Krwawy południk. albo wieczorna łuna na zachodzie - Cormac McCarthy - ebook

Krwawy południk. albo wieczorna łuna na zachodzie ebook

Cormac McCarthy

4,5
42,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W 2006 r. książka zajęła trzecie miejsce w plebiscycie „New York Timesa” na najważniejszą powieść amerykańską 25-lecia.

Oparta na autentycznych wydarzeniach z połowy XIX wieku historia czternastoletniego chłopca, który pewnego dnia ucieka z domu od owdowiałego ojca pijaka i wyrusza na Południe. Wkracza na drogę, która przypomina podróż Dantego w głąb Piekła. To czasy bezlitosnej masakry Indian, ciemne karty w historii Ameryki, naznaczone przemocą i bezprawiem.

Arcydzieło. Połączenie „Piekła”, „Iliady” i „Moby Dicka”. Dawno nie czytałem podobnej książki. Wspaniałe, zapierające dech w piersi dzieło.

John Banville

Cormac McCarthy (ur. 1933) – uważany za jednego z czterech najważniejszych pisarzy amerykańskich, określany jako następca Williama Faulknera.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 447

Oceny
4,5 (4 oceny)
3
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PrzemoD

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała lektura. Polecam.
10

Popularność




Cormac McCarthy

Krwawy południk albo wieczorna łuna na Zachodzie

Tytuł oryginału

Blood Meridian or the Evening Redness in the West

Przełożył

Robert Sudół

Copyright © Cormac McCarthy 1985

© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie, 2010

© Copyright for the Polish translation by Robert Sudół

Wydanie pierwsze

Opieka redakcyjna

Paweł Ciemniewski

Redakcja

Weronika Kosińska

Korekta

Małgorzata Wójcik, Barbara Turnau, Filip Szczurek

Opracowanie typograficzne

Marek Pawłowski

Ilustracja na okładce

Michał Karcz

Redakcja techniczna

Bożena Korbut

Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o., 2010

ul. Długa 1, 31-147 Kraków

bezpłatna linia telefoniczna: 0 800 42 10 40

księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl

e-mail: [email protected]

fax: (+48-12) 430 00 96

tel.: (+48-12) 619 27 70

ISBN 978-83-08-04688-3

Konwersja do formatu EPUB:Legimi Sp z o.o.

Autor pragnie podziękować Fundacji Lyndhurst, Fundacji im. Johna Simona Guggenheima oraz Fundacji im. Johna D. and Catherine T. MacArthur. Pragnie także wyrazić wdzięczność Albertowi Erskine’owi, swemu wieloletniemu redaktorowi.

Wasze poglądy napawają grozą i macie bojaźliwe serca. Wasze akty litości i okrucieństwa są niedorzeczne, popełniane bez pohamowania, jakby były nieodparte. Wreszcie coraz bardziej lękacie się krwi. Krwi i czasu.

Paul Valéry

Nie należy sądzić, że żywot ciemności pogrążony jest w niedoli i zatracie niby w zasmuceniu. Nie ma zasmucenia. Albowiem smutek jest rzeczą, którą śmierć pochłania, a śmierć i konanie są samym żywiołem ciemności.

Jakub Böhme

Clark, który poprowadził zeszłoroczną wyprawę do regionu Afar w północnej Etiopii, i Tim D. White, jego kolega z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley, również stwierdzili, że powtórne oględziny znalezionej wcześniej w tym regionie skamieniałej czaszki sprzed trzystu tysięcy lat wskazują na oskalpowanie.

„The Yuma Daily Sun”, 13 czerwca 1982 roku

I

DZIECIŃSTWO W TENNESSEE • W ŚWIAT • NOWY ORLEAN • BÓJKI • POSTRZAŁ • DO GALVESTON • NACOGDOCHES • WIELEBNY GREEN • SĘDZIA HOLDEN • BURDA • TOADVINE • PODPALENIE HOTELU • UCIECZKA

Oto widać dziecko. Blade i chude, ma na sobie cienką, złachmanioną koszulę z lnu. Dogląda ognia w komórce. Obok ciągną się ciemne zaorane pola z płachciami śniegu, a dalej jeszcze ciemniejsze lasy, w których kryją się ostatnie wilki. Jego rodzina znana jest jako ci, co rąbią drwa i czerpią wodę, lecz tak naprawdę ojciec był nauczycielem w szkole. Leży opity, cytując poetów, których nazwiska poszły w niepamięć. Chłopiec kuca przy ogniu i patrzy na ojca.

Tej nocy, kiedy się urodziłeś. W trzydziestym trzecim. Leonidy, tak się zwą. Boże, jak te gwiazdy się sypały. Wypatrywałem czerni, dziur w niebiosach. Rozpadł się Wóz.

Matka, zmarła czternasty już rok, wyhodowała w swoim łonie istotę, która ją uśmierciła. Ojciec nie wymawia jej imienia, dziecko go nie zna. Po tym świecie chodzi jeszcze siostra, której nigdy nie spotka. Patrzy, blady i brudny. Nie potrafi czytać ani pisać i już kiełkuje w nim pociąg do bezmyślnej przemocy. W obliczu tym uobecnia się cała historia, dziecko ojcem mężczyzny.

W wieku czternastu lat ucieka w świat. Nie zobaczy już nigdy wyziębionej kuchni w ciemności przed świtem. Drewna na opał, miednic. Wędruje na zachód, aż do Memphis, samotny tułacz pośród płaskiego, sielskiego krajobrazu. Murzyni na polach, szczupli i przygarbieni, ich rozczapierzone dłonie między kłaczkami bawełny. Agonia w cieniu ogrodu. Na tle powoli zachodzącego słońca sylwetki poruszające się po papierowym horyzoncie o zmierzchu. Osamotniony ciemny rolnik wlokący się ku nocy za mułem i broną na smaganych deszczem żuławach.

Rok później jest w Saint Louis. Zabiera się na barkę płynącą do Nowego Orleanu. Czterdzieści dwa dni na rzece. Nocą huczą parowce, suną obok po czarnych wodach, rozświetlone jak pływające miasta. Przerywają spław i sprzedają tarcicę, a on włóczy się po ulicach i słyszy języki, których wcześniej nie słyszał. Mieszka za tawerną, w pokoju od podwórka, a wieczorem schodzi na dół niczym jakaś bestia z baśni, żeby bić się z marynarzami. Nie jest duży, ale ma grube nadgarstki, grube ręce. Zwarte ramiona. Pod bliznami twarz tego dziecka jest osobliwie nietknięta, oczy zadziwiająco niewinne. Walczą na pięści i kopniaki, na butelki albo noże. Wszelkie rasy, wszystkie kolory skóry. Mężczyźni, których mowa brzmi jak małpie stękanie. Mężczyźni z krain tak dalekich i egzotycznych, że gdy stoi nad nimi, leżącymi we krwi i w błocie, czuje, że cała ludzkość została oczyszczona.

Pewnego wieczoru bosman z Malty strzela mu w plecy z małego pistoletu. Dzieciak się odwraca, żeby go dopaść, i dostaje drugą kulę tuż pod serce. Tamten ucieka, on opiera się o bar, krwawiąc pod koszulą. Pozostali patrzą w bok. Po chwili siada na podłodze.

Przez dwa tygodnie leży na pryczy w pokoju na piętrze, doglądany przez żonę właściciela tawerny. Ona przynosi posiłki, wynosi brudy. Kobieta o groźnej minie i ciele żylastym jak u mężczyzny. Gdy dzieciak wreszcie zdrowieje, nie ma już pieniędzy, żeby jej zapłacić, wymyka się więc pod osłoną nocy i sypia nad rzeką, póki nie trafi się statek, który go zabierze. Statek płynie do Teksasu.

Dopiero teraz dziecko wyzbywa się wszystkiego, czym kiedyś było. Jego rodowód jest tak odległy jak jego przeznaczenie i na całej kuli ziemskiej nie znalazłaby się druga tak dzika i barbarzyńska kraina, gdzie by się przekonał, czy całe istnienie daje się ukształtować podług woli człowieka i czy jego własne serce nie jest aby tylko ulepione z innej gliny. Pasażerowie to zgraja tchórzy. Zamykają oczy i żaden nie pyta drugiego, co go tu przygnało. Sypia na pokładzie, pielgrzym wśród pielgrzymów. Widzi, jak unosi się i opada zamazany ląd. Gapiące się szare morskie ptaki. Stada pelikanów wzdłuż brzegu nad szarymi falami.

Przesiadają się na barkę, osadnicy z dobytkiem, wszyscy wpatrzeni w niską linię brzegową, w małą piaszczystą zatokę z zagajnikiem sosnowym pływającą we mgle.

Włóczy się po wąskich uliczkach portu. Powietrze pachnie solą i świeżo ciętym drewnem. Nocą kurwy wołają do niego z mroku jak dusze w potrzebie. Mija tydzień i znów jest na szlaku, w pularesie kilka zarobionych dolarów, nocami wędruje samotnie po piaszczystych drogach Południa, z dłońmi stulonymi w bawełnianych kieszeniach lichego płaszcza. Usypane z ziemi groble na moczarach. Czaple w swoich siedliskach białe jak świece pośród torfowisk. Wiatr kąsa, na poboczach liście mkną bezładnie susami na nocne pola. Dzieciak ciągnie na północ przez małe osady i farmy, pracując za dniówkę i wikt. W wiosce przy krzyżówce ogląda wieszanie ojcobójcy: przyjaciele mężczyzny podbiegają, żeby podeprzeć mu nogi, ale on już dynda martwy na sznurze, a spodnie ciemnieją mu od moczu.

Pracuje w tartaku, pracuje w lecznicy dla chorych na dyfteryt. Od farmera dostaje jako zapłatę starego muła i na jego grzbiecie wiosną roku 1849 dociera przez tereny niedawnej Republiki Fredonii do miasta Nacogdoches.

***

Odkąd rozpadał się deszcz, a padał już od dwóch tygodni, wielebny Green występował codziennie przed pełną salą. Gdy dzieciak zanurkował pod połę namiotu z nędznego płótna, wewnątrz było jeszcze trochę wolnego miejsca przy ścianie, dla jednej, może dwóch stojących osób, i tak przenikliwy smród mokrych i niemytych ciał, że ludzie ciągle wybiegali na zewnątrz, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza, po czym ulewa zapędzała ich z powrotem do środka. Stanął razem z innymi podobnymi do siebie przy tylnej ścianie. Z tłumu wyróżniałoby go tylko to, że nie był uzbrojony.

Bliźni moi, mówił wielebny, człowiek ten nie umiał trzymać się z dala od gniazd rozpusty, rozpusty, rozpusty, po trzykroć rozpusty, tutaj w Nacogdoches! Powiadam mu: zabierzesz tam Syna Bożego ze sobą? On na to, że nie, o nie. A ja: nie wiesz, że powiedział, że będzie z tobą po sam kres twojej ziemskiej wędrówki?

E tam, odparł mi, nie proszę się nikogo, żeby gdziekolwiek ze mną łaził. A ja mu na to: bliźni mój, nie musisz wcale prosić. On będzie z tobą przez cały czas, czy poprosisz, czy nie. Mówię: bliźni mój, nie możesz się Go wyrzec. On jest z tobą. Czy chcesz więc zaciągnąć Go, Syna Bożego, do onego gniazda rozpusty?

Widziałeś gdzie kiedy taki deszcz?

Dzieciak patrzył na wielebnego. Teraz odwrócił się do mężczyzny, który się odezwał. Miał długie wąsy na modłę woźniców i kapelusz z szerokim rondem, o niskiej, okrągłej główce. Był lekko zezowaty i patrzył uważnie na dzieciaka, jakby chciał poznać jego opinię na temat deszczu.

Dopiero przyjechałem, powiedział dzieciak.

Tak czy siak, bije na łeb wszystko, co do tej pory widziałem.

Dzieciak kiwnął głową. Do namiotu wszedł ogromny mężczyzna w płaszczu z ceraty. Zdjął kapelusz. Był łysy jak kolano i nie miał śladu zarostu, brwi nad oczami ani rzęs. Wzrost około dwóch metrów. Stał, paląc cygaro w wędrownym domu bożym, a kapelusz zdjął tylko po to, by strząsnąć z niego deszczówkę, i teraz włożył go z powrotem.

Wielebny przerwał kazanie. W namiocie zaległa głęboka cisza. Wszyscy patrzyli na przybysza. Ten poprawił kapelusz, a potem przepchnął się do przodu, aż do ambony zrobionej z drewnianej skrzyni, po czym odwrócił się, żeby przemówić do słuchaczy wielebnego Greena. Miał pogodną i osobliwie dziecięcą twarz. I małe dłonie, które wyciągnął przed siebie.

Panie i panowie, uznałem za swoją powinność, by was powiadomić, że człowiek prowadzący to nabożeństwo jest zwykłym oszustem. Nie ma dokumentów duszpasterskich z żadnego ustanowionego ani nowego Kościoła. Nie ma też żadnych kwalifikacji do sprawowania godności, którą sobie przywłaszczył, bo ledwie opanował na pamięć kilka ustępów ze świętej księgi, żeby swoim szalbierczym kazaniom nadać wątły pozór pobożności, którą w istocie gardzi. Prawdę mówiąc, człowiek, który przed wami stoi i podaje się za sługę bożego, to nie tylko zupełny analfabeta, ale też przestępca ścigany prawem w stanach Tennessee, Kentucky, Missisipi i Arkansas.

Święty Boże, krzyknął wielebny, to są łgarstwa, łgarstwa! Zaczął gorączkowo czytać z otwartej Biblii.

Ścigany za rozmaite występki, ostatni dotyczący dziewczynki lat jedenaście – powtarzam, lat jedenaście – która przyszła do niego w dobrej wierze i z którą przydybano go w trakcie zbliżenia, gdy wystrojony był w szaty sługi bożego.

Przez tłum przetoczył się jęk. Jakaś kobieta osunęła się na kolana.

To diabeł, krzyczał wielebny, łkając. To on. Sam diabeł. Stoi przed wami.

Powieśmy to ścierwo, krzyknął paskudny zbir z podestu w głębi.

Niespełna trzy tygodnie wcześniej wygnany został z Fort Smith w stanie Arkansas za spółkowanie z kozą. Tak, paniusiu, tak właśnie powiedziałem. Z kozą.

Żebym jutra nie doczekał, jeśli nie ukatrupię skurwiela, zawołał mężczyzna z przeciwległej strony. Podnosząc się, wyszarpnął pistolet z cholewy buta, wycelował i strzelił.

Młody woźnica błyskawicznie wyciągnął nóż spod ubrania, rozpłatał bok namiotu i wyszedł na deszcz. Dzieciak skoczył za nim. Mocno przygarbieni, pobiegli przez błoto w kierunku hotelu. W namiocie rozpętała się strzelanina, a przez kilkanaście otworów wyciętych w płóciennych ścianach wysypywali się na zewnątrz wierni: rozwrzeszczane kobiety, potykający się mężczyźni, ludzie wdeptywani w błoto. Dzieciak i jego nowy znajomy dopadli do podestu przed hotelem, otarli deszcz z oczu i odwrócili się, żeby popatrzeć. Gdy tak stali, namiot zaczął się chwiać i zapadać, po czym jak ogromna ranna meduza powoli osiadł na ziemi, wlokąc za sobą po błocie podarty brezent i nędzne odciągi.

Gdy weszli do baru, rosły łysielec już tam był. Przed nim, na wypolerowanym blacie, leżały dwa kapelusze i dwie garści monet. Wzniósł szklankę, ale nie do nich. Stanęli przy kontuarze i zamówili whiskey; dzieciak wyłożył pieniądze, lecz barman odepchnął je kciukiem i wskazał skinieniem głowy.

Sędzia funduje, powiedział.

Wypili. Woźnica odstawił szklankę i spojrzał na dzieciaka, a przynajmniej tak się wydawało, bo trudno było uchwycić jego wzrok. Dzieciak zerknął wzdłuż kontuaru w stronę sędziego. Kontuar był tak wysoki, że niektórzy nie mogli na nim oprzeć łokci, ale sędziemu sięgał ledwie do pasa, stał więc z rękoma położonymi płasko na blacie, lekko pochylony, jakby znów zamierzał przemówić. Przez drzwi wtłoczyli się do środka mężczyźni, pokrwawieni, ubłoceni, klnący. Skupili się wokół sędziego. Skrzyknięto oddział do pościgu za kaznodzieją.

Panie sędzio, skąd pan wie o sprawkach tego łajdaka?

Sprawkach?, spytał sędzia.

Kiedy pan był w Fort Smith?

W Fort Smith?

Gdzie go pan poznał, że pan to wszystko o nim wie?

Chodzi o wielebnego Greena?

Tak. Pewnikiem był pan w Fort Smith, skoro wziął pan i tu do nas przyjechał.

Nigdy w życiu nie byłem w Fort Smith. Wątpię, czy on tam był.

Wszyscy popatrzyli po sobie.

No to gdzie pan na niego wpadł?

Nigdy wcześniej nie widziałem tego człowieka. Nigdy nawet o nim nie słyszałem.

Sędzia podniósł szklankę i wypił.

W barze zapadła dziwna cisza. Mężczyźni przypominali rzeźby z błota. Wreszcie jeden parsknął śmiechem. Potem drugi. Po chwili wszyscy rechotali. Ktoś postawił sędziemu kielicha.

***

Gdy poznał Toadvine’a, lało już szesnasty dzień i nie chciało przestać. Stał w tym samym saloonie; przepił wszystkie pieniądze oprócz dwóch dolarów. Woźnica zniknął, bar świecił pustkami. Przez otwarte drzwi widział deszcz padający na pusty plac za podwórkiem. Opróżnił szklankę i wyszedł. Na błocie położono deski, ruszył więc w ślad za bladym snopem światła wylewającym się przez drzwi, w kierunku wychodka na końcu placu. Z drugiej strony nadszedł akurat jakiś mężczyzna i spotkali się pośrodku wąskiej kładki. Mężczyzna lekko się chwiał. Rondo mokrego kapelusza opadało mu aż do ramion, z wyjątkiem przodu, gdzie było przypięte do główki. W jednej ręce trzymał luźno butelkę. Złaź mi z drogi, powiedział.

Dzieciak nie zamierzał tego zrobić i nie miał ochoty na dyskusje. Kopnął mężczyznę w szczękę. Tamten upadł, ale się podniósł. Zabiję cię, powiedział.

Zamachnął się, dzieciak zrobił unik, kolejny zamach, dzieciak odskoczył. Zaatakował, ale wtedy mężczyzna grzmotnął go butelką w skroń. Runął z desek w błoto, a tamten zwalił się na niego ze strzaskaną butelką w garści, próbując wbić mu ją w oko. Dzieciak zasłaniał się rękoma, obaj zalani byli śliską krwią. Próbował sięgnąć do buta po nóż.

Zabiję cię, gnoju, powiedział mężczyzna. Szamotali się na ciemnym placu, gubiąc buty. Dzieciak chwycił nóż i teraz krążyli dokoła siebie, a gdy tamten skoczył, dzieciak rozciął mu koszulę. Mężczyzna rzucił butelkę i zza pleców wyciągnął ogromny nóż traperski. Spadł mu kapelusz, wokół głowy fruwały czarne kędzierzawe strąki, a swoje groźby ograniczał teraz do jednego słowa, zabiję, zabiję, zabiję, skandowanego jak obłąkane zaklęcie.

Ten już rozpruty, powiedział któryś z mężczyzn przypatrujących się bójce przy kładce.

Zabiję, zabiję, bełkotał tamten, brnąc w błocie.

Przez plac nadchodził już ktoś inny, z głośnym miarowym chlupotem, jakby człapała krowa. Niósł ogromną szillelę. Podszedł najpierw do dzieciaka i zadał cios maczugą, a ten runął w błoto na twarz. Umarłby, gdyby ktoś nie przewrócił go na plecy.

Gdy się ocknął, był dzień, deszcz ustał i zobaczył nad sobą twarz długowłosego mężczyzny, całkiem oblepionego błotem. Mężczyzna coś mówił.

Co?, stęknął dzieciak.

Pytałem, czy masz dosyć?

Dosyć?

Dosyć. Bo jak chcesz jeszcze ze mną potańcować, to proszę bardzo.

Spojrzał w niebo. Myszołów, bardzo wysoko, bardzo mały. Popatrzył na mężczyznę.

Mam złamany kark?, spytał.

Tamten zerknął na plac, splunął i znów spojrzał na chłopca. Nie możesz wstać?

Nie wiem. Nie próbowałem.

Nie chciałem, żeby ci złamać kark.

Nie?

Chciałem cię zabić.

Jeszcze się taki nie narodził. Wbił palce w błoto i się podźwignął.

Mężczyzna siedział na deskach, a obok stały jego buty. Nic ci nie jest, powiedział.

Dzieciak rozejrzał się tępo dokoła. Gdzie moje buty?, spytał.

Tamten popatrzył na niego zmrużonymi oczami. Z twarzy odpadały mu grudki wyschniętego błota.

Zabiję skurwysyna, co mi wziął moje buty.

Wygląda mi, że tam jest jeden.

Dzieciak popełzł i wyciągnął but. Człapał po podwórku, obmacując zwały błota.

To twój nóż?, spytał.

Mężczyzna spojrzał na niego z ukosa.

Na to wygląda, odparł.

Dzieciak rzucił mu nóż, a tamten schylił się, podniósł go i wytarł ogromne ostrze w nogawkę spodni. Myślałem, że ktoś mi cię ukradł, powiedział do noża.

Dzieciak znalazł drugi but, podszedł do desek i usiadł. Dłonie miał ubabrane błotem, szybko więc otarł jedną o kolano, a potem ją opuścił.

Siedzieli obok siebie, patrząc na pusty plac. Na końcu był płot, a dalej jakiś chłopiec czerpał wodę ze studni, po podwórku zaś łaziły kury. Z baru wyszedł mężczyzna i ruszył po deskach do wychodka. Dotarł do miejsca, w którym siedzieli, i wtedy zszedł z kładki w błoto. Po jakimś czasie wrócił, znowu ich ominął i wlazł na deski.

Dzieciak spojrzał na mężczyznę. Miał dziwnie wąską głowę, a oblepione błotem włosy tworzyły osobliwą dziką fryzurę. Na czole wypalono mu litery K i N, niżej, prawie między oczami, D, a piętna te były nierówne i wyraziste, jakby żelazo trzymano przy twarzy zbyt długo. Kiedy się odwrócił, żeby spojrzeć na dzieciaka, ten zobaczył, że mężczyzna nie ma uszu. Wstał, wsunął nóż do pochwy i ruszył po deskach, z butami w ręku, a dzieciak podniósł się i podążył za nim. W połowie drogi do hotelu mężczyzna zatrzymał się i potoczył wzrokiem po placu, a potem usiadł i wciągnął buty pełne błota. Wstał i poczłapał na bok, żeby coś podnieść.

Chodź tu i popatrz, powiedział. Mój cholerny kapelusz.

Wyglądał jak nie wiadomo co, coś martwego. Mężczyzna otrzepał go, włożył i ruszył dalej, a dzieciak za nim.

Bar mieścił się w długim i wąskim korytarzu obitym w środku deskami pociągniętymi pokostem. Przy ścianach ustawiono stoły, na podłodze spluwaczki. Nie było klientów. Kiedy weszli, barman podniósł głowę, a czarnuch, który zamiatał podłogę, odstawił miotłę pod ścianę i wyszedł.

Gdzie Sidney?, spytał pokryty błotem mężczyzna.

Chyba w łóżku.

Ruszyli dalej.

Toadvine, zawołał barman.

Dzieciak się obejrzał.

Barman wyszedł zza kontuaru i patrzył za nimi. Przeszli przez drzwi do hotelowego holu i dalej na schody, zostawiając za sobą ślady błota. Gdy skierowali się na górę, recepcjonista przechylił się przez ladę i zawołał.

Toadvine:

Mężczyzna przystanął i obejrzał się przez ramię.

On cię zastrzeli.

Kto, stary Sidney?

Stary Sidney.

Ruszyli dalej.

Na górze ciągnął się długi korytarz z oknem na końcu. Po obu stronach biegły rzędy pomalowanych pokostem drzwi, znajdujących się tak blisko siebie, że wyglądały jak drzwi do szafy. Toadvine doszedł do końca korytarza. Zaczął nasłuchiwać pod ostatnimi drzwiami i zerknął na dzieciaka.

Masz zapałki?

Poszperał w kieszeniach, wyjął zgniecione i poplamione pudełko.

Mężczyzna wziął je. Trzeba by czegoś na podpałkę, powiedział. Rozerwał pudełko i ułożył kawałki pod drzwiami. Potarł zapałkę i podpalił. Wepchnął płonący stosik pod drzwi i dorzucił parę zapałek.

On tam jest?, spytał chłopak.

Zaraz się przekonamy.

Buchnął kłąb czarnego dymu i płomień niebieski od pokostu. Przysiedli w korytarzu i czekali. Wątły ogień pełzał po deskach, falując do tyłu. Obaj wyglądali jak postacie wykopane z bagien.

Zastukaj w drzwi, powiedział Toadvine.

Dzieciak się podniósł. Toadvine też wstał. Czekał. Słyszeli, jak w pokoju trzaskają płomienie. Dzieciak zapukał.

Walnij głośniej. On lubi sobie wypić.

Zacisnął pięść i grzmotnął w drzwi z pięć razy.

Niech cię piorun, odezwał się jakiś głos.

Oto jest.

Czekali.

Ty piekielny skurwysynu, powiedział głos. A potem poruszyła się gałka i drzwi się otworzyły.

Stał w samej bieliźnie, trzymając ręcznik, którym owinął dłoń, żeby przekręcić gałkę. Gdy ich zobaczył, odwrócił się i cofnął w głąb pokoju, ale Toadvine dopadł go, chwycił za kark, przewrócił na podłogę i trzymając za włosy, zaczął mu kciukiem wyłupywać oko. Mężczyzna złapał go za nadgarstek i ugryzł.

Kopnij go w zęby, krzyknął Toadvine. Kopnij.

Dzieciak wszedł do pokoju, ominął ich, odwrócił się i kopnął mężczyznę w twarz. Toadvine odgiął mu głowę, ciągnąc za włosy.

Kop, krzyczał. Ech, kop, kop, skarbie.

Kopał.

Toadvine przekręcił zakrwawioną głowę do tyłu, spojrzał na nią, puścił ją, aż grzmotnęła o podłogę, podniósł się i sam kopnął mężczyznę. W korytarzu stało dwóch gapiów. Drzwi się paliły, tak samo jak część ściany i sufitu. Wyszli z pokoju i ruszyli korytarzem. Na górę wbiegał recepcjonista, przeskakując po dwa schodki.

Toadvine, ty skurwysynu, powiedział.

Toadvine stał cztery stopnie wyżej, gdy więc wymierzył mu kopniaka, trafił w gardło. Recepcjonista usiadł na schodach. Przechodząc obok, dzieciak uderzył go w skroń, aż ten się przewrócił i zaczął zsuwać na parter. Dzieciak przestąpił go, zszedł do holu, przez drzwi i na dwór.

Toadvine biegł ulicą, wymachując obłąkańczo nad głową zaciśniętymi pięściami i rechocząc. Wyglądał jak wielka gliniana laleczka voodoo, która ożyła, a dzieciak jak druga. Z tyłu płomienie lizały już dach hotelu i ciepły teksaski poranek zasnuwały obłoki ciemnego dymu.

Dzieciak trzymał muła u meksykańskiej rodziny, która przechowywała zwierzęta na skraju miasteczka, i teraz dobiegł tam, łypiąc dzikim wzrokiem i dysząc. Kobieta otworzyła drzwi i popatrzyła na niego.

Muszę wziąć muła, wysapał.

Patrzyła jeszcze przez chwilę, a potem krzyknęła coś w głąb izby. Obszedł dom. Na placu stały przywiązane konie, a przy ogrodzeniu wóz, na którego krawędzi siedziały indyki wpatrzone w dal. Stara kobieta stanęła w tylnych drzwiach. Nito, zawołała. Venga. Hay un caballero aquí. Venga.

Przeszedł przez szopę do siodlarni, wziął swoje nędzne siodło i posłanie i wrócił. Odnalazł muła, wyciągnął go z boksu, założył mu kantar z niewyprawionej skóry i podprowadził do płotu. Naparł ramieniem na zwierzę, zarzucił siodło na grzbiet i zapiął popręg. Muł bryknął, płosząc się i pocierając łbem o ogrodzenie. Dzieciak ruszył z nim przez plac. Muł uparcie potrząsał łbem na boki, jakby coś wlazło mu do ucha.

Wyprowadził go na drogę. Kiedy mijał dom, kobieta przydreptała za nim. Gdy zobaczyła, że wkłada stopę w strzemię, rzuciła się za nim biegiem. Wskoczył na popękane siodło i cmoknął na muła. Zatrzymała się przy bramie i patrzyła, jak odjeżdża. Nie obejrzał się.

Kiedy wracał przez miasteczko, hotel stał w płomieniach, a dokoła zgromadzili się gapie, niektórzy z pustymi wiadrami. Przyglądało się temu także kilku mężczyzn na koniach, wśród nich sędzia. Gdy dzieciak ich mijał, sędzia odwrócił się i spojrzał na niego. Okręcił konia, jakby chciał, żeby zwierzę też sobie popatrzyło. Kiedy dzieciak zerknął na sędziego, ten się uśmiechnął. Popędził muła i potruchtali obok starego kamiennego fortu, drogą na zachód.