki jak marionetka, odebrał je i przykucnął nad ogniem, rozłożył szmatkę na ziemi przed sobą, rozwinął ją i wyjął fasolę, postawił kubek przy węglach dla ogrzania, a potem wziął suchara, stek i rzucił się na jedzenie.
Osmali pan kubek, powiedział Billy. Muszę zabrać go do domu.
Indianin żuł z przymkniętymi oczami w świetle ognia. Nie macie w domu kawy?, zapytał.
Nikt nie zmełł.
Możesz trochę zemleć?
Nie, boby mnie ktoś usłyszał.
Włożył drugą połówkę suchara do ust, pochylił się lekko do przodu i wyciągnął skądś nóż, którym zamieszał fasolę w kubku, a potem popatrzył na Billy’ego i przejechał nożem po języku powolnym ruchem, jakim ostrzy się brzytwę, najpierw jedną, potem drugą stroną, i w końcu wbił nóż w zwalony pień, pod którym płonęło ognisko.
Jak długo tu mieszkacie?, zapytał.
Dziesięć lat.
Dziesięć lat. To wasza ziemia?
Nie.
Wyciągnął rękę i wyjął drugiego suchara, ugryzł go białymi, równymi zębami i siedział, żując.
Skąd pan jest?, zapytał Billy.
Zewsząd.
Dokąd pan idzie?
Indianin pochylił się, wyciągnął nóż z pnia, zamieszał fasolę i znów oblizał ostrze, a potem przełożył je przez ucho kubka i podniósł osmalone naczynie znad ognia, ustawił je przed sobą na ziemi i zaczął nożem jeść fasolę.
Co jeszcze macie w domu?
Jak to?
Pytam się, co jeszcze macie w domu?
Podniósł głowę i popatrzył na nich przez ognisko, żując wolno z przymkniętymi oczyma.
A niby co mielibyśmy mieć?
Obojętnie. Wszystko, co można sprzedać.
Nic nie mamy.
Nic nie macie.
Nie, proszę pana.
Żuł.
Mieszkacie w pustym domu?
Nie.
Więc coś macie.
Meble i rzeczy. Kuchenne rzeczy.
Macie naboje?
Tak, proszę pana. Trochę.
Jakiego kalibru?
Nie będą pasować do tej strzelby.
Jakiego kalibru?
Czterdzieści cztery czterdzieści.
Przynieście mi trochę.
Chłopiec wskazał brodą śrutówkę opartą o drzewo. To nie jest kaliber czterdzieści cztery.
I co z tego? Sprzedam je.
Nie mogę przynieść panu naboi. Ojciec zobaczy, że ich nie ma.
To po co o nich mówisz?
Lepiej już chodźmy, powiedział Boyd. Musimy zabrać kubek.
Co jeszcze macie?, zapytał Indianin.
Nie wiem. Zobaczymy, czy się coś znajdzie.
Indianin wsadził drugą połowę drugiego suchara do ust. Wyciągnął rękę i dotknął ostrożnie kubka, sprawdzając, czy nie jest gorący, a potem podniósł go i wsypał resztkę fasoli do otwartych ust, przejechał palcem po wnętrzu naczynia i oblizał palec do czysta, a kubek postawił na ziemi.
Przynieś mi trochę kawy, powiedział.
Nie mogę jej zemleć, bo usłyszą.
Wystarczy, że przyniesiesz. Rozbiję ją kamieniem.
W porządku.
Zostawisz go ze mną.
Po co?
Dla towarzystwa.
Dla towarzystwa?
No ta.
Nie wolno mu tu zostać.
Nic mu nie zrobię.
Wiem. Bo nie zostanie.
Indianin cmoknął, wysysając resztki jedzenia spomiędzy zębów. Macie jakieś sidła?
Nie mamy sideł.
Popatrzył na nich. Cmoknął, ssąc powietrze. Idźcie, powiedział. Przynieście mi trochę cukru.
W porządku. Muszę zabrać kubek.
Zabierzesz, jak wrócisz.
Gdy doszli do drogi dla bydła, Billy popatrzył za siebie na Boyda, a potem na ognisko wśród drzew. Wysoko nad równiną świecił księżyc. Świecił tak jasno, że można było przy nim liczyć bydło.
Chyba nie zaniesiemy mu żadnej kawy, co?, zapytał Boyd.
Nie.
A co z kubkiem?
Nic.
A jak mama zapyta o niego?
Powiesz jej prawdę. Powiesz, że dałem go Indianinowi. Powiesz, że Indianin przyszedł do domu i dałem mu kubek.
W porządku.
Mogę przez ciebie oberwać.
A ja jeszcze bardziej.
Powiesz, że to ja.
Jasne, że tak.
Ruszyli po płaskiej ziemi ku ogrodzeniu i światłom domu.
W ogóle nie powinniśmy tam chodzić, powiedział Boyd.
Billy nie odpowiedział.
Co mówisz?
Nic.
To po co poszliśmy?
Nie wiem.
Było jeszcze ciemno, gdy ojciec wszedł do ich izby.
Billy, powiedział.
Chłopiec usiadł na łóżku i spojrzał na sylwetkę ojca w świetle padającym zza kuchennych drzwi.
Dlaczego pies jest zamknięty w wędzarni?
Zapomniałem go wypuścić.
Zapomniałeś go wypuścić?
Tak, ojcze.
A po coś go tam zamykał?
Opuścił nogi na zimną podłogę i sięgnął po ubranie. Zaraz go wypuszczę, powiedział.
Ojciec stał jeszcze przez chwilę w drzwiach, a potem wyszedł do kuchni i dalej do sieni. W świetle z otwartych drzwi Billy widział Boyda zwiniętego we śnie na drugim łóżku. Wciągnął spodnie, podniósł buty i wyszedł.
Zanim nakarmił i napoił konia, zrobiło się widno. Osiodłał Ptaka, wskoczył nań, wyjechał z zagrody i ruszył nad rzekę, żeby odszukać Indianina albo sprawdzić, czy wciąż tam jest. Pies biegł u końskich kopyt. Przecięli pastwisko, ruszyli w dół rzeki i przejechali między drzewami. Ściągnął wodze i osadził konia. Pies stał obok, wciągając powietrze i marszcząc uniesiony nos, sortując i porządkując obrazy wydarzeń poprzedniej nocy. Chłopiec spiął konia.
Gdy wjechał do obozu Indianina, ognisko było zimne i czarne. Koń szarpnął i przestąpił nerwowo z nogi na nogę, a pies okrążał martwy popiół z nosem przy ziemi i sierścią zjeżoną na grzbiecie.
Gdy wrócił do domu, mama przygotowała już śniadanie, więc odwiesił kapelusz, przysunął sobie krzesło i nałożył jajka na talerz. Boyd już jadł.
Gdzie tata?, zapytał.
A może byś tak odetchnął i zmówił modlitwę, powiedziała matka.
Tak, mamo.
Pochylił głowę i wymruczał do siebie słowa modlitwy, a potem sięgnął po suchara.
Gdzie tata?
W łóżku. Zjadł już śniadanie.
Kiedy wrócił?
Jakieś dwie godziny temu. Jechał całą noc.
Jak to?
A tak to, że chciał wrócić do domu.
Jak długo będzie spał?
Aż się wyśpi. Zadajesz więcej pytań od Boyda.
Przecież nic nie mówiłem, powiedział Boyd.
Po śniadaniu wyszli do stajni. Jak miarkujesz, gdzie poszedł?, zapytał Boyd.
Przed siebie.
A jak miarkujesz, skąd przyszedł?
Nie wiem. Miał te meksykańskie buty. To, co z nich zostało. To włóczęga.
Nie masz pojęcia, co może zrobić taki Indianin, powiedział Boyd.
Co ty wiesz o Indianach?, mruknął Billy.
A ty?
Skąd wiesz, co człowiek może zrobić?
Boyd wziął stary, tępy śrubokręt z wiadra z narzędziami i szczotkami wiszącego na podtrzymującym dach stajni słupie, zdjął z belki do wiązania skręcony z powroza kantar i otworzył furtę zagrody, w której trzymał konia, stanął obok niego, nałożył mu uździenicę i wyprowadził zwierzę z zagrody. Przerzucił powróz przez belkę i przejechał dłonią po przedniej nodze konia, by ten zgiął ją w kolanie, po czym oczyścił strzałkę kopyta, przyjrzał się jej i pozwolił koniowi opuścić nogę.
Pokaż no, powiedział Billy.
Wszystko jest jak należy.
Więc tylko zobaczę.
Jak chcesz.
Billy podniósł kopyto, przytrzymał je między kolanami i przyjrzał mu się uważnie. W porządku, powiedział.
Mówiłem ci.
Przejdź się z nim trochę.
Boyd zdjął powróz z belki i poprowadził konia wzdłuż przejścia w stajni i z powrotem.
Weźmiesz siodło?, zapytał Billy.
Tak miarkuję, chyba że coś ci się nie podoba.
Wyniósł siodło z siodlarni, narzucił koniowi derkę na grzbiet i zajął się siodłem, kołysząc nim w przód i w tył, póki się nie uleżało, a potem ściągnął popręg i przełożywszy paski przez sprzączki, stał, czekając.
Za bardzo go rozpieszczasz, powiedział Billy. Wybij mu trochę powietrza z płuc.
Nie wybija powietrza ze mnie, więc i ja nie będę, odrzekł Boyd.
Billy splunął w suchy kurz zalegający w stajni. Czekali. Koń wypuścił powietrze. Boyd ściągnął paski popręgu i zapiął sprzączki.
Przez cały ranek jeździli po pastwisku Ibańeza, doglądając krów. Długonogie bydło trzymało się z daleka, spoglądając na nich ślepiami osadzonymi nad białymi, gdzieniegdzie cętkowanymi pyskami mieszańców, w części rasy meksykańskiej, w części longhornów i innych maści. W porze obiadu wrócili do domu, ciągnąc na powrozie roczną jałówkę, którą zamknęli w korralu za stajnią, żeby mógł ją obejrzeć ojciec, a potem weszli do sieni i umyli się. Ojciec siedział już za stołem. Chłopcy, powiedział.
Siadajcie, popędziła ich matka. Postawiła na stole półmisek z pieczonymi stekami, a obok z fasolą. Gdy odmówili modlitwę, podała mięso ojcu, który nałożył sobie widelcem jedną porcję, a półmisek podał Billy’emu.
Tata mówi, że na pastwiskach jest wilczyca, powiedziała.
Billy zamarł z uniesionym półmiskiem i nożem w dłoni.
Wilczyca?, zapytał Boyd.
Ojciec kiwnął głową. Ściągnęła sporego mięsnego cielaka w górze potoku Fostera.
Kiedy?, zapytał Billy.
Będzie już tydzień albo i więcej. Najmłodszy chłopak Olivera tropił ją przez całe góry. Przyszła z Meksyku. Przeprawiła się przez przełęcz San Luis i zeszła zachodnimi stokami Animas aż do ujścia potoku Taylora, a potem jeszcze niżej, przez dolinę i w górę Peloncillos. Cały czas szła w śniegu. Tam, gdzie zabiła cielaka, leżało śniegu na dwa cale.
Skąd tata wie, że to suka?, zapytał Boyd.
A jak ci się wydaje?, mruknął Billy.
Można poznać po tym, jak się załatwiają, powiedział ojciec.
Aha, odrzekł Boyd.
Co chcesz zrobić?, zapytał Billy.
Miarkuję, że trzeba ją będzie złapać, a ty nie?
Tak, ojcze.
Gdyby stary Echols był tutaj, toby ją złapał, powiedział Boyd.
Pan Echols.
Gdyby pan Echols był tutaj, toby ją złapał.
Może by i złapał, ale go nie ma.