Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poruszająca opowieść o tym, jak wiele siły czerpiemy z rzeczy zwykłych i prostych uczuć, ile radości daje nam nasza codzienność – ale także o tym, jak to wszystko może szybko zostać nam odebrane.
Roma Ligocka, autorka bestsellerowych książek, wraca do historii swojej rodziny i świata, który zaginął. Wraca jednak w niezwykły i niekonwencjonalny sposób.
Rok 1938. Anna Abrahamer zajmuje się domem, ogrodem, wyczekuje narodzin swojej wnuczki Romy. Latem wyrusza w pierwszą w życiu podróż na Lazurowe Wybrzeże. Jeszcze cieszy się codziennością, urokami świata, jeszcze wierzy w przyszłość swoją i swoich bliskich. Jednocześnie czuje już narastającą wokół niepewność, zbliżającą się katastrofę…
Rok 2020. Roma Ligocka, wnuczka Anny, wyrusza w podróż do Nicei. Zamierza wrócić do opowieści o swojej rodzinie, dopisać do niej ostatnie karty. Chce pójść śladami babci, napisać za nią pamiętnik, przywrócić czas, który przeminął, piękny, tajemniczy, przedwojenny…
Tam właśnie, w Nicei, zaskakuje ją pandemia i nagle jej los i losy Anny Abrahamer w zdumiewający i nieoczekiwany sposób splatają się ze sobą.
Autorka zabiera nas w przeszłość, do roku 1938. To tu, w Krakowie, spokojnie i szczęśliwie żyje jej żydowska rodzina, a ona sama właśnie przychodzi na świat. Roma Ligocka całe życie nosiła w sobie wyobrażenie domu pełnego ciepła, zapachu smakowitych potraw i ciast, domu, którego sama nie miała... Teraz pokazuje nam jego urok, pokazuje krakowskie ulice i ogrody, zapomniane zwyczaje, modę, kolory czasów minionych. Ale autorka nie odwraca też wzroku od teraźniejszości, od naszego codziennego wysiłku, i konieczności radzenia sobie z nią.
Powieść niosąca przesłanie: jesteśmy, dopóki pamiętamy, a najważniejsze, co mamy, jest teraz.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 205
Dziadkowi,który mi się niedawnow całkiem innej objawił postaci.Z miłością.
W Nicei na Lazurowym Wybrzeżu hotel Negresco wznosi się ponad Promenade des Anglais jak olbrzymi biały statek widmo. Zatopiony w ciszy i we mgle.
We wszystkich oknach i drzwiach balkonowych opuszczone są szczelnie szare żaluzje.
Czerwony dywan prowadzący do wejścia został, tylko nikt już po nim nie chodzi. Dotąd zawsze otwarte wielkie szklane drzwi wejściowe, których klamki stanowią złote lwie głowy, teraz nie przepuszczają nikogo.
Za drzwiami tęgi ciemnoskóry mężczyzna w czarnej watowanej kurtce przez szybę pilnuje wejścia. Pojawia się na chwilę, potem znika i pojawia się znowu. Na tarasie nie ma już stolików ani wytwornych skórzanych foteli. Siadałam tu czasem na chwilę – warto było wypić choćby espresso – aby trochę pobyć w tym kolorowym, egzotycznym świecie luksusu, wszystko to widzieć i być widzianą.
Teraz został już tylko zielony trawnik, który z bliska okazuje się sztuczny – część plastikowej trawy popękała i zrudziała od słońca.
Negresco nie jest już gwiazdą – jest tylko zmęczoną, smutną kobietą bez makijażu.
Na początku marca dwa tysiące dwudziestego roku wsiadłam na pokład samolotu. Nieco ponad dwie godziny później byłam w Nicei. Padał delikatny deszczyk, ale było ciepło, a nazajutrz miało być słońce. Chciałam tu zostać prawie trzy tygodnie, i tak za długo jak na moją kieszeń – to jedno z droższych miejsc w Europie. Ale miałam konkretny powód i cel. Tak myślałam, a może też trochę nie chciałam się przed sobą przyznać, że po prostu lubię to miejsce.
Pojechałam śladem swojej Babci, która w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym spędzała tutaj wakacje. Pamiętne – pierwsze i jedyne zagraniczne – wakacje w jej życiu. Ostatnie wakacje dla niej, ostatnie też dla świata. Przed wojną.
Następne dni spędzałam tak, jak przystało na pracującą turystkę. W krótkich spodenkach i koszulce w paski spacerowałam po plaży. Robiłam sobie zdjęcia w kolorowym płaszczyku na tle lazurowego morza, żeby natychmiast przesłać je znajomym.
Znalazłam sobie barek przy plaży, który polubiłam szczególnie. Od dawna wiem, że turysta musi zawsze znaleźć sobie takie miejsce. Choćby po to, żeby trochę mniej być turystą, czyli obcym. Piłam tam kawę, patrzyłam na morze, na ludzi, na świat, do którego nie przynależałam, ale w którym dobrze się czułam.
Na obiad jadłam mule po marynarsku z frytkami.
Chodziłam ulicami, którymi przed niemal stu laty musieli chodzić Babcia i Dziadek.
Próbowałam wyobrazić sobie tamte kawiarnie, sklepy, hotele. W niektórych zaułkach, w wąskich uliczkach starego miasta łatwo mogłam odnaleźć ich ślad. Nieraz myślałam, że niewiele się tu zmieniło.
Zaglądałam do magazynów staroci. Brodziłam w starych gazetach, listach i fotografiach, wystawionych tu na sprzedaż, choć chyba już nikt poza mną ich nie kupował. Rozwijałam rulony wyblakłych plakatów, patrzyły z nich na mnie twarze dawnych gwiazd filmowych, których nikt już nie pamiętał.
Kupowałam pożółkłe zdjęcia i pocztówki nigdy niewysłane. Odnajdywałam na nich znane motywy – uliczki, placyki, fasady domów i hoteli. No i oczywiście promenadę, jedyną, niepowtarzalną i niezmienną.
Promenada, na której spotykali się wszyscy wtedy i spotykają się teraz. Nie zmieniła się ani ona, ani jej nazwa: La Promenade des Anglais – już same te słowa pachną wielkim światem, pachną luksusem.
La Promenade... Tam ich spotykałam.
Próbowałam obserwować moją Babcię i mojego Dziadka. Przyglądać się, jak przechadzają się wolno – on z nieodłącznym parasolem w ręku i płaszczem przerzuconym przez ramię, niepotrzebnym, bo ciepło; ona w kapelusiku i żakieciku przyozdobionym fiołkami, romantycznie wpatrzona w męża – mniejsza od niego, tak że musi zadzierać głowę, z dziewczęcymi rumieńcami na policzkach, choć w oczach świata jest już przecież czterdziestokilkuletnią matroną.
Idą wolniutko, bez pośpiechu, bo tak się tutaj chodzi, tak wypada. Rozglądają się uważnie, aby niczego nie przeoczyć – wszystko zobaczyć i zapamiętać. Miejsca, ludzi, ich stroje, krajobrazy, palmy i ptaki. Zatrzymać to wszystko w pamięci, by móc potem opowiedzieć znajomym, rodzinie. Opowiadać aż do znudzenia dzieciom, wnukom. Opowiadać wreszcie samym sobie w długie zimowe wieczory – snuć wspomnienia tych niezwykłych, drogich wakacji. Chcieli się nimi cieszyć, przywoływać je przez wszystkie te lata, które jeszcze przed nimi, które jeszcze na nich czekają.
Nie czekały. Zamieniły się w miesiące, dni, godziny.
Nie czekały – czekała ciemność, i tylko ona.
Dziś ja w tym samym miejscu, w innym czasie, tak jak oni mam wakacje. Pragnę cieszyć się nimi, bawić, udawać kogoś, kim nie jestem: osobę zamożną i beztroską.
Jestem jednak inna niż oni – trochę bezczelna turystka dwudziestego pierwszego wieku, przekonana, że wszystko mi się należy, że wszystkie przyjemności można kupić, że to jest takie łatwe i proste, jak podróż tutaj samolotem, która trwała dwie godziny, a nie dwa dni, jak dawniej.
Wakacyjny czas zawsze ma swój własny rytm. Najpierw dni mijają wolno, jest ich jeszcze tak wiele przed nami. Każda chwila ma smak, zapach i kolor, które trzeba wchłonąć – a my, zanurzeni w tym bogactwie, myślimy, że będzie trwało wiecznie. Aż nagle, mniej więcej w połowie pobytu, uświadamiamy sobie, jak niewiele takich chwil już zostało. Zaczynamy się spieszyć, chcemy wszystkiego naraz; a czasu coraz mniej. Tak kończą się wakacje.
Był czwartek, połowa marca; miałam jeszcze całe dwa tygodnie do powrotu – a może już tylko dwa tygodnie?
Tego dnia w południe obraziłam się na kelnera w mojej ulubionej restauracji, ponieważ nie zarezerwował mi „mojego” stolika, przy którym zawsze siadywałam. Bezmyślnie oddał go jakiejś parze turystów, a przecież wiedział, że będę o pierwszej. W Nicei obiad je się punktualnie o pierwszej, z uderzeniem zegara, i każdy szanujący się bywalec oczywiście o tym wie. Dostałam więc „gorszy” stolik, obraziłam się i postanowiłam już tam nie przychodzić, znaleźć sobie inne ulubione miejsce. Wybór w tym mieście miałam ogromny. Miałam też czas, pieniądze i na razie żadnych większych zmartwień.
Po południu humor mi się nieco poprawił. Odbyłam drzemkę na leżaku na balkonie, a potem udałam się na dłuższy spacer. Odwiedziłam kilka ulubionych miejsc. Wstąpiłam do Alziari, sklepu pachnącego oliwkami i lawendą tak samo jak sto lat temu.
Kupiłam tam prezencik dla Natalki, pierwszy z upominków, które chciałam przywieźć przyjaciołom z podróży. No, ale miałam jeszcze bardzo dużo czasu.
Spacerowałam, ulice same prowadziły mnie tam, gdzie chciałam. Znalazłam się w końcu na targu kwiatowym na starym mieście. Ten piękny placyk w południe okupują turyści – robią zakupy, wrzeszczą, robią zdjęcia i wszystko to, co wydaje im się, że robić muszą.
Po południu jest tu już spokojnie. Słoneczne popołudnie należy do miejscowych. Spotykają się przy kawiarnianych stolikach na espresso, ciasteczka i plotki. Siadam w ładnym miejscu na końcu placyku, z widokiem na morze. Popijając kawę, postanawiam zrobić jeszcze długi spacer i wrócić do domu plażą. Może uda mi się dziś zrobić wyjątkowe zdjęcie zachodu słońca, jakiego dotąd nie miałam. Postanawiam też znaleźć sobie na jutrzejszy obiad dobrą restaurację, jeszcze ładniejszą i lepszą. Większych zmartwień w tej chwili nie mam. Nie jestem przygotowana na szok, nie odzywa się we mnie żadna intuicja ani przeczucie.
To, co się stanie za chwilę, spadnie niespodziewanie, nagle i bezlitośnie, bez ostrzeżenia. A może ono było, tylko ja nie umiałam go dostrzec?
W telefonie wiadomość od syna – jeszcze nie wiem, co oznacza.
„Wszystko dobrze u Ciebie?”, pyta. Trochę się dziwię, bo on, człowiek zajęty, pisze do mnie zazwyczaj wieczorami, a najczęściej w niedzielę.
Posyłam mu po prostu zdjęcie: kawiarniany stolik, ozłocony słońcem, na nim piękny pakuneczek z Alziari i moja ręka z filiżanką espresso. „Zadzwonię wieczorem”, czytam w odpowiedzi.
Zdążyłam zrobić kilka zdjęć na plaży. Wracałam spokojnie do domu, miałam jeszcze parę godzin, żeby się nie martwić. Usmażyłam sobie na kolację rybę, zdaje się, że to była barwena, ale od następnego dnia postanowiłam jeść już tylko w restauracjach. Na koniec pobytu chciałam pławić się w luksusie. Resztę czasu zamierzałam poświęcić wszelakim rozrywkom i dalej nie włączać telewizora, słuchać tylko muzyki – jak zwykle w wakacje.
Wieczorem, krótko po zachodzie słońca, cały ten świat przestaje istnieć i zostaje mi to obwieszczone ustami mojego ukochanego syna.
Nie wiem już, w jakie słowa to opakował. Może nie opakował ich wcale. Nie wiem też, w jakiej kolejności do mnie docierają.
Wirus – słyszę tylko – zaraza, epidemia.
– Wszyscy umrzemy, a na pewno osiemdziesiąt procent z nas. Nic na to nie można poradzić: epidemia, wirus, zaraza. – Słowa niezmienne, niepojęte, nieobecne dotąd nawet w mojej wyobraźni, jeszcze nie mogą się w niej zmieścić. – Chodzi już tylko o to – mówi dalej mój syn – żebyśmy nie umierali wszyscy naraz. Nie będzie miejsca w szpitalach, może być tłok. Po prostu nie wszyscy naraz, rozumiesz? – dodaje. – Tylko po trochu, po kolei. Starsi są narażeni najbardziej.
Starsi? To znaczy kto?
Ratunku! Muszę stąd wyjechać! Uciekać! Mój znany mi już zestaw myśli panicznych uruchamia się natychmiast. Uciekać!
– Na razie nie mogę cię stamtąd zabrać – mówi syn, ciągle spokojnie. – Zamykają granice. Włącz telewizor, to się dowiesz. Zadzwonię jutro.
Telewizor – mówi bardzo dużo, bardzo głośno, a ja nagle rozumiem po francusku już prawie wszystko. Potem pojawia się w nim prezydent Francji – młody i przystojny – ale już nie uśmiecha się jak zwykle, mówi, że jest wojna, że wielu z nas zginie, może wszyscy? Courage, courage, powtarza.
Jak zginąć, to odważnie. Odważnie, czyli jak? Jak zginąć, to razem, mówiłam w dzieciństwie. Razem z kim?
Telefon odzywa się jeszcze tego wieczoru – staram się powiedzieć, komu mogę, że go kocham, zresztą widać to w naszych oczach. Miłość teraz wyraża się w lęku. Czy już należy zacząć się żegnać? Już tego wieczoru?
W nocy uświadamiam sobie, gdzie jestem – że nie znam tutaj nikogo, żadnego numeru telefonu, ani na pogotowie, ani do lekarza... Mam telefon, ale nie mam do kogo zadzwonić, gdyby... Gdyby co?
Na drugi dzień – który w rzeczywistości jest dniem pierwszym – już nie muszę szukać ulubionej restauracji. Już nawet nie muszę wychodzić z domu. Wystarczy wyjść na balkon. W niemym zdumieniu patrzę, jak zamykają się wokół lokale, opuszczają żaluzje.
Kelnerzy składają stoliki i krzesła, nieskazitelnie białe obrusy pakują niedbale do plastikowych worków.
Tak pakuje się świat, który odchodzi.
Na ulicach już prawie nie ma ludzi, a ci, którzy są, przemykają pod murami, bezszelestnie jak duchy. Tylko tuż przed moim domem, na chodniku, jakaś ciemnoskóra kobieta z dzieckiem bawi się piłką – podrzuca ją i łapie, uporczywie, długo i beznadziejnie.
Wieczorem tego dnia napiszę do przyjaciół: „Teraz wszyscy jesteśmy dziewczynką w czerwonym płaszczyku”. Już nie tylko ja sama wiem, co to znaczy: uciekać przed śmiercią. Moje doświadczenia z dzieciństwa nagle stają się doświadczeniem powszechnym. Uciekaj! Uciekaj przed śmiercią – mówiła mama. Teraz nie uciekniemy wszyscy, a ja nie jestem już wyjątkowa – i nie wiem, czy z tego powodu się cieszyć, czy płakać.
I ciągle jeszcze nie wiem, gdzie mam zadzwonić, gdyby...
W wąskiej bocznej uliczce przy wejściu do hotelu Negresco, gdzie zawsze w nocy i we dnie parkowały najpiękniejsze błyszczące samochody: mercedesy, lamborghini i cadillaki, stoi porzucony zepsuty rower, a obok furgonetka z napisem: Police Municipale. W środku dwoje policjantów, kobieta i mężczyzna, obserwuje ulicę.
W jednym z pierwszych dni końca świata, w marcu dwa tysiące dwudziestego roku, wybrałam się na spacer. Jeszcze nie wiedziałam, co tu zastanę. Zatrzymuję się na chwilę przed Negresco, robię niepewnie kilka kroków po czerwonym dywanie, próbuję zajrzeć do wnętrza przez szklane drzwi. Napotykam groźne spojrzenie czarno odzianego mężczyzny. Wiem już, że nie wejdę do środka. Omiatam wzrokiem błyszczący hall, mozaikową, lśniącą podłogę, marmury i wielkie lustra.
Pamiętam, jak wchodziłam tu kiedyś – pełna zachwytu dla tej świątyni ludzkiej próżności, ale też z odrobiną lęku, że ktoś zauważy, jak bardzo tu nie pasuję.
Dziś nie mogłabym już zjeść śniadania w owalnym różowo-brązowym pokoju śniadaniowym, który przypomina karuzelę. Nie zobaczę stylowych obrazów wiszących na ścianach ani kelnerów ubranych w biedermeierowskie stroje, nie usłyszę łagodnie grającej katarynki, nie zachwycę się potrawami, bufetem, który bardziej przypomina dzieło sztuki niż prawdziwe jedzenie.
Pamiętam jeszcze unoszący się tu zapach malin i czekolady – tego zapachu pewnie też już nie ma.
W następnych dniach końca świata codziennie mijam Negresco – codziennie żegnam się z nim od nowa i jak zawsze przypomina mi świat, który już nie wróci.
W uliczce naprzeciwko jest mały marokański lokalik – dotąd niewidoczny, zawsze zasłonięty parkującymi tu olbrzymimi limuzynami. Teraz można w nim kupić sobie przez okienko kebab w kartonowym pudełku, do tego jakiś napój, można zabrać go sobie do domu albo zjeść, siedząc na murku, z darmowym widokiem na Negresco.
Kiedy tamtędy przechodzę, owiewa mnie z daleka zapach smażonego mięsa i egzotycznych przypraw – czuję lekki głód i mam ochotę, żeby się tu zatrzymać. Ale mój głód wydaje mi się tak samo nierzeczywisty jak świat, w którym się znalazłam. Idę więc dalej, jestem rozsądna i ciągle jeszcze chcę się zdrowo odżywiać.
Wstępuję do dużego sklepu na rogu ulicy, gdzie mogę kupić wszystko, co jest mi potrzebne. Już na progu pachnie pieczywem. Kupuję oczywiście bagietkę i małe kolorowe ciasteczka do kawy, które potem przeważnie zapominam zjeść.
Dla człowieka samotnego dbanie o siebie w tych czasach jest trudne – ciągle musi dopominać się u siebie o siebie, przypominać sobie stale, że ma coś dla siebie zrobić. I nikt go w tym nie zastąpi.
Kupuję więc kurę, jarzyny i owoce. W domu ugotuję sobie rosół – podobno jest bakteriobójczy, zawsze był. Może więc leczy wszystkie choroby.
Nieopodal jest jeszcze rosyjski sklep. Niedawno kupowałam tu kiszone ogórki i pielmieni, kiedy naszła mnie na nie ochota. Teraz kupuję flaszkę taniej, ale mocnej rosyjskiej wódki. W domu umyję nią ręce. Umyję też telefon, klucze, kartę kredytową, torebkę i klamkę u drzwi. Umyję także bagietkę, która spadła mi na podłogę.
Wracam więc do domu z torbą z zakupami na ramieniu, wymachuję bagietką, pewna przynajmniej tego, że nie zatrzyma mnie policja, skoro widać, dokąd i po co idę. Jakże szybko ja, wychowana w getcie, dorastająca w komunizmie, uczę się nowej legalności: chodzenie z bagietką czy z bochenkiem chleba jest legalne, bez bagietki już nie.
Idę wolno, by jak najbardziej przedłużyć ten spacer. Spacer to teraz zadanie, obowiązek i radość: oddychać i chodzić!
Chodzić i oddychać.
Czekając na wyjazd, na ocalenie, będę tak chodzić tygodniami, miesiącami. Spotykać te same widoki, domy, uliczki. Ludzi? Nie, ludzi nie ma. Czasem przemykają postaci w maseczkach, czasem przebiega ktoś w dresie, szybko, trochę dla sportu, ale bardziej z rozpaczy.
Czasem, kiedy odważę się na nieco dłuższy spacer, dochodzę aż do niebieskiego krzesła. Jest wielkie, ponadnaturalnej wielkości, umocowane skośnie i dość wysoko. Zwykle było oblegane przez turystów, z których każdy chciał zrobić sobie z nim zdjęcie.
Przypomina wszystkie niebieskie krzesła ustawione wzdłuż promenady, na których można usiąść, pławić się w słońcu, zapatrzyć na morze. Zostają we wspomnieniu, wrastają w obraz tego miejsca.
To natomiast – wielkie, umieszczone ponad naszymi głowami – to instalacja, obiekt, dzieło sztuki, które pewnie ma nam coś powiedzieć. Nigdy nie zbliżałam się do niego w obawie, że spadnie mi na głowę. Dziś mówi mi tylko, że pora wracać do domu.
Wracając, mijam wszystkie moje ulubione knajpki, bary, kawiarenki – teraz zamknięte. Już do nich nie wejdę. Moja zmysłowa pamięć – ta część pamięci, w której mieszczą się kolory, smaki i zapachy i którą odczuwam w sobie chyba najmocniej – przywołuje teraz potrawy, które tu jadłam. Mule po marynarsku, a do tego różowe wino. Wypijam zawsze tylko kilka łyków, ale lubię na nie patrzeć, ma piękny kolor; odbija się w nim słońce, światło dnia – tutaj po prostu ma się je na stałe, należy do pejzażu. Mule podawane są zawsze w gorącym kociołku z pokrywką, otoczone chmurą zapachu; kelner stawia je na stoliku ze słowami: voilà, madame!
Unosiłam radośnie tę pokrywkę, wchłaniałam tajemniczy zapach morza, wodorostów, czosnku, tysiąca nienazwanych przypraw; do tego podawano frytki – niby zwyczajne, ale wyjątkowo pyszne, gorące, chrupiące. Już nigdy i nigdzie nie będą mi tak smakowały.
Zawsze wiedziałam, że są potrawy, które trzeba jeść w miejscu, do którego przynależą – tylko tam smakują naprawdę. I nigdy się ich nie zapomina. W mojej zmysłowej pamięci pozostał wielki czerwony homar upieczony na ognisku – w małej portowej knajpce – na plaży w Grecji. I wino retsina, pachnące słońcem i żywicą.
Spaghetti scarabeo w Taorminie czy zwykła pizza w zwykłej rzymskiej tawernie, tam gdzie jadłam ją pierwszy raz... I te jabłka zielone i pachnące, które przysyłała mi moja matka z Wiednia – przyjechały z daleka, a ja jadłam je prawie nabożnie w środku strasznej, mroźnej zimy w Krakowie. Pachniały wiosną i matczyną miłością.
Wracam.
Wracam do obcego mieszkania, które mnie przygarnęło i teraz przez chwilę jest moje.
Przedtem muszę się jeszcze do niego dostać ostrożnie i po cichu, tak aby nie spotkać SĄSIADKI.
Zobaczyłam ją już pierwszego dnia, w którym tu zamieszkałam – było to zaledwie kilkanaście dni przed końcem świata, ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam. Jeszcze wszystko było dobrze. Wesoła i radosna wprowadziłam się do nowego, wymarzonego mieszkania z bajecznym widokiem na morze.
Wjechałam z bagażem windą na odpowiednie piętro, znalazłam właściwe drzwi, weszłam, przez otwarte okno powiał wiatr i drzwi zatrzasnęły się za mną z wielkim hukiem. Po chwili usłyszałam pukanie, a potem ujrzałam sąsiadkę. Wielka, siwa, mocno już niemłoda, w długiej do ziemi sukni i okularach na nosie. Czarownica z bajki. I bardzo ze mnie niezadowolona!
– Tutaj nie wolno tak trzaskać – pouczyła mnie od razu, zamiast się przywitać.
Stałam przed nią mała i onieśmielona i próbowałam przepraszać. A ona zmierzyła mnie wzrokiem, a potem zajrzała ponad moją głową do pokoju.
– Charles z panią przyjechał? – spytała.
Dopiero później uświadomiłam sobie, że to mógł być komplement – bo Charles, właściciel mieszkania, miał nie więcej niż czterdzieści lat. W końcu poszła sobie. Odtąd bałam się jej. Zamykałam drzwi najciszej, jak umiałam. Po korytarzu chodziłam na palcach. Dziś wiem, że – świadomie lub nie – zastosowała starą jak świat, ale niezawodną metodę: jeśli chcesz nad kimś zapanować, zawładnąć nim, lub choćby tylko mocno go przestraszyć, zrób to od razu, pierwszego dnia znajomości. Będzie potrzebował długiego czasu, aby się z tego lęku wyzwolić, a pewnie nie wyzwoli się nigdy – i to ty będziesz odtąd decydować, co mu wolno, a czego nie.
Unikałam więc sąsiadki, jak mogłam – był to jednak strach niewielki w powodzi szczęścia, które mnie tutaj ogarniało. A potem, kiedy przyszedł strach prawdziwy, ten przestał mieć jakiekolwiek znaczenie. Jednak już z nawyku chodziłam cichuteńko po korytarzu i jeszcze ciszej zamykałam drzwi. A potem ją pierwszą zobaczyłam w maseczce – chodziła w niej nawet we własnym mieszkaniu.
Wracam więc, myję ręce. Siadam na łóżku. Jestem. Po prostu jestem.