Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najnowsza powieść Romy Ligockiej
Kontynuacja bestsellerowego "Dobrego dziecka"
Kraków, lata 50-te XX wieku. Roma ma już 18 lat i samodzielnie wchodzi w dorosłe życie. Pozostawiona przez matkę, bez kontaktu z doświadczoną osobą, która mogłaby w trudnych życiowych sytuacjach służyć radą i pomocą, młoda dziewczyna wpada we wszelkie pułapki swojego wieku. Środowisko artystów, w którym zaczyna się obracać, fascynuje Romę, ale i przynosi wiele niebezpieczeństw. Alkohol, anoreksja, niechciana ciąża...
Sytuację dodatkowo komplikuje powrót matki z emigracji. Roma, nauczona już samodzielności, na nowo musi się oswoić i zaakceptować jej obecność.
Droga Romo to do bólu szczera opowieść popularnej pisarki, dzięki której czytelniczki jeszcze bardziej ją pokochają i lepiej zrozumieją jej życiowe wybory.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 217
Następnego ranka spotykam przed domem Lenę. Wydaje mi się mniejsza i jakaś smutna.
– Gdzie się podziewasz? Szukałam cię.
Mówię jej więc, gdzie się podziewam... Lena, inaczej niż myślałam, nie wydaje się zachwycona.
– Uważaj, co robisz. – Patrzy na mnie poważnie, trochę jak mama. – Uważaj! O nim bardzo źle mówią...
Wiem, że powinnam teraz zapytać, co mówią, ale nie zapytam, nie chcę tego słyszeć, nie chcę!
– Muszę już lecieć. – Lena kończy rozmowę, widać, że jest jej przykro, że musiała mnie rozczarować. A może, nie wiem, po prostu jest zazdrosna...
– Pójdziesz na te Węgry? – dorzuca jeszcze na odchodnym.
– Jakie Węgry?
– Nie wiesz, co się dzieje na Węgrzech? Przecież tam się krew leje i umierają ludzie. Może, może z tego nawet wojna będzie, tak mówi mój ojciec... Będzie spotkanie studentów na UJ-ocie, żeby zaprotestować. To przyjdziesz?
– No, chyba tak, nie wiem... przyjdę, jeśli on pójdzie.
Rozmawiamy o tym tego wieczoru. O tym, że na Węgry wjechały radzieckie czołgi, że tysiące ludzi zostało rozstrzelanych, młodzi chłopcy, dziewczyny, tacy jak my. O kardynale Mindszentym, który tyle lat był w niewoli, został wypuszczony, a teraz zamknięty z powrotem...
Po raz pierwszy rozmawiamy o czymś tak poważnym, żywym, co dzieje się wokół nas i nas też dotyka. Czuję się ważna, bo to wiem, rozumiem i nareszcie mogę coś zrobić.
Następnego dnia, kiedy wychodzimy z domu, widzimy na rogu Alej grupkę studentów, zbierają dary, pieniądze dla Węgrów. Pieniędzy nie mamy, ale możemy oddać krew.
Przychodnia pełna jest ludzi. Kolejka ciągnie się aż na schody, nie można się dostać nawet na korytarz. Stoimy cierpliwie na tych schodach. Wokół prawie sami młodzi ludzie, kolorowy, niespokojny tłum, z AGH, z Uniwersytetu i kilka osób, które znam z Akademii. Wszyscy mówią o Węgrzech. Nad moją głową krzyżują się wiadomości. Dowiadujemy się niesamowitych rzeczy. Na Węgrzech są podobno dwa rządy i między nimi straszna wojna. Są tysiące zabitych i rannych.
Budapeszt płonie...
Mówią, że niektóre oddziały wojsk radzieckich przeszły na stronę powstania i że potem posłano inne oddziały, a te mordowały ludność cywilną, nawet dzieci, była rzeka krwi...
Podobno studentów węgierskich deportują teraz do Rosji, całą młodzież...
– To samo mogło być w Polsce – dodaje ktoś głośnym szeptem.
– Coś ty! Gomułka jest po naszej stronie – uspokaja wysoka dziewczyna w czarnym berecie.
Słucham tych wszystkich słów pełna zamętu, są we mnie wspomnienia, których nie chcę teraz przywoływać... krew, żołnierze, wojna, dzieci.
Jest zimno i mroczno. Ludzie przyszli w czapkach i szalikach, ja, jak zwykle, ubrałam się za lekko i teraz trzęsę się z zimna, jestem na czczo i już mi się nie chce oddawać tej krwi, ale obok mnie stoi Lord, bardzo blady, przecież nie zostawię go samego... Przede mną ładny wysoki chłopak o blond włosach, w skórzanej kurtce, opowiada dość głośno koledze o tym, jak chciał uciekać, dostać się na Węgry, żeby walczyć, ale zatrzymali go na granicy... „Dobrze, że cię nie wsadzili”, dodaje jego znajomy. A potem mówią coś szeptem. „Ale to jeszcze nie koniec, nie koniec – powtarza blondyn mocnym głosem. – Odpłacić im trzeba za tę krew...”
Moje wspomnienia odzywają się coraz dotkliwiej, nie chcę ich w sobie słyszeć. Słowa: wojsko, wystrzały, krew, obrazy, do których już teraz nie wolno mi wracać, bliskie i dalekie, mieszają się w mojej głowie.
Wreszcie udaje nam się opuścić schody. Najpierw jest biuro, w którym trzeba się zarejestrować... dobrze, że mamy wszystkie badania lekarskie...
– Oni spiszą nasze nazwiska, przecież musisz pokazać legitymację, i mogą nas potem... – odzywa się czyjś głos.
– Coś ty! Przecież nawet Gomułka z Cyrankiewiczem... – powtarza dziewczyna w berecie.
– Spiszą, nie spiszą, idziemy! – woła ktoś inny.
W gabinecie lekarskim jest jeszcze większy tłok i zamieszanie. Gabinet został podzielony na swego rodzaju kabiny osłonięte parawanem z białego płótna. W kabinie jest jedno krzesło. Wpuszczają po dwie osoby, ta druga musi stać. Dyryguje tym wszystkim ubrana na biało pielęgniarka ze strzykawką w ręce.
Przede mną w kabinie ten wysoki blondyn siada na krzesełku i odsłania ramię. Odwracam głowę, żeby nie patrzeć, i nagle słyszę łoskot, chłopak miękko osuwa się z krzesła, teraz widać, jaki jest duży, jego nogi zajmują prawie całą przestrzeń, jego głowa tuż koło moich stóp...
– No, panie, co z panem? – pielęgniarka odkłada strzykawkę i wybiega na korytarz.
Klękam przy zemdlonym i układam jego głowę na moich kolanach, a on po chwili sam otwiera oczy i patrzy na mnie zamglonym, nieprzytomnym wzrokiem... Wraca pielęgniarka z jakimiś lekami, uśmiecha się, widząc nas na podłodze.
– Niech się pan nie przejmuje – pociesza chłopaka, który podnosi się szybko. – Mężczyźni częściej mdleją – dodaje.
– No, teraz pani kolej – słyszę po chwili.
Od tego czasu przez całe życie bałaś się zemdleć, Romo, pamiętasz, prawda? Zawsze miałaś w pamięci tego dużego chłopaka, zupełnie bezbronnego na podłodze, i w jego oczach jakiś wstyd. Od tego czasu nosiłaś zawsze w torebce kropelki. Często sprawdzałaś, czy nie robi ci się słabo, i boisz się tego do dziś. Ale do tego się, droga Romo, nie przyznamy, prawda? Niech to zostanie między nami, niech nikt się nie dowie... Tyle jest w nas wstydliwych lęków, o których nawet nie wiemy, skąd się biorą. Bo strach jest sumą złych doświadczeń i szczególnie mocny jest u tych, którzy nie potrafią niczego zapomnieć, jak ty, Romo...
Kiedy wychodzimy, trzymam się Lorda bardzo mocno, tęsknię już za naszą dziuplą, za pokojem bezpiecznym jak twierdza, za mocnym uściskiem czyichś ramion. Ale nie idziemy jeszcze do domu. Lord wstępuje do sklepu i kupuje butelkę wódki. Zatrzymujemy się potem w cieniu bramy kościoła Mariackiego. Po raz pierwszy widzę, jak pije wódkę. Szybko i łapczywie...
– Nieważne jest dziś, a jutro? Jutra nie ma – mówi potem, obejmując mnie ramieniem. – La tristesse de tout cela... – dodaje swoim nieskazitelnym francuskim.
W Krakowie zaczynają umierać poeci. Jakaś fala samobójstw przechodzi przez miasto. Nie mówi się o tym głośno, to tylko szepty...
W codziennych rozmowach, w muzyce, wierszach czuje się ukrytą tęsknotę za śmiercią. Młoda para naszych przyjaciół pewnego ranka otwiera gaz. Giną razem, ale nie zostają razem pochowani, bo na to nie godzi się jej rodzina. Potem umiera młody poeta, który czytał na ławce na Plantach swoje wiersze. A potem jeszcze jeden, którego mało znałam, choć podobno genialny, tak teraz o nim mówią, zatruł się alkoholem, miał dwadzieścia pięć lat. Pewna znana malarka w Warszawie też odebrała sobie życie. A my, pozostali, spotykamy się, jesteśmy jak zwykle weseli, wymieniamy żarty, anegdoty, flirtujemy, ale kiedy zaczynamy rozmawiać dłużej i poważniej, to zawsze kończy się to wódką...
Mówi się, że pewien znany pisarz w swojej ulubionej kawiarni, otoczony dymem z papierosów, podrywa dziewczyny „na gruźlicę”...
– Niedługo umrę, będziesz moją ostatnią dziewczyną – szepcze teatralnie, biorąc ją za rękę...
A ja biegnę po wąskich ulicach, po kocich łbach, pogrążona w myślach i tylko chwilami czuję, że w tym mieście za każdym rogiem czai się rozpacz.
Tyle się działo, że przez dwa dni nie zdążyłam wpaść do domu. Ostatnio prawie wcale w nim nie bywam, tyle tylko, żeby się przebrać albo wykąpać w wannie, u niego jest taka maleńka łazieneczka, biorę kilka rzeczy i już mam ochotę uciec, tak się tu nagle zrobiło ciasno. Czasem spotykam Marynię, ale ona już nic nie mówi, o nic nie pyta... nawet jej wieczne żarciki i pretensje umilkły.
Wchodzę do naszej bramy, pogrążam się w mroku ciemnej sieni, gdzie pachnie kurzem i wilgocią, i nagle czuję znajomy niepokój. Czy coś się stało? Może nas okradli? Przypominam sobie szybko, czy ostatnim razem zamykałam drzwi i czy jeszcze mam klucze... a może coś się stało Maryni...
Przed drzwiami nerwowo wyszarpuję klucze z torebki, ale już nie muszę ich używać – drzwi się otwierają, a w progu staje z ręką na klamce moja mama.
– Od dwóch dni cię szukam – mówi bezdźwięcznym, matowym głosem, jest bardzo blada, widać to nawet w tym świetle – właśnie miałam zamiar iść na milicję.
Pisała, nie czytałam listów, zostały w skrzynce zawiadomienia z poczty, których nie odebrałam, wysłała telegram, który leży teraz na półce w przedpokoju. Dzwoniła, ale nikt nie odpowiadał, więc wsiadła w pociąg...
Wchodzimy. Siadam na tapczanie, nagle strasznie zmęczona. Ona stoi nade mną, widzę, jak źle wygląda, ma siwe włosy, zapłakane oczy... Przytyła chyba, ale wydaje się mała, jakby ubyło jej wzrostu. Jest mi przykro, jest mi smutno. Wstydzę się. Jestem zła na siebie, jestem zła na nią, bo przez nią się wstydzę. Stoi nade mną i czeka na moje słowa w niemym cierpieniu. Ale cóż ja mam wyznać? Boję się wyznań.
Chciałabym ją przytulić, taką małą i niegroźną, ale nie wiem, jak to zrobić. Już bym nie umiała, od tak dawna się nie dotykamy.
Zaczną się teraz dla was, Romo, trudne dni...
Byłaś pod jej opieką zawsze, odkąd pamiętasz, w czasie wojny, okupacji, kiedy zostałyście na świecie same. Każde oderwanie się od matki w czasie wojny groziło ci śmiercią, wiedziałaś to dobrze. Każda ucieczka, choćby taka dziecinna, na kilka kroków tylko, groziła śmiertelnym niebezpieczeństwem i była... zdradą.
– To po to przeżyłyśmy taką straszną wojnę – powtarzała później nieraz – żebyś ty była teraz taka niedobra, nieposłuszna? Taka niewdzięczna?!
Nie mogłaś więc tego dnia stanąć przed nią tak po prostu i powiedzieć: „Mamo, mam chłopaka, spędzam z nim dni... i noce”.
Wtedy tak się z dorosłymi nie rozmawiało.
Zastanawiam się czy ma sens opisywanie tego dzisiaj – twojego życia, jej życia. To bolało wtedy, boli i dziś. Ale nieopisane będzie jak niebyłe... Jeżeli więc tylko tak możesz zostawić po niej świadectwo...
Cóż więc zrobisz?
Nie znajdziesz słów, będziesz się bała, że ona będzie chciała i będzie mogła tego zabronić, odebrać ci tę wolność, którą właśnie zdobyłaś. Nie znajdziesz właściwych słów i dlatego będziesz tylko coraz bardziej niespokojna, pełna buntu, jakby złapana w pułapkę, coraz bardziej zła i przykra dla niej.
A ona, bezradna jak ty, odpłaci ci tym samym.
W pokoju wszędzie porozkładane są przywiezione przez mamę rzeczy. Z miękkich bibułek wyglądają kolorowe sweterki, sukienki, których nie śmiem dotknąć ani oglądać, bo na nie nie zasłużyłam, choć pewnie przeznaczone są dla mnie... Pudełka z czekoladkami, jakieś pachnące mydełka, banany, i na stole, na talerzu, zielone jabłka.
Milczę. Milczy i ona.
Siada przy stole i czeka na jakieś moje słowa.
Jak mam jej to powiedzieć, przecież nie zrozumie, sama nie zawsze rozumiem, co się ze mną dzieje.
Patrzę na ten pokój pełen prezentów, potem na swoje dłonie i milczę.
Aż mama już nie może wytrzymać tej ciszy i w końcu mówi to, co zawsze słyszę, kiedy chce ze mną zawrzeć pokój i nie wie, jak to zrobić.
– Zjadłabyś coś? Jesteś głodna?
Wiem, że jest to zaproszenie do rozmowy. Tylko że my nie umiemy ze sobą rozmawiać. Przeżywam właśnie coś wielkiego. Wydaje mi się, że ona nigdy czegoś takiego nie przeżywała, nie rozumie, a ja nie chcę się tym z nią dzielić.
– Nie, dziękuję, nic nie będę jadła...
Wiem, że muszę coś powiedzieć, wytłumaczyć, czuję, że chciałaby już tylko ode mnie usłyszeć to, co chyba i tak już wie, ale nie umiem zacząć. Żyję teraz w świecie, do którego ona nie ma dostępu, i nie chcę być tam z nią razem.
Zapada cisza, zaraz potem przerwana serią ostrych pytań: Gdzie byłaś? Gdzie ty w ogóle chodzisz? Co zrobiłaś ze studiami? Dlaczego nie bywasz w domu? Co z twoją przyszłością? I to nigdy niezadane, nigdy niewypowiedziane, ale które ja i tak słyszę...
– Jak mogłaś mi to zrobić? – I jeszcze powinna dodać: „po takiej strasznej wojnie...”.
Ostrożnie dobieram słowa, coś próbuję wyjaśniać, łagodzę, zmyślam, krążę wokół najważniejszego i tego nie umiem jej powiedzieć. Wiem, że już zdążyła wypytać Marynię, potem Lenę, więc i tak już się dowiedziała. Jeszcze coś mówię, niepewnie coś tłumaczę, a już mam tylko ochotę uciec od tej rozmowy, od tego pytającego wzroku, od tego wypełniającego pokój jak gęsty dym wyrzutu sumienia, uczucia, że znowu zawiodłam. Płaczę, chociaż wcale tego nie chcę. Płaczę...
A tymczasem ona wstaje i idzie do kuchni. Pewnie zrobić herbatę, a może zażyć lekarstwo na nerwy...
Zaszywam się w kącie pokoju z książką, udaję, że czytam, że się uczę. Mama bez celu krąży po mieszkaniu, bierze do ręki przedmioty, jakby czegoś szukała, odkłada z powrotem. Widać, że nie może odnaleźć się w tym ciemnym mieszkaniu, w tym jesiennym Krakowie i w obecności córki, która milczy i jak się jej pewnie wydaje, już wcale jej nie kocha. Wyobrażam sobie, jak jeszcze niedawno siadywała w jasno oświetlonych wiedeńskich kawiarniach, gdzie po południu ktoś grywał walce na pianinie, jadła torcik z pianką... wiem, że tam za mną tęskniła... Teraz między stronami książki znajduję kartkę z listu od niej, którą wsunęłam tam jakiś czas temu...
...i byłam też na występie Kiepury w Raimundtheater. Dawali operetkę Paganini. Cieszyłam się, bo to i Jan Kiepura, nasza przedwojenna sława, i Mártha Eggerth, i piękna muzyka, wytworna publiczność. Ale to już nie był ten Kiepura, teraz z łysinką i brzuszkiem, i głos już nie taki... Mártha Eggerth też już nie czaruje. Opuszczałam teatr z uczuciem, że życie mija i my się starzejemy, ja też. Ale Ty, Córko, masz jeszcze wszystko przed sobą, więc chociaż żyj rozumnie, wykorzystuj mądrze każdy dzień, pamiętaj, co obiecywałaś...
Mama spaceruje tam i z powrotem po mieszkaniu, to już nie są eleganckie ulice Wiednia, teraz tu nie może sobie znaleźć miejsca... przyjechała tylko przeze mnie i wszystko to jest moja wina.
W końcu nie mogę tego wytrzymać, wstaję. Torebka, klucze, jeszcze szybko zabieram ze stołu dwa zielone jabłka i już mnie nie ma, uciekam, zatrzaskując za sobą drzwi.
Obiecuję sobie, że wrócę wcześnie, żeby się nie denerwowała, że później porozmawiamy i jakoś jej to wszystko wytłumaczę. Ale nie wracam wcześnie, w ogóle nie wracam na noc. W pokoju Lorda na poddaszu wszystko jest inne i nic nie jest ważne oprócz nas... Nie wiadomo kiedy zrobiła się noc, więc już wstawać nie było warto. Zostałam znowu do rana.
Nie spałam.
Wyobrażałam sobie, jak ona tam czeka, stoi w drzwiach, a w oczach ma smutek, rezygnację. Widziałam to wszystko i tym bardziej nie miałam siły wracać.
Moja mama nie rozumie, że niekiedy tracę poczucie czasu, że są chwile, kiedy czas się nie liczy – nie, ona na pewno tego nie rozumie...
Takie są nasze kolejne dni – wracam późno, zawsze mi się wydaje, że tym razem uda mi się bezszelestnie wsunąć do pokoju i do łóżka, tak żeby nie zauważyła, ale mama stoi przeważnie w przedpokoju przy drzwiach albo siedzi w kuchni przy stole, światło jest zapalone, żeby było widać, że nie spała... i tylko na mnie patrzy.
Dalej o niczym ważnym już nie rozmawiamy, a ona tylko mnie obserwuje.
Tak nam mijają dni, a właściwie to my się w nich mijamy. Mama jak zawsze co piątek czyści mosiężne klamki we wszystkich drzwiach, żeby pięknie błyszczały, gotuje rosół i piecze ciasto na niedzielę.
Ja coraz częściej wychodzę z domu, jeszcze zanim ona wróci z pracy.
Wracam coraz później, coraz niechętniej. Czasem czuję w sobie tylko zimno i chęć dokuczenia jej, zadania jej bólu.
Kiedy wracam do domu, jeszcze w sieni, przed otwarciem drzwi, jeszcze z kluczami w ręku, zatrzymuję się na chwilę. Nagle robi mi się żal i siebie, i jej. Chciałabym wejść, wziąć ją za rękę, powiedzieć: mamusiu, nie gniewaj się, to wszystko nie ma z tobą nic wspólnego, ani z nami, to nie przeciw tobie, że jestem tam z nim, po prostu tam, w jego obecności, zapominam o wszystkim, nie potrafię inaczej. I wiesz, jeszcze się boję, że jeśli na chwilę odwrócę się od niego, nie będę uważna, to on przestanie się mną interesować, po prostu mnie porzuci, tyle przecież jest innych dziewcząt, sama wiesz. Więc muszę, naprawdę muszę tam być. Codziennie. Zawsze.
Stoję przed drzwiami z kluczami w rękach, potem wchodzę do mieszkania. W przedpokoju u sufitu pali się żarówka, w jej świetle mama zwraca ku mnie twarz, napotykam jej wzrok karcący i pełen obaw i na ten widok wszystko we mnie znowu zamiera. Wiem, co by powiedziała, gdybyśmy zaczęły rozmawiać. To, co zawsze mówią dorośli: jesteś rozwydrzona, nieskromna i lekkomyślna, już nie pamiętasz, co przytrafiło się Sylwii?
Nie zapomniałam. Chociaż po pewnym czasie, jeśli człowiek stara się o czymś nie myśleć i nie mówić, wtedy to się zaciera, jakby tego nie było...
A gdyby to, co Sylwii, zdarzyło się mnie? Przecież mamusia tego boi się najbardziej. No i tego, co ludzie powiedzą.
Takie mam poczucie, że mnie się to nie zdarzy, ale przecież nie jestem pewna. Nigdy o tym z Lordem nie rozmawiamy. Wstydzę się zapytać...
Jest noc i trzeba iść spać. Rozchodzimy się z mamą bez słowa. Słyszę skrzypienie tapczanu w kuchni, gdzie śpi ona, ja kładę się w moim pokoju, pod kolorowym kilimkiem, który już nie daje pocieszenia. Nastaje cisza, którą każda z nas wypełnia własnym milczeniem...
Wiem, że nie potrafiłabym nikomu o tym opowiedzieć, gdyby to się zdarzyło... Nie ufam nikomu, zresztą nikt nie ma czasu, wszyscy są zajęci własnymi sprawami. Lena też.
Musiałabym to załatwić sama. Sama to przeżyć. Przeżyć i nie umrzeć. Zdobyć pieniądze, umówić się z lekarzem. Przede wszystkim muszę pilnować swojej twarzy, tego, jak wyglądam, co mówię, żeby nikomu się nie zdradzić. Bo wszyscy powiedzieliby: widzisz, po co ci to było, teraz radź sobie sama! To twoja wina! Nikt nie może o tym wiedzieć. Nawet Lena. Ona by rozgadała, zdradziłaby mnie przed mamą.
Już wiem, już się o tym przekonałam, że nikt nigdy nie potrafi zachować cudzej tajemnicy, może tylko swoją. Cudze tajemnice wydają się jakby nieważne i można się z nich nawet śmiać...
Wstanę więc wcześnie rano, trzeba starannie się umyć. I jaką wkłada się sukienkę, jeśli się nie wie, czy wróci się w niej żywym? Włożę porządną bieliznę, bo może w niej umrę? Przecież czytałam, że tak może być. Jakiś krwotok czy coś... Pisali o tym w gazecie. Pisali, żeby nie chodzić do jakichś babek ani lekarzy, których się nie zna, ale to przeważnie na wsi, i że dziewczyna może się wykrwawić. Pójdę do lekarza, którego już znam, ale jeśli coś się nie uda? Wkładam sukienkę rozpinaną, bo tam trzeba się chyba rozebrać. No i potem ubrać. Nie wiem, kiedy byłam z Sylwią, to zaraz wyprosili mnie z gabinetu. Wychodzę w pośpiechu. Mówię mamie, że mam dziś wcześniej zajęcia.
– Nie zjesz czegoś, nie napijesz się? – pyta cicho i bez nadziei, że odpowiem.
Staram się nie patrzeć na nią, kiedy tak stoi w progu kuchni boso, w nocnej koszuli, z okularami na nosie. A gdybym tak powiedziała: chodź ze mną! Do lekarza poszłaby na pewno, ale ja nigdy, przenigdy nie mogę tego zrobić, ona by przecież zaraz dostała ataku serca i powiedziałaby: widzisz, do czego doprowadziłaś, nie mówiłam...
Pójdę powoli ulicami, nie za szybko, jakby tych parę chwil miało uratować mnie od tego, co mnie czeka... Mijają mnie ludzie brzydcy – obojętni, śpieszący się nie wiem po co i nie wiem dokąd. Nie patrzą na mnie, nie wiedzą, że może za kilka chwil umrę i już mnie nie będzie, a oni nawet na mnie nie spojrzeli.
Lekarz sam otworzy drzwi. Znam go już, pielęgniarkę też. Tak bym chciała, żeby chociaż ona się do mnie uśmiechnęła i potrzymała mnie za rękę, ale oboje się śpieszą. W gabinecie pachnie lekarstwami.
Moje nogi przypięte do fotela. Nie ruszać się. Zastrzyk.
– Proszę liczyć powoli do stu...
– Raz, dwa, trzy, cztery...
– Liczyć! Dalej liczyć – mówi lekarz, ale ja już go nie słyszę, odczytuję słowa z ruchu jego warg...
Liczyć! Liczyć! Dwadzieścia siedem, dwadzieścia osiem... Liczenie jest coraz łatwiejsze, zamienia się jakby w śpiewanie... może ja śpiewam, tylko nikt o tym nie wie... Wielkie koła czerwone i niebieskie pojawiają się przed moimi oczami, kręcą się wolno, potem coraz szybciej, porywają mnie ze sobą, wielkie czerwone obręcze wciągają mnie w otchłań, ja... nie mogę... liczyć... Sześćdziesiąt osiem, sześćdziesiąt dziewięć... nie mogę, bo spadam w głąb... czegoś.
– No, już! Panienko! Jak długo będziemy spać?! Wstawać, wstawać! Podnosić się. Czekają inni pacjenci. Szybciej!
– To już? Po wszystkim? – pytam, nie otwierając oczu.
– No tak! Już dawno, a pani ciągle śpi. A tu ludzie czekają. Nie jest pani jedyna! No, szybciej! Sukienka, buty! – pomagają mi wstać.
– To ja żyję? – pytam raz jeszcze, ale nie otrzymuję odpowiedzi.
Patrzę na moje bose nogi, ale ich nie poznaję, wkładam skarpetki i buty na te obce stopy.
– Niech pani zainkasuje pieniądze – mówi lekarz do pielęgniarki – i zamówi jej jakąś taksówkę, ja muszę lecieć do kliniki, już i tak jest późno.
Leżę na tapczanie przykryta pledem, tym nowym, puszystym, w niebiesko-zieloną kratkę, który mama przywiozła z Wiednia. Boli mnie dół brzucha. Bardzo. Czuję się jak rozdarta na pół. Między podbrzuszem a resztą ciała jest jakby przepaść, a w tej przepaści pulsuje ból. Ale muszę to wytrzymać. Drżę na myśl, że będę musiała wstać.
– Przeziębiłaś się? – pyta mama chłodno.
Nie chce pokazać, że ją to obchodzi, przecież nie zasłużyłam na współczucie. Taka dziewczyna, która włóczy się po nocach...
– Masz gorączkę? Chcesz aspirynę?
Potwierdzam skinieniem głowy.
– Mam okres – dodaję cicho, na wypadek gdyby coś zobaczyła w łazience...
Czuję, jak cały czas wolniutko sączy się ze mnie krew, nie wiem, czy to jest normalne, czy to już krwotok... Ale cokolwiek to jest, muszę wytrzymać i nikt nie może się dowiedzieć. Budzę się rano, wstaję i zastanawiam się, czy to wszystko zdarzyło się naprawdę, czy tylko w mojej głowie... Wiem tylko, że byłam sama, że przetrzymałam to i żyję...
Zawsze w trudnych chwilach byłaś sama, droga Romo. Dziś już zdajesz sobie z tego sprawę.
Dziś, droga Romo, widzisz to wyraźnie. Dziś fala tej samotności powraca i już się cofnąć nie zdoła...
Ty zawsze tylko chciałaś załatwić sprawę – porządnie i uczciwie wykonać to, co dał ci do wykonania los, i zanim się spostrzegłaś, wyrosła przed tobą ściana, a ty osuwałaś się przed tą ścianą w mrok samotności – w ciemność...
Nie czas już dzisiaj wracać do wczorajszego cierpienia, które po prostu było.
Możesz sobie dziś wyobrazić, że szłaś na ten zabieg (tak się wówczas mówiło: zabieg, krótko i bez szczegółów). Możesz to sobie wyobrazić, a także i to, że byłaś sama.
Nie bądź głupia, mówiłaś wtedy do siebie, nie bądź głupia, to nic takiego. To zdarza się wszystkim.
Szłaś? A może zdarzyło się to tylko w twojej wyobraźni? Dziś nie ma to już jednak znaczenia.
Myślałaś o tym, myślałaś o tym każdego dnia, bez przerwy. Tak jak większość dziewczyn twojego pokolenia.
Jakie więc ma dziś znaczenie, czy zdarzyło się to naprawdę? Więc gdybyś tak poszła, na pewno poszłabyś sama. Nie umiałaś nikomu zaufać, nikomu powierzyć tajemnicy. Może to był twój lęk przed porażką, przed klęską? Póki przeżywasz coś sama, jest tak, jakby się to wcale nie wydarzyło. Nie musisz przeglądać się w oczach innych. Dopiero dziś chcesz być świadkiem swoich własnych spraw, dopiero dziś próbujesz się ze sobą rozliczyć.
Już wiesz, że nie warto się nad sobą litować, choć odrobina współczucia nie zaszkodzi, warto pamiętać... Może tym, co odróżnia cię od wielu ludzi, jest ta twoja pamięć – absolutna jak absolutny słuch.
Dziś wiesz, że niczego ze swojego życia nie zapomniałaś, nie dostąpiłaś łaski szczęśliwego zapomnienia.
Ale może dzięki temu możesz teraz ze sobą rozmawiać – z tą dawną i tą dzisiejszą?
Na nic nie zdały się nigdy próby wyrzucenia czegoś z pamięci, musiałaś żyć z tymi powracającymi obrazami, z każdym wspomnieniem, które znienacka, nie wiadomo dlaczego, pojawiało się przed oczami.
Śmierć twojego ukochanego psa, wiele lat później. Bardzo go kochałaś – nawet dziś, po latach, nie jesteś w stanie opisać jak bardzo; nawet dziś, kiedy próbujesz, masz w gardle szloch i ból, nad którym trudno zapanować.
Kiedy zmarł, kupiłaś mu miejsce na spokojnym, pięknym cmentarzu (żyłaś wtedy w kraju, w którym coś takiego było możliwe) i porządną trumnę.
Szłaś potem za tą trumną sama w mroźny styczniowy dzień – nikt ci nie towarzyszył, nie trzymał cię za rękę, padał drobny śnieg, trwało to wszystko strasznie długo, bo ziemia była zamarznięta.
Wróciłaś sama do domu. Usiadłaś potem w pustym pokoju na kanapie, patrzyłaś na lodówkę, gdzie jeszcze zostało jedzenie dla niego. Myślałaś o tym, że już nigdy nie otworzysz tej lodówki i ty sama już nigdy nie będziesz nic jeść. Myślałaś o tym, jak bardzo go kochałaś i że już go nie ma i nigdy nie będzie... I znowu coś się zamknęło w twoim życiu.
Ten dzień jest dzisiaj i będzie zawsze takim symbolem twojej samotności...
Ale już wtedy, kiedy miałaś osiemnaście lat, wiedziałaś, przeczuwałaś, że tak będzie, bo nigdy nie będziesz umiała powiedzieć nikomu: pomóż. I może dlatego nikt ci nigdy nie pomógł...