W ciemność - Cormac McCarthy - ebook

W ciemność ebook

Cormac McCarthy

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W ciemność grzechu i przeznaczenia…

Południe Stanów Zjednoczonych, początek XX wieku. Straszna, okrutna baśń o dziecku porzuconym w lesie. O grzechu, kazirodztwie, tragicznej nieuchronności losu.

Druga chronologicznie powieść w dorobku Cormaca McCarthy’ego (1968). Jej filmowa adaptacja weszła na ekrany kin w USA w 2009 (reż. Stephen Imwalle).

Ta powieść nawiązuje do tradycji literatury egzystencjalistycznej w szerokim sensie tego pojęcia – od Księgi Koheleta przez Króla Leara, aż do Obcego Alberta Camusa. Mamy tu świat pozbawiony Boga, celu i przyczynowości; świat, w którym ludzie są pół-analfabetami i istotami na półzwierzęcymi. Tę ponurą rzeczywistość autor konstruuje, nanizując na siebie motywy ciemności, ślepoty, bezimienności, choroby oraz przemocy. Przewijają się one przez całą narrację. To piekło, Hades, ziemia jałowa Eliota. Pełno tu aluzji do greckiej mitologii i chrześcijańskich wierzeń. Mimo wyrazistej warstwy realistycznej, jest to świat przynależny bezgranicznej krainie wyobraźni.

Dan Geddes, „The Satirist”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 252

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału

Outer Dark

Copyright © Cormac McCarthy 1968

© Copyright for the Polish translation by Maciej Świerkocki, Kraków 2011

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-08-04690-6

Opieka redakcyjna

Paweł Ciemniewski

Redakcja

Weronika Kosińska

Korekta

Ewa Kochanowicz, Aleksandra Szczepan, Małgorzata Wójcik

Opracowanie typograficzne

Marek Pawłowski

Ilustracja na okładce

Michał Karcz

Redakcja techniczna

Bożena Korbut

Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o., 2011

ul. Długa 1, 31-147 Kraków

bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40

księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl

e-mail: [email protected]

fax: (+48-12) 430 00 96

tel.: (+48-12) 619 27 70

Skład i łamanie: Infomarket

Skład wersji elektronicznej: Virtualo

Wspięli się na szczyt urwistego cypla w popołudniowym słońcu, rzucając długie cienie na źdźbła kłoci i uschłej turzycy, iszli powoli gęsiego wysoko nad rzeką, niemal równie nieustępliwi jak ona, zatrzymując się jedynie na chwilę i zbijając wgrupkę, a potem ponownie rozciągając wszereg. Ich sylwetki to rysowały się na tle słońca, to znów znikały pod szczytem wzgórza w paśmie błękitnego cienia, awtedy światło otaczało ich głowy aureolą fałszywej świętości, i szli tak długo, aż wreszcie słońce zaszło, dalej wędrowali więc już w cieniu, co ułatwiało marsz. Kiedy dotarli nad rzekę, zrobiło się całkiem ciemno, rozbili zatem obóz i rozpalili niewielkie ognisko, wktórego blasku ich postaci poruszały się niczym tancerze w czarnym balecie bez tytułu. Zzapasów, które mieli ze sobą, ugotowali posiłek w poobijanych naczyniach iposzli spać, wyciągając się w ubraniach na udeptanym błocku, wich otwarte usta wpadało światło gwiazd. Wstali o pierwszym brzasku; najpierw zerwał się brodacz i kopniakami obudził obu swoich towarzyszy, apotem wszyscy rozniecili ogień, nadal nic nie mówiąc, ustawili wokół niego poobijane naczynia, usiedli w kucki ijedli, ciągle w milczeniu, posługując się nożami myśliwskimi, aż wreszcie brodacz dźwignął się na nogi, stanął wrozkroku przed ogniskiem i zamknął swoich kompanów wkłębach białego śmierdzącego dymu, przez który przedarli się nagle, znienacka, bez słowa, a później równie nagle przystanęli, zebrali swój sfatygowany ekwipunek iwyruszyli dalej na zachód, wzdłuż rzeki.

Potrząsnęła nim, budząc go w niemej ciemności. Cichaj, powiedziała. Nie krzycz.

Co się dzieje?, zapytał. Co się dzieje?

Potrząsnęła nim i tym samym przeniosła mężczyznę z jednej ciemności w drugą, ratując przed rozwrzeszczaną tłuszczą oraz czarnym słońcem, wrzuciła go jednak w jeszcze boleśniejszą noc, usiadł więc na łóżku, które dzielił z kobietą i bezimiennym brzemieniem w jej brzuchu, i zaklął pod nosem.

Zbudził się z następującego snu:

Na miejskim placu stał prorok, wznosząc ręce w geście upomnienia przed tłumem nędzarzy, delegacją ludzkich wraków o ślepych, zwróconych w górę oczach, pomarszczonych kikutach i ranach toczonych trądem. Słońce stało w zenicie, a prorok przemawiał do zgromadzonych. Oto w tej godzinie nastąpi zaćmienie, ale wszyscy zostaniecie uzdrowieni, nim znowu wyjrzy jasność. Śniący również znajdował się pośród suplikantów, a kiedy zostali pobłogosławieni i słońce zaczęła już powlekać ciemność, przepchnął się naprzód, podniósł rękę i zawołał: A ja? Czy i ja zostanę uleczony? Prorok spojrzał w dół, jak gdyby zdziwiony, że widzi go między takimi pariasami, a słońce wstrzymało bieg. Tak, myślę, że chyba zostaniesz uleczony. Później słońce ostatecznie ustąpiło ciemności, która zapadła nagle, jak rozbrzmiewa krzyk, i zniknął ostatni, cieniuteńki niczym drucik wieniec słonecznego koła. Czekali. Zapanował całkowity bezruch. Czekali długo, aż zrobiło się chłodno, a w górze zawisły gwiazdy innej pory roku. Ogarnął ich niepokój, tłum zaczął szemrać, a słońce nie wracało. Zrobiło się jeszcze zimniej, ciemniej i ciszej, niektórzy krzyczeli, inni lamentowali, lecz słońca wciąż nie było widać. Śniącego obleciał strach, zebrani zaczęli bowiem gardłować przeciwko niemu. Nie mógł się przedrzeć przez tłum, a smród łachmanów tych kalek uderzył go w nozdrza. Zdenerwowani obszarpańcy robili się coraz bardziej agresywni. Próbował się ukryć wśród nich, ale dostrzegli go nawet w czeluściach beznadziejnej ciemności i rzucili się na niego, wyjąc ze wzburzenia.

Rankiem usłyszał rozklekotany wóz wlokącego się przez las druciarza. Wstał i na chwiejnych nogach podszedł do drzwi, żeby zobaczyć, kogo znów licho niesie. Od trzech miesięcy nikogo u nich nie było, bliski obłędu i ze zbolałym sercem osobiście wychodził zawsze na polankę, żeby przepłoszyć każdego, kto przypadkowo albo z jakiegoś nieznanego powodu trafiał na to odludzie. Raz w tygodniu telepał się cztery mile po świeżym wiosennym błocie do sklepu i z powrotem, by kupić to, co było im potrzebne. Na przykład mąkę kukurydzianą i naftę. I słodycze dla niej. Kiedy druciarz jakby w pijackim tańcu wciągnął swój rozklekotany wóz na polankę, mężczyzna już tam czekał, wymachując gwałtownie ramionami, jak gdyby odczyniał zaklęcie. Druciarz podniósł na niego wzrok — przypominał gnoma o głowie zwieńczonej szopą szpakowatych, wyglądających jak bagienna trawa włosów. Przyglądał się mężczyźnie szarymi, łagodnymi oczami.

Choroba!, zawołał mężczyzna. Mamy chorobę w domu.

Druciarz zrobił kilka ostatnich, krótkich kroków, aż w końcu ciężki wóz szarpnął go do tyłu niczym niesfornego muła. Gnom zatrzymał się, położył dyszle na ziemi i otarł czoło rękawem obszarpanego niebieskiego surduta. Jaką?, zapytał.

Mężczyzna ruszył w jego stronę, ciągle machając ręką. Choć miał na nogach ciężkie, podkute buty z cholewami, stąpał po strzesze z sosnowych igieł wyjątkowo cicho, dlatego jedynym odgłosem na polance było blaszane dzwonienie rozkołysanych wiader na wozie druciarza, które stopniowo ucichło.

Pewnikiem gorączka albo febra, odpowiedział mężczyzna. Lepiej się tu nie kręcić.

Druciarz przechylił głowę na bok.

A czy to aby nie ospa?

Nie. Był lekarz. I gadał, coby nikogo nie wpuszczać.

A kto zachorzał? Dzieciak?

Nie. Moja siostra. Nikogo więcej tu nie ma, ino ja i ona.

No, to wszystko jedno, zdrowia jej życzę. Nie trza wam czego? Dyć mam wszystko dla domu, od nici po rynki kuchenne. Bajecznie ostre noże, farby w proszku i klisze fotograficzne. Kawę i herbatę, cobyście mieli czym ugościć pastora, jak przyjdzie was odwiedzić. I mam ci ja też, tu druciarz ściszył głos, chytrze rozglądając się wokoło, najlepszą whisky z kukurydzy, jaką kiedykolwiek lałeś w gardło. Została mi już tylko jedna flaszka, powiedział, ostrzegawczo podnosząc wyprostowany palec.

Ale ja nie mam złamanego grosza, odparł mężczyzna.

No tak, odparł druciarz, popadając w zamyślenie. Posłuchajże. Lubię pomagać bliźnim, jak tylko mogę. Masz może w chałupie coś, co chciałbyś przehandlować? Moglibyśmy się jakoś dogadać. Siostra pewnikiem zaraz poczułaby się lepiej, jakby dostała od ciebie co nowego i ładnego. Mam tu na ten przykład piękne czepki...

Nie, odparł mężczyzna, wbijając czubek buta w ziemię. Nic mi nie potrza. Ale dziękuję.

Dla pani tyż nic?

Nie, dziękuję. Na szczęście powoli dochodzi już do siebie.

Druciarz spojrzał ponad ramieniem mężczyzny na walącą się chatę, nasłuchując ciszy, w której stali. Jest jeszcze jedno, powiedział.

O co chodzi?, zapytał mężczyzna.

Druciarz kiwnął na niego zgiętym palcem.

Zaraz ci pokażę, odpowiedział. Masz.

Co to jest?

Druciarz sięgnął między swoje manele, szukając czegoś po omacku w drelichowej torbie. Po chwili wyciągnął niewielką książeczkę, niestarannie wydrukowaną na papierze pakowym, i podał ukradkiem mężczyźnie, który obejrzał ją, otworzył i zaczął kartkować.

Litery znasz?

Słabo.

Nieważne, odpowiedział druciarz. Tu są obrazki. Patrzaj. Wziął od mężczyzny książeczkę, przysunął się do niego poufale, i jednym ruchem otworzył ją na stronie opatrzonej żałosną ilustracją, przedstawiającą kobietę i mężczyznę w trakcie groteskowego stosunku płciowego.

I co ty na to?, zapytał druciarz.

Mężczyzna zdecydowanym gestem odepchnął książeczkę. Nie, powiedział. Nic nie chcem. A teraz przepraszam, muszę zająć się siostrą.

No jasne, odparł druciarz. Pomyślałem tylko, że dam ci się trochę popatrzyć. W tym nie ma chyba nic złego, co?

Nie. Ale mus mi już iść. Może jak zjedziesz w te strony następnym razem, to cóś nam będzie potrza... Mężczyzna zaczął się wycofywać, a druciarz ciągle stał z książeczką w ręku. Chciwość na jego twarzy przeszła w cichą złość.

W porządku. Co złego to nie ja. Bywaj zdrów. I twoja siostra też.

Dzięki, odpowiedział mężczyzna. Odwrócił się i uniósł nieco dłoń, jakby chciał pomachać na pożegnanie, ale zaraz wsadził obie ręce do kieszeni ogrodniczków i ruszył w stronę chaty.

Będę w tej okolicy jeszcze parę dni, zawołał za nim druciarz, ale mężczyzna się nie zatrzymał. Druciarz splunął, wszedł z powrotem między dwa sztywne jęzory dyszli, pociągnął wóz, zawrócił, skrzypiąc i pobrzękując wiadrami, a potem ruszył z powrotem w las tą samą drogą, którą się tutaj przywlókł.

Mężczyzna przystanął pod drzwiami, postawił nogę na progu i patrzył, jak druciarz odchodzi. Jeszcze przez chwilę słyszał coraz cichszy klekot i pobrzękiwanie naczyń na wozie, z trudem ciągniętym wyboistą i dziurawą drogą, a potem odgłosy ustały. Wszedł do środka dopiero wtedy, gdy słychać było już tylko słaby szum sosen i brzęczenie owadów.

Culla?, powiedziała.

Tak.

Czy ten przekupień miał kakao?

Nie.

Bynajmniej wypiłabym kubek kakao.

Siedziała zwinięta w kłębek, opatulona wyświechtanym pledem, wspierając palce stóp na poprzeczce krzesła, wpatrzona w pusty kominek, w którym wśród popiołów spoczywało jedynie światło południowej godziny i gdzie odbijał się echem jej drżący głos, by zaraz do niej powrócić, ze wszystkich stron.

Już wziął i pojechał, odpowiedział mężczyzna. Nic nie miał.

Poruszyła się nieznacznie.

Jak myślisz, może moglibyśmy napalić dzisiaj w kominku?

Nie jest zimno.

Wczoraj zrobiło się zimno. Sam żeś gadał, że ci zimno. A ja bynajmniej lubię porządny ogień wieczorami. Więc jak myślisz? Napalimy w kominku, jakby dzisiaj znowu złapał duży chłód?

Wsparty o framugę, zestrugiwał z niej scyzorykiem cienkie wiórki drewna. Może, odpowiedział, nie słuchając, co mówi siostra. Nigdy jej nie słuchał.

Trzy dni po wizycie druciarza poczuła skurcze w brzuchu. Powiedziała: Mam bóle.

Czy to już?, zapytał i nagle wstał z łóżka, na którym siedział, wyglądając przez okienko na nieprzeniknioną ścianę sosnowego lasu.

Nie wiem, odpowiedziała. Chyba tak.

Zaklął cicho pod nosem.

Pójdziesz po nią?, spytała.

Popatrzył na siostrę i znowu odwrócił wzrok.

Nie.

Pochyliła się na krześle, patrząc na niego spod przeciwległej ściany oczami, które w jej wychudzonej twarzy zdawały się ogromne.

Gadałeś, że ją przyprowadzisz, kiedy przyjdzie czas.

Nigdy w życiu, odparł. Powiedziałem, że może.

Idź po nią, poprosiła. Przyprowadź ją zaraz.

Nie mogę. Wygadałaby się.

Komu mogłaby się tu wygadać?

Wszystko jedno.

Mógłbyś dać jej dolara. Nie mógłbyś dać jej dolara, żeby nic nikomu nie mówiła? Wtedy się nie wygada.

Nie. A poza tym to tylko stara brudna czarnucha. Wiedźma. Nie ma mowy.

Była akuszerką i odbierała porody. Sam żeś mi mówił.

To ona tak gadała. Ja nigdy.

Usłyszał jej płacz: niskie, jakby bulgocące odgłosy. Kołysała się w przód i w tył. Po jakimś czasie powiedziała:

Znowu miałam skurcza. Nie pójdziesz po nią?

Nie.

Zaczęło znów padać, a ponure, blade słońce powędrowało w stronę lasu. Mężczyzna wyszedł na polankę i wzniósł oczy ku bezbarwnemu niebu. Sprawiał wrażenie, jakby chciał coś powiedzieć, ale po chwili zlizał tylko z ust paciorki deszczu i wrócił do chaty.

Nadeszła ciemność i tym razem rozpalił ogień. Co pewien czas wychodził na dwór ze starą siekierą w ręku i rąbał drewno, a potem w świetle lampy na skraju lasu szukał martwych pniaków, które rozrąbywał na pół, ociosywał ich zbutwiałe rdzenie i przynosił do izby twarde, poszarzałe skorupy kory, które układał w stos na podłodze koło paleniska.

Półleżała na łóżku, wciąż opatulona postrzępionym, zapleśniałym pledem. Co jakiś czas wspierała się na cienkiej, żelaznej poprzeczce podgłówka, głośno dysząc i podnosząc się powoli, napięta i lekko pochylona, jakby w ukłonie, po czym osuwała się z powrotem na posłanie niczym ranny ptak.

Przestał ją pytać czy to już. Po prostu czekał, siedział na krześle i pilnował ognia.

Wolałabym, żeby byli cicho, powiedziała.

Kto?

Myszy i szczury.

Wyciągnął z ognia pogrzebacz, którym w zamyśleniu rozgarniał węgle. Wśród wycia wiatru i nieustannego bębnienia deszczu o kryty papą dach usłyszał skowyt psa. Nie wadzą ci chyba?

Usłyszał, jak pod naciskiem jej palców brzęczy żelazny pręt, a sprężyny łóżka skrzypią pod ciężarem wygiętego w łuk ciała. Odezwała się dopiero po kilku minutach: Ale wolałabym, coby byli cicho.

Nie miała apetytu. Postawił patelnię na cegle przy ogniu, podgrzał chleb kukurydziany i zjadł go z resztką wędliny, którą przyniósł ze sklepu. Potem wyciągnął spod łóżka siekierę i jeszcze raz wyszedł z chaty po drewno na opał. Deszcz ciągle padał, ale ustał wiatr i mężczyzna usłyszał dochodzący znad rzeki monotonny, śpiewny zew aligatora. Gdy wrócił, odstawił siekierę do kąta, ułożył szczapy w stos i przykucnął przed ogniem. Siedział tak przez dłuższy czas, zanim wypowiedziała jego imię.

Czego?, zapytał.

Mógłbyś znowu położyć obrazek pod łóżkiem? Chyba przynosi mi ulgę. Poza tym to na szczęście.

Nad ranem zawołała go raz jeszcze.

Tak?, powiedział.

Co to jest? Tutaj.

Nic nie słyszę.

Tutaj. Chodź tutaj.

Podszedł do niej, a ona położyła jego rękę na szorstkim prześcieradle.

Wody ci odeszły, powiedział.

Deszcz ustał i okno zaczęły lizać promienie szarego światła. Panowała cisza, jeżeli nie liczyć delikatnego szmeru kropli bębniących o dach. Nic się nie poruszało, tylko mgła powoli zasnuwała polankę, za którą wznosiła się ściana czarnych drzew.

Już świta, zauważył.

Nawet żem nie zmrużyła oka.

Wartował przy oknie. Na jego zapadłej twarzy też malowało się zmęczenie bezsennością. Cóś mi się widzi, że chce się przejaśnić, powiedział.

Ciekawe, czy w popiele tli się jeszcze ogień.

Wrócił do kominka, rozgarnął pogrzebaczem węgle i spróbował rozdmuchać żar. O tej porze pewnie nigdzie nie znajdzie ani jednej suchej gałązki, zauważył.

Wstało słońce i wspięło się ku najgorętszemu punkcikowi na środku swojej drogi przez nieboskłon. Na podwórku, pod nogami mężczyzny rozlewała się kałuża jego cienia, stał więc i poruszał się jak gdyby w ciemnej plamie. Sięgnął po obtłuczone emaliowane wiadro, żeby przynieść wodę ze źródełka. Wszedł ścieżką w las i ruszył dalej, wśród sięgających po kolana paproci oraz zbutwiałych kładek, rozsianych tu i ówdzie po bladozielonym bagnisku, aż otoczyły go sosny i karłowata roślinność. Ziemia była tu miękka, pokryta butwiejącymi liśćmi i porostami. W końcu dotarł do usypanego z omszałych kamieni kopczyka, spod którego sączyła się wątła strużka zimnej wody, spływająca dalej po piasku koloru słońca. Pochylił się, podstawił wiadro i przekrwionymi oczami obserwował umykającą na jego widok żabę leopardową.

Gdy w drodze powrotnej znalazł się na polance, usłyszał, że siostra znów go woła, pobiegł więc w stronę chaty, rozchlapując przy tym wodę i mocząc nogawkę spodni. Już idę, powiedział. Już idę.

Ale i tym razem okazało się, że to jeszcze nie teraz.

Okrutnie mnie boli, powiedziała.

No to dawaj, bierzmy się do roboty.

Ale zaczęło się dopiero po południu. Stał przy łóżku siostry, która dyszała, mocno wyginając grzbiet. W oczach kobiety malowało się szaleństwo, a kiedy jej dotykał, odnosiła wrażenie, że brat ma dłonie olbrzyma.

Cichaj, powiedział.

Nie możesz jej przyprowadzić?

Nie. Cichaj.

Wiła się w spazmatycznych kurczach i ten widok przywodził mu na myśl śmierć, ale to nie ze śmiercią męczyła się niemal do końca gasnącego dnia.

Przed wieczorem wstał, zostawił ją samą i poszedł na polankę. Nad rzekę zlatywały się właśnie synogarlice: wyraźnie słyszał ich nawoływania. Gdy wrócił, zobaczył, że jakoś wygramoliła się z łóżka o własnych siłach, albo po prostu spadła, i leży na podłodze, trzymając się ramy. Był pewien, że nie żyje, bo leżała ze zwróconymi w górę, szklistymi oczami, ale po chwili jej ciałem wstrząsnęła konwulsja i kobieta wydała przeraźliwy okrzyk. Z trudem udało mu się wciągnąć ją z powrotem na łóżko. Tymczasem dziecięca główka wysunęła się z krwawej kipieli. Przyklęknął więc na łóżku i jedną ręką przytrzymując siostrę, drugą wyciągnął z niej chudziutkie ciałko, które wlokło za sobą spiralę pępowiny i skręcało się na pokrytym śluzem i krwią prześcieradle, stworzonko koloru buraka, przypominające obdartą ze skóry wiewiórkę. Dwoma palcami zebrał niteczki śluzu z jego buzi. Dziecko ani drgnęło, a mężczyzna pochylił się nad nią.

Rinthy.

Odwróciła głowę. Puste spojrzenie, powolne trzepotanie woskowych rzęs. Już po wszystkim, nie?, zapytała. Prawda, że po wszystkim?

Tak.

Dobry Boże.

Dziecko zakwiliło, kiedy je podniósł. Ujął pępowinę niczym zwój niezwykłej włóczki, przeciął ją składanym nożem bez rączki, który zawsze nosił przy sobie, i podwiązał z obu stron. W chacie zapadła już głęboka ciemność. Ręce miał zakrwawione po łokcie, przyniósł więc ręczniki, wycięte ze starych, zmiękczonych w praniu worków, i zmoczył jeden z nich w wiadrze z wodą. Wytarł dziecko, a potem owinął je w suchy ręcznik. Nie przestawało płakać.

Co to jest?, zapytała.

Co?

Chłopiec czy dziewczynka?

Chłopak.

No, no, powiedziała.

Słaby jest.

Miarkuję po tym wrzasku, że wcale nie.

Po mojemu raczej nie wyżyje.

Miarkuję po tym wrzasku, że jest całkiem żwawy.

Teraz się lepiej prześpij.

Chciałabym, odparła. Bynajmniej nigdy nie czułam się bardziej umordowana.

Dźwignął się na nogi i podszedł do drzwi, gdzie stał przez chwilę w długim czworoboku wieczornego światła, wsparty łokciem o framugę, z głową zwieszoną na ramię. Rozprostował palce i zaczął się im przyglądać. W zagłębieniach zmarszczek na jego dłoni przesypywały się drobinki zakrzepłej krwi. Po chwili wrócił do izby, nalał wody do cynowej miski i powoli, starannie umył ramiona i ręce. Kiedy przechodził koło łóżka, wycierając twarz ręcznikiem, już spała.

Dziecko też zasnęło. Miało pomarszczoną, starczą czerwoną twarzyczkę i kurczowo zaciśnięte paluszki. Schylił się, wziął niemowlę na ręce, znowu opatulił je ręcznikiem i rzuciwszy jej jeszcze jedno spojrzenie, wyszedł.

Piaszczystą drogę pokrywały szramy albo wstęgi cieni, czarnych pod sosnami oraz cedrami i przybierających wrzecionowate kształty, jeśli rzucały je kępki smukłych trzcin. Cienie wskazujące drogę na przekór wszystkim zakrętom. Niósł ostrożnie dziecko na rękach, od czasu do czasu przystając i wytężając słuch.

Dotarłszy do mostu, zszedł z drogi i powędrował dalej ścieżką wzdłuż rzeki. Wzburzona, spieniona woda koloru krwi falowała pośród drewnianych podpór, zasilając rozlewisko z nieustannym, wściekłym sykiem. Szedł pospiesznym krokiem w dół rzeki, ostrożnie niosąc niemowlę przed sobą i popatrując jednym okiem na niebo, jakby w coraz gęstszym cieniu ścigał się ze słońcem. Pół mili dalej dotarł do strumienia, toczącego bagnistą, bursztynową wodę, którą rzeka wysysała z wysokich trawiastych brzegów, tworząc z niej widoczną jedynie przez chwilę plamę ciemności i jasności, za nic nie chcących się ze sobą zmieszać. W tym miejscu zaczął oddalać się od rzeki i obrał nowy szlak, wiodący w las.

Tutaj teren się obniżał, był bagnisty, porośnięty turzycą i sitowiem, a gdzieniegdzie wśród zarośli wznosiły się usiane kępkami trawy pagórki. Porzucił brzeg strumienia, by iść po suchszym gruncie, i niemal już biegł, gdy przedarł się przez olszynowy zagajnik na skraj maleńkiej kotliny, z której wyłoniła się czapla, z wysiłkiem wzbijając się na jego oczach w powietrze, w powolnej eksplozji swoich ogromnych skrzydeł.

Przed zmrokiem znowu znalazł się nad strumieniem, mniejszym i czystszym w tym miejscu, choć porośniętym rzęsą i rukwią wodną. Wkoło, pod osłoną drzew, rosnących skąpo nad zieloną równią, kładła się miedziana mgiełka, drżąca w świetle zmierzchu niczym unoszące się tu i ówdzie rzadkie pyłki. Dziecko obudziło się i zaczęło kwilić. Wszedł pomiędzy topole, gdzie ziemię porastał soczystozielony, azotolubny mech, przez chwilę go udeptywał, a potem położył na nim dziecko, które zaczęło krzyczeć, połyskując bezzębnymi, czerwonymi dziąsłami w zapadających ciemnościach. Cofnął się i w milczeniu przyglądał niemowlęciu. Chłopczyk rozkopał ręcznik i leżał golusieńki, przebierając nóżkami w powietrzu. Mężczyzna przyklęknął na wilgotnej ziemi i znów okrył dziecko ręcznikiem, a następnie wstał i rozkołysanym krokiem ruszył z powrotem wśród zarośli, nie oglądając się za siebie.

Nie wracał wzdłuż strumienia, orientował się w terenie, korzystając z resztek słabego światła na zachodzie, i ruszył do domu na przełaj. Było parno i burzowo. W lesie wokół zapadła długa, chłodna noc i upiorna cisza, jakby gdzieś niedaleko czaiło się coś, co napełniało świerszcze i nocne ptaki przerażeniem. Przyspieszył kroku. Kiedy zrobiło się zupełnie ciemno, zgubił drogę w podmokłym lesie, ale brnął dalej, prawie biegnąc przez usiłujące go wessać bagna. Nie natrafił na rzekę, tylko na strumień, chociaż nie był pewien, czy ten sam, co poprzednio. Ruszył wzdłuż jego brzegu, teraz już biegiem. Zaczynały go okrążać drzewa; złośliwe, śmiercionośne istoty, podążające za nim jak obrzymie androidy, sprowokowane dziwną znikomością co chwila obijającej się o ich pnie postaci. Już dawno, bardzo dawno powinien był dotrzeć do rzeki, ale wciąż kłusował przez las z wyciągniętymi przed siebie rękami, broniąc się przed czymś, co kryło się w ciemności. Biegł tak długo, aż wreszcie nogi zaczęły mu się plątać i poczuł zimne szpony szarpiące jego pierś. Kiedy znalazł w końcu właściwy strumień, wpadł po pas do wody, zanim zmiarkował, gdzie jest. Przystanął, dysząc głośno i wytężając słuch. Gdzieś bardzo daleko zadrżała najpierw jedna, a potem druga błyskawica, chociaż nie było słychać grzmotu. Ledwo widział nurt, a kiedy splunął do wody, plwocina rozkwitła blado na powierzchni, zakręciła się i nie wiadomo dlaczego, zaczęła sunąć, jak mu się zdawało, pod prąd, czyli w stronę, z której właśnie przyszedł. Odwrócił się i popatrzył z niedowierzaniem na strumień. Zanurzył w nim rękę i teraz nurt wydał mu się nieruchomy. Splunął do wody raz jeszcze, ślina znowu zamigotała, zadrżała i skierowała się w przeciwną stronę. Wówczas wyszedł na brzeg i puścił się pędem z powrotem, zwolnił kroku dopiero wśród krzaków i bagiennego poszycia. Przewracał się co chwila, ale wstawał i szedł dalej.

Gdy wreszcie wpadł na polanę porośniętą dokoła topolami, runął na twarz jak długi i przez chwilę leżał z policzkiem wtulonym w ziemię. W oddali po niebie spłynęła niebieskawa błyskawica, obdarzając go przez wąziuteńką szczelinę, niczym nie wyklutego jeszcze pisklaka, pierwszym widokiem zewnętrznego świata, który wyłonił się z ciemności na skandalicznie krótką chwilę i niemal natychmiast zniknął z powrotem w mroku. Ten obraz zastąpił najpierw widok wnętrza ciemnej groty, a potem jakiejś amorficznej białej plazmy, która próbowała wdrapać się na powijaki gęstego mchu, niezdarnie jak okulawiony zając bagienny. Zapewne uznałby tę plazmę jedynie za upiorną emanację przerażenia, które ogarniało jego serce, gdyby nagle nie rozległ się płacz dziecka.

Chłopczyk wykrzykiwał swoją nienawiść do odrażającego świata, na którym się urodził, wrzeszczał bez przerwy, a mężczyzna leżał, mamrotał coś pod nosem, kurczowo zaciskał zęby i próbował odepchnąć od siebie noc jak obłąkany paraklet, ogłuszony rozdzierającym krzykiem, który dobiega z otchłani.

Wczesnym rankiem na moście pojawił się druciarz, który wyszedł z lasu sprężystym krokiem, niczym karzeł na scenę po odjeździe wszystkich ważniejszych członków trupy. Rozejrzał się w lewo i w prawo, zobaczył to, czego szukał na drodze, a potem głęboko pochylony, z niezwykłą, czarodziejską żwawością ruszył ścieżką wzdłuż rzeki wśród kęp sitowia. Słońce stało już dość wysoko i w miarę jak robiło się coraz cieplej, przybrzeżne paprocie coraz bardziej parowały. Druciarz nucił pod nosem jakąś piosenkę.

Dotarłszy do miejsca, gdzie do rzeki wpływał zasilający ją strumień, zaczął w nim szukać płycizny i w końcu znalazł w pobliżu bród, nieco wyżej. Ale na ścieżce na drugim brzegu nie było śladów, po których dotąd szedł.

Hola, hola, powiedział. To dokąd my idziemy?

Przeszedł z powrotem przez strumień i znalazł ślady mężczyzny w bruździe zdeptanych paproci, wiodące do lasu. Aha, mruknął. Znaczy się idziemy w głąb sośniaka.

Chociaż nie jeden raz gubił trop, posuwał się w górę strumienia i nadaremnie wypatrywał śladów prowadzących z powrotem. Gdy przeszedł około mili, trop urwał się na dobre. Druciarz kręcił się w koło, ale ślady wyraźnie się kończyły. Wreszcie przeszedł na drugą stronę strumienia i tam zaraz znowu je zobaczył. Idąc tym tropem, trafił na małą polankę, gdzie kończyły się definitywnie. Rozejrzał się wokoło: wydało mu się, że stoi w tym samym miejscu, w którym znikały ślady wiodące z tamtego brzegu, jak gdyby ten, kto je wydeptał, napotkał w lesie swojego ciemnego brata, stopił się z nim w jedno i odtąd nie pozostawiał już na ziemi odcisków własnych stóp.

Potem usłyszał płacz dziecka. Odwrócił się z uśmieszkiem, igrającym pod cienkim jak drucik wąsikiem, i na skraju polanki znalazł niemowlę, leżące na kępie mchu, nagie i kwilące nie głośniej niż kocię.

No, no, powiedział, klękając. Głośny z ciebie chłopak, chociaż ubogi. Szturchnął go palcem, jakby to był pomidor albo melon. Leśny smyk z ciebie, nie? Cóś mi się widzi, że ktoś cię tu zostawił na zatracenie.

Owinął dziecko ręcznikiem, podniósł i podtrzymując je jedną ręką na piersi na wysokości kieszeni ogrodniczków, ruszył z powrotem w dół strumienia.

Niecałe dwie godziny później dotarł na most i drogę. Chłopczyk mrugał bezmyślnie, gdy raziło go wysoko stojące słońce. Druciarz wszedł do lasu po drugiej stronie, bo tam ukrył swój wóz. Szukał czegoś wśród towarów, aż wreszcie wyciągnął kawałek tandetnego, pasiastego bawełnianego sukna, którym owinął niemowlę, i chłopczyk zasnął na jego chudej piersi. Miał pomarszczoną, fiołkoworóżową twarzyczkę, jak gdyby już trapiły go jakieś przykrości lub zmartwienia. Druciarz ułożył dziecko na wozie między workami i przyglądał się chłopczykowi przez dłuższą chwilę.

Znaczy tego, powiedział. Dychasz, chociaż pewnie nie masz za dużo sił.

Schylił się, ujął dyszle i wyszedł z lasu na drogę, na której nie było widać żadnych śladów; przypominała korytarz, w którym rozchodziło się echem klekotanie wozu i nieustanne, tympaniczne pobrzękiwanie obijających się o siebie blaszanych naczyń.

Nie zatrzymał się przy sklepie, tylko skręcił w lewo, na drogę stanową, i teraz szedł na północ, niezmordowanie podążając wciąż w tym samym tempie. Chłopczyk nie płakał, a druciarz na niego nie patrzył. Malec zakwilił dopiero późnym popołudniem, gdy druciarz zatrzymał się na posiłek. Pochylił się nad ledwo popiskującym dzieckiem, powoli i w zamyśleniu poruszając szczękami, jedząc suchy chleb kukurydziany, którego okruchy spadały mu z ust na brodę, a stamtąd na dziecko. Tak, powiedz im, co o tym wszystkim myślisz, odezwał się druciarz.

Kiedy słońce zaszło, ruszył dalej w ciemności, a dziecko znowu zamilkło, jak gdyby kołysanie wozu uśmierzało jego cierpienia. Na niebo wpłynął mały księżyc i droga przed druciarzem zrobiła się biała niczym sól, więc podzwaniając naczyniami, podążał dalej w lodowobłękitnym świetle, przy akompaniamencie brzęczących amuletów swojego wozu.

Do miasteczka dotarł przed północą. Przeszedł obok młyna, którego koło kręciło się w pijackim wirze pod bystrą strugą spadającej z wietrznym poświstem wody. Minął sklepy, warsztaty i kilka ciemnych domów, anonsowany i pilnowany przez psy, obszczekujące go na pustych ulicach, a potem znalazł się znów na szachownicy pól. Milę dalej dotarł do podjazdu stojącego przy drodze i również pogrążonego w ciemności domu. Zatrzymał się przed drzwiami i upuścił dyszle. Bywaj?!, zawołał.

Czekał. Po chwili w szparach między butwiejącymi deskami dało się zauważyć słabiutkie, żółte światełko i odezwał się kobiecy głos: Kto tam?

Ja, odparł druciarz.

To wejdź, odpowiedziała kobieta, zamaszyście otwierając drzwi. Stała w progu w ciężkiej koszuli nocnej, z łojową świeczką w ręku.

Druciarz uroczyście strzepnął błoto z butów, przytupując przed progiem, po czym wszedł do środka. Witam, powiedział.

Dla takiego starego dziada jak ty to chyba późna pora, odpowiedziała kobieta.

I dla młodego też. Trza mi mamki.

Nigdy w to nie wątpiłam.

Nie... Czekajże, nie zamykaj. Trza mi mamki dla tego małego, tam.

Dla jakiego małego?

Na wozie leży. Daj świecę.

Kobieta z podejrzliwą miną wyszła za druciarzem i zajrzała mu przez ramię do wozu, gdzie leżał śpiący chłopczyk.

Patrzaj, powiedział druciarz.

O Boże wielki!

Czekaj, wraz go wyjmę.

Ty potrzymaj świecę, powiedziała kobieta. Lepiej już ja go wyjmę.

Dziecko obudziło się i zaczęło kwilić. Gdy weszli do domu, położyła malca na stole z nieheblowanych desek, po czym oboje zaczęli nad nim niespokojnie krążyć.

Bożęciu, odezwała się kobieta. Przecie ta kruszyna dopiero co przyszła na świat.

Wiem, odparł druciarz.

Skądżeś wziął tego dzieciaka?

Z lasu. Ktoś go tam zostawił, a ja żem znalazł.

Trza biedactwo nakarmić.

Wiem, odpowiedział druciarz. Nie mieszka tu gdzie w pobliżu jaka mamka?

Kobieta przygryzła kłykcie.

Pani Laird, odrzekła. Właśnie urodziła kolejnego chłopca.

Myślisz, że go weźmie?

Nie będzie miała wyboru. Mus go lepiej owinąć. Popilnuj chwilę dzieciaka, wezmę tylko co potrza i zaraz do niej pójdziemy.

Gdzie mieszka?

Zaraz tu, przy drodze. Popilnuj go przez chwilę.

Ruszyli w drogę we troje w słabym świetle księżyca, druciarz szedł obok kobiety niosącej opatulone od stóp do głów i całkowicie zasłonięte przed wścibskimi oczami niemowlę i można było pomyśleć, że potajemnie dokądś uciekają, bo rozmawiali i stąpali po piaszczystej drodze cichutko, wśród cieni tak krótkich, że wydawały się gwałtownie pląsać w amoku, choć rzucający je ludzie szli z senną obojętnością.

Przestało padać. Wyczekiwał deszczu i spoglądał w niebo w bezgwiezdnych ciemnościach, najpierw idąc drogą, której nie widział, a później przez las, którego mieszkańców nie słyszał. Kiedy wszedł na polankę, zza chmur wyjrzała misa niewielkiego, gorącego księżyca, jakby witając go w domu. W chacie nie paliło się światło. Przez chwilę stał nieruchomo, tylko jego koścista pierś wznosiła się i opadała.

Rinthy spała. Gdy wyłonił się ponownie z chaty, trzymał w ręku siekierę. Za polanką wszedł na ścieżkę wiodącą do źródła i znalazł się w lesie. Przystanął w kalinowych zaroślach, rozejrzał się, a następnie wbił siekierę w ziemię. Otarł czoło mankietem koszuli, znów sięgnął po siekierę i zaczął nią walić w ziemię z szaleńczą energią.

Spróbowała sięgnąć po lampę, nie mogła się jednak ruszyć. Zawołała w ciszy jego imię, ale nie odpowiedział. Drzwi były otwarte i po chwili stanął w nich z siekierą w ręku, a jego rysująca się w leniwym blasku księżyca sylwetka przywodziła na myśl mordercę. Podszedł do stołu, wziął lampę i zapalił ją, wydobywając izbę z ciemności. Odwrócił się i zobaczył, że go obserwuje. Była blada i rozczochrana, a oczy miała jak malowana porcelanowa lalka.

Culla?, odezwała się.

Lepiej się módl, żebym to był ja.

Gdzieś bywał?

Na dworze.

To znaczy?

Zapadło dłuższe milczenie. Nie odstawił lampy. Trzymał w ręce poplamiony klosz i Rinthy słyszała w ciszy oddech brata. Jej wzrok przykuwał drżący między nimi, nieosłonięty płomyk.

Umarło, odpowiedział w końcu.

Kiedy obudziła się następnego ranka, i tym razem nie było go w domu. W kominku palił się niewielki ogień i wbiła w niego wzrok. Po chwili wrócił z drewnem na opał, ale milczał. Nabrał wody z wiadra do czerpaka i podał go siostrze, wolną ręką pomógł się jej dźwignąć, a ona wyciągnęła szyję i piła. Usta miała oblepione białą mazią, której smugi zostały na brzegu czerpaka.

Jeszcze, powiedziała.

Przyniósł jej więcej wody. Kiedy skończyła pić, położyła się i znów wpatrzyła w ogień.

Jak się dzisiaj czujesz?, zapytał.

Nie wiem. Właściwie to nic nie czuję.

Cóś mi się widzi, że będziesz trochę słabować.

Chyba mnie febra trzęsie.

Jesteś głodna?

Nie za bardzo.

Chcesz jajecznicę? Zdaje się, że mamy jajko.

Nie byłabym tego pewna, odpowiedziała.

Okazało się jednak, że w domu jest jedno jajko. Nałożył łyżką smalec na patelnię, usmażył na nim jajko i podał jej do łóżka razem z pajdą chleba.

Muszę pójść dzisiaj do sklepu, powiedział.

Ja też powinnam gdzie pójść, ino nie dam rady.

Jadła bardzo powoli, ze wzrokiem wbitym w talerz.

Rozumiem, odezwał się znowu. W porządku. Kupię to i owo.

Znów zaczęła krwawić. Zmoczył czystą szmatkę i podał jej.

Chcesz coś ze sklepu?, zapytał.

Nie. Nic nie chcem.

Sięgnął po zawiązaną na supełek chusteczkę leżącą na kredensie, rozwiązał ją, rozprostował i rozwinął mały zwitek dolarów. Przeliczył pieniądze, wziął jeden banknot oraz kilka monet i włożył je do kieszeni. Chusteczkę z pozostałymi dolarami zawiązał na supeł i schował do kredensu.

Już mnie nie ma, powiedział.

Dobrze.

Przystanął przy drzwiach i spojrzał na siostrę, która powoli odwróciła głowę, żeby na niego nie patrzeć.

Wyruszył około dziesiątej i do sklepu na rozdrożu dotarł niewiele ponad godzinę później. Słońce grzało go w plecy, a drobinki pumeksu na drodze zaczynały już blednąć i unosić się w powietrzu w postaci pyłu. Na wysokości jego głowy przez cały czas latała końska mucha, jak gdyby ciągnął ją za sobą na sznurku.

Gdy stanął przed sklepem, okazało się, że jest zamknięty. Zakołatał do drzwi i zajrzał przez szybę do środka, a wtedy z góry odezwał się głos: My tu chrześcijany. Trza przyjść w dzień roboczy. Zawrócił i w południe znalazł się z powrotem pod chatą. Przysiadł na polance na zwalonym pniu i pilnie dłubał w nim nożem. Kiedy wszedł do domu, ciągle spała w brudnej pościeli. Usiadł przed kominkiem, przyglądając się, jak popioły wzlatują w powietrze i wirują w zimnym świetle padającym na palenisko. Poruszyła się ciężko, pojękując przez sen. Obserwował ją, a kiedy nie mógł już dłużej tego wytrzymać, wyszedł znów na drogę. Nie wiedział, co robić. Usiadł na przydrożnym kamieniu i uschłą gałęzią zaczął rysować na piasku dziwaczne symbole.

Wieczorem zjedli posiłek złożony z kilku ostatnich kromek czerstwego chleba pokrytych warstewką pleśni, przypominającej sproszkowany jadeit, która rozwinęła się w kredensie, gdzie leżało pokrojone pieczywo, wysychając i podwijając się na brzegach. Nie zapytała o wyprawę do sklepu nawet jednym słowem. Kiedy zasnęła, ściągnął z niej kołdrę i rozłożył na podłodze. Zdjął buty, położył się na kołdrze, owinął nią i zapatrzył w cienie krokwi i belek na suficie. Lampa zgasła z sykiem. Zamknął oczy, ale zanim zasnął, pod powiekami zobaczył znów obraz oszołomionej narodzinami dziecinnej twarzyczki, ciemną altankę bagiennych drzew, kołyszących się nad bladym, nagim ciałkiem, i czarną krew, która sączyła się z pępka chłopczyka.

Obudził się wcześnie, bo mimo kołdry było mu niewygodnie na twardych deskach podłogi i rozbolały go plecy. Jedyne okno było zasnute przydymionym światłem. Wstał, złożył kołdrę, położył ją u stóp łóżka, wziął buty, włożył je, przez cały ten czas przyglądając się siostrze, a w końcu pochylił się nad jej wymizerowaną twarzą, by sprawdzić, czy oddycha. Wypił trochę wody z wiadra i otworzył drzwi na powitanie nowego dnia. Stał wsparty o framugę i pił dalej. Strząsnął ostatnie krople z czerpaka i przeciągnął się, trzymając jedną rękę na plecach.

Zanim się zupełnie rozwidniło, wyruszył znów do źródła, pobrzękując pustym wiadrem, które obijało mu się o udo i ocierało z blaszanym chrzęstem o przydrożne krzaki dzikiej róży, aż w końcu przyklęknął i patrzył, jak naczynie wsysa zimną, zapiaszczoną wodę. Napełnił wiadro, postawił je na brzegu, ochlapał sobie ręce i przedramiona, a potem nabrał wody w złożone dłonie, przemył czoło i zbliżył otwarte usta do spokojnej powierzchni, aż zafalowały odbite w źródełku, obserwujące go oczy.

Postawił wiadro na stole, wziął jakby pozbawiony ciężaru czerpak i wrzucił go do wody. Drewniane naczynie unosiło się na powierzchni. Kobieta przyglądała się bratu.

Bynajmniej napiłabym się trochę świeżej źródlanej wody, powiedziała.

Podał jej wodę i patrzył, jak pije.

Chcesz jeszcze?, zapytał.

Podniosła pusty czerpak.

Jak jeszcze jest, to tak, odparła.

Jest całe wiadro, jak tylko chcesz.

Siedziała z rękami wciśniętymi pomiędzy piersi i podbrzusze, a on znów podał jej wodę. Światło wpadające przez okno kładło się na łóżku ledwo widoczną plamą. Założę się, że jakby umyć to okno, można by sobie przez nie trochę popatrzeć.

Ciekawe, że nic cię to nie obchodziło, jak żeś była jeszcze zdrowa i na nogach.

Bo wtedy sama mogłam wyjść sobie z chałupy. Nie musiałam leżeć i patrzeć w okno.

Wziął od niej pusty czerpak i przeszedł przez izbę.

Nie będę mył żadnych okien, powiedział.

No...