Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Najsłynniejsza powieść Jane Austen.
Jest prawdą powszechnie znaną, że samotnemu a bogatemu mężczyźnie brak do szczęścia tylko żony.
Opowieść o codziennym życiu angielskiego ziemiaństwa na przełomie XVIII i XIX wieku. Niezbyt zamożni państwo Bennetowie mają nie lada kłopot – nadeszła pora, by wydać za mąż ich pięć dorosłych córek. Sęk w tym, że niełatwo jest znaleźć na prowincji odpowiedniego kandydata. Pojawia się jednak iskierka nadziei, bo oto do położonej w sąsiedztwie posiadłości Netherfield Park wprowadza się młody i bogaty kawaler. Wiadomość ta elektryzuje panią Bennet. Okazja do nawiązania stosunków towarzyskich nadarza się niebawem podczas publicznego balu, na który nowy sąsiad przybywa w towarzystwie dwóch sióstr, szwagra oraz swego przyjaciela, jeszcze bardziej majętnego kawalera.
Czy pierwsze wrażenie bywa mylące, a bliższa znajomość potrafi diametralnie zmienić opinię o drugiej osobie?
Siłą tej historii są znakomicie nakreślone postacie, niezwykle trafne obserwacje natury ludzkiej, humor i – oczywiście – miłość.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 471
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jest prawdą powszechnie znaną, że samotnemu a bogatemu mężczyźnie brak do szczęścia tylko żony.
Jakkolwiek za pojawieniem się takiego pana w sąsiedztwie niewiele wiadomo o jego poglądach czy uczuciach, owa prawda jest tak oczywista dla okolicznych rodzin, że przybysz zostaje od razu uznany za prawowitą własność tej czy innej ich córki.
– Mężu drogi – zwróciła się pewnego dnia do pana Benneta jego małżonka – słyszałeś, że wydzierżawiono wreszcie Netherfield Park?
Mąż odparł, że nic mu o tym nie wiadomo.
– Naprawdę – zapewniała go żona. – Pani Long wpadła przed chwilą i opowiedziała mi wszystko.
Pan Bennet milczał.
– Czy naprawdę nie jesteś ciekaw, kto go wydzierżawił?! – zawołała wreszcie zniecierpliwiona.
– Ty chcesz mi o tym powiedzieć, a ja nie oponuję.
Było to dostateczne zaproszenie.
– No więc, mój drogi, pani Long powiada, że Netherfield wydzierżawił jakiś młody, ogromnie bogaty człowiek, skądś z północnej Anglii, że przyjechał z Londynu w poniedziałek powozem w cztery konie, aby wszystko obejrzeć, i tak mu się spodobało, że natychmiast ugodził się z panem Morrisem i ma objąć Netherfield jeszcze przed świętym Michałem, a część służby przyjedzie już w końcu przyszłego tygodnia.
– Jak się nazywa?
– Bingley.
– Żonaty czy kawaler?
– Och, kawaler, mój drogi, oczywiście. Kawaler, i to z dużym majątkiem – cztery czy pięć tysięcy funtów rocznie. Pomyśl, jakie to szczęście dla naszych dziewcząt!
– Nie rozumiem. Cóż to ma z nimi wspólnego?
– Ach, mój drogi, prawdziwe z tobą utrapienie! Myślę, że się z którąś z nich ożeni, przecież to jasne.
– Czy ów pan osiedla się tutaj w tym właśnie zamiarze?
– W tym zamiarze? Niedorzeczność! Ale bardzo możliwe, że się w którejś z nich zakocha, i dlatego musisz mu złożyć wizytę natychmiast, kiedy przyjedzie.
– Nie widzę po temu powodów. Możesz pojechać ty z dziewczętami albo – jeszcze lepiej – wyślij je same, boć przecież jesteś równie ładna jak one i jeszcze ciebie wybierze.
– Pochlebiasz mi, mój drogi! Co prawda były czasy, kiedym nie grzeszyła brzydotą, ale to już dawno minęło i nie sądzę, bym się teraz tak bardzo wyróżniała spośród innych. Kiedy kobieta ma pięć dorosłych córek, nie powinna zajmować się własną urodą.
– W takich przypadkach kobieta nie zawsze ma jeszcze urodę, którą mogłaby się zajmować.
– Ale, mężu drogi, kiedy pan Bingley tu zjedzie, musisz mu natychmiast złożyć wizytę.
– Zbyt wiele żądasz ode mnie, moja duszko.
– Pomyśl tylko o swoich córkach. Zastanów się, jaka to dla jednej z nich świetna partia. Sir William i lady Lucas postanowili do niego pojechać specjalnie z tego względu. Wiesz przecież, że na ogół nie składają wizyt nowo przybyłym. Koniecznie musisz jechać, przecież nie będziemy mogły same złożyć mu wizyty, jeśli ty nie pojedziesz!
– Nadmiar skrupułów, moja duszko. Jestem pewien, że wasza wizyta sprawiłaby panu Bingleyowi niewątpliwą przyjemność. Prześlę mu przez ciebie parę słów, zapewniając go, że chętnie się zgodzę na jego małżeństwo z którąkolwiek z naszych córek, choć muszę jednak dodać jakieś dobre słówko za moją małą Lizzy.
– Proszę cię, mężu, byś tego nie robił. Lizzy wcale nie jest lepsza od reszty, a już z pewnością nie jest ani w połowie tak ładna jak Jane lub tak wesoła jak Lidia. Ty jednak zawsze masz dla niej specjalne względy.
– Wszystkie one nie bardzo mają się czym chwalić – odparł pan Bennet. – Ot, płoche głuptasy, jak to dziewczęta. Lizzy jednak jest bystrzejsza od swych sióstr.
– Jak możesz tak okropnie krzywdzić własne dzieci! Sprawia ci przyjemność, gdy mnie dręczysz. Nie masz litości dla moich biednych nerwów.
– Mylisz się, moja droga. Mam dla twoich nerwów najwyższy szacunek. To moi starzy przyjaciele. Co najmniej od dwudziestu lat słyszę, jak się nad nimi rozwodzisz.
– Ach, nie wiesz, co ja cierpię!
– Mam jednak nadzieję, że jakoś to przeżyjesz i zobaczysz jeszcze wielu młodych mężczyzn z czterema tysiącami rocznego dochodu przyjeżdżających w sąsiedztwo.
– Nawet gdyby ich przyjechało dwudziestu, nic nam z tego nie przyjdzie, jeśli nie będziesz chciał złożyć im wizyty.
– Obiecuję ci, duszko, że jeśli ich się zjawi dwudziestu, złożę wizytę wszystkim, co do jednego.
Pan Bennet był tak oryginalną mieszaniną bystrej inteligencji, sarkastycznego humoru, powściągliwości i dziwactwa, że nawet doświadczenie dwudziestu trzech lat nie wystarczyło żonie, by go zrozumieć. Ją dało się przejrzeć o wiele łatwiej. Była to kobieta małego umysłu, miernego wykształcenia i nierównego usposobienia. Kiedy ją coś gniewało, wyobrażała sobie, że cierpi na nerwy. Celem jej życia było wydanie córek za mąż, radością wizyty i nowinki.
Pan Bennet złożył wizytę panu Bingleyowi jako jeden z pierwszych. Od początku nosił się z tym zamiarem, choć do samego końca zapewniał żonę, że ani mu to w głowie, toteż biedaczka nie wiedziała o niczym aż do dnia, kiedy wizyta została złożona. Dowiedziała się zaś w sposób następujący. Pan Bennet, spoglądając wieczorem na swą drugą z rzędu córkę, która zajmowała się przystrajaniem kapelusza, zwrócił się do niej znienacka:
– Przypuszczam, Lizzy, że ten kapelusz spodoba się panu Bingleyowi.
– Nie będziemy mogły sprawdzić, co się panu Bingleyowi podoba – odparła z wyrzutem pani Bennet – ponieważ nie mamy zamiaru utrzymywać z nim znajomości.
– Zapominasz, mamo – wtrąciła Elżbieta – że spotkamy go na naszych ansamblach i że pani Long obiecała nam go przedstawić.
– Nie wierzę, by pani Long to zrobiła. Ma dwie własne siostrzenice. To kobieta samolubna i w dodatku hipokrytka. Nie mam o niej dobrego mniemania.
– Ja również – odparł pan Bennet – i cieszę się, widząc, że nie liczycie na jej usługi.
Pani Bennet nie raczyła odpowiedzieć, a nie mogąc powstrzymać złości, zaczęła łajać jedną ze swych córek.
– Na litość boską, Kitty, przestańże kaszleć! Miej trochę litości dla moich nerwów. Targasz je na strzępy.
– Kitty jest bardzo nieoględna z tym kaszlem – dorzucił ojciec. – Zawsze kaszle w nieodpowiedniej chwili.
– Nie kaszlę dla przyjemności – odparła Kitty gniewnie.
– Kiedy przypada wasz następny bal, Lizzy?
– Od jutra za dwa tygodnie.
– No właśnie! – zawołała matka. – A pani Long wraca zaledwie dzień wcześniej, więc nie będzie mogła nam go przedstawić, bo sama jeszcze nie będzie go znała.
– A więc, moja duszko, możesz mieć przewagę nad przyjaciółką i sama jej przedstawić pana Bingleya.
– Niemożliwe, mój drogi, niemożliwe, bo przecież go nie znam. Nie dręcz mnie, proszę!
– Szanuję twoją ostrożność. Rzeczywiście, dwutygodniowa znajomość to bardzo niewiele. Trudno po dwóch tygodniach wiedzieć, co to naprawdę za człowiek. Ale jeśli my się nie odważymy przedstawić jej pana Bingleya, ktoś inny to zrobi. Pani Long i jej siostrzenice muszą też stanąć w szranki, a ponieważ byłoby im na rękę, gdybyś ty odmówiła tej przysługi, sam się jej podejmę.
Dziewczęta ze zdumieniem spojrzały na ojca, pani Bennet zaś powtarzała tylko:
– Co za niedorzeczność! Co za niedorzeczność!
– Cóż mają znaczyć te patetyczne okrzyki? – zapytał. – Czyżby niedorzecznością były dla ciebie formy obowiązujące przy zawieraniu znajomości lub też waga, jaką się do nich przywiązuje? W tym akurat wypadku absolutnie nie mogę się z tobą zgodzić. A cóż ty na to powiesz, Mary? Jesteś, jak wiem, młodą osobą o dociekliwym umyśle, czytasz uczone książki i robisz z nich notatki.
Mary chciała powiedzieć coś niesłychanie mądrego, ale nie bardzo wiedziała co.
– Podczas gdy Mary będzie formować swe opinie – ciągnął pan Bennet – powróćmy do pana Bingleya.
– Mam już dosyć pana Bingleya! – zawołała pani Bennet.
– Przykro mi, że to słyszę, ale czemuś mi nie powiedziała o tym wcześniej? Gdybym o tym wiedział dziś rano, z pewnością bym do niego nie jeździł. Fatalnie się stało – no, ale skoro złożyłem wizytę, znajomość jest już zawarta.
Zdumienie pań całkowicie spełniło jego oczekiwanie, a już zdumienie jego żony przeszło wszystko. Mimo to, kiedy minął pierwszy wybuch radości, pani domu oświadczyła, że właśnie tego i nie czego innego spodziewała się przez cały czas.
– Jak to pięknie z twojej strony, moje serce! Wiedziałam, że cię wreszcie przekonam! Byłam pewna, że za bardzo kochasz swoje dziewczęta, by stracić taką okazję! Jakam rada! Co za pyszny figiel, żeby pojechać rano i do tej chwili ani słówkiem o niczym nie pisnąć!
– No, Kitty, teraz możesz już kaszleć, ile ci się tylko podoba – rzekł pan Bennet i z tymi słowy opuścił pokój, zmęczony uniesieniami żony.
– Jaki nadzwyczajny jest wasz ojciec, dziewczęta! – zawołała matka, gdy tylko drzwi się za nim zamknęły. – Nie wiem, jak mu się kiedyś odwdzięczycie za jego dobro – jemu czy mnie… Mogę was zapewnić, że w naszym wieku takie codzienne zawieranie nowych znajomości to żadna przyjemność, ale czegóż my dla was nie zrobimy! Lidio, kochanie, myślę, że pan Bingley będzie z tobą tańczył na najbliższym balu, chociaż jesteś najmłodsza.
– Och – odparła Lidia śmiało – wcale się nie boję! Jestem najmłodsza, ale i najwyższa.
Reszta wieczoru upłynęła na domysłach, kiedy pan Bingley przyjdzie z rewizytą i ustalaniu dnia, na który młody człowiek zostanie zaproszony na obiad.
Wszystkie pytania, jakie pani Bennet mogła zadać przy współudziale pięciu córek, nie wystarczyły, by wyciągnąć z pana Benneta zadowalający opis nowego sąsiada. Damy szturmowały męża i ojca na rozmaite sposoby. Pytały go wprost, podsuwały mu sprytne przypuszczenia lub też snuły mgliste domysły – on jednak wymykał się ich zasadzkom, tak że paniom musiały wreszcie wystarczyć wiadomości z drugiej ręki, mianowicie od sąsiadki, lady Lucas. Jej sprawozdanie wypadło bardzo korzystnie dla młodego człowieka. Sir William był nim oczarowany. Pan Bingley jest młody, ogromnie przystojny, szalenie miły i – jako ukoronowanie wszystkiego – wybiera się na najbliższe ansamble w dużym towarzystwie. Cóż mogło być bardziej zachwycającego! Jeśli znajduje przyjemność w tańcu, to, oczywista, łatwo mu przyjdzie się zakochać. Wszystko to krzepiło nadzieje w sercu pani Bennet.
– Nie będę o niczym więcej marzyć – zwierzała się mężowi – jeśli jedna z moich córek osiądzie w Netherfield, a pozostałe wyjdą równie dobrze za mąż.
Kilka dni później pan Bingley rewizytował pana Benneta i siedział w jego bibliotece prawie dziesięć minut. Miał najwyraźniej nadzieję, że zostanie dopuszczony przed oblicza młodych dam, o których urodzie wiele słyszał, zobaczył jednak tylko ojca. Młodym damom lepiej się udało, przekonały się bowiem, wyglądając przez okno na pięterku, iż pan Bingley nosi niebieski surdut i przyjechał na karym koniu.
Wkrótce wysłano zaproszenie na obiad i właśnie pani Bennet układała spis potraw, które by przyniosły honor jej kulinarnym talentom, kiedy nadeszła odpowiedź odmowna. Pan Bingley musi następnego dnia jechać do Londynu, a w związku z tym nie może mieć zaszczytu przyjęcia zaproszenia. Pani Bennet bardzo się zaniepokoiła. Nie mogła zupełnie pojąć, co on ma do roboty w Londynie, skoro tak niedawno przyjechał do Hertfordshire. Zaczęła się obawiać, że młody człowiek będzie ciągle fruwał z miejsca na miejsce, zamiast siedzieć spokojnie w Netherfield, jak Pan Bóg przykazał. Lady Lucas uspokoiła jej obawy, rzucając myśl, iż może pan Bingley pojechał do Londynu tylko po owo duże towarzystwo, z którym miał przybyć na bal. I wkrótce rozeszła się wkoło wieść, że nowy sąsiad ma przywieźć dwanaście pań i siedmiu panów. Ta liczba dam bardzo zmartwiła dziewczęta, na dzień przed balem pocieszyła je jednak nowina, że zamiast dwunastu przywiózł jedynie sześć – pięć sióstr i kuzynkę. Kiedy zaś towarzystwo weszło na salę balową, składało się tylko z pięciu osób: pana Bingleya, jego dwóch sióstr, męża starszej z nich i jeszcze jednego młodego człowieka.
Pan Bingley był przystojny i prezentował się jak dżentelmen. Miał miłą twarz i proste, bezpośrednie obejście. Siostry jego były to piękne damy zwracające uwagę swą elegancją. Szwagier, pan Hurst, tylko wyglądał na dżentelmena, wszelako uwagę wszystkich zebranych przyciągnął wkrótce pan Darcy, wspaniały, wysoki mężczyzna o pięknej, szlachetnej postawie, który poza tym – a wieść ta lotem błyskawicy obiegła całą salę – miał dziesięć tysięcy funtów rocznego dochodu. Panowie jęli o nim mówić: „Kapitalny jegomość”, panie stwierdziły, że jest o wiele przystojniejszy od pana Bingleya, i podziwiano go tak przez pół wieczoru, dopóki swoim zachowaniem nie wzbudził niechęci, co natychmiast położyło kres jego popularności. Okazało się bowiem, że pan Darcy jest dumny, że zadziera nosa, że wszystko go nudzi. Wówczas nawet wielkie majętności w hrabstwie Derby nie mogły sprawić, by nie uważano, iż ma twarz nieprzyjemną i odpychającą, i w ogóle między nim a panem Bingleyem nie może być porównania.
Pan Bingley szybko zawarł znajomość ze wszystkimi znaczącymi osobami; był żywy, bezpośredni, nie opuścił ani jednego tańca, martwił się, że bal zakończono tak szybko, i powiadał, że musi wydać podobny w Netherfield. Te miłe cechy mówiły same za siebie. Jakiż kontrast z panem Darcym! Ten zatańczył tylko raz z panią Hurst, raz z panną Bingley, uchylał się od przedstawienia jakiejkolwiek innej młodej damie, a resztę wieczoru spędził, przechadzając się po sali i od czasu do czasu zwracając się do kogoś z własnego towarzystwa. Opinia o nim została ustalona. Był najdumniejszym, najbardziej antypatycznym mężczyzną na świecie, toteż wszyscy mieli nadzieję, iż nigdy tu już nie przyjedzie. Najbardziej zaciekłą jego przeciwniczką stała się pani Bennet, której niechęć przerodziła się w szczególną odrazę, jako że pan Darcy wyraził się lekceważąco o jednej z jej córek.
Ponieważ panów było mało, Elżbieta Bennet przez dwa tańce siedziała na kanapce, a że tak się złożyło, iż pan Darcy stał przez pewien czas blisko niej, mogła dosłyszeć rozmowę, która toczyła się pomiędzy nim a przyjacielem. Bingley bowiem przestał na chwilę tańczyć i podszedł do pana Darcy’ego, chcąc go namówić, by przyłączył się do zabawy.
– Chodźże – nalegał – zatańcz wreszcie. Nie mogę znieść, że tu tak stoisz jak kołek. O wiele lepiej byś zrobił, gdybyś tańczył.
– Wykluczone. Wiesz, że tego nie cierpię, chyba że wyjątkowo dobrze znam partnerkę. W takim zgromadzeniu byłoby to nie do zniesienia. Siostry twoje tańczą, a taniec z każdą inną kobietą tutaj byłby dla mnie prawdziwym dopustem.
– Broń mnie Panie Boże przed taką wybrednością! – zawołał Bingley. – Na honor, w życiu nie widziałem tylu miłych panien, a niektóre są na dodatek niezwykle urodziwe.
– Ty tańczysz z jedyną ładną panną na sali – odparł Darcy, spoglądając na najstarszą pannę Bennet.
– To najpiękniejsza istota, jaką widziałem w życiu. Ale jest tu jedna z jej sióstr – siedzi niedaleko ciebie – bardzo ładna i wydaje mi się, równie miła. Pozwól mi poprosić moją partnerkę, by cię jej przedstawiła.
– O której mówisz? – zapytał Darcy i odwracając się, popatrzył na Elżbietę, lecz poczuwszy jej wzrok, zwrócił się chłodno do przyjaciela: – Zupełnie znośna, ale nie na tyle ładna, bym ja miał się o nią pokusić. Nie jestem ponadto w nastroju, by oddawać sprawiedliwość damom wzgardzonym przez innych. Wracaj lepiej do swej towarzyszki i ciesz się jej uśmiechami, bo ze mną marnujesz tylko czas.
Bingley poszedł za jego radą. Pan Darcy powędrował dalej, a Elżbieta została, nie znajdując w sercu zbyt ciepłych uczuć dla aroganta. Opowiedziała jednak przyjaciółkom całe wydarzenie, śmiejąc się szczerze, miała bowiem żywe, wesołe usposobienie i cieszyła się wszystkim, co zabawne.
Wieczór upłynął mile całej rodzinie. Pani Bennet była świadkiem, jak towarzystwo z Netherfield podziwia jej najstarszą córkę. Pan Bingley tańczył z nią dwa razy, a jego siostry wyraźnie ją wyróżniały. Jane była tak samo jak matka zadowolona, choć okazywała to z większym umiarkowaniem. Elżbieta cieszyła się radością Jane. Mary słyszała, jak ktoś mówił pannie Bingley o niej jako o najbardziej wykształconej pannie w okolicy. Katarzyna i Lidia szczęśliwie nie przesiedziały ani jednego tańca, a było to wszystko, co, jak dotychczas, zaprzątało im głowy na balu. Wracały więc w świetnych humorach do Longbourn, wioski, której były najważniejszymi mieszkankami. Pan Bennet nie spał jeszcze. Nigdy nie liczył godzin, siedząc nad książką, a nadto był dzisiaj bardzo ciekaw, jak się udał wieczór, który wzbudził tyle oczekiwań. Miał nadzieję, że jego żona porzuci wszelkie nadzieje w związku z tym młodym człowiekiem, szybko jednak zrozumiał, że czeka go coś zupełnie innego.
– Mężu drogi! – wołała zacna dama już od progu. – Cóż za rozkoszny wieczór, jaki wspaniały bal! Pragnęłam, żebyś był z nami! Wszyscy tak podziwiali Jane – no, wprost nie do opisania! Każdy mówił, że tak ślicznie wygląda, a pan Bingley to już uznał ją za zupełną piękność i tańczył z nią dwa razy. Pomyśl tylko o tym, moje serce! Dwa razy tańczył! Była jedyną panną na balu, którą drugi raz poprosił do tańca. Najpierw prosił starszą pannę Lucas. Strasznie się zirytowałam, kiedy ich zobaczyłam obok siebie, ale nie podobała mu się wcale. No cóż, komu się ona może podobać, wiesz przecie. Był zupełnie olśniony Jane, która również tańczyła, więc zapytał, kim ona jest, i przedstawiono go, i poprosił ją o dwa następne tańce, trzeci raz tańczył dwa tańce z panną King, dwa czwarte z Marią Lucas, a dwa piąte znów z Jane, a dwa szóste z Lizzy, a boulangera…
– Gdyby miał litość nade mną – krzyknął Bennet niecierpliwie – nie tańczyłby i połowy tego! Na miłość boską, dosyć już o jego partnerkach! Och, że też od razu na początku nie skręcił nogi!
– Tak, mój kochany – ciągnęła jego pani – jestem nim wprost oczarowana. Niezwykle przystojny! A jego siostry! Czarujące! Nigdy w życiu nie widziałam wytworniejszych sukien, a koronka u spódnicy pani Hurst…
Tu przerwano jej znowu. Pan Bennet nie chciał słuchać żadnych opisów damskich fatałaszków. Musiała szukać jakiegoś zbliżonego tematu, opowiedziała więc z dużą goryczą i pewną przesadą, jak straszliwie ordynarnie zachował się pan Darcy.
– Mogę cię zapewnić – dodała – że Lizzy niewiele straciła, nie znajdując uznania w jego oczach. To nieprzyjemny, wstrętny człowiek, niewart, by się nim zajmować. Tak wyniosły i zarozumiały, że wszyscy wprost znieść go nie mogli. Łaził z miejsca na miejsce i wyobrażał sobie, że jest strasznie ważny. Niewart nawet jednego tańca – nie jest na to dość przystojny. Chciałabym, żebyś był z nami, moje serce, i przyciął mu ostro, jak to ty już potrafisz. Po prostu wstrętny mi jest ten człowiek!
Kiedy Jane i Elżbieta znalazły się same, starsza siostra, bardzo dotąd powściągliwa w chwaleniu Bingleya, przyznała się młodszej, jak bardzo nowo przybyły jej się spodobał.
– Jest taki, jaki powinien być młody człowiek – mówiła. – Rozsądny, pogodny, żywy. Nigdy nie widziałam kogoś równie miłego w obejściu – tyle bezpośredniości przy tak dobrym ułożeniu.
– Jest również przystojny – odparła Elżbieta – a młody człowiek, w miarę swych możliwości, powinien być przystojny. Jest zatem zupełną doskonałością.
– Bardzo mi pochlebiła ta prośba o drugi taniec. Nie spodziewałam się znaleźć w jego oczach takiego uznania.
– Nie? Wobec tego ja spodziewałam się za ciebie. To jest właśnie ta ogromna różnica pomiędzy nami. Komplement zawsze jest dla ciebie zaskoczeniem, a dla mnie żadnym. Cóż bardziej naturalnego niż prośba o drugi taniec z tobą?! Przecież pan Bingley, choćby nawet nie chciał, to musiał widzieć, że jesteś pięć razy ładniejsza od wszystkich panien na balu. Wcale nie zawdzięczasz tego galanterii pana Bingleya. A zresztą jest bardzo miły i pozwalam, by ci się podobał. Podobało ci się już wielu głupszych ludzi.
– Lizzy!
– Och, wiesz sama, że zbytnio jesteś skora do lubienia ludzi ot tak, w ogólności. Nie widzisz wad u nikogo; w twoich oczach wszyscy są dobrzy i mili. Nigdy nie słyszałam od ciebie złego słowa o nikim.
– Staram się nie sądzić ludzi zbyt pochopnie, ale zawsze mówię to, co myślę.
– Wiem dobrze, i to właśnie najbardziej mnie zdumiewa. Mając tyle rozsądku, być tak zadziwiająco ślepą na błędy i głupotę ludzką. Udana bezstronność jest rzeczą często spotykaną, ale bezstronność cicha, niewyrachowana to wyłącznie twoja cecha. Widzisz w każdym tylko dobre strony, wyolbrzymiasz je, a o złych milczysz. No więc siostry tego pana też ci się zapewne podobają? A przecież nie dorównują mu w sposobie bycia.
– Owszem, tak się z początku wydaje, ale kiedy się z nimi porozmawia, widać, jakie są miłe. Panna Bingley ma mieszkać z bratem i prowadzić mu dom. Zobaczysz, że na pewno znajdziemy w niej uroczą sąsiadkę.
Elżbieta słuchała w milczeniu, lecz bez przekonania. Zachowanie obu pań na balu nie było obliczone na zdobycie sympatii zebranych. Elżbieta miała większą niż siostra zdolność obserwacji i mniej niż Jane łagodności, a ponieważ owe damy nie okazały jej najmniejszej uwagi i atencji, tym bardziej nie była skłonna powziąć o nich dobrej opinii. Były to, rzeczywiście, bardzo wytworne damy, nie brakło im pogody, kiedy sprawy szły po ich myśli i potrafiły być miłe, gdy miały ochotę – grzeszyły jednak wyniosłością i dumą. Były ładne, odebrały wykształcenie w jednej z najlepszych prywatnych szkół w Londynie, posiadały majątek – dwadzieścia tysięcy funtów – oraz zwyczaj wydawania więcej, niż powinny, lubiły też przebywać w towarzystwie ludzi z wyższych sfer. Dlatego miały wszelkie powody po temu, by myśleć dobrze o sobie, a źle o innych. Pochodziły z godnej szacunku rodziny z północnej Anglii, a okoliczność ta mocniej się utrwaliła w ich pamięci niż fakt, że fortunę brata i swoją zawdzięczały handlowi.
Pan Bingley odziedziczył blisko sto tysięcy funtów po ojcu, który chciał nabyć jakiś majątek, lecz nie zdążył tego uczynić przed śmiercią. Syn jego również pragnął się gdzieś osiedlić na stałe i czasami decydował się już na zakup w swoim hrabstwie, lecz że znalazł się teraz w posiadaniu wygodnego domu, który dawał swobody ziemiańskiego dworu, ludzie dobrze znający jego beztroskę nie byli pewni, czy ich przyjaciel nie spędzi całego życia w Netherfield, zostawiając nabycie majątku następnym pokoleniom.
Siostrom jego bardzo zależało na owym kupnie. Mimo to, choć brat przebywał w Netherfield tylko jako dzierżawca, panna Bingley bardzo chciała prezydować przy jego stole, a pani Hurst, która poślubiła człowieka bardziej światowego niż majętnego, również pragnęła uważać dom brata za własny w wypadkach, kiedy to odpowiadało jej potrzebom. Niespełna dwa lata po osiągnięciu pełnoletności przypadkowa oferta skusiła pana Bingleya do obejrzenia Netherfield House. Oglądał dom z zewnątrz i od wewnątrz przez pół godziny. Zarówno położenie, jak i pokoje na dole wydały mu się odpowiednie, a pochwały właściciela – uzasadnione, toteż natychmiast podpisał kontrakt.
Pomimo dużej rozbieżności charakterów istniała pomiędzy Darcym a Bingleyem głęboka przyjaźń. Darcy’ego pociągała w Bingleyu szczerość, otwartość oraz ustępliwość, mimo że sam posiadał krańcowo odmienny charakter, z którego był zresztą całkiem zadowolony. Bingley całkowicie polegał na przyjaźni Darcy’ego i wysoko cenił jego zdanie. Darcy górował nad przyjacielem inteligencją. Bingley na pewno nie był ograniczony, Darcy natomiast był mądry. Cechowała go przy tym wyniosła powściągliwość i wybredność, obejście jego zaś – mimo dużej ogłady – trudno było nazwać pociągającym. W tym względzie Bingley miał nad przyjacielem dużą przewagę. Był lubiany wszędzie, gdziekolwiek się zjawił. Darcy natomiast zrażał sobie wszystkich.
O balu w Meryton rozmawiali w sposób bardzo dla nich charakterystyczny. Bingley nigdy w życiu nie spotkał przyjemniejszych ludzi i ładniejszych panien, wszyscy okazywali mu życzliwość i uprzejmość, nikt nie był sztywny i napuszony, bardzo szybko zaznajomił się ze wszystkimi naokoło, a jeśli już chodzi o najstarszą pannę Bennet – anioł nie mógłby być piękniejszy. Darcy, odwrotnie, widział tam zbiorowisko ludzi, w którym nie mógł się dopatrzeć ani urody, ani elegancji, nikim nie zainteresował się w najmniejszym nawet stopniu, od nikogo nie doświadczył żadnych względów i nic nie sprawiło mu przyjemności. Panna Bennet jest rzeczywiście ładniutka, ale zbyt często się śmieje.
Panna Bingley i pani Hurst zgadzały się z nim całkowicie. Jane jednak bardzo im się podobała, były nią oczarowane, nazwały ją słodkim dziewczęciem i stwierdziły, że bez sprzeciwu mogą się z nią poznać bliżej. Zostało więc ustalone, że najstarsza panna Bennet jest słodkim dziewczęciem, po którym to orzeczeniu brat ich miał już prawo myśleć o niej, co mu się żywnie podoba.
O kawałek drogi od Longbourn mieszkała rodzina, z którą Bennetowie pozostawali w zażyłych stosunkach. Sir William Lucas zajmował się uprzednio handlem w Meryton, gdzie dorobiwszy się wcale znośnej fortunki, został w okresie swego burmistrzowania nobilitowany za mowę wygłoszoną do króla. Wyróżnienie to przeżył może zbyt głęboko. Poczuł odrazę do swego zajęcia i mieszkania w małym miasteczku, rzucił więc jedno i drugie i przeniósł się z rodziną do domu leżącego o milę od Meryton, a zwanego teraz rezydencją. W tej to siedzibie mógł sobie do woli rozmyślać nad swoją wielkością, a nie czując już kajdan kupieckiego zawodu, zajął się wyłącznie okazywaniem atencji całemu światu. Wyniesienie bowiem nie zrobiło go pysznym, przeciwnie, stał się dla każdego w najwyższym stopniu uważny. Z natury dobroduszny, przyjacielski i uprzejmy, po przedstawieniu w pałacu St. James stał się dworny.
Lady Lucas była kobietą poczciwą, lecz nie na tyle mądrą, by stanowić cenne sąsiedztwo dla pani Bennet. Mieli kilkoro dzieci. Najstarsza z nich, rozsądna, poważna młoda kobieta w wieku około dwudziestu siedmiu lat, serdecznie przyjaźniła się z Elżbietą.
Było absolutnie konieczne, by panny Lucas i panny Bennet spotkały się i omówiły bal, toteż następnego ranka po zabawie mieszkanki Lucas Lodge pojawiły się w Longbourn, chcąc posłuchać cudzych wrażeń i podzielić się własnymi.
– Dobrze zaczęłaś wieczór, Charlotto – zwróciła się do panny Lucas pani Bennet z grzeczną powściągliwością. – Byłaś pierwszą wybranką pana Bingleya.
– Tak, ale myślę, że druga bardziej mu się spodobała.
– O, mówisz pewnie o Jane, bo to z nią zatańczył dwa razy. Tak, prawdę mówiąc, robił wrażenie oczarowanego, tak, doprawdy, wydaje mi się, że w rzeczy samej był nią oczarowany, słyszałam coś o tym, tylko że nie bardzo pamiętam co, coś w związku z panem Robinsonem.
– Pewno myśli pani o rozmowie, którą dosłyszałam, pomiędzy nim a panem Robinsonem. Czy to nie ja wspomniałam pani o tym? Pan Robinson pytał go, jak mu się podobają nasze merytońskie ansamble i czy nie znajduje, że na sali jest wiele pięknych dam, i która jego zdaniem najpiękniejsza. A on na to bez namysłu odpowiedział: „O, najstarsza panna Bennet, niewątpliwie! Co do tego nie ma dwóch zdań”.
– Popatrz, popatrz! Bardzo to, doprawdy zdecydowanie powiedział… tak to wygląda, jakby… ale może jeszcze nic z tego wszystkiego nie wyjdzie…
– To, co ja dosłyszałam, bardziej było stosowne niż to, co do ciebie doszło, Elżbieto – ciągnęła Charlotta. – Lepiej słuchać, co mówi pan Bingley, niż co mówi jego przyjaciel, prawda? Biedna Elżbieta! Żeby być zaledwie „znośną”!
– Proszę cię bardzo, nie kładź tylko Lizzie do głowy, że powinna się przejmować jego niespotykaną wprost niegrzecznością. To człowiek tak odpychający, że uważałabym za nieszczęście, gdyby mu się kto spodobał. Pani Long mówiła mi wczoraj wieczór, że siedział tuż koło niej przez pół godziny i ani razu nie otworzył nawet ust.
– Czy mama jest zupełnie tego pewna? Czy się czasem nie myli? – zagadnęła Jane. – Widziałam z całą pewnością, jak pan Darcy coś do niej mówił.
– Ach, bo się go w końcu spytała, jak mu się podoba Netherfield, więc już musiał jej odpowiedzieć, ale był podobno okropnie zły za to jej odezwanie.
– Panna Bingley mówiła mi – odezwała się Jane – że on jest zawsze taki małomówny, ale wśród najbliższych staje się niezwykle miły.
– Nie wierzę temu, moja kochana. Jakby rzeczywiście był taki miły, toby porozmawiał z panią Long. Ale domyślam się, o co to chodziło. Wszyscy mówią, że go duma rozpiera, i tak mi się zdaje, że usłyszał skądś, iż pani Long nie trzyma ekwipażu i przyjechała na bal najętym powozem.
– Wcale mi nie przeszkadza, że nie rozmawiał z panią Long – odparła panna Lucas – ale wolałabym, żeby był zatańczył z Elżbietą.
– Następnym razem, Lizzy – odezwała się matka – nie tańczyłabym z nim na twoim miejscu.
– Wydaje mi się, że mogę mamie spokojnie obiecać, iż nigdy z nim tańczyć nie będę.
– Duma jego – wtrąciła panna Lucas – nie razi mnie tak jak duma innych. On ma przynajmniej jakiś powód po temu. Trudno się nawet dziwić, że tak świetny młodzieniec, dobrze urodzony, ze wspaniałą fortuną, parantelą i tak dalej, wysoko mniema o sobie. Ma prawo być dumnym, jeśli to można tak ująć.
– To prawda – rzekła Elżbieta – i łatwo bym mu wybaczyła jego dumę, gdyby nie uraził mojej.
– Duma – oświadczyła Mary, która zawsze chełpiła się głębią swych uwag – jest, jak mi się wydaje, grzechem dosyć powszechnym. Wszystko, co dotychczas przeczytałam, każe mi sądzić, że w istocie jest to wada bardzo pospolita, że natura ludzka jest na nią szczególnie podatna, że niewielu z nas nie żywi w sercu uczucia zadowolenia z samego siebie ze względu na taką czy inną, prawdziwą czy wyimaginowaną zaletę. Próżność i duma to rzeczy całkiem różne, choć słowa te często są używane jednoznacznie. Można być dumnym, nie będąc przy tym próżnym. Duma związana jest z tym, co sami o sobie myślimy, próżność zaś z tym, co chcielibyśmy, żeby inni o nas myśleli.
– Gdybym był tak bogaty jak pan Darcy – zawołał młody Lucas, który przyjechał wraz z siostrami – nie dbałbym o to, czy jestem dumny, czy nie! Trzymałbym sforę ogarów i co dzień wypijałbym butelkę wina.
– A więc piłbyś o wiele za dużo jak na ciebie – zawołała pani Bennet – i gdybym cię na tym złapała, natychmiast odebrałabym ci butelkę!
Chłopiec upierał się, że przecież by tego nie zrobiła, ona utrzymywała w dalszym ciągu, że jednak by zrobiła, i tak się spierali do końca wizyty.
W niedługim czasie panie z Longbourn złożyły wizytę paniom z Netherfield i zostały grzecznie rewizytowane. Ujmujące maniery Jane Bennet nabrały jeszcze więcej wdzięku pod wpływem życzliwości pani Hurst i panny Bingley, toteż chociaż stwierdzono, że pani Bennet jest nieznośna, a o młodszych siostrach w ogóle nie ma co mówić, w stosunku do dwóch starszych wyrażono życzenie nawiązania bliższych stosunków. Jane przyjęła tę uprzejmość z największą radością, lecz Elżbieta, świadoma, że panie z Netherfield traktują z góry wszystkich, nie wyłączając nawet jej siostry, nie mogła się do nich przekonać. Uprzejmość okazywana Jane była jednak o tyle cenna, że wynikała zapewne z zainteresowania ich brata. Było bowiem widoczne podczas każdego spotkania, że jest nią oczarowany. Dla Elżbiety zaś było również widoczne, że Jane coraz bardziej wyróżnia Bingleya i że niewiele brakuje, by się w nim szczerze zakochała. Stwierdziła też z zadowoleniem, że świat nie będzie o tym wiedział. Jane bowiem łączyła wielką siłę uczucia z powściągliwością usposobienia i zawsze była tak samo urocza i pogodna, co chroniło ją przed podejrzeniami zuchwalców. Elżbieta powiedziała to swojej przyjaciółce, pannie Lucas.
– Może taka wielka zdolność maskowania się jest rzeczą miłą – odparła Charlotta – czasami jednak zbyt wielkie opanowanie może przynieść szkodę. Jeśli kobieta, podobnie umiejętnie jak przed ludźmi, skrywa uczucie przed swym wybranym, może go stracić, a wtedy nędzną pociechą jest przekonanie, że świat również o niczym nie wiedział. W każdym prawie uczuciu mieści się wiele bądź to wdzięczności, bądź próżności i niebezpiecznie jest zostawiać je własnemu losowi. Każdy człowiek potrafi bez trudu zrobić pierwszy krok – zwykle jest to lekkie zainteresowanie – niewielu jednak ma dosyć odwagi, by zakochać się prawdziwie, nie otrzymując po temu zachęty. W dziewięciu wypadkach na dziesięć kobieta powinna okazać więcej uczucia, niż go naprawdę żywi. Bingley na pewno lubi twoją siostrę, może jednak całe życie tylko ją lubić, jeśli ona sama nie skłoni go do czegoś więcej.
– Ależ ona ośmiela go na tyle, na ile jej usposobienie pozwala. Nawet ja widzę, że jest nim zainteresowana, więc jeśli on tego nie dostrzega, musi być zupełnym ślepcem.
– Pamiętaj, Elżbieto, że Bingley nie zna charakteru Jane tak dobrze jak ty.
– Myślę jednak, że jeśli kobieta przychylna jest mężczyźnie i wcale nie usiłuje tego ukrywać, on musi to dostrzec.
– Może i musi, jeżeli jej się dobrze przyjrzy. Ale choć Bingley i Jane spotykają się dość często, nigdy nie przebywają ze sobą długo, a ponieważ widują się w dużych, mieszanych towarzystwach, nie mogą cały czas zajmować się tylko rozmową ze sobą. Dlatego też Jane powinna wykorzystać każde pół godzinki, kiedy nadarza się okazja, by przykuć jego uwagę. Gdy będzie już pewna jego uczuć, znajdzie dość czasu, by sama się zakochać, na ile jej przyjdzie ochota.
– Ten plan byłby całkiem niezły – odparła Elżbieta – jeśliby kobieta nie miała innego celu w życiu prócz dobrego zamążpójścia. Gdybym się sama zdecydowała na zdobycie bogatego męża czy też męża w ogóle, chyba tak bym właśnie postąpiła. Uczucia Jane są jednak zupełnie odmienne, ona działa bez rozmysłu. W tej chwili może nawet nie zdawać sobie sprawy z rozmiarów swego zainteresowania ani z tego, czy jest ono rozsądne. Zna pana Bingleya zaledwie od dwóch tygodni. Przetańczyła z nim cztery tańce w Meryton, widziała go przez jeden ranek w jego domu, a w jego towarzystwie obiadowała wszystkiego cztery razy. To jeszcze nie wystarczy, by mogła poznać jego charakter.
– Oczywiście, gdyby było tak, jak mówisz. Jeśliby z nim tylko obiadowała, mogłaby poznać wyłącznie rozmiary jego apetytu. Zapominasz jednak, że spędzili wspólnie cztery wieczory, a przez cztery wieczory wiele można dokonać.
– Tak, przez te cztery wieczory mogli się byli upewnić, że wolą oboje pikietę od mariasza, jeśli jednak idzie o istotne cechy charakteru, obawiam się, że niewiele zdołali się nawzajem o sobie dowiedzieć.
– Z całego serca – rzekła Charlotta – życzę Jane powodzenia, jeśliby zaś wyszła jutro za niego za mąż, byłabym zdania, że ma tyle samo szans na szczęście, co po roku studiowania jego charakteru. Szczęście w małżeństwie jest całkowicie kwestią przypadku. Wzajemna znajomość usposobień, czy też ich podobieństwo przed ślubem, bynajmniej nie przysporzy im szczęścia. Zawsze jeszcze wystarczająco zmienią się w przyszłości, by otrzymać swą porcję utrapień. Lepiej więc wiedzieć jak najmniej o przywarach człowieka, z którym ma się spędzić życie.
– Śmiać mi się chce z ciebie, Charlotto. Wiesz, że to niesłuszne, wiesz o tym dobrze. Sama nigdy nie postąpiłabyś w ten sposób.
Zajęta obserwacją atencji pana Bingleya w stosunku do siostry, Elżbieta nie podejrzewała nawet, iż sama staje się przedmiotem pewnego zainteresowania jego przyjaciela. Kiedy się poznali, pan Darcy zaledwie przyznał, że jest ładniutka. W spojrzeniu jego podczas balu nie było ani odrobiny uznania, za następnym zaś spotkaniem patrzył na nią tylko po to, by krytykować. W momencie jednak, kiedy tłumaczył sobie i przyjaciołom, że młodsza panna Bennet ma chyba zaledwie jeden prawidłowy rys twarzy, zdał sobie sprawę, że twarz ta wydaje się niezwykle inteligentna, a to ze względu na piękny wyraz ciemnych oczu. Po tym odkryciu nastąpiły inne, równie niepokojące. Choć krytycznym okiem wykrył w niej niejedną skazę doskonałości symetrii, musiał przyznać, że figurę mą kształtną i powabną. Poza tym mimo przekonania, iż maniery jej nie są bynajmniej światowe, czuł, że go pociąga swym żartobliwym wdziękiem. Elżbieta widziała w nim tylko młodego człowieka, którego nikt nie lubi, a który uważał, iż nie jest wystarczająco ładna, by z nią tańczyć.
Darcy zapragnął dowiedzieć się o niej czegoś więcej, nim jednak podjął rozmowę z nią samą, zaczął przysłuchiwać się jej konwersacji z innymi. Nie uszło to uwagi Elżbiety. Było to u sir Williama, gdzie zebrało się duże towarzystwo.
– Czemu pan Darcy przysłuchuje się mojej rozmowie z pułkownikiem Forsterem? – zapytała Charlottę.
– Na to pytanie może odpowiedzieć jedynie pan Darcy.
– Jeśli to zrobi jeszcze raz, dam mu do zrozumienia, że wiem, o co chodzi. Wciąż szuka tematu do krytyki i drwin, toteż jeśli sama nie zacznę od tego, by mu okazać zuchwałość, wkrótce będę się go bać.
Gdy Darcy zbliżył się do nich po chwili, zresztą bez najmniejszej ochoty wszczynania rozmowy, Charlotta wezwała zaczepnie przyjaciółkę, by zrealizowała obietnicę. Sprowokowana w ten sposób Elżbieta natychmiast zwróciła się do młodego człowieka.
– Czy nie uważa pan, że niezwykle umiejętnie wyłożyłam swe myśli, kiedy przed chwilą naprzykrzałam się pułkownikowi Forsterowi, by wydał dla nas bal w Meryton?
– Robiła to pani bardzo energicznie, jest to wszakże temat, który zawsze dodaje damom ferworu.
– Surowo nas pan sądzi.
– Wkrótce tobie z kolei będę się naprzykrzać – wtrąciła panna Lucas – ponieważ mam zamiar otworzyć klawikord, a wiesz, co będzie dalej.
– Jako przyjaciółka jesteś istotą niezwykle dziwną. Chcesz, bym grała i śpiewała zawsze i wszędzie. Byłabyś nieoceniona, gdyby próżność moja skierowała się na muzyczne tory. W tym przypadku jednak wolałabym raczej nie popisywać się przed osobami, które na pewno słuchają zazwyczaj najlepszych artystów.
Gdy jednak panna Lucas nalegała w dalszym ciągu, Elżbieta ustąpiła.
– No, dobrze. Jeśli musi tak być, to trudno. – I rzuciwszy panu Darcy’emu poważne spojrzenie, dodała: – Jest takie stare porzekadło, które wszyscy dobrze znają: „Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie ubierają tego w słowa”. Nie powiem już nic więcej, by oszczędzić tchu na moje pieśni.
Występ jej, choć niewybitny, sprawił miłe wrażenie. Po paru piosenkach, nim zdążyła spełnić prośby kilku osób i zaśpiewać coś jeszcze, została ochoczo zastąpiona przy klawikordzie przez swoją siostrę Mary, która będąc jedyną brzydką córką w rodzinie, pracowała usilnie, by zdobyć wiedzę i wykształcenie, i zawsze chętnie się popisywała. Nie miała ani talentu, ani gustu, mimo to wrodzona próżność kazała jej być nie tylko pilną, ale i pedantyczną, a wrodzone zarozumialstwo mogłoby do niej zniechęcić, nawet gdyby się wykazywała o wiele większą artystyczną doskonałością. Bezpośredniej i naturalnej Elżbiety słuchano z o wiele większą przyjemnością niż Mary, choć przecież Elżbieta grała znacznie gorzej. Mary wykonała długi, poważny utwór, lecz uznanie zdobyły jej dopiero szkockie i irlandzkie melodie odegrane na prośbę młodszych sióstr, które z kilkoma osobami z rodziny Lucasów oraz z paroma oficerami zajęły się ochoczo tańcem w kącie pokoju.
Stojącego opodal pana Darcy’ego oburzało spędzanie wieczoru na tańcach miast na konwersacji. Tak był głęboko zatopiony w myślach, że nie zauważył nawet, iż sir William Lucas stoi obok niego, dopóki ten się nie odezwał:
– Cóż to za urocza rozrywka dla młodzieży, panie Darcy! Nie ma jak taniec! Uważam to za najwykwintniejszą przyjemność w wytwornym towarzystwie.
– Bez wątpienia. Ma on także tę zaletę, że modny jest również w towarzystwach mniej wytwornych na całym świecie. Każdy dzikus potrafi tańczyć.
Sir William uśmiechnął się tylko.
– Pański przyjaciel bardzo jest biegły w tej sztuce – ciągnął po chwili, zobaczywszy, że Bingley przyłącza się do grupy tańczących – a nie wątpię, że i pan zna ją doskonale.
– Pewno widział pan, jak tańczyłem w Meryton?
– Tak, w samej rzeczy. Czerpałem też z tego widoku niemałą przyjemność. Czy często tańcujecie w pałacu St. James?
– Nigdy.
– Czy nie jest pan zdania, że byłby to właściwy wyraz szacunku dla tego miejsca?
– Jest to ten wyraz szacunku, którego nie składam w żadnym miejscu, jeśli tylko mogę tego uniknąć.
– Tuszę, iż posiadasz pan dom w Londynie.
Pan Darcy się skłonił.
– Myślałem kiedyś sam o zamieszkaniu tam na stałe, bo lubię niezmiernie wyższe sfery towarzyskie, nie miałem jednak pewności, czy tamtejsze powietrze nie zaszkodzi lady Lucas.
Przerwał w nadziei na odpowiedź, towarzysz jego nie był jednak usposobiony do rozmowy, a ponieważ w tej właśnie chwili przechodziła koło nich Elżbieta, sir Williamowi przyszła do głowy myśl, iż oto nadarza się okazja do niezwykle szarmanckiego postępku.
– Kochana panno Elżbieto! – zawołał. – Czemuż pani nie tańczy? Drogi panie, proszę mi pozwolić zaprezentować sobie tę młodą damę jako niezwykle czarującą partnerkę. Jestem pewien, że nie odmówi pan tańca, mając przed sobą osobę tak uroczą. – I biorąc jej rękę, chciał ją wsunąć w dłoń pana Darcy’ego, który acz niezwykle zdumiony, nie okazywał po temu niechęci.
Elżbieta jednak cofnęła się natychmiast i z lekkim wzburzeniem rzekła do sir Williama:
– Nie miałam, doprawdy, najmniejszego zamiaru tańczyć. Proszę nie sądzić, iż szłam tędy umyślnie, by znaleźć sobie partnera!
Pan Darcy prosił grzecznie i poważnie, by zaszczyciła go tańcem, na próżno jednak, Elżbieta była nieustępliwa. Nawet sir William nie zachwiał jej decyzji, choć usiłował ją namawiać.
– Tak pani wybornie tańczy, panno Elżbieto, że okrucieństwem jest odmawiać mi radości, jaką daje ten widok, a choć ten pan nie lubi na ogół tańca, z pewnością nie będzie miał nic przeciwko temu, by poświęcić na ten cel małe pół godzinki.
– Pan Darcy jest uosobieniem grzeczności – odparła Elżbieta z uśmiechem.
– Oczywista, oczywista, ale zważywszy na tego powody, trudno się dziwić jego uprzejmości. Któż bowiem wymawiałby się od tańca z taką partnerką?
Elżbieta spojrzała nań filuternie i odwróciła się. Opór wcale nie zaszkodził jej w oczach młodego człowieka, który, przeciwnie, myślał o niej nawet z pewnym upodobaniem. Wtem zbliżyła się doń panna Bingley.
– Odgaduję przedmiot pańskich myśli.
– Nie przypuszczam.
– Zastanawia się pan, jakie by to było nieznośne, gdyby trzeba było często spędzać wieczory w podobny sposób, w takim towarzystwie, i doprawdy całkowicie podzielam pańskie zdanie. Nigdy w życiu nie byłam bardziej udręczona. Ta nicość, zgiełk, przyziemność, a jednocześnie zarozumialstwo tych wszystkich ludzi! Ileż bym dała, aby usłyszeć, jak surowo pan ich osądza.
– Upewniam panią, iż przypuszczenia jej są całkowicie mylne. Zajęty byłem o wiele pogodniejszymi myślami. Zastanawiałem się właśnie, jak wielką przyjemność mogą komuś sprawić piękne oczy w ładnej kobiecej twarzy.
Panna Bingley, utkwiwszy wzrok w jego twarzy, wyraziła pragnienie, by jej powiedział, która to dama miała zaszczyt wzniecić podobne myśli. Pan Darcy odparł nieustraszenie:
– Panna Elżbieta Bennet.
– Panna Elżbieta Bennet? – powtórzyła panna Bingley. – Zemdleję ze zdumienia! Odkąd to ma u pana takie względy! I kiedy, proszę, mam panu życzyć szczęścia?
– Oto pytanie, którego oczekiwałem od pani. Wyobraźnia kobieca bardzo jest śmigła, przeskakuje z podziwu do miłości i z miłości do małżeństwa w jednej chwili. Wiedziałem dobrze, iż złożysz mi pani życzenia przyszłego szczęścia.
– No, jeśli pan tak to poważnie traktuje, uważam sprawę za przesądzoną. Będzie pan miał uroczą doprawdy teściową. Zamieszka ona, oczywiście, na stałe z wami, w Pemberley.
Słuchał jej z doskonałą obojętnością, a młoda dama zabawiała się w ten sposób przez kilka chwil jeszcze, kiedy zaś jego spokój upewnił ją dostatecznie, iż wszystko jest w porządku, humor jej powrócił.
Dochody pana Benneta wynosiły około dwóch tysięcy funtów rocznie, który to majątek, nieszczęściem dla panien Bennet, miał w braku męskiego potomka przypaść po śmierci obecnego właściciela pewnemu dalekiemu krewniakowi. Majątek zaś pani Bennet, choć dla niej samej zupełnie wystarczający, stanowił niewielką pociechę dla rodziny. Ojciec pani Bennet był adwokatem w Meryton i zostawił jej cztery tysiące funtów. Miała też siostrę zamężną za panem Philipsem, byłym kancelistą jej ojca, po którym odziedziczył kancelarię, oraz brata, który osiadł w Londynie i poświęcił się jakiejś szacownej dziedzinie handlu.
Wioska Longbourn leżała o milę zaledwie od Meryton. Była to dla młodych dam odległość wielce dogodna, jako że co najmniej trzy razy w tygodniu, znęcone ciekawością i pokusą drobnych zakupów, szły z wizytą do cioci i modniarki, której sklep wypadał im po drodze. Specjalnie gorliwe w okazywaniu uczuć względem cioci były Lidia i Katarzyna, dwie najmłodsze z rodziny. Główki tych młodych dam były, w przeciwieństwie do starszych sióstr, puste, a panienki z braku rozrywki uprzyjemniały sobie poranne godziny spacerkiem do Meryton, skąd przynosiły wiadomości, które zapełniały im godziny wieczorne. Bez względu na to, jak niewiele nowego można się na ogół na wsi dowiedzieć, Lidia i Kitty zawsze się czegoś u ciotki dowiadywały. Teraz zaś pławiły się i w plotkach, i w szczęściu, przybył bowiem w sąsiedztwo pułk milicji1 i miał tu pozostać przez całą zimę, a na kwaterę główną wybrano Meryton.
Katarzyna i Lidia przynosiły teraz z wizyt u pani Philips niesłychanie interesujące nowiny. Z każdym dniem rosły ich wiadomości o nazwiskach i stosunkach oficerów. Miejsca ich zamieszkania nie były już dla sióstr tajemnicą, a po pewnym czasie dziewczęta zaczęły poznawać i samych oficerów, gdyż pan Philips złożył im wszystkim wizyty. Dla obu panienek stało się to źródłem nieznanej dotychczas szczęśliwości. Nie potrafiły teraz mówić o niczym innym, a cała ogromna fortuna pana Bingleya, na myśl o której serce trzepotało się w piersi pani Bennet, nie przedstawiała dla nich najmniejszej wartości w porównaniu z oficerskim mundurem.
Przysłuchując się pewnego dnia ich entuzjastycznym opowieściom, pan Bennet zauważył chłodno:
– Z wszystkiego, co mogę zrozumieć z tej waszej paplaniny, wnoszę, że jesteście dwoma największymi głuptasami w okolicy. Dawniej podejrzewałem to tylko, teraz jestem już pewien.
Katarzyna zmieszała się i zamilkła, na Lidii jednak słowa ojca nie zrobiły najmniejszego wrażenia. Dalej ciągnęła swe zachwyty nad kapitanem Carterem, wyrażając nadzieję, że zobaczy go jeszcze w ciągu dnia, ponieważ następnego ranka kapitan jedzie do Londynu.
– Zdumiewasz mnie, mój drogi – wtrąciła pani Bennet – tą swoją gotowością do uznania naszych córek za gęsi. Gdybym miała wyrażać się lekceważąco o czyichś dzieciach, z pewnością nie wybrałabym na to własnych.
– Jeśli moje dzieci są głuptasami, powinienem zdawać sobie z tego sprawę.
– Powiedzmy; ale tak się złożyło, że wszystkie są bardzo rozumne.
– Pochlebiam sobie, że jest to jedyny punkt, w którym się nie zgadzamy. Miałem dotychczas nadzieję, że opinie nasze pokrywają się w każdym względzie, widzę jednak, że różnimy się w jednym punkcie, uważam bowiem obie nasze najmłodsze córki za szczególne głuptasy.
– Nie możesz, drogi mężu, żądać, by takie dziewczątka miały rozum zarówno ojca, jak i matki. Sądzę, że kiedy dojdą naszego wieku, nie więcej będą myślały o oficerach niż my teraz. Dobrze pamiętam czasy, kiedy każdy mundur był mi ogromnie miły, a prawdę mówiąc i teraz mi się on w głębi duszy podoba, toteż jeśli jakiś elegancki młody pułkownik z pięcioma czy sześcioma tysiącami rocznie zechciałby którąś z moich małych, nie odmówiłabym mu pewnie. Poza tym jestem zdania, iż pułkownik Forster bardzo dobrze się prezentował w mundurze zeszłego wieczoru u sir Williama.
– Mamo! – zawołała Lidia – ciocia mówi, że pułkownik Forster i kapitan Carter nie chodzą już do czytelni panny Watson tak często, jak zaraz po przyjeździe, ciocia widuje ich teraz bardzo często w czytelni Clarke’a.
Wejście lokaja z bilecikiem do najstarszej panny Bennet nie pozwoliło matce udzielić odpowiedzi. List był z Netherfield, a służący czekał na odpowiedź. Oczy pani Bennet rozbłysły zadowoleniem, poczęła skwapliwie wypytywać córkę czytającą kartkę.
– No, moja kochana! Od kogóż to? O co chodzi? Co on tam pisze? Szybciutko, Jane, powiedz nam szybciutko, moje serce!
– To od panny Bingley – rzekła Jane i przeczytała na głos:
Droga Przyjaciółko!
Jeśli nie będziesz na tyle litościwa, by zjeść dzisiaj obiad z Luizą i ze mną, obawiam się, że znienawidzimy się do końca życia, bo takie całodzienne tête-à-tête dwóch kobiet musi się skończyć kłótnią. Przyjedź jak najszybciej, natychmiast po otrzymaniu tej kartki. Brat i panowie będą dziś obiadować z oficerami.
Twoja Karolina Bingley
– Z oficerami! – krzyknęła Lidia. – A dlaczego to ciocia nie powiedziała nam tego!
– Je obiad poza domem – zafrasowała się pani Bennet. – To fatalne!
– Czy dostanę powóz? – spytała Jane.
– Nie, kochanie, jedź lepiej konno, bo wygląda na deszcz, a wtedy będziesz musiała zostać u nich na noc.
– Plan byłby niezły – rzuciła Elżbieta – gdyby mama miała pewność, że nie zaproponują jej własnego powozu z powrotem.
– Nie, bo panowie na pewno wzięli do Meryton wolant pana Bingleya, a Hurstowie nie mają własnego ekwipażu.
– Wolałabym jechać powozem.
– Ależ, duszko, ojciec z pewnością nie ma wolnych koni. Potrzebne są w polu, prawda, mój drogi?
– Są potrzebne w polu o wiele częściej, niż się tam znajdują.
– Ale jeśli znajdą się tam dzisiaj, ojcze – wtrąciła Elżbieta – bardzo to będzie mamie na rękę.
Wyciągnęła wreszcie z ojca oświadczenie, że konie są zajęte. Jane wobec tego musiała jechać wierzchem, a matka odprowadziła ją do drzwi, żegnając miłymi prognozami bardzo złej pogody. Nadzieje jej się spełniły. Wkrótce po wyjeździe Jane lunął obfity deszcz. Siostry niepokoiły się o nią, lecz matka była wprost zachwycona. Deszcz padał przez cały wieczór bez przerwy. Z pewnością Jane nie wróci.
– Świetny miałam pomysł, doprawdy – powtarzała ciągle pani Bennet, jakby ów deszcz był jej wyłączną zasługą. Do następnego jednak ranka nie była jeszcze w pełni świadoma, jak bardzo jej się udało. Zaledwie skończyło się śniadanie, gdy służący z Netherfield przyniósł następujący liścik do Elżbiety:
Najdroższa Lizzy!
Bardzo się dzisiaj źle czuję, a to pewno dlatego, że zmokłam wczoraj doszczętnie. Moi mili przyjaciele nie chcą słyszeć, bym miała wracać do domu, póki nie będzie mi lepiej. Nalegają też bardzo, by pan Jones mnie zobaczył, więc się nie niepokójcie, jeśli usłyszycie, że był u mnie. Nic mi zresztą nie jest – gardło mnie tylko boli i głowa.
Twoja itd.
– No, kochaneczko – zwrócił się pan Bennet do żony, gdy Elżbieta głośno odczytała kartkę – jeśli ci córka zapadnie ciężko na zdrowiu albo jeśli umrze, będziesz się zawsze mogła pocieszać świadomością, że zrobiła to, łapiąc pana Bingleya na męża i postępując ściśle wedle twoich zaleceń.
– Och, nie boję się żadnego tam umierania! Nie umiera się od takiego głupstwa jak katar. Znajdzie w Netherfield dobrą opiekę. Jak długo tam będzie, tak długo wszystko jest w porządku. Pojechałabym do niej na chwilę, gdybym tylko mogła dostać powóz.
Elżbieta, poważnie zaniepokojona, postanowiła odwiedzić siostrę, mimo że nie mogła dostać powozu, ponieważ zaś nie była amazonką, pozostawało jej tylko pójść pieszo. Oznajmiła to rodzinie.
– Co za głupstwa przychodzą ci do głowy! – zawołała matka. – Spacerować po takim błocie! Przecież nie będziesz mogła im się pokazać w takim stanie.
– Będę mogła doskonale pokazać się Jane, a o to tylko mi chodzi!
– Czy powinienem przez to rozumieć – zapytał ojciec – że chcesz, bym posłał po konie?
– Nie, doprawdy, nie. Chętnie pójdę pieszo. Nie ma złej drogi do swej niebogi. Toż to tylko trzy mile. Wrócę z pewnością na kolację.
– Podziwiam twój zapał i dobre chęci – wtrąciła Mary – lecz każdy odruch uczucia winien być kontrolowany rozsądkiem. W moim pojęciu wysiłek musi zawsze stać w odpowiednim stosunku do tego, co się chce osiągnąć.
– Odprowadzimy cię do Meryton – zaproponowały Lidia i Katarzyna.
Elżbieta zgodziła się i trzy damy wyruszyły razem.
– Jak się pośpieszymy – mówiła Lidia – to może zdążymy jeszcze zobaczyć kapitana Cartera, nim wyjedzie.
W Meryton grupka się rozdzieliła – dwie młodsze skierowały się ku mieszkaniu jednej z oficerskich żon, Elżbieta zaś poszła dalej sama, szybkim krokiem przecinając pola, przeskakując niskie ogrodzenia i kałuże, gnana niepokojem. Wreszcie znalazła się przed domem. Nogi ją bolały, pończochy miała mokre, twarz rozgrzaną wysiłkiem.
Wprowadzono ją do pokoju śniadaniowego, gdzie zebrani byli wszyscy oprócz Jane. Zjawienie się Elżbiety było dla nich niespodzianką. Pani Hurst i panna Bingley wprost uwierzyć nie mogły, by ktoś tak szybko przeszedł trzy mile piechotą sam i po takim błocie. Elżbieta była pewna, że mają jej to za złe. Mimo to przyjęły ją bardzo uprzejmie, w zachowaniu zaś ich brata dostrzegła coś więcej niż uprzejmość – pogodę i dobroć. Pan Darcy mówił niewiele, a pan Hurst nic zgoła. Pierwszy zachwycał się w duchu pięknością jej zaróżowionej od wysiłku cery, lecz jednocześnie zastanawiał się, czy rzeczywiście powinna była iść pieszo sama trzy mile z powodu choroby Jane. Drugi myślał tylko o śniadaniu.
Na pytanie o zdrowie siostry nie otrzymała uspokajającej odpowiedzi. Panna Bennet spała źle i choć jest ubrana, nie czuje się na siłach opuścić pokoju. Ma poza tym gorączkę. Ku zadowoleniu Elżbiety zaprowadzono ją natychmiast do siostry, która zachwycona była tą wizytą. Tylko obawa, by nie sprawić kłopotu i niepokoju, powstrzymała ją od napisania w liście, jak bardzo pragnie zobaczyć Elżbietę. Nie była jednak zdolna do rozmowy, toteż kiedy panna Bingley zostawiła je same, nie mogła powiedzieć nic więcej prócz kilku słów wdzięczności za niezwykłą dobroć, z jaką jest tu traktowana. Elżbieta obsługiwała chorą w milczeniu.
Po śniadaniu przyłączyły się do nich obie siostry. Widząc, ile przywiązania i troskliwości okazują Jane, Elżbieta nabrała dla nich sympatii. Potem przyszedł lekarz i zbadawszy pacjentkę, stwierdził – jak było do przewidzenia – że jest silnie zaziębiona i że należy przedsięwziąć pewne środki zaradcze. Kazał jej wrócić zaraz do łóżka i obiecał przysłać lekarstwa. Rady posłuchano natychmiast, zwłaszcza że gorączka wzrastała i zaczęła się silna migrena. Elżbieta ani na chwilę nie opuszczała pokoju chorej, a i obie panie rzadko stamtąd wychodziły. Po prawdzie nie miały nic innego do roboty, jako że panów w domu nie było.
Kiedy zegar wybił trzecią, Elżbieta doszła do wniosku, że trzeba wracać, i bez wielkiej ochoty powiedziała o tym pannie Bingley. Ta zaofiarowała jej powóz, który Elżbieta po krótkich ceregielach zapewne by przyjęła, Jane jednak tak się przejęła myślą o rozstaniu z siostrą, że panna Bingley zmuszona była zmienić pierwotną propozycję i poprosić Elżbietę, by pozostała przez pewien czas w Netherfield. Młoda panna zgodziła się z wdzięcznością, wysłano więc służącego do Longbourn, aby zawiadomił rodzinę i przywiózł potrzebne suknie.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Tytuł oryginału: PRIDE AND PREJUDICE
Copyright © 2022, MG
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-835-5
Projekt okładki: Anna Slotorsz
Ilustracje wykorzystane na okładce: domena publiczna via polona.pl & Smithsonian Institution (National Museum of American History)
Korekta: Dorota Ring
Skład: Jacek Antoniuk
www.wydawnictwomg.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk