Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najgłośniejsza książka Romy Ligockiej
Impulsem do napisania tej tak dobrze odebranej przez czytelników książki, była postać dziewczynki w czerwonym płaszczyku z filmu "Lista Schindlera", w której Roma Ligocka rozpoznała samą siebie. Z perspektywy dziecka opisała wszystkie bolesne doświadczenia, o których tak bardzo stała się zapomnieć: dzieciństwo spędzone w getcie, strach, upokorzenie, śmierć bliskich. Poznamy również jej powojenne losy: zabawy w towarzystwie kuzyna - Romana Polańskiego i przyjaciela - Ryszarda Horowitza, przelotna fascynacja komunizmem, świat cyganerii artystycznej Krakowa, przyjaźń z Piotrem Skrzyneckim, liczne romanse, a wreszcie emigracja i kariera w show businessie.
Ujawnia też długie zmagania z depresją, będącą rezultatem wojennej traumy, uzależnienie od leków, z którego wielkim wysiłkiem udało jej się uwolnić.
Nie sposób przejść obok tej książki obojętnie. Czytając ją, chciałoby się mieć tę wygodną świadomość, że to tylko fikcja literacka, ale, niestety, to prawdziwa opowieść o złamanym przez wojnę pokoleniu.
Roma Ligocka urodziła się w Krakowie w rodzinie żydowskiej. Dorastała w krakowskim getcie. Studiowała malarstwo na Krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. W latach 60-tych wyemigrowała do Wiednia. Wielokrotnie nagradzana, przez wiele lat pracowała jako kostiumolog i scenograf w licznych europejskich teatrach, operach, także w filmie i telewizji. Dzisiaj malarka i pisarka mieszka w Monachium. Jesienią 2000 roku ukazał się pisarski debiut Romy Ligockiej – zainspirowana historią jej życia Dziewczynka w czerwonym płaszczyku, zaś dwa lata później nakładem Wydawnictwa Literackiego ukazała się Kobieta w podróży oraz jesienią 2004 roku jej trzecia książka -Tylko ja sama- osobisty rozrachunek z przeszłością , a także zapis pięknej historii miłosnej. Ostatnio w Wydawnictwie Literackim ukazały się felietony autorki: Znajoma z lustra, Wszystko z miłości oraz Czułość i obojętność.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 465
Dla mojego syna Jakuba
ocalałeś nie po to aby żyć masz mało czasu trzeba dać świadectwo
Zbigniew Herbert, Przesłanie Pana Cogito
1W NICEI NA LAZUROWYM WYBRZEŻU hotel Negresco wznosi się ponad Promenade des Anglais jak olbrzymi, biały statek.
Hotelowi boye w barwnych uniformach biegają po schodach pokrytych purpurowym dywanem. Białe markizy kołyszą się delikatnie w porannym wietrze. Morze połyskuje niemal nadnaturalnym błękitem.
Idę przez olbrzymi hall z lśniącą marmurową posadzką. Mijam wielkie wazy wypełnione kwiatami i wchodzę do pokoju śniadaniowego.
Jest to okrągłe pomieszczenie w całości utrzymane w różowo-brązowej tonacji. Sprawia wrażenie starej biedermeierowskiej karuzeli, w której konie kręcą się w koło w takt katarynki, grającej łagodne walce. Scenerię oświetla mnóstwo maleńkich żarówek. Obrazy na ścianach przedstawiają pogodne pejzaże w ciepłych, pastelowych barwach. Pośrodku sali stoi wielka lalka, ubrana w biedermeierowskim stylu. Ma długie loki. Nieustannie porusza ustami, rozciągając je w uśmiechu.
W oknach wiszą ciężkie, aksamitne kotary. Żaluzje opuszczono do połowy. Promienie słońca malują złote paski na podłodze i na stołach. Kelnerki podobne są do owej lalki. Mają na sobie takie same biedermeierowskie suknie z wystającymi spod nich koronkowymi długimi pantalonami. I tylko ich uśmiech jest prawdziwy, choć nieco zmęczony. Z zapałem biegają tam i z powrotem.
Pachnie czekoladą i truskawkami, kawą i perfumami. Siadam przy jednym z nakrytych stołów.
Stojący pośrodku okrągły bufet śniadaniowy wygląda jak dzieło sztuki i wprawia mnie natychmiast w euforyczny nastrój.
Owoce we wszystkich kolorach świata – ananasy, truskawki, kawałki melonów; żółte, czerwone, zielone. Szynka ułożona artystycznie w kształt rozety połyskuje delikatnym różem. Cieniutko pokrojony łosoś uformowany tak, by przypominał gwiazdę. Maleńkie jajka przepiórek ozdobione kleksami kawioru. Ptifurki podobne do klejnotów, które chętnie nosiłoby się na szyi. Niewielkie, błyszczące bułeczki z rodzynkami, świeży sok z pomarańczy, spływający kaskadą po kawałkach lodu. Konfitury w najróżniejszych barwach, płynny miód, złocistożółte kulki masła... A w dodatku ten zapach czekolady i truskawek!
Zamykam oczy i pozwalam promieniom słońca igrać na mych rzęsach jak złoty kurz. Czuję się w tym miejscu dziwnie obco i jestem beztrosko szczęśliwa. Nie przyznaję się jednak nawet sama przed sobą do mego szczęścia, bo jestem starą, przesądną Żydówką. Myślę o czekającej mnie plaży, z wielkim, zielonym leżakiem, o koktajlach, które zaraz poda mi garson, podczas gdy słońce grzać będzie moją skórę, a ja wchłaniać będę błękit nieba i morski zapach soli, równocześnie się w nich roztapiając. W południe zjem salade niçoise, a do tego wypiję kieliszek prosecco. A poza tym widziałam u Soni Rykiel tę przepiękną torebkę...
Przy sąsiednim stole siada elegancka para z małą dziewczynką w marynarskim ubranku. Dziewczynka zatrzymuje się przy lalce i przygląda się jej przez dłuższą chwilę, a dopiero potem dołącza do rodziców. Mama postawiła przed nią wielki puchar truskawek. Dziecko jednak nie je. Wsadziło do pucharu łyżeczkę i porusza nią, zatopione w swych myślach, patrząc przez cały czas na lalkę, która swymi drewnianymi wargami obdarowuje je co chwila drewnianym uśmiechem.
Mała dziewczynka ma ciemne loki i wielkie brązowe oczy w ciemnej oprawie. Ma jakieś pięć lat i wydaje się kruchą istotką. Nie zwraca na mnie uwagi.
Robi mi się słabo. Mam wrażenie, że siedzę w innym życiu i w innym czasie naprzeciwko siebie samej. Patrzę na tę małą dziewczynkę, którą kiedyś byłam. Na tę dziewczynkę, którą mogłam być. Wiem, że ona ma wszystko, czego ja nigdy nie miałam, a mieć powinnam. Ma szczęśliwe, bezpieczne dzieciństwo, piękny dom z ogrodem, truskawki, czekoladę oraz zabawki, rodziców, którzy ją kochają i mają dość pieniędzy, by fundować swej córeczce podróże, lekcje gry na fortepianie i przyjęcia urodzinowe...
Życie tej małej dziewczynki przebiega przed moimi oczami jak kolorowy film. To mogło być moje życie, ale ja zostałam oszukana przez los. Nie jestem zazdrosna. Czuję tylko ów kłujący ból, podobny do starej, otwartej rany. Ta mała dziewczynka ma prawo być tu, w tym bezpiecznym, cudownym świecie, w którym ja jestem tylko przejazdem jako gość. Boję się. Czyż nikt nie widzi, że w istocie jestem biedna i tylko tak się przebrałam? Że ja w gruncie rzeczy wcale nie mam prawa tu być? Zaraz ktoś mnie zadenuncjuje! Zedrą ze mnie ubranie i wypędzą na śnieg! Drżę, bo nagle zrobiło mi się przerażająco zimno. Niezauważalnie czepiam się kurczowo miękkiego obicia krzesła. Kręci mi się w głowie. Małe żarówki zaczynają mrugać. Muzyka katarynki staje się coraz głośniejsza. Jest coraz szybsza i szybsza. Mam wrażenie, że kręci się wraz ze mną, że mnie wciąga w swój rytm, w otchłań wspomnień, w głąb czarnej dziury. Z powrotem do getta.
W getcie jest zawsze zimno, lodowato zimno, i to zarówno w domu, jak i na dworze. W mieszkaniu jest tylko jeden piec kuchenny dla wszystkich, a węgla ciągle brakuje. Na ulicach leży śnieg. W getcie nie ma lata, w ogóle nie ma tu pór roku i słońce też tu nie świeci. Wszystko jest zawsze ciemne i szare. Getto ma cztery wielkie bramy. Przez te bramy nie wolno nam przechodzić. To jest surowo zabronione. Główną ulicą jeździ tramwaj numer 3. Do tego tramwaju nie wolno nam wsiadać. To jest też surowo zabronione. Dlatego ten tramwaj wcale się u nas w getcie nie zatrzymuje, tylko po prostu tędy przejeżdża. Siedzący w nim ludzie, milcząc, wyglądają przez zamarznięte szyby i przypatrują się nam. Raz jakiś chłopiec rzucił nam z okna pod nogi kilka bochenków chleba. Stoimy na ulicy i marzniemy. Jest nas bardzo, bardzo dużo. Wszędzie jest mnóstwo ludzi. Niektórzy mają wielkie psy, noszą broń i pilnują. Według własnych zachcianek strzelają do innych, mogą też strzelić do mnie. Tymi innymi jesteśmy my. Żydzi. Musimy czekać, ciągle czekać.
Roma Ligocka w Krakowie, ok. 1943 r.Jedno z niewielu zdjęć zrobionych w dzieciństwie.
Ci z bronią mają złote guziki i czarne, błyszczące buty, które skrzypią na śniegu, kiedy maszerują. Najczęściej jednak tak strasznie wrzeszczą, że tego skrzypienia wcale nie słychać. Oni wrzeszczą, a my jesteśmy posłuszni. Ten, kto ich nie słucha, zostaje zabity. Wiem o tym dobrze, choć jestem jeszcze bardzo mała. Tak mała, że tym mężczyznom w błyszczących butach sięgam mniej więcej do kolan. Kiedy jeden z nich stoi koło mnie i słyszę z bliska trzeszczenie jego oficerek, a tuż obok mojej głowy dyszy psia morda z ostrymi zębami, mam nawet wrażenie, że jestem jeszcze mniejsza niż zwykle. W takich razach próbuję stać się niewidzialna. Czasem nawet mi się to udaje, a wtedy rozpuszczam się i zlewam w jedno z lodowatym wiatrem, z wrzaskiem i z zimną, drobną dłonią mojej babci. Trzyma mnie mocno, ale mnie z nią wcale nie ma. Dawno już opuściłam moje ciało.
Babcia jest zawsze. Kiedy kończy się czekanie, prowadzi mnie z powrotem do kuchni i zdejmuje ze mnie mój czerwony płaszczyk. To jest przepiękny płaszczyk z kapturem z czerwonej, miękkiej wełny. Sama mi go uszyła. Babcia rozgrzewa drobnymi, zimnymi dłońmi moje stopy, których już od dawna nie czuję. Sadza mnie na stole i miesza w stojącym na piecu garnku. Potem wraca z miską, w której pływa parująca bryja z małymi grudkami. Chce mnie nakarmić. Odwracam głowę. Bryja jest ohydna, grudki są obrzydliwe. Nie chcę tego jeść, jest mi niedobrze. Ludzie klną. Parna kuchnia pełna jest obcych, głośnych ludzi; pocących się, śmierdzących ciał. Jakiś mężczyzna wyrywa babci miskę z ręki i jednym haustem wypija zupę. Babcia nie odzywa się ani słowem. Siada przy maszynie do szycia i zaczyna terkotać. Jestem zadowolona z tego, że ten pan zjadł to ohydne świństwo. Teraz na szczęście już nic dla mnie nie zostało.
W pewnym momencie wraca do domu moja mama. Na dworze jest już ciemno. Leżę w małym, zakratowanym łóżeczku, nie mogę spać, bo wszędzie są ci obcy ludzie. Pociągają nosami, wzdychają, klną, przeklinają, szurają, mlaskają i płaczą. Moja zmęczona mama przytula mnie do siebie. Jej miękkie, brązowe włosy nie pachną jak zwykle kwiatami, lecz wydają jakąś obcą i ostrą woń.
– Dziwnie pachniesz – mówię.
Mama uśmiecha się, a ja wiem, że jest smutna. Ona jest zawsze smutna.
– To tylko środek odkażający – mówi.
– Co to jest? – pytam.
Nie odpowiada mi. Zamiast tego wyciąga spod łóżka walizkę, wyjmuje z niej malutką buteleczkę i otwiera ją ostrożnie. Wylewa z niej kropelkę na przegub swej dłoni i rozciera ją w skupieniu. Potem zakręca buteleczkę, chowa ją z powrotem do walizki i wyjmuje mnie z łóżeczka.
– Lepiej? – pyta. Teraz znów pachnie kwiatami.
– Tosia – mówi jakiś ciemny głos. – Wróciłem.
To mój tata. Wchodzi do pokoju, podnosi mnie wysoko, całuje. Ma czarne oczy, tak jak ja. Obejmuje mamę.
– Ładnie pachniesz – mówi. – Przyniosłem kartofle.
Idą do kuchni, do tych innych ludzi. Słyszę ich głosy, ale mogę zrozumieć tylko urywki zdań, bo tam jest zawsze bardzo głośno. Czuję jednak, że rozmawiają o mnie.
– Te oczy! – mówi mama. – Gdyby tylko miała niebieskie oczy jak Irena!
– W dodatku te ciemne włosy – odzywa się jakiś obcy kobiecy głos. – Taka, jaka jest, nie przeżyje. Ale może da się coś zrobić?
– Trucizna? – pyta mama z przerażeniem.
– Nie ma mowy – głośno krzyczy tata.
Głuchy huk powoduje, że podskakuję. Chyba uderzył pięścią w stół. Robi tak czasem, gdy jest bardzo zły. Pewnie jest wściekły na mnie, bo nie jestem taka, jaka powinnam być. Jestem nieudana.
Na zewnątrz, na ulicy, padają strzały. Wśród nocy słychać krzyk. Głosy w kuchni milkną. Powoli jednak znów zaczynają rozmawiać, a ja w końcu zasypiam.
Na ulicy leżą walizki, torby, tobołki, przewrócony wózek dziecięcy. Dlaczego nikt tego nie podnosi? Babcia ciągnie mnie dalej. Wciąż pada śnieg. Znów stoimy na ulicy i czekamy. Każdego dnia tu stoimy, każdy dzień jest taki sam. Każda noc jest taka sama. W getcie nie ma snu. Nie ma zmierzchu i nie ma świtu. Są tylko oficerki, które wchodzą po schodach, psy, które szczekają, mężczyźni, którzy wrzeszczą. Drzwi, które zostają gwałtownie otwarte, ludzie, którzy krzyczą, błagają, proszą, klną i przeklinają. Światło nigdy tu naprawdę nie gaśnie i nigdy nie jest tu spokojnie.
I każdego dnia, każdej nocy przybywają do nas obcy ludzie, ciągle nowi, coraz ich więcej. Wszyscy mówią, cisną się, rozpychają i dotykają mnie. Nieustannie jestem otoczona ludzkim tłumem. Na zewnątrz, na wąskich uliczkach. W domu, w brudnej, ciasnej kuchni, gdzie kobiety gotują i kłócą się o miejsce przy piecu. I w dużym, ciemnym pokoju, w którym babcia siedzi najspokojniej w świecie przy maszynie i szyje, w którym stoi też moje łóżeczko i który dzielimy z obcymi. W każdym rogu pokoju mieszka inna rodzina. Nie ma łazienki. Wszyscy używają ciągle zatkanej toalety na klatce schodowej. Za każdym razem od tego smrodu robi mi się niedobrze, a mimo to nigdy nie pozwalam babci chodzić tam samej. Boję się, że mogłaby już stamtąd nie wrócić.
Ciągle drżę z zimna. Bez przerwy jestem chora, mam gorączkę, a mimo to muszę z innymi czekać na tym mrozie. Owijają mi szyję chustą nasączoną jakimś śmierdzącym płynem, który nazywa się „spirytus”... Kładą mnie na łóżku, rozbierają, trzymają małe, okrągłe szklaneczki nad świecą, dopóki się nie rozgrzeją, i przykładają je mocno do moich gołych pleców. Babcia próbuje mnie uspokoić.
– To są bańki – szepcze mi do ucha. – Dzięki temu będziesz znów zdrowa.
Ale ja w to nie wierzę. Za każdym razem wpadam w panikę, bronię się, płaczę. Zdejmowane z pleców bańki wydają obrzydliwy, mlaszczący odgłos. Boję się ich, a jeszcze bardziej boję się tych obcych ludzi, którzy swymi wilgotnymi, zimnymi dłońmi dotykają całego mojego ciała. Zresztą od tych baniek kaszel też mi wcale nie przechodzi.
– Ona jest taka słaba – mówi mama smutno.
Tata wraca do domu bardzo dumny z siebie. Wyciąga spod płaszcza małą buteleczkę i wciska ją mamie do ręki.
– Tran z wątroby – mówi zadowolony – żeby moja mała dziewuszka znów była zdrowa.
Mama rzuca mu się na szyję, obcy ludzie przychylnie kiwają głowami. Nieufnie przyglądam się mamie, gdy wyciąga korek z butelki, przynosi łyżeczkę i wylewa na nią z butelki żółty, tłusty, lepki płyn. Chce mi wetknąć łyżeczkę do buzi, ale ja jestem szybsza. Uciekam jej i chowam się pospiesznie za babcię.
– Roma – mówi mama surowo.
Rzadko jej głos bywa aż tak groźny. Inni ludzie też to czują. Próbują mnie przekonać.
– Musisz to połknąć! – mówią.
– Musisz być posłuszna swojej mamie!
Wciskam głowę w spódnicę babci. Mama nie będzie mogła mnie tu znaleźć i zmusić, bym połknęła tę żółtą maź.
– Chodź tu, Roma – kusi. – Chodź, dziecko, proszę cię...
Mimo łagodnego tonu słyszę w jej głosie złość. Lepiej, żebym została tam, gdzie jestem.
– Chodź tu natychmiast! – krzyczy moja mama. – Połknij to! To jest płynne złoto!
Próbuje mnie złapać. Pierwszy raz w życiu czuję przed nią strach. Babcia się jej nie boi. Nie rusza się z miejsca. Jej plecy są jak czarna, dająca ochronę góra. Nie odzywa się ani słowem.
Mama łapie mnie za rękę, chce mnie wyciągnąć zza babci. Bronię się ze wszystkich sił, płaczę, walczę.
– Nie połknę tego złota! Nie, ja nie chcę! – jęczę.
Ale dłoń mojej mamy jest jak z żelaza. Trzyma mnie bardzo mocno. Nagle słyszę dziwny trzask, a w ramieniu czuję jakby kopnięcie prądu. Zaczynam płakać.
Mama dopada mnie, ciągnie do siebie. Nie bronię się. Bardzo boli mnie ręka. Zwisa zupełnie wykrzywiona. Mama upuszcza łyżeczkę. Złoto rozpryskuje się po podłodze i pachnie rybą. Mama zakrywa dłońmi twarz.
– Co ci się stało? – szepcze z przerażeniem. – Moje dziecko, Roma, tak mi przykro...
Próbuje podnieść moje ramię do góry, ale ono znów opada. To boli. Ludzie w pokoju mówią głośno jeden przez drugiego. Otaczają mnie. Każdy chce zobaczyć moją rękę, potrzymać moje ramię, obmacać mnie i dotknąć.
Wtedy zjawia się tata i mnie ratuje. Bez słowa unosi mnie wysoko i niesie przez ciemną, śmierdzącą klatkę schodową na ulicę. Kładę głowę na jego ramieniu. Jestem zmęczona. Bardzo mnie boli.
Stary doktor robi mi biały, twardy opatrunek wokół złamanej ręki. Teraz ból nie jest już tak silny. Jestem dumna z mojego opatrunku.
W drodze powrotnej widzę, jak mężczyźni w czarnych oficerkach obcinają brodę staremu człowiekowi. Wrzeszczą przy tym, hałasują i się śmieją.
– Nie patrz tam – szepcze tata, trzyma mnie mocno i przyspiesza kroku.
A ja po prostu muszę się odwrócić. Stary człowiek pełza po ziemi, a oni czarnymi butami kopią go na śmierć.
Babcia wytłumaczyła mi, że rodzice sprzedali złoty pierścionek, aby załatwić dla mnie tran z wątroby, i że oni chcą tylko mojego dobra. Nie mogę tego zrozumieć. Ale już się nie gniewam na moją mamę. Z dumą opowiadam wszystkim ludziom o tym, że mi złamała rękę, i pokazuję mój opatrunek.
Moja mama tego nie lubi. Czy ona nadal jest na mnie zła? Już mnie nie zmusza, bym łykała żółtą maź. Ale zmusza mnie, żebym jadła inne rzeczy. Mówi:
– Żeby żyć, trzeba jeść! – i nie rozumie, że ja nie mogę.
Ciągle próbuje mnie karmić. Nieustannie wpycha mi coś do buzi, a ja regularnie to wypluwam. To, że się ciągle dławię i jest mi niedobrze, doprowadza ją do rozpaczy. Kiedy drżę z zimna – a ja ciągle drżę z zimna – chce, żebym jadła. To jest nieustanna walka.
– Widzisz, trzęsiesz się cała, bo jesteś taka chudziutka i nic nie jesz. Zjedz coś wreszcie, a wtedy będzie ci ciepło.
To jednak wcale nie jest prawda. Jedząc czy nie, i tak drżę z zimna.
Moja mama musi wyjść z domu, kiedy jest jeszcze ciemno. Gdy wraca z pracy, jest późno, a ona jest bardzo zmęczona i zupełnie biała na twarzy. Raz zapytałam babcię, co ona robi przez cały dzień.
– Zamiata ulice i czyści ubikacje – odpowiedziała krótko.
Często moja mama jest tak wykończona, że następnego ranka ledwo może wstać z łóżka. Tak jak ja trzęsie się z zimna, chociaż je.
Mojego taty też nigdy nie ma. Babcia mówi, że pracuje w ekipie budowlanej. A potem milczy i nie odpowiada więcej na moje pytania. Po prostu szyje dalej. Terkotanie maszyny do szycia zawsze mnie uspokaja.
Pewnego dnia jakiś człowiek przyprowadza mamę do domu już w południe. Zasłabła w trakcie pracy i ma wysoką gorączkę, mówi lekarz. Pokazuję mu, jak dobrze goi się moja ręka, ale on się spieszy.
– Nie ma pan dla niej żadnego lekarstwa? – woła za nim moja babcia.
– Nic już nie ma – odpowiada z goryczą. – Musi mieć ciepło i proszę jej dawać dużo pić.
Cieszę się, że mama ma gorączkę i że musi mieć ciepło, bo mogę położyć się razem z nią do łóżka i ogrzać się o jej ciepłe ciało. Rozkoszuję się żarem gorączki. Jest tu tak gorąco jak przy piecu, a ja mam to gorąco wyłącznie dla siebie.
Ten dzień jest całkiem inny. To szczególny dzień. Mam urodziny. Kończę trzy lata. Przyjdą do mnie z wizytą dziadkowie i Irena. Nie znam ich. Tatę mamy widziałam tylko raz. Czasem mama mi o nim opowiada. Byłam wtedy jeszcze bardzo mała. To było w jego piekarni. Położono mnie do koszyka chlebowego, a ja widziałam nad sobą wielką, czerwoną twarz z białą wijącą się brodą. Śmiał się i pachniał świeżym chlebem. W ręku trzymał złoty łańcuch ze świecącym, okrągłym, tykającym zegarkiem, którym kiwał przed moim nosem, a ja śledziłam jego ruchy wzrokiem. To moje najwcześniejsze wspomnienie.
Teraz znów go widzę tu, w getcie. Jest kimś szczególnym. Widać od razu, że to elegancki mężczyzna. Wszyscy ci ludzie wokół nas wcale mu nie przeszkadzają. Są dla niego jak powietrze. Ma na sobie ciemny płaszcz z futrzanym kołnierzem i sztywny kapelusz, a w kieszonce kamizelki swój zegarek. Siada na łóżku rodziców w naszym kącie i długo mi się przygląda. A potem wzdycha.
Na pewno zauważył, że moje oczy są tak ciemne jak oczy taty, a nie takie jak ma Irena, która właśnie wchodzi do pokoju. Jaka ona jest piękna! Jej niebieskie oczy błyszczą jasno, jej jasne włosy są jak promienie słońca. Na jasnych włosach ma niebieską czapeczkę.
Babcia Anna wygląda surowo i poważnie. Ma wysoko zapiętą suknię z białym kołnierzykiem, pod brodą nosi złotą broszkę z jakąś twarzą. Przy jej uszach kiwają się świecące kulki. Siwe włosy spięła wysoko w kok, ręce ma złożone. Uśmiecha się do mnie, ale ja się odsuwam od niej troszkę. Chcę do mojej prawdziwej babci.
Z ulgą widzę, że wraca do pokoju w towarzystwie moich rodziców. Wszyscy tu są. Podnoszą mnie wysoko i pokazują sobie. Dziadek nadal pachnie chlebem i tytoniem. Irena bierze mnie na ręce, a ja dotykam jej złotych włosów. Babcia Anna wyciąga z torby jakąś paczkę. Mogę ją sama rozpakować. Jest w niej przepiękna, miękka sukienka zrobiona na drutach. Jest biała i ma okrągły kołnierzyk haftowany w malutkie, niebieskie kwiatuszki. Moja mama ubiera mnie w nią. Jestem bardzo dumna i bardzo piękna w mojej nowej sukience.
W getcie, ok. 1941 r. Od lewej: pierwsza – babcia Anna,trzeci – wujek Szymon z żoną Marią,piąta – mama Romy – Teofila, szósty – Emil Krautwirt.
Myślę o tym, że oni mnie bardzo kochają. A może to nieprawda? Wszyscy patrzą na mnie tak smutno. Marszczą czoła i szepczą cicho między sobą. Rozumiem tylko urywki zdań.
– Musimy... jutro rano o szóstej...
– Wysiedlenie...
– ...tylko dwie walizki... wysiedlenie... ciepła odzież...
– Ubierzcie się ciepło! – mówi moja mama. Obejmuje Irenę. – Nie idź – błaga – nie możesz iść, Irusiu! Masz taki dobry wygląd. Jak Aryjka!
– Nie – mówi Irena. Jej twarz jest jak z kamienia. – Muszę iść z mamusią i tatusiem.
– Zostawcie ją tu! Ona ma dopiero szesnaście lat! Jest blondynką! – błaga moja mama babcię Annę.
Nagle w jej oczach pojawiają się łzy. Czy złamie babci rękę?
Babcia odwraca się i wstaje.
– Musimy iść – mówi cicho. – Przyślemy wam wiadomość, gdy tylko dotrzemy na miejsce. Na wieś.
Dziadek wkłada swój sztywny kapelusz. Kaszle. Jego oczy błyszczą. Mruga do mnie.
Dziadkowie i Irena zostają jeszcze chwilkę. Nie dość długo, bym mogła ich poznać. Już stoją w drzwiach. Widzę jeszcze blask kolczyków babci Anny, niebieską czapeczkę Ireny.
– Ona ma dopiero szesnaście lat! – krzyczy za nimi moja mama.
A potem oni wychodzą w ciemność. Opuszczają moje życie.
Już nigdy więcej nie miałam ich zobaczyć.
– Ja też chcę być blondynką jak Irena – mówię do mamy. Kiwa głową. Znów ma łzy w oczach. Lepiej nie będę się więcej odzywać. Jest wieczór. Stoją w kuchni wokół stołu i śpiewają. Ta pieśń nazywa się kadisz i jest modlitwą za zmarłych. Nie rozumiem słów, wszyscy mówią w obcym języku, ale czuję nieskończony smutek, widzę szklane, nieruchome oczy ludzi. Rozpacz i ból tej pieśni omal mnie nie przygniatają.
W pewnym momencie jestem zmęczona i zasypiam.
Nagle mnie budzą. Podnoszą do góry i niosą do kuchni. Czuję, że chcą coś ze mną zrobić. Szukam oczami babci, ale jej tu nie ma.
Na stole stoi miska. Wlewają do niej obrzydliwie śmierdzącą ciecz z zielonej butelki. Trzymają mnie mocno. Mam zanurzyć głowę w misce. Bronię się, jęczę i wierzgam. Mój opór jest jednak bezcelowy. Wokół mnie jest tyle obcych dłoni. Dłoni, które zmuszają mnie do robienia rzeczy, których robić nie chcę. Muszę mocno zacisnąć powieki, trzymać przed nimi ręcznik i zanurzyć głowę w tę ohydną ciecz. To szczypie w oczy. A potem polewają moje włosy ciepłą wodą i wycierają je do sucha. Jeszcze ciągle pieką mnie oczy i skóra.
Zastanawiam się, czy powinnam płakać, ale jest już chyba za późno. Zresztą i tak nie wolno mi płakać. W tym przepełnionym mieszkaniu jest zawsze zbyt głośno. Później mama wciska mi do ręki lusterko:
– Popatrz, jaka jesteś ładna – mówi. – Teraz wyglądasz jak Irena.
A potem znów płacze.
Spoglądam w lusterko. Jestem blondynką.
Moje oczy pozostały jednak czarne.