Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dziecko, które przeżyło piekło wojny, już zawsze będzie ją w sobie nosić. To dziecko dorastało w świecie, w którym jedno słowo, kolor oczu lub nieostrożny gest mogą sprowadzić śmierć, naznaczą na całe życie. Jak mimo bólu, lęku, tęsknoty zbudować w sobie siłę i odnaleźć nadzieję? Jak przeżyć następny i kolejny dzień? Jak nauczyć się kochać siebie i innych?
Roma Ligocka osobiście, szczerze, wprost intymnie opowiada o tragedii, o zagładzie, którą przeżyła w dzieciństwie.
Dziś, w obliczu wojny, która dzieje się tu i teraz, na naszych oczach – autorka zdecydowała się przybliżyć czytelnikom fragmenty swoich bestsellerowych powieści, m.in. Dziewczynki w czerwonym płaszczyku, Dobrego dziecka, Siły rzeczy w nowym układzie i opracowaniu.
Dziecko wojny stanowi jedyny w swoim rodzaju zapis wojennych przeżyć widzianych z zupełnie nowej perspektywy. Pokazuje też siłę doznań z dzieciństwa, które nie opuszczają człowieka przez całe życie. Są w książce także teksty nowe, pisane dziś, z potrzeby chwili w obliczu wspólnych nam wszystkim doświadczeń. Jest w niej niezwykła siła wyrazu i intensywność uczuć. Są gorycz, walka z samą sobą, ale też nadzieja, która nigdy nie powinna nas opuszczać.
Wydanie wzbogacone ilustracjami, które Roma Ligocka stworzyła w okresie dziecięcym i młodzieńczym.
„Każda wojna kiedyś się skończy, pozostawi ludzi oniemiałych z zamkniętymi ustami”. Roma Ligocka, Dziecko wojny
„I nie ma w życiu innej drogi do celu niż ta, którą przemierzamy własnymi zranionymi bosymi stopami codziennie i cierpliwie. A jednocześnie jest w nas ta niezaspokojona tęsknota, oby już, natychmiast oderwać się od ziemi, lecieć ku słońcu. Szybować w błękicie, płynąć lekko, bez wysiłku. Mieć skrzydła”. Roma Ligocka, Dziecko wojny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 235
Książkę tę poświęcam dziecku, które jestwe mnie. Dziecku, które nigdy nie doznałoczułości, które zagubiło się w zawieruszewojny, płacze i nigdy nie trafi do domu.
Moje słowa, moje teksty – książka.A może tylko kronika bólunigdy do końca niewypowiedzianego.
Dziewczynka
Wiem, że nigdy nie byłam nikim innym. Najpierw była mała dziewczynka w getcie. Nie miała domu ani nawet własnego nazwiska – kazano jej zapomnieć, jak się nazywa. Kazano nauczyć się nowego nazwiska, kupionego za pieniądze. Po to żeby przeżyć. Do dziś, kiedy się przedstawiam, mam dziwne uczucie, wiem, że moje nazwisko tak naprawdę nie jest moje, a to prawdziwe moim być przestało.
Przyglądam się jej codziennie. Widzę ją w lustrze. (...) Coraz więcej o niej wiem. Coraz lepiej ją znam. Drobna dziewczynka, trochę niezgrabna, z ciasno splecionymi cienkimi warkoczykami. Szczupła, nerwowa – pełna lęków i nieuświadomionej rozpaczy.
Smutne dziecko. Nieśmiałe.
Nigdy nie umiała się bawić, cieszyć, głośno śmiać. Do dziś nie umie. Nauczono ją tylko uciekać, bronić się, ukrywać. Zawsze uciekać. Do końca. Bo trzeba przeżyć, cokolwiek by nas spotkało. I tylko to się liczy.
Przeżyć.
I nigdy nie dać się złapać.
Kiedy byłam małą dziewczynką (zaczyna się to jak bajka, ale zapewniam, że bajka była prawdziwa), można było człowieka zabić jednym słowem... „Żyd”. Wystarczyło powiedzieć: „To jest Żyd”, i wtedy przychodzili panowie. I już. I tyle. Tak nauczyłam się bardzo wcześnie, że słowo może zabijać.
Nieraz napada mnie obawa, że piszę ciągle o tym samym, a potem czuję pocieszenie – bo tylko ja mogę utkać tę materię, z której powstanie książka. Zawsze to będzie trochę inna materia, ale utkana z tych samych słów, z tej samej wyobraźni.
I zawsze będę krążyć wokół tego, co mnie zachwyca, uwiera, boli, zawsze będę wracać do dzieciństwa, tego nieogarniętego krajobrazu, którego już teraz nie uda mi się całkiem opisać, zbadać, zrozumieć.
Dzieciństwo. Większość ludzi wspomina je jak coś odległego – na drugim brzegu oceanu życia. A moje wcale się ode mnie nie oddaliło. Dziecko, którym byłam, zostało we mnie – to ono najczęściej mną rządzi, ogląda ze mną świat okrągłymi, zdziwionymi oczami, jakby każdego dnia widziało go po raz pierwszy. Ono zwykle każe mi postępować wbrew zbieranym przez lata doświadczeniom.
Przed obcymi zwykle to dziecko ukrywam – robię poważną minę, z którą bardzo mi nie do twarzy. Bliscy już tę moją „dziecinność” zaakceptowali. (...)
Trochę czasu już za mną. Mało czy dużo? A przecież czuję, że moje dzieciństwo było dopiero wczoraj – że dzieli mnie od niego tylko krok.
Duży plac jest pełen ludzi z pakunkami. Znów są tu ciężarówki. I mężczyźni w oficerkach w swych wielkich samochodach też tu są. Wrzeszczą swe rozkazy. Starych i chorych spędzają w jedno miejsce. Wielu z nich nie może normalnie biec. Widzę, jak jakiś stary mężczyzna o kulach upada w tłoku na ziemię. Biją go karabinami po głowie, a potem rzucają na bok jak wór śmieci.
Nadal jest nieznośnie gorąco. Moje gardło piecze jak ogień. Mama ma w kieszeni niebieski papierek. Drży.
Siadamy na naszych walizkach. Czekamy.
Krzyki, strzały, ciosy. Wrzask. Chciałabym zatkać sobie uszy, ale to jest zabronione.
Czekamy. Mijają godziny.
Nagle koło mnie staje jakiś chłopiec. Jest mojego wzrostu, może ciut większy. Ma na sobie dużo za duży płaszcz i czapkę, która mu spada na oczy.
Uśmiecha się do mnie.
Wstrzymuję oddech z przerażenia. Uśmiechanie się jest zabronione! Też się do niego uśmiecham.
Czy ja już kiedyś widziałam tego chłopca? Wydaje mi się taki znajomy.
Tak, ja go znam od dawna. Znałam go całe moje życie. To mój przyjaciel. Wydaje mi się, że ma na imię Stefuś.
Musimy być bardzo cicho. Inaczej...
Ma w ręce mały kamyk. Nie wolno nam się poruszać. Ale my bawimy się w pewien rodzaj gry. On wkłada kamyk do mojej ręki, a ja mu go oddaję. Tam i z powrotem, tam i z powrotem. Raz za razem. Kamień robi się wilgotny i ciepły. Jest piękny i gładki. Jest nasz.
Mam przyjaciela.
Nagle Stefuś znika. Widzi swoją mamę, pędzoną przez mężczyznę w mundurze na ciężarówkę. Biegnie do niej. Coś plaska u naszych stóp. Stefuś upada na ziemię.
Czy się potknął?
Dlaczego nie wstaje?
Widzę jego stopy. Jego dużo za duże buty. Ma rozwiązane sznurówki. Pewnie dlatego się potknął.
Z jego otwartej dłoni wypada nasz kamyk, toczy się po chodniku, leży spokojnie.
Tak spokojnie jak Stefuś. Dlaczego on nie wstaje?
Wąski, czerwony strumyk, który wypływa spod jego płaszcza, jest dla mnie odpowiedzią.
Zabierają go.
– Mamo...
– Nie patrz tam, dziecko – szepcze – nie patrz tam.
Oni wrzeszczą, a my jesteśmy posłuszni. Ten, kto ich nie słucha, zostaje zabity. Wiem o tym dobrze, choć jestem jeszcze bardzo mała. Tak mała, że tym mężczyznom w błyszczących butach sięgam mniej więcej do kolan. Kiedy jeden z nich stoi koło mnie i słyszę z bliska trzeszczenie jego oficerek, a tuż obok mojej głowy dyszy psia morda z ostrymi zębami, mam nawet wrażenie, że jestem jeszcze mniejsza niż zwykle. W takich razach próbuję stać się niewidzialna. Czasem nawet mi się to udaje, a wtedy rozpuszczam się i zlewam w jedno z lodowatym wiatrem, z wrzaskiem i z zimną, drobną dłonią mojej babci. Trzyma mnie mocno, ale mnie z nią wcale nie ma. Dawno już opuściłam moje ciało.
Na ulicy leżą walizki, torby, tobołki, przewrócony wózek dziecięcy. Dlaczego nikt tego nie podnosi? Babcia ciągnie mnie dalej. Wciąż pada śnieg. Znów stoimy na ulicy i czekamy. Każdego dnia tu stoimy, każdy dzień jest taki sam. Każda noc jest taka sama. W getcie nie ma snu. Nie ma zmierzchu i nie ma świtu. Są tylko żołnierskie buty, które wchodzą po schodach, psy, które szczekają, mężczyźni, którzy wrzeszczą. Drzwi, które zostają gwałtownie otwarte, ludzie, którzy krzyczą, błagają, proszą, klną i przeklinają. Światło nigdy tu naprawdę nie gaśnie i nigdy nie jest tu spokojnie.
Niewielu rzeczy zdążyli mnie nauczyć rodzice – mało mieli na to czasu, ten czas zabrała im wojna. Wszystkiego więc w życiu boleśnie musiałam uczyć się sama. Oni tylko przekazali mi tę jedną prostą prawdę, że trzeba iść – zawsze po prostu iść. Krok za krokiem. Mozolnie. I tylko ten następny krok się liczy. Dopóki nogi niosą, nawet jeżeli bolą.
I nie ma w życiu innej drogi do celu niż ta, którą przemierzamy własnymi zranionymi bosymi stopami codziennie i cierpliwie.
A jednocześnie jest w nas ta niezaspokojona tęsknota, aby już, natychmiast oderwać się od ziemi, lecieć ku słońcu. Szybować w błękicie, płynąć lekko, bez wysiłku. Mieć skrzydła.