Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
A gdyby do każdej potrawy dodać szczyptę miłości?
Od pewnego pamiętnego poranka nic w życiu Bożydara nie jest takie jak dawniej. Rozstanie z żoną, przeprowadzka, kłopoty z dorastającą córką, a na dokładkę problemy ze zdrowiem… Co jeszcze może pójść nie tak? W dodatku zbliżają się święta Bożego Narodzenia – pierwsze od czasu, gdy życie rodzinne roztrzaskało się w drobny mak. Bożydar postanawia jednak, że stawi czoła temu wyzwaniu. Wszystko będzie jak trzeba: tradycyjne potrawy, kolędy, zapachy i dekoracje. W rogu pokoju stanie choinka, a pod nią pojawią się prezenty… Czy to się może udać? Czy kawaler z odzysku da sobie radę z przygotowaniem wigilii? A może ten magiczny czas przyniesie mu znacznie więcej darów, niż mógłby sobie wymarzyć?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 294
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
„Dam radę, dam radę, dam sobie ze wszystkim radę” – takie podnoszące na duchu mantry zawsze dobrze mi robią. Nawet nie to, że faktycznie motywują, ale przynajmniej pozwalają się trochę uspokoić. Miarowy oddech, jakieś takie wewnętrzne wibrujące „ommmm” i po chwili serce przestaje tłuc się w piersi niczym ćma uwięziona w abażurze lampy.
A więc dam radę; do Wigilii jeszcze dwa dni, wszystko jest pod kontrolą. Sporządziłem listę, właściwie trzy listy: na jednej zestawienie spraw, z którymi muszę zdążyć (w rodzaju zapakowania prezentów czy ubrania choinki), na drugiej niezbędne zakupy. Trzecia to potrawy do zrobienia.
I teraz właśnie coś z tej ostatniej kartki: barszcz. Potrzebne są buraczki. No dobrze, buraczki – ale ile? Cztery wystarczą? Mam pięć, tyle że ten piąty zaczyna pleśnieć przy korzonku. Mógłbym odkroić, jasne. Rzecz w tym, że potem czułbym się winny. Irena zawsze powtarzała, że pleśń sięga znacznie głębiej, niż widać, i że nawet leciutko spleśniałe warzywo jest już do wywalenia, bo staje się rakotwórcze. Wprawdzie miałem już nigdy nie przejmować się tym, co kiedykolwiek mówiła Irena, ale tym razem chyba jednak powinienem. Jak mógłbym dać własnemu dziecku coś rakotwórczego? I fakt, że to dziecko jest niemal mojego wzrostu i zachowuje się jak osoba dorosła, nie ma tu nic do rzeczy,
Dobrze, wezmę cztery, będą musiały wystarczyć. Teraz dalej według przepisu. „Włoszczyzna, przyprawy”. Cóż za precyzja, niech to drzwi ścisną! Jakie konkretnie przyprawy, ile dokładnie – to nie łaska?
Ziele angielskie, sól, pieprz ziarnisty, to by było na tyle. Bo przecież bazylia i kminek raczej nie pasują. Jakoś nie pachną… barszczowo. Majeranek pachnie, ale tu w przepisie stoi jak byk, żeby go dodać na końcu. Dobra, pal diabli przyprawy, najważniejsze te buraki. Obieram, kroję na kawałki, zalewam wodą i niech się gotują. Posolić chyba trzeba od razu.
Pięknie, teraz będę miał różowe paluchy i krwiste obwódki wokół paznokci! Czy to dziadostwo musi tak brudzić ręce? Wyglądam jak Kuba Rozpruwacz, który nie zdążył się ogarnąć po robocie.
Zerkam ponownie w przepis: „Ugotować esencjonalny wywar z włoszczyzny i buraczków. Dolać zakwasu do smaku. Doprawić majerankiem i zmiażdżonym ząbkiem czosnku”.
Dla gospodyni domowej, która ugotowała już w życiu niejeden barszcz wigilijny, to pewnie banalnie proste. Jednak mnie określenia typu „doprawić do smaku” wprawiają w popłoch. Co to właściwie znaczy? Ile wlać tego zakwasu?
Patrzę na słusznych rozmiarów butelkę. Zakwas ma piękną, głęboką barwę, prawie jak nalewka z czarnej porzeczki. Nalewam odrobinę na łyżkę i kosztuję. Kwaśny jak diabli.
Więc pewnie o to chodzi. O tę kwaśność. Do smaku, czyli żeby nie wykręciło gęby przy jedzeniu. Dobra, będę dolewał po trochu, aż osiągnę coś w rodzaju barszczu Ireny. Zresztą Marcelina pewnie i tak pomyśli, że mama robiła lepszy barszcz. Mama wszystko robiła lepsze.
Ale zacznijmy od początku…
MARZEC
Słońce wdarło się przez szczelinę w rolecie i padło na twarz Darka, skutecznie wybudzając go ze snu. To będzie dobry dzień, stwierdził w duchu. Od jakiegoś czasu starał się rozpoczynać każdy poranek od czegoś pozytywnego. Podobno jeśli wstanie się z optymistyczną myślą, to potem cały dzień będzie pogodniejszy. Nie w sensie meteorologicznym, oczywiście, lecz w sensie nastawienia.
Z kuchni dobiegł jakiś hałas – pewnie Irena parzyła sobie kawę, może nawet przygotuje i dla niego. Na początku małżeństwa zawsze to robili – to, które wstało wcześniej, zaparzało dwie małe czarne i zanosiło do łóżka na tacy. Darek wybierał kubki z żółtym uszkiem, a Irena – delikatne filiżanki, koniecznie te z białym wnętrzem. Nigdy nie piła kawy z naczyń innego koloru. Lata temu z okazji ślubu dostali przepiękny komplet, granatowy z błękitnymi środkami, ale stał nieużywany w gablotce. Kawa tylko na bieli – i już.
Potem jakoś przestali sobie przynosić kawę do łóżka. Kiedy właściwie? Nie pamiętał. Chyba wtedy, gdy postanowili kupić i nieco przebudować dom na Ogrodach. Wówczas zaczęły się osobne noce. Przez jakiś czas Darek spał na budowie, ponieważ podczas wymiany okien i drzwi zdarzały się kradzieże. Potem przyszło nagłe ochłodzenie, więc trzeba było ogrzewać wnętrza przez całą noc, żeby świeże tynki nie przemarzły, bo majster orzekł, że mogą odpadać, a stare żeliwne kaloryfery już zdemontowano. Darek nocował zatem na starym tapczanie wstawionym do pomieszczenia, które w przyszłości miało się stać salonem. Co dwie godziny się budził i dorzucał drewna do najtańszej „kozy” kupionej w markecie budowlanym. Wszystko było wtedy „najtańsze”, bo bardzo nie chcieli zaciągać kredytu.
Marcelina – wówczas malutka i zakochana w ojcu jak chyba każda dziewczynka – co wieczór starała się uprosić mamę, aby pozwoliła jej spać z tatą na budowie. Irena niekiedy się zgadzała, choć stawiała warunek: chce mieć córkę z powrotem o siódmej rano, żeby zdążyć ją wyszykować do szkoły. Sama nigdy nie chciała nocować z nimi.
Dom z dala od centrum był ich marzeniem. Zanim zdecydowali się na konkretny projekt przebudowy, najpierw jeździli po okolicy i wyszukiwali budynki, które podobałyby się im obojgu – bo okazało się, że mają zupełnie odmienne wyobrażenia o tym, czego im trzeba. Wreszcie ustalili: dom musi być piętrowy, salon powinien mieć duże okna, takie od samej podłogi aż po sufit. Kuchnia miała wychodzić na wschód, żeby rano, gdy człowiek najbardziej potrzebuje światła, było w niej słonecznie.
Dom, który kupili, znajdował się w kiepskim stanie, no i trzeba go było podwyższyć, bo miał jedynie parter. Budowali powoli, ciągnęło się to i ciągnęło, ale wreszcie się udało – wprowadzili się akurat na dziesiąte urodziny Marceliny. Z ciasnych dwóch pokojów do domu o powierzchni prawie dwustu metrów kwadratowych – to było coś! Wtedy na jakiś czas wróciła bliskość; wprawdzie nie było już przynoszenia kawy do łóżka, ale wypijali ją razem na tarasie, w zimne dni zakutani w koce i pledy, a w upalne – ukryci w wąskim pasku cienia rzucanego o poranku przez ceglany słup, po którym pięły się posadzone przez poprzednich właścicieli powojniki.
To były dobre czasy. Nie mieli pieniędzy na kaprysy, bo urządzanie domu wysysało fundusze do ostatka, ale wciąż jeszcze snuli dużo marzeń i planów. Fantazjowali o podróżach („jak tylko wszystko umeblujemy, zaczynamy odkładać na Portugalię”). Potem te projekty jakoś zbladły, odeszły w cień – oboje zajęli się zarabianiem pieniędzy, Irena awansowała, Darek rozkręcał firmę, otwierał kolejne hurtownie. Wreszcie zaczęło im się naprawdę dobrze powodzić i właściwie mogliby już spełnić swoje dawne marzenia, tyle że teraz z kolei brakowało czasu…
Nie planowali drugiego dziecka. Z biegiem lat oddalili się od siebie tak bardzo, że przestali nawet razem sypiać. Irena twierdziła, że Darek chrapie, więc urządziła sobie miejsce do spania w pokoju przeznaczonym uprzednio na sypialnię dla gości. Początkowo brakowało mu tego ciepłego ciała obok, włosów żony rozsypanych na poduszce, jej zapachu – ale ze zdumieniem odnotował, że właściwie rzadko tęsknił za seksem. Pożądanie ulotniło się wraz z miłością, zostało coś w rodzaju przyjaźni, choć gdyby zaczął to analizować, doszedłby zapewne do wniosku, że ich relacja nie zasługiwała nawet na taką nazwę. Byli po prostu przyzwyczajeni i wzajemnie zależni od siebie – jak zawodnicy, którzy grają w jednej drużynie, usiłując umieścić piłkę w tej samej bramce. Ich bramką był dom, wspólne konto w banku i oczywiście Marcelina.
Od czasu do czasu seks się jednak zdarzał, zwłaszcza po zakrapianych spotkaniach z przyjaciółmi ze szkolnej ławy. Tę relację Darek pielęgnował troskliwiej niż jakiekolwiek inne, nawet z siostrą nie utrzymywał takiego kontaktu jak z dwoma kumplami: Tytusem i Romkiem. Lata temu połączyła ich wariacka przyjaźń, oparta na równie wariackim poczuciu humoru. Wszyscy kpili, że Darek powinien nosić imię A’Tomek, stanowiliby wówczas iście komiksowe trio; tymczasem w dokumentach widniało znienawidzone Bożydar, które koledzy litościwie zdrabniali na Darek.
Razem skończyli podstawówkę, potem liceum, a wreszcie studia – z braku innych pomysłów wszyscy trzej wybrali ekonomię, bo jedynym, czego wówczas oczekiwali od życia, był dobrobyt. Wydawało im się, że ten kierunek w magiczny sposób podsunie im pomysł na biznes. Cóż, w pewnym sensie tak się stało, bo właśnie podczas studenckich imprez i popijawek wyklarowały się projekty: hurtownia chemii gospodarczej Darka, firma spedycyjna Tytusa oraz sieć kawiarenek Romana – uroczych lokali, które jakże pomysłowo nazwał „Romantica”.
Spotykali się sześć razy w roku, z okazji swoich imienin i urodzin. Niekiedy wyjeżdżali na tak zwane męskie wyprawy, które często kończyły się ciężkim kacem, dlatego z biegiem czasu zrezygnowali z nich i po prostu odwiedzali się w domach. Tytus pozostał kawalerem, uparcie i jak dotąd bez skutku szukającym wielkiej miłości. Romek był żonaty i do szczęścia brakowało mu tylko dzieci. Starali się z Danką, próbowali nawet in vitro, ale bez powodzenia. Kiedy Danusia skończyła czterdziestkę (była dwa lata starsza od męża), zaniechali dalszych prób.
Właśnie po jednej z takich imprez w gronie przyjaciół – swoją drogą nieszczególnie udanej, bo odbywającej się u Romana, który najwyraźniej był nie w sosie i chyba poprztykał się z żoną – Irena nabrała nagle ochoty na seks i przyszła do sypialni męża naga, rozochocona, zdecydowana wziąć sobie to, czego chce. Darek był mocno zawiany, ona znacznie mniej, a może nawet wcale. Kochali się jak szaleni, jakby każde z nich robiło to pierwszy raz – Bożydar obliczył potem, że był to ich pierwszy seks po prawie dwuletnim okresie małżeńskiego chłodu.
Tamtej nocy Marceliny nie było w domu, przebywała akurat na obozie z klubem karateków. Sama nie trenowała, ale podkochiwała się w jednym z chłopaków trenujących popołudniami w sali gimnastycznej jej szkoły. Tak czy owak, uprosiła rodziców, żeby pozwolili jej jechać.
Był upalny lipiec, Darek dokładnie zapamiętał tę noc: lekko spoconą skórę żony, szum wiatraka, który włączyli, żeby ochłonąć po tych kilkunastu namiętnych minutach. Nie miał pojęcia, jak brzemienna w skutki okaże się owa chwila szaleństwa – dosłownie i w przenośni. Skąd mógł wiedzieć, że po pierwsze, od tego dnia jego żona stanie się wręcz nieznośnie płaczliwa, a po wtóre, za dwa tygodnie okaże się, że zaszła w ciążę.
To było w lipcu, a teraz właśnie zaczął się marzec. Wiedzieli już, że tym razem będzie syn. Darek, choć początkowo przyjął nowinę o kolejnym dziecku niemal obojętnie, teraz cieszył się jak wariat. Marcelina też wydawała się uradowana perspektywą posiadania rodzeństwa, choć pierwszą jej reakcją było coś w rodzaju obrzydzenia – dla nastoletniej dziewczyny świadomość, że rodzice uprawiają seks, stanowi zawsze szokujące odkrycie.
A zatem – Irena parzy tę kawę czy nie parzy? Na początku ciąży nie mogła nawet patrzeć na fusy (zawsze zostawiali je na dnie kubka, żeby potem zlać do kompostu), przeszkadzał jej ich zapach, twierdziła, że cuchną spaloną sierścią – ale od jakiegoś miesiąca znów była sobą, czyli wielką amatorką małej czarnej.
Bożydar wstał wreszcie, jak zwykle omijając wzrokiem stojący przy oknie rowerek stacjonarny i formułując sobie w duszy obietnicę „zacznę od jutra”. Przeciągnął się, ziewając i pomrukując, po czym zadudnił pięściami w brzuch. To był poranny rytuał jego ojca, nieżyjącego od lat – jedno z niewielu wspomnień, które Darek zachował w pamięci. Kiedy Marcelina była malutka, zawsze śmiała się z tego głuchego odgłosu, jaki wydawał brzuch taty, gdy ten w niego młócił. Teraz będzie się z tego śmiał mały Jaś. A może Adaś. Wciąż nie mogli się zdecydować.
Ziewając i poprawiając slipy, poszedł do kuchni. Irena nie parzyła kawy – zamiast tego owijała kanapkę w folię spożywczą; na blacie leżała też zapakowana porcja babki piaskowej, którą upiekła poprzedniego dnia.
– Co robisz? – zapytał.
– Szykuję się.
A ponieważ stanął jak wryty, dokończyła:
– Chyba się zaczęło. Zjedz śniadanie, zawieziesz mnie do szpitala.
– Przecież to jeszcze miesiąc!
Irena spojrzała na niego jak na idiotę.
– Naprawdę myślisz, że dziecko ma tam kalendarz i rodzi się według niego?
– No, ale sama kiedyś mówiłaś… że za wcześnie to niedobrze, bo płuca…
– Niczym się nie martw. Dziecko jest duże, Kuraszek uprzedzał, że może nie wysiedzieć do końca.
Mówiła o tym jakoś beznamiętnie, a on naprawdę poczuł się jak głupek. Nie miał pojęcia, co mówił lekarz, bo w tej ciąży – całkiem na odwrót niż przy poprzedniej – Irena nie chciała, żeby mąż chodził z nią na wizyty. Zamierzał towarzyszyć jej przynajmniej na USG, podczas którego mieli poznać płeć, ale żona zareagowała jakoś nerwowo; prychnęła niczym rozzłoszczona kotka i mruknęła pod nosem coś w rodzaju zarzutu: że jak syn, to okej, ale jak druga córka, to będzie stroił fochy. Darek się wtedy obraził. Za kogo mnie uważa?! – pomyślał. Przecież to nie zabawka, urodzi się nowy członek naszej rodziny. Bez znaczenia, czy chłopczyk, czy dziewczynka.
No dobrze, może jednak trochę miało znaczenie. Myśl o tym, że mogliby mieć syna, była wspaniała. Sam Darek właściwie wychowywał się bez taty, nie miał także brata, więc taka męska relacja wydawała mu się czymś niemal magicznym. Zawsze pozostawał jedynym facetem w istnym babińcu – kiedy był mały, mieszkała z nimi babcia, poza tym dorastał ze starszą siostrą. Mieć syna, z którym kiedyś, za parę lat, mógłby pokopać piłkę, oglądać mecze, kibicować ulubionym drużynom; syna, którego można by nauczyć wszystkiego, co się samemu umie, z którym budowałoby się karmniki dla sikorek, szlifowało deski na drewutnię… To by było coś.
Tak więc gdy się okazało, że rzeczywiście będzie chłopiec, Darek naprawdę niemal oszalał z radości. Tyle że porodu spodziewał się w kwietniu.
– Jedźmy od razu – powiedział teraz, zdenerwowany i wystraszony, że coś jest nie w porządku. – Nie chcę śniadania.
– Daj spokój, skurcze są prawie co pięć minut, nie ma pośpiechu.
– Ale to powinno być dopiero za miesiąc – upierał się, starając się trzymać nerwy na wodzy. Ten nienaturalny spokój żony dziwnie przypominał rezygnację albo obojętność. – Może zrobią ci te wszystkie badania i okaże się, że to fałszywy alarm…
– Chyba wiem, co czuję. Po prostu przyjmij do wiadomości, że rodzę – przerwała szorstko. – Ty mnie tylko zawieź i zaraz wracaj. Rozmroziłam szponder, chciałam ugotować ogórkową, a zamrozić z powrotem nie mogę, więc ty ugotujesz. Napisałam ci tutaj cały przepis, krok po kroku, będziecie mieli z Marceliną obiad na dwa dni. W poniedziałek możecie sobie zamówić pizzę albo gdzieś tam pójdziecie coś zjeść, a we wtorek już powinnam wrócić.
Mówiła o tym wszystkim bez emocji, bez śladu radości i ekscytacji. Zadanie do wykonania, jedno z wielu – ona tak to traktuje, pomyślał Darek. Nie cieszy się, nawet się nie denerwuje. Jest jakaś… zrezygnowana. Jakby wychodziła z założenia: „Skoro już muszę urodzić, to miejmy to za sobą i wróćmy do codziennej rutyny”.
Nie ustalili tego wcześniej, lecz Darek chyba sądził, że będzie jej towarzyszył przy porodzie. Skoro był u jej boku, gdy rodziła się Marcelina… No dobrze, w punkcie kulminacyjnym prawie zemdlał i położna musiała go wyprowadzić, ale…
– Idę spakować torbę. – Kategoryczny ton Ireny przerwał te rozmyślania. – Nie pijcie nic z chłopakami, bo może będziesz musiał mi coś dowieźć.
– Daj spokój, nie zamierzałem pić.
– A kto cię tam wie? Faceci lubią hucznie świętować narodziny syna, zupełnie jakby pojawienie się na świecie jeszcze jednego penisa było szczególnym powodem do dumy.
Dlaczego wyrażała się tak okropnie? Co w nią wstąpiło? Nie żeby w ostatnich dniach spijali sobie z dziobków czułe słówka, ale z drugiej strony nie było też żadnej kłótni – niczego, co mogłoby uzasadnić jej rozdrażnienie. Mimo to Darek położył uszy po sobie i postanowił cierpliwie znosić te humory. Znosił je przez pierwsze miesiące ciąży, da radę i teraz. Zapewne bardzo ją boli. Kiedy człowieka boli, nie sili się na miłe odzywki.
– Naprawdę nie chcesz jechać jak najszybciej? Bo może kawę rzeczywiście bym wypił – powiedział ostrożnie.
– Pij. I zjedz śniadanie. Już mówiłam, nie ma pośpiechu.
Wyszła do swojej sypialni, a po chwili dobiegło stamtąd trzaskanie drzwiczek szafy i szelest woreczków. Pakowała się do szpitala.
Cztery godziny później Darek chodził po salonie, przemierzając trasę od ściany do ściany i angażując całą siłę woli, by nie zadzwonić po raz siódmy do szpitala. Wreszcie – ulegając, choć tylko częściowo – postanowił zatelefonować do któregoś z przyjaciół. Po namyśle, kiedy dotarło do niego, że facet, który od lat bezskutecznie stara się o dziecko, nie będzie najlepszym rozmówcą w tej sytuacji, pominął numer Romana i wybrał Tytusa.
– Cześć, słuchaj… Irena jest w szpitalu. Nie wpadłbyś na kawę czy coś? Zwariuję tu sam.
– Ale jak to w szpitalu? – W głosie starego druha zabrzmiał szczery niepokój. – Przecież mówiliście, że dzidziuś będzie kwietniowy…
– No, miał być kwietniowy. Ale podobno to normalne, że trochę wcześniej.
– Trochę? Cały miesiąc!
– Lekarz tłumaczył, że jak dziecko jest duże, to może się urodzić przed czasem. Irena kazała się nie martwić, więc próbuję myśleć pozytywnie.
– Ale dlaczego nie jesteś tam u niej? Wydawało mi się, że po tej pandemii już pozwalają na porody rodzinne…
– No właśnie sam nie wiem. Nie chciała. Kazała mi wracać do Marceliny i ugotować obiad. Ale już dawno ugotowałem, a Marcelina, wiesz, jak to nastolatka, zamknęła się w swoim pokoju, słuchawki na uszy…
– Rozumiem. Jednym słowem: przyjechać i ratować.
– Tak. Przyjechać.
Popołudnie spędzili więc razem, jedząc nieco zbyt słoną zupę ogórkową, a potem chrupiąc chipsy i co jakiś czas zerkając na sześciopak piwa przywiezionego przez Tytusa. Pomny prośby żony, Darek postanowił nie brać do ust alkoholu, dopóki nie będzie wiadomo, czy jest już po wszystkim, chociaż przyjaciel przekonywał go, że w razie czego mogą wziąć taksówkę, a jedno jasne pełne pomogłoby Darkowi się rozluźnić.
Wreszcie około osiemnastej odebrał na Messengerze wiadomość od Ireny. Zdjęcie przedstawiało nieco wydłużoną główkę noworodka z czerwoną, zapuchniętą buzią i sklejonymi białą mazią włoskami. „3400, 52 cm, 10 punktów Apgar, wszystko dobrze. Idę spać” – brzmiał zwięzły komunikat.
– Ta ostatnia informacja to chyba ostrzeżenie, żeby dać jej święty spokój – zauważył Tytus. – Tak? Dobrze rozumiem?
– Chyba tak – mruknął Darek.
Na wszelki wypadek odpisał: „Duży jak na wcześniaka! Dzielna mama! Jak już się wyśpisz, to cyknij nam więcej fotek. Potrzebujesz czegoś? Bo Tytus przywiózł piwo i biedak czeka, aż będziemy mogli się napić”.
Po chwili głośne piknięcie oznajmiło nadejście odpowiedzi. „Wszystko mam. Pijcie”. Tylko tyle, tak po prostu. Żadnych pozdrowień, buziaków, zupełnie jakby zwalniała prywatnego szofera z obowiązków.
– To jak? Po piwku? – zapytał Tytus, patrząc na niego uważnie.
Bożydar skinął głową. Był zgaszony, smutny i czuł się diabelnie zmęczony wielogodzinnym napięciem. Wypili w milczeniu, sięgnęli po kolejne puszki, gaz psyknął cichutko przy ich otwieraniu. Wtem, jakby ten dźwięk wyzwolił jakąś energię, Darek zaczął mówić:
– Jest inaczej, dziwnie. Jakby wcale się nie cieszyła. Kiedy była w ciąży z Marcysią, dosłownie skakała z radości. Liczyła dni, czytała, jak się rozwija płód, a później mi opowiadała, no wiesz: że jest jak ziarenko bobu, ma już tyle a tyle milimetrów, a potem centymetrów, że zaczyna ssać kciuk, że cała jest porośnięta włosami…
Tytus zakrztusił się piwem.
– Co ty gadasz?! Jak to porośnięta?
– No serio. Dziecko na pewnym etapie rozwoju płodowego jest całe kosmate. Nie wiedziałeś?
– A skąd miałbym wiedzieć?
– No tak. W sumie racja.
Znów zapadła cisza.
– Może przy drugim dziecku kobiety przeżywają to inaczej – podpowiedział Tytus po chwili. – A tak w ogóle to wy planowaliście…?
– Nie, daj spokój. Wpadka. W okolicach czterdziestki to się już raczej nie planuje.
– Więc sam widzisz. Może właśnie dlatego nie cieszyła się tak jak za pierwszym razem.
– Ale żeby ciągle beczeć? Na początku ciąży dosłownie bez przerwy płakała. Potem się uspokoiła, ale i tak niespecjalnie było widać, żeby się cieszyła. Jakoś tak… Zobojętniała, jakby pogodziła się z losem. Taka smętna rezygnacja, rozumiesz? A dziś z kolei od rana warczała na mnie, jakby chciała ugryźć. Powiem ci szczerze, że odetchnąłem z ulgą, kiedy kazała mi wracać do domu. Nie dało się z nią wytrzymać.
– Może z bólu?
– Tak, pewnie z bólu.
– Albo może to te hormony. Czytałem, że hormony mogą z dnia na dzień zmienić kobietę z anielicy w modliszkę. To nie przelewki, stary.
– Tak, to pewnie hormony.
W niedzielę od rana oboje z Marceliną szykowali się do odwiedzin. Irena przysłała lakonicznego esemesa: „Sala 15, leżę sama”. Darek odetchnął z ulgą, bo bardzo by go krępowało, gdyby na przykład przeszkodził jakiejś kobiecie w karmieniu. W drodze do szpitala wstąpił jeszcze do kwiaciarni po bukiet róż, a kiedy wybierał kwiaty, przyszło mu do głowy, że można by kupić też wiązankę dla położnych, ot tak, z wdzięczności i czystej radości.
Przejęty tatuś i chyba jeszcze bardziej podekscytowana starsza siostra niemal wbiegli po schodach na oddział położniczy.
– Zaczekaj sekundkę – poprosił córkę Darek, po czym zapukał do drzwi pokoju pielęgniarek i ukłonił się szarmancko, wręczając bukiet tęgiej brunetce, która właśnie wypełniała jakieś tabelki.
– Dziękuję – wybąkał. – Za opiekę nad żoną i synkiem. Mąż Ireny Majewskiej… Wczoraj urodziła.
– Ależ nie trzeba było – odparła położna tubalnym głosem, lecz z uśmiechem przyjęła kwiaty. – To tylko moja praca. Nie ma za co dziękować.
– Jest, jest – zapewnił, coraz bardziej zmieszany. – Z wcześniakami zawsze jest większe ryzyko, ja przecież wiem. Dziękuję raz jeszcze.
Kobieta zrobiła zdziwioną minę i przez chwilę wyglądała, jakby zamierzała coś powiedzieć, bo rozchyliła usta i wzięła wdech, ale ostatecznie zrezygnowała. Skinęła tylko głową, a Darek z ulgą wyszedł na korytarz i podszedł do córki.
– Idziemy? – zapytał.
– Idziemy!
Irena drzemała, więc weszli cichuteńko, aby nie zakłócać jej odpoczynku. W nogach łóżka, w niby-wózku z przeszklonymi ściankami, spało maleńkie, pomarszczone i wciąż jeszcze czerwonawe stworzonko, ciasno zawinięte w biały rożek.
– Jeju – szepnęła Marcelina, a potem powtórzyła jeszcze: – Jeju, jeju.
Darek nie był pewien, co właściwie chciała powiedzieć. Że to ciałko jest takie maleńkie, takie kruche? Że brzydkie, a zarazem piękne? Że teraz wszystko będzie inaczej, i to już na zawsze? Że to niewiarygodne, aby takie gotowe, skończone dziecko ukrywało się do tej pory w brzuchu mamy? Że jest przerażona? I że się cieszy?
Cokolwiek to było, pozostało niewypowiedziane, bo tymczasem obudziła się Irena, więc zaczęło się całe to przedstawienie: nieporadne wręczanie róż, podziękowania, nieco sztywne uściski, buziak w policzek, zupełnie jakby nie byli małżeństwem i jakby to smacznie śpiące maleństwo nie zostało poczęte w wyniku dzikiego, namiętnego seksu.
– Podoba ci się? – zapytała Irena, a Darek dopiero po chwili pojął, że skierowała te słowa nie do niego, lecz do Marceliny.
Dziewczyna skinęła głową, a potem niespodziewanie chlipnęła.
– Na razie głównie śpi. – Irena jakby nie zauważyła wzruszenia córki. – Ale już za parę dni się zacznie. Będzie się darł wniebogłosy, a my będziemy zachodzić w głowę, co próbuje nam przekazać. Czy chce jeść, czy może pić, czy mu za gorąco, czy raczej zmarzł… A może się zsikał albo zrobił kupę. Sama zobaczysz.
Ignorowała go czy tylko sobie to wmawiał?
– Nie będzie tak źle – postanowił się wtrącić. – Ty byłaś bardzo grzecznym dzieckiem. Mama przesadza.
Ignorowała. Teraz nie było już żadnych wątpliwości. Nawet na niego nie spojrzała.
– Jaś czy Adaś? – zapytała Marcelina, zupełnie nieświadoma tego, co się właśnie dzieje między rodzicami.
– Jaś.
I już? Tak po prostu podjęła decyzję, nie pytając go o zdanie?
Irena wróciła do domu dopiero w środę, bo Janek zagorączkował i lekarze nie byli pewni, czy to nie początek infekcji. Na szczęście okazało się, że po prostu w jej piersiach nie było jeszcze pokarmu i mały zareagował lekkim odwodnieniem. Już we wtorek, po obiedzie, dostała nawału mlecznego i wówczas wszystko wróciło do normy.
Darek zapowiedział w firmie, że do końca tygodnia nie będzie go w pracy – chciał przynajmniej w tych pierwszych dniach być ojcem na pełen etat. Nie mógł się doczekać powrotu żony i dzidziusia ze szpitala. Wysprzątał cały dom, zresztą trzeba przyznać, że dzielnie pomagała mu Marcelina, choć na co dzień przewracała oczami, gdy się ją poprosiło o pomoc. Wspólnymi siłami ugotowali też rosół, ponieważ z przepisu w książce kucharskiej wynikało, że to najłatwiejsza z zup – ot, wystarczyło wszystko wrzucić do garnka, zalać wodą i powoli gotować. Tym razem Darek ostrożnie odmierzył sól, żeby znów nie przedobrzyć.
Skutek był mizerny; efektowi finalnemu daleko było do rosołu, który zwykle gotowała pani domu. Okazało się też, że nie da się dobrze doprawić gotowej zupy na talerzu. Zresztą nie miało to znaczenia; Irena chyba nawet nie zauważyła, że mąż i córka przygotowali jakiś obiad. Zaniosła Jasia do łóżeczka, a ponieważ spał jak aniołek, zwinęła się w kłębek na łóżku i zapowiedziała, że też zamierza spać, ile tylko się da. Poprosiła, żeby jej nie budzić, bo ostatniej nocy karmiła co godzinę i tej będzie pewnie tak samo, ponieważ nawet jeśli dziecko nie woła jeść, to jej dosłownie wylewa się mleko z piersi…
Tak czy owak, nie było to ani serdeczne, ani uroczyste powitanie. Marcelina jak to Marcelina, naburmuszyła się natychmiast i już po chwili zniknęła za drzwiami swojego pokoju. Natomiast Darek plątał się po domu, nie mając pojęcia, co ze sobą zrobić. Gdyby dzień był słoneczny, wyszedłby do ogrodu, zgrabiłby resztę liści z trawnika, może przekopał parę grządek, bo ziemia już na dobre rozmarzła. Ale pogoda była paskudna, od rana lało, a gmeranie szpadlem w błocie nie miało sensu.
Z braku innych pomysłów wyszedł na taras, nie chcąc obudzić małego, i stamtąd zadzwonił do siostry, żeby jej opowiedzieć, jakiego ma ślicznego synka i że taki grzeczny, pięknie śpi, w ogóle nie płacze. Potem, ponieważ wciąż pozostało w nim mnóstwo emocji, których nie umiał rozładować inaczej aniżeli przez rozmowę, a może też dlatego, że poczuł się bardzo samotny, zatelefonował jeszcze do Tytusa.
– No, jak tam? – powitał go przyjaciel. – Lepiej? Burza hormonalna minęła?
– Żebym to ja wiedział. Nawet nie rozmawialiśmy, ona od razu się położyła i odsypia.
– Hm, słyszałem, że te pierwsze noce są trudne.
Darek zawstydził się nagle, że wciąż ma potrzebę mówienia tylko o sobie. Dla bezdzietnego kawalera temat niemowlaka i kobiety po porodzie musiał być czymś zupełnie abstrakcyjnym.
– A co u ciebie? – zapytał. – Kroi się jakaś nowa randka?
Pewnego dnia Tytus w poszukiwaniu miłości zawędrował na jeden z popularnych portali randkowych i od tamtej pory co jakiś czas zwierzał się przyjaciołom ze swoich zawiedzionych nadziei.
– Posucha – odparł teraz. – Niby piszę z taką jedną Beatą, ale chyba nic z tego nie będzie.
– Dlaczego?
– Ona jest… Jak by to powiedzieć. Trochę zbyt drapieżna.
– Drapieżna! Też mi zarzut!
– Łatwo ci mówić! Mamy czterdziestkę, chłopie! Jak się było młodym, jurnym chłoptasiem, to można było grać w takie gierki. A teraz… Nie wiem, boję się, że nie podołam tym jej fantazjom.
Darek westchnął. No tak, z Tytusem był ten problem, że przez całe życie unikał ryzyka. Do wszystkiego podchodził diabelnie ostrożnie. Bał się, że nie sprosta oczekiwaniom, że się sparzy, że ktoś go oszuka albo że to on kogoś zawiedzie… Wycofywał się ze związków już na bardzo wczesnym etapie. Czy wynikało to z wyjątkowo niskiej samooceny, czy raczej z krytycznego stosunku do kobiet? Tego Darek nie wiedział.
– Ty za dużo analizujesz – powiedział. – Po prostu w to wejdź, bez myślenia. Daj się choć raz ponieść nurtowi.
– Tak, może powinienem – odparł Tytus, ale Bożydar miał pewność, że przyjaciel zignoruje tę radę, podobnie jak dziesiątki razy wcześniej. – Problem jedynie w tym, że nie czuję chemii, stary, nie czuję magii.
– Magia?! Jaka znów magia! Serio, musisz zacząć oglądać inne filmy. To się nigdy nie zaczyna od magii. Jeśli już, to od seksu. Zdziwiłbyś się, ile związków, również tych prowadzących do małżeństwa, zaczęło się w łóżku.
– No nic, jeszcze zobaczymy – uciął przyjaciel, w którego głosie pobrzmiewało powątpiewanie. – Ucałuj ode mnie Irenkę i małego Jasia. A do Romków dzwoniłeś?
– Nie, jakoś mi się wydawało, że to byłoby niezręczne. Zaczekam, aż sami się odezwą.
– W sumie masz rację, dla nich nawet złożenie gratulacji musi być trudne.
Wbrew ich obawom jeszcze tego samego dnia zadzwoniła Danka, aby pogratulować i wypytać o wszystko. Romek się nie odzywał, z czego Bożydar wywnioskował, że przyjaciela nie ma w domu, ponieważ zwykle gdy jedno dzwoniło, drugie słychać było gdzieś w tle.
Irena już nie spała, akurat karmiła, więc Darek pokazał jej telefon i zapytał wzrokiem, czy chce pogadać z koleżanką, ale stanowczo pokręciła głową. Wobec tego wziął na siebie opowiedzenie o szczegółach, choć w zasadzie niewiele wiedział.
– Rodziła dość długo, całą sobotę spędziła w szpitalu. Rano, jak ją wiozłem, miała skurcze co pięć minut, a urodziła dopiero pod wieczór. No duży, duży, trzy czterysta… Tak, miało być w kwietniu, ale podobno czasem się zdarza, że wcześniej… Jaś, Janek. Dziękujemy. No, pewnie, że jestem dumny jak paw! Jasne, wpadnijcie! Myślę, że gdzieś tak za tydzień będziemy już gotowi do przyjmowania gości…
Gdyby mógł wiedzieć, jak bardzo się myli! Gdyby dało się przewidzieć rozwój wypadków, poskładać w całość te wszystkie drobiazgi, które przecież wydarzały się przez cały czas, tylko on ich nie zauważał, a w każdym razie nie wyciągał z nich wniosków…
No właśnie – gdyby wiedział, to co wtedy? Co właściwie zrobiłby inaczej? Nie odebrałby tego telefonu? Rozmawiałby z Danusią innym tonem? Przecież w tym wszystkim, co się stało, nie było jej winy, a już na pewno nie więcej niż jego własnej.
Więc co? Darowałby sobie to jedno zdanie o ojcowskiej dumie. Tylko tyle.
Kiedy ma się stać coś, co rozwali w drobny mak nasz świat, można by się spodziewać jakiegoś ostrzeżenia. Na przykład zanim spadnie bomba, słychać warkot samolotów i charakterystyczny odgłos zrzuconego z samolotu, pędzącego ku ziemi pocisku. Zanim erupcja wulkanu zmiecie z powierzchni ziemi miasteczko, rozlegają się pomruki, widać kłęby sadzy, a krater pluje lawą. Zanim trzęsienie ziemi pozbawi ludzi domów i wywoła tsunami, zdarzają się leciutkie wstrząsy – znaki ostrzegawcze, jakby matka natura groziła ludziom palcem.
Tak później o tym myślał Bożydar, usiłując przeanalizować ostatnie tygodnie i miesiące – a nawet sięgając myślą znacznie wcześniej, cofając się o dwa lub trzy lata – i szukając przyczyny albo choćby zapowiedzi tego, co się wydarzyło. Bo oto właśnie spadła mu na głowę bomba, a prywatne trzęsienie ziemi zniszczyło jego świat, pozbawiając go dachu nad głową i miejsca, które nazywał domem.
Stało się to w piątek. Mały Jaś miał sześć dni. Znacznie mniej teraz spał; głównie jadł, płakał, sikał i robił kupę za kupą, ale Darek i Marcelina byli nim tak samo zachwyceni jak wtedy, gdy był jedynie cichutkim zawiniątkiem. Irena z kolei nie wyglądała na zachwyconą – raczej na zmęczoną, ale też smutną, a Darek nadal doszukiwał się w jej nastroju wpływu hormonów. Wyguglał nawet artykuł o baby bluesie i podesłał córce link, żeby rozumiała, dlaczego mama może wydawać się jakaś obca, daleka, dlaczego nie cieszy się wraz z nimi.
A zatem był piątek. Marcelina miała tego dnia na później do szkoły, bo matematyczka się rozchorowała i dwie pierwsze lekcje odwołano. Zjedli niespieszne śniadanie, Darek pozmywał; poranek był słoneczny, pierwszy prawdziwie wiosenny dzień tego roku, więc Irena postanowiła, że czas spróbować werandowania. Ubrała Jasia, opatuliła go i wystawiła wózek na taras, sama zaś poszła pod prysznic. Bożydar zaparzył kawę, po czym wyłożył na talerzyk kokosanki, które poprzedniego dnia upiekła Marcelina. Były trochę za bardzo przypieczone, ale dzięki temu chrupiące.
Trzęsienie ziemi zaczęło się od cichego pukania do drzwi. A zatem musiał to być ktoś znajomy. Nieznajomy zatrzymałby się przy furtce i zadzwonił. Tak pomyślał Darek, zupełnie nie przejmując się tym, że ma na sobie rozciągnięty dres, niemal do cna przetarty na kolanach.
Otworzył. Marcelina schodziła akurat po schodach, szykowała się już do szkoły. Irena wyszła z łazienki, z turbanem na umytych włosach, byle jak otulona szlafrokiem rozchylającym się na bujnych piersiach. Matka i córka zastygły w bezruchu, gdy do domu wszedł Roman. Sam, bez żony. Nie miał żadnego prezentu, śpioszków czy grzechotki – nic, co zwykle wręcza się jako upominek, gdy przychodzi się pogratulować rodzicom narodzin dziecka.
Ten moment Darek odtwarzał potem w myślach najczęściej, choć wcale nie chciał przeżywać go wciąż na nowo. On jednak wracał sam, wyświetlał się w jego głowie niczym kaseta filmowa, która się zacięła i z jakiegoś powodu nie może pokazać nic więcej, tylko ten koszmarny kadr.
A zatem Romek, wieloletni przyjaciel. Jego twarz, znana tak dobrze, jego leciutko posiwiałe na skroniach, ale wciąż gęste włosy, jego czarne jak węgle oczy, teraz patrzące jakoś dziwnie… Z rozpaczą, ale zarazem z pasją. Jakby zamierzał skoczyć w ogień za coś, w co naprawdę wierzy.
– Nie mogę tak dłużej – powiedział żarliwie, spoglądając na Irenę. – Nie mogę, nie potrafię. Krzywdzimy swoich bliskich, krzywdzimy przede wszystkim siebie. Nie mogę bez ciebie żyć. Podjąłem decyzję, odchodzę od Danki, a teraz ty podejmij swoją.
Bożydar skierował nic nierozumiejące spojrzenie na żonę. Kątem oka zarejestrował, że Marcysia usiadła z impetem na schodach, zupełnie jakby zepsuły jej się nogi. Dosłownie klapnęła pupą na stopień. Irena patrzyła na Romka, a na jej twarzy malowały się silne emocje, choć Darek nie umiałby ich zinterpretować. Czułość? Ulga? Gniew? Uraza?
– Dobrze – odezwała się po chwili, po czym wreszcie spojrzała na męża. – Należy ci się prawda. Janek nie jest twoim synem. My z Romkiem… Kochamy się od dawna… Chciałam powiedzieć ci od razu, ale on nie był gotowy…
– Nie mogłem tak po prostu odejść od Danusi. – Ton Romana teraz, kiedy zwracał się do przyjaciela, stał się błagalny. – Zrozum. Jak miałem powiedzieć kobiecie po kolejnej nieudanej próbie in vitro, że odchodzę do Ireny, bo ona zaszła w ciążę…? To byłoby okrutne.
– A teraz nie jest? – zapytała Irena zmęczonym głosem. Najwyraźniej tych dwoje kończyło jakąś dawną dysputę, ponownie przytaczając zgrane argumenty. – Czym to się różni? Myślisz, że w tej chwili będzie jej łatwiej?
Bożydar stał jak wmurowany w posadzkę, nadal nie do końca rozumiejąc scenę, która rozgrywała się na jego oczach. Marcelina oprzytomniała dużo szybciej – zerwała się i pognała jak wicher na górę, po czym trzasnęła drzwiami, aż zadźwięczało lustro w holu. Irena westchnęła.
– Powinnam była… – zaczęła, ale nigdy się nie dowiedzieli, co mianowicie powinna była zrobić, gdyż Bożydar nagle zgiął się w pół, po czym zwymiotował na podłogę, a przy okazji na buty swego przyjaciela ze szkolnej ławy.
Namoczyć grzyby. Psiakość, czy te kobiety nie mogą być bardziej konkretne? Ile grzybów i ile wody?! Jak mam niby przygotować uszka, skoro w przepisie nie ma tak podstawowej informacji!
Dobra, biorę na oko, kilka garści. Jeszcze trochę. Oboje z Marceliną przepadamy za uszkami, więc nawet jeśli wyjdzie tego za dużo, nic się nie stanie. Byle nie było za mało. No i co teraz? Namoczyć. Okej, wlewam wodę, niech sobie stoją. To akurat łatwe. Gorzej będzie z ciastem, zwłaszcza że Marzena wspięła się na same wyżyny braku konkretu: „Nasypać mąki do miski, osolić, dodać kilka łyżek oliwy, wlać wrzątek i zamieszać”. Ach tak, wiadomo, pewnie wszystko na oko. „Zagnieść kulę, ugniatać na stolnicy. W razie potrzeby dolewać wody i dosypywać mąki, ile ciasto zabierze”. No nie, to już jest przebój sezonu! „Ile ciasto zabierze”? Co to niby znaczy?!
No nic, ciastem będę się martwił jutro. Grzyby muszą się moczyć przez całą noc, więc jestem skazany na lepienie uszek w samą Wigilię. Zagapiłem się, mogłem namoczyć wczoraj. To pewnie kwestia pewnych nawyków, a ja ich nie mam. Skąd miałbym mieć?
Co by tu jeszcze zrobić, żeby nie zmarnować czasu i najważniejsze – żeby jutro zdążyć ze wszystkim? Może ugotuję kompot, to akurat robi się samo, tak wynika z przepisu. Boże, jaka ta kartka wymiętolona, zaplamiona buraczkami… „Owoce suszone przepłukać, zalać wodą, wrzucić laseczkę cynamonu, gwiazdkę anyżu, sparzoną skórkę z cytryny – i długo gotować”. W porządku, dam radę, łatwizna. Ale zaraz, zaraz… Przecież jeszcze cukier. Pewnie Marzenka zapomniała dopisać. Kompot musi być słodki. Sypnę na oko… O nie, co to za dziura?! No nieźle, poszło ze ćwierć kilograma. Trudno… Im słodszy, tym lepszy.
To teraz może zawieszę jakieś ozdoby w oknie? Albo naszpikuję pomarańcze goździkami, widziałem takie dekoracje w jakimś czasopiśmie. W domu na święta musi pachnieć.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Agnieszka Olejnik, 2022
Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2022
Zdjęcie na okładce: © Life morning/Shutterstock
Redakcja: Malwina Kozłowska
Korekta: Jarosław Lipski
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8280-424-9
Wydawnictwo FILIA
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.