Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy w katedrze zostaje odkryte ciało kobiety, a niedługo potem młody mężczyzna zawisa na drzewie przed własnym domem, inspektor Lottie Parker rozpoczyna śledztwo. Ciała obu ofiar mają na nogach charakterystyczny, nieudolnie wykonany tatuaż. Bez wątpienia coś je łączy.
Trop prowadzi do Domu Świętej Anieli, dawnego sierocińca, z którym wiąże się historia rodziny Lottie – sprawa staje się osobista. Gdy inspektor dostrzega związek między odnalezionymi właśnie ofiarami a niewyjaśnionymi morderstwami sprzed lat, dwaj nastoletni chłopcy znikają...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 489
31 stycznia 1976 roku
Wykopali płytki dół, nie głębszy niż metr. Drobne ciało wrzucili do worka na mąkę i mocno obwiązali troczkami poplamionego, niegdyś białego fartucha. Toczyli worek po ziemi, choć ważył na tyle niewiele, że mogliby go przenieść. Nie okazywali zmarłemu żadnego szacunku, a jeden z nich nawet posłał zawiniątko kopniakiem do dołu i docisnął je podeszwą buta. Nie odmówili modlitwy, nie było ostatniego pożegnania, wybrzmiały tylko plaśnięcia wilgotnej ziemi, spadającej ciemnym gradem na jasną materię niczym nagle zapadająca noc. Pod jabłonią, która na wiosnę miała pokryć się białym kwieciem, a latem obrodzić soczystymi owocami, leżały teraz dwa kopczyki ziemi, jeden zwarty i ubity, drugi świeżo usypany.
Troje dzieci przyglądało się temu z okna na trzecim piętrze oczami pociemniałymi z przerażenia, klęcząc na łóżku wyłożonym poduszkami wypchanymi szorstkim pierzem.
Mężczyźni zabrali łopaty i odeszli, a dzieci nadal wpatrywały się w jabłoń, którą teraz oświetlał sierp księżyca. Były świadkami czegoś, czego ich młode umysły nie potrafiły pojąć. Drżały, ale nie z zimna.
Dziecko w środku odezwało się, nie odwracając wzroku:
– Ciekawe, które z nas będzie następne?
30 grudnia 2014 roku
Susan Sullivan wybierała się na spotkanie z osobą, której bała się najbardziej na świecie.
Postanowiła pójść piechotą, w nadziei, że spacer jej pomoże. Przechadzka w świetle dnia, z dala od dusznej atmosfery domu, od przytłaczających myśli powinna przynieść jej ulgę. Wcisnęła do uszu słuchawki iPoda, włożyła ciemną wełnianą czapkę, mocno otuliła się brązowym tweedowym płaszczem i wyszła w sypiący śnieg.
Jednak myśli nadal kłębiły jej się w głowie. Kogo chciała oszukać? Nie umiała się od nich uwolnić ani uciec od koszmaru swojej przeszłości. Nawiedzał on każdą minutę jej dnia i zakłócał noc niczym nietoperz, czarny i szybki, budzący paniczny strach. Próbowała się skontaktować z którymś z detektywów z komisariatu w Ragmullin, ale nie otrzymała odpowiedzi. Chciała się w ten sposób zabezpieczyć. Lecz najbardziej zależało jej na poznaniu prawdy, więc kiedy zawiodły wszystkie oficjalne drogi, postanowiła dojść do niej sama. Może w ten sposób przegna swoje demony. Zadrżała. Przyspieszyła kroku, potykając się i ślizgając, obojętna na wszystko. Najwyższy czas, by odkryć tajemnicę.
Z głową nisko pochyloną na wietrze maszerowała przez miasto najszybciej, jak na to pozwalały oblodzone chodniki. Wchodząc przez kutą metalową bramę na teren katedry, zerknęła na jej bliźniacze wieże i odruchowo się przeżegnała. Ktoś posypał betonowe schody solą, która zachrzęściła pod podeszwami jej butów. Śnieg nie padał już tak intensywnie i zimowe słońce wychynęło zza ciemnych chmur. Susan popchnęła skrzydło wielkich drzwi, obtupała zdrętwiałe z zimna stopy na gumowej wycieraczce i gdy umilkło echo zamykanych drzwi, stanęła w ciszy.
Wyjęła z uszu słuchawki, które zawisły na jej ramionach. Przemarzła, mimo że przez pół godziny żwawo maszerowała. Wschodni wiatr przeniknął przez warstwy ubrań, a szczupłe ciało nie mogło ochronić pięćdziesięciojednoletnich kości. Pocierając twarz, przesunęła palcem pod opuchniętymi oczami i zamrugała, strząsając wilgoć z rzęs. Próbowała coś dojrzeć w półmroku. Świece na bocznym ołtarzu rzucały cienie na pokryte mozaiką ściany, a słabe światło sączyło się przez witrażowe okna wysoko nad stacjami drogi krzyżowej. Susan szła powoli przez sepiową mgiełkę, wciągając unoszący się w powietrzu zapach kadzidła.
Schyliwszy głowę, niepewnie przysiadła w pierwszym rzędzie ławek, uderzając piszczelami o drewniany klęcznik. Znów się przeżegnała, dziwiąc się, jakim cudem pozostała w niej choćby odrobina wiary po tym, co zrobiła i przez co przeszła. Poczuła się bardzo samotna w tej ciszy i uderzyła ją ironia tego, że mężczyzna zaproponował spotkanie akurat w katedrze. Zgodziła się, bo uznała, że będzie bezpieczna wśród ludzi, którzy powinni tu być o tej porze dnia. Niestety, pogoda wszystkich zniechęciła.
Drzwi otworzyły się i zamknęły, a główną nawą przemknął podmuch wiatru. Susan wiedziała, że to on. Strach obezwładnił ją tak bardzo, że nie mogła się poruszyć. Wpatrywała się więc prosto przed siebie w lampkę nad tabernakulum, aż obraz przed jej oczami się rozmazał.
Dźwięk kroków, niespiesznych i zdecydowanych, poniósł się echem po kościele. Ławka za nią zaskrzypiała, gdy mężczyzna ukląkł. Otoczyła ją chmura zimnego powietrza i jego charakterystyczny zapach przemieszany z wonią kadzidła. Podniosła się z klęczek i usiadła. Jedynym dźwiękiem, jaki słyszała, był jego urywany oddech. Nie musiał jej nawet dotykać, by czuła jego siłę. Natychmiast sobie uświadomiła, że popełniła błąd. Nie przyszedł tu, by odpowiedzieć na pytania. Nie wyjawi jej prawdy, której tak długo szukała.
– Nie powinnaś była się wtrącać – odezwał się schrypniętym szeptem.
Susan nie mogła wydobyć z siebie głosu. Jej oddech przyspieszył, a serce tłukło się w piersi, dudniąc głośno w uszach. Zacisnęła dłonie w pięści, aż cienka skóra pobielała na jej kłykciach. Chciała zerwać się i uciec jak najdalej, ale nie miała już siły. Wiedziała, że przyszedł na nią czas.
Łzy napłynęły jej do oczu, gdy mężczyzna objął jej szyję dłonią w rękawiczce, palcami przesuwając w górę i w dół po wiotkiej skórze. Uniosła ręce, chcąc go powstrzymać, ale je odtrącił. Chwycił kabel od słuchawek i skręcił go w palcach. Poczuła kwaśny zapach jego wody po goleniu i z pełną jasnością zrozumiała, że umrze, nie poznawszy prawdy.
Usiłowała mu się wyrwać, odsuwając się na drewnianej ławce i próbując rozewrzeć jego palce, ale on tylko mocniej zaciągnął kabel. Próbowała zaczerpnąć tchu – bezskutecznie. Poczuła ciepło między nogami, gdy jej pęcherz popuścił. Mężczyzna zacisnął kabel jeszcze mocniej. Susan bezradnie opuściła ręce. Był zbyt silny.
Gdy życie z niej uchodziło, w dziwny sposób zaakceptowała fizyczny ból po latach psychicznej udręki. Mężczyzna szarpnął kabel mocniej raz, potem drugi, w końcu zapadająca ciemność pochłonęła światło lampki. Ciało Susan zwisło bezwładnie i opuścił ją wszelki lęk.
W tych ostatnich chwilach cierpienia pozwoliła, by cienie powiodły ją do światła i błogości, do spokoju, którego nie zaznała za życia. Maleńkie gwiazdy rozbłysły pod jej powiekami, nim czarna fala porwała jej konające ciało.
* * *
Katedralny dzwon rozbrzmiał dwanaście razy. Mężczyzna zwolnił uścisk, a ciało Susan opadło na posadzkę.
Kolejny powiew lodowatego wiatru przemknął główną nawą, kiedy morderca pospiesznie opuścił świątynię.
– Trzynaście – oznajmiła inspektor Lottie Parker.
– Dwanaście – zaoponował sierżant Mark Boyd.
– Nie, jest trzynaście. Widzisz butelkę wódki za jackiem danielsem? Jest zasłonięta.
Lottie lubiła liczyć. Boy mawiał, że liczby to jej fetysz, ona sama twierdziła, że przelicza sobie po prostu z nudów, choć wiedziała, że ten odruch stanowi pokłosie ciężkich przeżyć z dzieciństwa. Nie umiejąc sobie poradzić z traumą, której doświadczyła, uciekała się do liczenia, pomagającego odwrócić myśli od spraw i sytuacji niezrozumiałych dla dziecka. A teraz przeszło to w zwykły nawyk.
– Teraz kieliszki – zaproponował Boyd.
– Trzydzieści cztery – odparła natychmiast Lottie. – Na dolnej półce.
– Poddaję się… – Sierżant westchnął.
– Cienias! – Parsknęła śmiechem.
Siedzieli przy barze w pubie U Danny’ego wraz z niewielką grupką klientów, którzy przyszli na lunch. Lottie marzła, bo większość ciepła z ognia płonącego w dużym węglowym palenisku za ich plecami znikała w szerokim kominie. Przy blacie roboczym szef kuchni zdejmował gruby kożuch z sosu na talerzyk obok dania dnia, czyli nieco przesuszonego rostbefu. Policjantka zamówiła ciabattę z kurczakiem, Boyd poprosił o to samo. Drobna Włoszka stała plecami do nich, wpatrując się w ciemne pieczywo, które zapiekała w niewielkim tosterze.
– Sądząc po tym, ile czasu zajmuje im przygotowanie kanapek, chyba dopiero skubią kurczaka – zirytował się Boyd.
– Odbierasz mi apetyt – stwierdziła Lottie.
– Może i dobrze w tej sytuacji – odparował.
Zapomniane świąteczne dekoracje pobłyskiwały nad barem. Obok na ścianie wisiał przymocowany taśmą klejącą plakat zapowiadający koncert zespołu Aftermath, który miał się odbyć w weekend. Lottie znała tę nazwę dzięki swojej szesnastoletniej córce Chloe. Na dużym ozdobnym lustrze wypisana była oferta specjalna z poprzedniego wieczoru: „Trzy kieliszki wódki za dziesięć euro”.
– W tej chwili dałabym tyle choćby za jeden – wyznała policjantka.
Nim Boyd zdążył odpowiedzieć, jej telefon zawibrował na kontuarze, a na ekranie ukazało się nazwisko komisarza Corrigana.
– Oho, kłopoty – jęknęła detektyw Parker.
Mała Włoszka odwróciła się, serwując ciabatty z kurczakiem, lecz dwójki detektywów już nie było.
* * *
– Komu mogłoby zależeć na śmierci tej kobiety? – Komisarz Myles Corrigan skierował to pytanie do detektywów stojących przed katedrą.
Najwyraźniej komuś mogło, pomyślała Lottie, zachowując na tyle dużo rozsądku, by nie powiedzieć tego na głos. Czuła się nieustająco zmęczona. Nienawidziła zimna, sprawiało, że zapadała w swoisty letarg. Potrzebowała wakacji, na które nie miała szans, bo była zupełnie spłukana. Boże, jak ona nienawidziła Bożego Narodzenia, a ponurego okresu po nich jeszcze bardziej.
Oboje z Boydem, nadal głodni, stali na oblodzonych schodach przed okazałą katedrą w Ragmullin wybudowaną w latach trzydziestych dwudziestego wieku. Komisarz Corrigan pokrótce wprowadził ich w sprawę. Ktoś zawiadomił policję, że w katedrze znaleziono ciało. Komisarz natychmiast przystąpił do działania i otoczył miejsce zbrodni kordonem. Lottie wiedziała, że będzie jej trudno nie dopuścić go do sprawy, jeśli się okaże, że to morderstwo. Jako inspektor kryminalna z Rugmullin to ona powinna prowadzić śledztwo, nie Corrigan. Na razie jednak postanowiła odłożyć na bok personalne rozgrywki i dowiedzieć się, z czym mają do czynienia.
Corrigan zaczął wydawać polecenia. Detektyw Parker wcisnęła długie do ramion włosy pod kaptur kurtki i z rezygnacją zaciągnęła zamek. Zerknęła na Marka Boyda ponad ramieniem komisarza, przyłapując go na ironicznym uśmieszku, ale go zignorowała. Miała nadzieję, że to nie morderstwo. Pewnie bezdomny zmarł z powodu wyziębienia. Ostatnio panowały takie mrozy, że jakiś nieszczęśnik musiał paść ich ofiarą. Lottie widziała kartony i zwinięte śpiwory w zaułkach między sklepami.
Corrigan skończył mówić, co było dla nich znakiem, że mogą wziąć się do pracy.
Minąwszy policjantów krzątających się przy wejściu, inspektor Parker dotarła do kordonu oddzielającego główną nawę. Zanurkowała pod taśmą i podeszła do ciała. Poczuła nieprzyjemny zapach dolatujący od kobiety w tweedowym płaszczu wciśniętej między frontowy klęcznik i ławkę. Zauważyła kabel od słuchawek owinięty wokół jej szyi oraz niewielką kałużę rozlaną na podłodze.
Poczuła potrzebę, by przykryć ciało kocem. Na litość boską, to jest kobieta, a nie przedmiot, chciała krzyknąć. Kim była? Dlaczego tu przyszła? Kto będzie za nią tęsknił? Oparła się pokusie, by się pochylić i zamknąć nieruchome oczy. To nie należało do jej zadań.
Stojąc w zimnej katedrze skąpanej w świetle reflektorów, zignorowała polecenia Corrigana i zadzwoniła po specjalistów, którzy powinni natychmiast się tu zjawić. Następnie zabezpieczyła bezpośrednią okolicę miejsca zbrodni dla kryminalistyków.
– Patolog już tu jedzie – oznajmił komisarz. – Zajmie jej to nie więcej niż pół godziny, w zależności od stanu dróg. Zobaczymy, co powie.
Krótki rzut oka na niego wystarczył Lottie, by zrozumiała, że najwyraźniej zachwyca go perspektywa prowadzenia śledztwa w sprawie morderstwa. Zapewne układał już w myślach treść wystąpienia na konferencję prasową. Ale to było jej dochodzenie, a Corrigana w ogóle nie powinno być na miejscu zbrodni.
Za barierką oddzielającą ołtarz dostrzegła funkcjonariuszkę Gillian O’Donoghue stojącą obok księdza, który obejmował ramieniem roztrzęsioną kobietę. Lottie przeszła przez mosiężną bramkę i zbliżyła się do nich.
– Dzień dobry, jestem inspektor Lottie Parker. Chciałabym zadać państwu kilka pytań.
Kobieta załkała głośno.
– Czy to nie może poczekać? – zapytał ksiądz.
Detektyw oceniła, że jest nieco młodszy od niej. W czerwcu miała skończyć czterdzieści cztery lata, a on wyglądał na człowieka przed czterdziestką. Jak na księdza przystało, był ubrany w czarne spodnie, wełniany sweter i koszulę ze sztywną białą koloratką.
– Nie zajmie nam to wiele czasu – zapewniła – a to najlepszy moment na zadanie pytań, ponieważ macie państwo wszystko świeżo w pamięci.
– Rozumiem – odrzekł. – Ale przeżyliśmy ogromny wstrząs, więc nie wiem, czy dowie się pani od nas czegoś wartościowego. – Postąpił krok w przód, wyciągając rękę. – Jestem ksiądz Joe Burke. A to pani Gavin, która sprząta w katedrze.
Lottie zaskoczył mocny uścisk jego ciepłej dłoni. Zauważyła, że ksiądz jest wysoki. W jego oczach o głębokim błękitnym odcieniu odbijały się płomienie świec.
– To ona znalazła ciało – dodał.
Śledcza wyjęła notes z wewnętrznej kieszeni kurtki. Zazwyczaj korzystała z telefonu, jednak w tym świętym miejscu wydało jej się to niestosowne. Sprzątaczka zerknęła na nią i zaczęła szlochać.
– Ciii, ciii… – Ksiądz Burke uspokajał ją, jakby była dzieckiem. Usiadł obok niej i delikatnie pogładził ją po ramieniu. – Ta miła pani detektyw chce tylko, by pani opowiedziała, co się stało.
Miła?, zdziwiła się Lottie. Sama nigdy by się tak nie określiła. Usiadła w ławce i odwróciła się do świadków na tyle, na ile pozwalała jej gruba pikowana kurtka. Dżinsy wpijały jej się w talię. Kurczę, pomyślała, chyba muszę ograniczyć śmieciowe jedzenie.
Oceniła sprzątaczkę na jakieś sześćdziesiąt lat. Po przeżytym wstrząsie jej twarz powlekała bladość podkreślająca zmarszczki i bruzdy.
– Pani Gavin, czy może pani opowiedzieć, co się wydarzyło od chwili, gdy weszła pani dziś do katedry?
Uznała, że to wystarczająco proste pytanie. Jednak nie dla pani Gavin, która zareagowała na nie wybuchem płaczu.
Ksiądz Burke obdarzył policjantkę współczującym spojrzeniem, wyrażając nieme przypuszczenie, że trudno dziś będzie coś wyciągnąć z pani Gavin. Jednak jakby na przekór ich obawom zrozpaczona kobieta nagle zaczęła mówić cichym, drżącym głosem:
– Przyszłam do pracy na dwunastą, żeby posprzątać po mszy o dziesiątej. Zazwyczaj zaczynam w nawie bocznej – wyjaśniła, wskazując w prawo – ale zauważyłam płaszcz z przodu w nawie głównej. Pomyślałam więc, że najpierw to sprawdzę. I wtedy okazało się, że to nie tylko płaszcz… O, święta Mario, Matko Boża…
Przeżegnała się trzykrotnie, próbując zatamować łzy zmiętą chusteczką higieniczną. Matka Boża nikomu teraz nie pomoże, pomyślała Lottie.
– Czy dotykała pani ciała?
– Boże broń! Nie! – zaprzeczyła pani Gavin. – Miała otwarte oczy i to… to coś na szyi. Widywałam już przedtem zwłoki, ale nie takie… Na Jezusa, ksiądz wybaczy, wiedziałam od razu, że ona nie żyje.
– I co pani wtedy zrobiła? – spytała inspektor.
– Krzyknęłam. Upuściłam mop i wiadro, a potem pobiegłam do zakrystii. W drzwiach wpadłam na księdza Burke’a.
– Usłyszałem krzyk i pospieszyłem sprawdzić, co się dzieje – wyjaśnił duchowny.
– Czy widzieliście tu państwo kogoś jeszcze?
– Nikogo – zaprzeczył Burke.
Po policzkach pani Gavin popłynęły świeże łzy.
– Widzę, że jest pani bardzo poruszona – powiedziała Lottie. – Funkcjonariuszka O’Donoghue spisze pani dane i odwiezie panią do domu. Skontaktujemy się z panią później. Proszę trochę odpocząć.
– Ja się nią zaopiekuję, pani inspektor – zapewnił kapłan.
– Ale ja muszę z księdzem porozmawiać – zaoponowała.
– Mieszkam na plebanii za katedrą. Może mnie tam pani zastać o każdej porze.
Sprzątaczka złożyła głowę na jego ramieniu.
– Nie powinienem zostawiać pani Gavin – dodał.
– Dobrze – ustąpiła Parker, mając wrażenie, że wstrząśnięta kobieta z każdą sekundą starzeje się coraz bardziej. – Skontaktuję się z księdzem później.
Burke skinął głową i ująwszy panią Gavin pod ramię, poprowadził ją po marmurowej posadzce do drzwi za ołtarzem. O’Donoghue ruszyła za nimi.
Technicy weszli do katedry, wpuszczając lodowaty podmuch. Komisarz Corrigan pospieszył, by ich powitać. Jim McGlynn, szef działu kryminalistyki, szybko uścisnął mu dłoń i bez zbędnych wstępów od razu zaczął wydawać polecenia swoim ludziom.
Lottie przez kilka minut przyglądała się ich krzątaninie, a potem obeszła ławki, żeby stanąć jak najbliżej ciała bez narażania się McGlynnowi.
– Wygląda na kobietę w średnim wieku, ubraną odpowiednio do pogody – powiedziała do Boyda, który łaził za nią krok w krok. Cofnęła się w stronę barierki przed ołtarzem, częściowo po, by mieć lepszy widok, ale przede wszystkim żeby odsunąć się od sierżanta.
– Na pewno nie zmarła z powodu hipotermii – stwierdził, nie adresując tego oczywistego wniosku do nikogo szczególnego.
Niezwykła w tym miejscu aktywność ekipy kryminalistycznej zakłócała spokój świątyni. Lottie aż się wzdrygnęła, jednak z zainteresowaniem obserwowała pracę zespołu techników.
– Ta katedra to najgorszy koszmar kryminalistyka – oznajmił Jim McGlynn. – Bóg jeden wie, ile osób przychodzi tu co dnia, a każda z nich zostawia cząstkę siebie.
– Zabójca sprytnie wybrał miejsce – wtrącił komisarz Corrigan. Nikt mu nie odpowiedział.
Detektyw Parker podniosła wzrok, słysząc w nawie głównej stukot wysokich obcasów. Zmierzała w ich stronę drobna kobieta w wielkiej, ciemnej puchowej kurtce, przez którą wydawała się jeszcze mniejsza. Idąc, podzwaniała kluczykami samochodowymi, które trzymała w ręku, ale nagle jakby przypomniała sobie, gdzie się znajduje, i wrzuciła je do przewieszonej przez ramię czarnej skórzanej torby. Podała rękę komisarzowi.
– Patolog stanowa Jane Dore – przedstawiła się ostrym, profesjonalnym tonem.
– Zna pani inspektor Lottie Parker? – zapytał Corrigan.
– Tak. Uwinę się najszybciej, jak się da. – Patolog zwróciła się do Lottie: – Chciałabym jak najprędzej przystąpić do autopsji. Gdy tylko przedstawię wnioski, będziecie mogli oficjalnie przystąpić do działania.
Parker była pod wrażeniem sposobu, w jaki lekarka poradziła sobie z Corriganem, pokazując mu jego miejsce, zanim zaczął się wymądrzać. Jane Dore mierzyła nie więcej niż metr sześćdziesiąt i przy inspektor, która bez obcasów miała metr siedemdziesiąt trzy, wyglądała na kruszynkę. Dziś Lottie włożyła wygodne uggi, w które niedbale wetknęła nogawki dżinsów.
Po założeniu rękawiczek oraz białego kombinezonu i ochraniaczy na buty patolog przystąpiła do wstępnego badania zwłok. Przesunęła palcami po szyi kobiety, badając kabel zaciśnięty na szyi, a potem uniosła jej głowę i przeprowadziła dokładne oględziny oczu i ust. Technicy kryminalistyczni ułożyli ciało na boku i w powietrzu rozszedł się fetor. Detektyw domyśliła się, że kałuża na podłodze to mocz i ekskrementy, które wydaliła ofiara w ostatnich sekundach życia.
– Może pani określić czas zgonu? – zapytała.
– Wstępne badanie sugeruje, że zmarła w ciągu ostatnich dwóch godzin. Potwierdzę to po sekcji. – Jane Dore zdjęła ze swoich drobnych dłoni rękawiczki. – Jim, jak skończysz, można przewieźć ciało do kostnicy w Tullamore.
Nie po raz pierwszy inspektor pożałowała, że Zarząd Służby Zdrowia przeniósł kostnicę do oddalonego o pół godziny jazdy szpitala w Tullamore. Kolejny gwóźdź do trumny Ragmullin.
– Gdy tylko określi pani przyczynę zgonu, proszę mnie natychmiast zawiadomić – zażądał Corrigan.
Lottie powstrzymała się przed wywróceniem oczami. Dla wszystkich było jasne, że ofiara została uduszona, nie mogła sama sobie tego zrobić przez przypadek czy w jakiś inny sposób. Patolog musiała tylko oficjalnie zakwalifikować jej śmierć jako morderstwo.
Jane Dore wrzuciła jednorazowy strój ochronny do papierowej torby i opuściła scenę równie szybko, jak się pojawiła, pozostawiając za sobą echo wysokich obcasów.
– Wracam do biura – oznajmił komisarz. – Inspektor Parker, proszę natychmiast zebrać zespół. – Ruszył w ślad za oddalającą się patolog.
Technicy poświęcili kolejną godzinę ofierze, po czym rozszerzyli obszar działań. Ciało umieszczono w worku, który zamknięto na zamek i położono na wyposażonych w kółka noszach z największą rewerencją, jaką można okazać dużemu plastikowemu workowi. Drewniane drzwi zaskrzypiały, gdy wywożono zwłoki. Kierowca karetki włączył syreny, co było całkowicie zbędne, jako że pacjentka nie żyła i donikąd się nie spieszyła.
Lottie naciągnęła kaptur kurtki i przycisnęła go do uszu. Wyszła na ośnieżone schody katedry, pozostawiwszy za sobą rozgardiasz robiony przez techników, którzy przeszukiwali każdy zakamarek i badali każdy centymetr marmurowej posadzki.
Odetchnęła chłodnym powietrzem i spojrzała w niebo. Płatki śniegu spadły na jej nos i natychmiast się roztopiły. Za kutą żelazną bramą, teraz owiniętą niebiesko-białą taśmą policyjną, rozciągało się Ragamullin, spore miasto położone w środkowej części kraju. Niegdyś było kwitnącym ośrodkiem przemysłowym, a teraz każdego ranka zmuszało się do przebudzenia, tak jak ona. Mieszkańcy brnęli przez kolejne godziny dnia, aż ciemność w końcu przesłaniała okna i mogli odpocząć, nim wstanie kolejny nużący dzień. Lottie lubiła anonimowość, którą to miasto zapewniało, ale wiedziała też, że jak wiele innych skrywa mroczne sekrety.
Wydawało się, że życie w Ragmullin umarło wraz z gospodarką. Młodzi ludzie uciekali na wybrzeże Australii i Kanady, by dołączyć do tych szczęśliwców, którym już udało się stąd wyrwać. Ich rodzice narzekali, że nie mają dość pieniędzy na podstawowe produkty, nie wspominając o iPhone’ach pod choinkę. Cóż, na szczęście kolejne Boże Narodzenie dopiero za rok, pomyślała Lottie.
Wydawało się, że szum ruchu samochodowego z nowej obwodnicy dociera aż tutaj, choć omijała miasto w odległości dwóch kilometrów, przez co drobni sklepikarze zostali pozbawieni dochodów, które wcześniej zapewniali im przejezdni. Policjantka spojrzała na pokryte czapami śniegu drzewa i powiodła wzrokiem po przyległym terenie, wiedząc, że nie znajdą tu żadnych dowodów. Ziemia zamarzła, a biały puch twardniał tuż po opadnięciu. Odciski stóp uczestników porannej mszy przykryła kolejna warstwa śniegu i lodu. Mimo to policjanci ze szczypcami na długich tyczkach przeszukiwali teren. Życzyła im szczęścia.
– Czternaście – oznajmił Boyd.
Otoczyła ją chmura dymu ze świeżo zapalonego papierosa, gdy sierżant stanął tuż obok niej. Znów to samo. Odsunęła się, a on natychmiast podszedł bliżej, dotykając rękawem jej rękawa. Boyd, wysoki i szczupły czterdziestopięciolatek, wyglądał na wiecznie głodnego, jak kiedyś stwierdziła wyniosłym tonem jej matka. Brązowe oczy z orzechowymi cętkami rozjaśniały jego silną, interesującą twarz o czystej cerze. Miał lekko odstające uszy i krótkie szpakowate włosy. Dziś był ubrany w nieskazitelnie białą koszulę i szary garnitur pod kurtką z ciężkim kapturem.
– Czego czternaście? – zapytała Lottie.
– Stacji drogi krzyżowej – wyjaśnił. – Uznałem, że je policzysz, więc chciałem cię uprzedzić.
– Przynudzasz – rzuciła.
Jakiś czas temu po pijaku wylądowali razem w łóżku, a ona skręcała się ze wstydu, gdy to wspomnienie do niej wracało, i choć blakło z upływem czasu, nadal było obecne na obrzeżach jej świadomości. Dzielił ich też fakt, że to ona dostała stanowisko inspektora, o które Boyd się ubiegał. Zazwyczaj mu to nie przeszkadzało, ale wiedziała, że teraz chętnie poprowadziłby to śledztwo. Kiepska sprawa, Boyd. Awans ją ucieszył, bo oznaczał, że nie musi już codziennie dojeżdżać sześćdziesięciu kilometrów do Athlone. Taki tryb życia był bardzo wyczerpujący, choć chwilami wydawało jej się, że powrót do pracy z nim w Ragmullin męczy ją bardziej. Ale przynajmniej oznaczał, że nie musiała już prosić swojej despotycznej matki o opiekę nad dziećmi.
Odwróciła się od Boyda, który zabawiał się puszczaniem kółek z dymu, uśmiechając się pod nosem.
– Sama zaczęłaś – stwierdził. Zaciągnął się papierosem po raz ostatni, zszedł po schodach i ruszył w kierunku komisariatu policji po drugiej stronie ulicy.
Lottie uśmiechnęła się wbrew sobie i stąpając ostrożnie, żeby nie wylądować na tyłku na oczach połowy policji, podążyła za tyczkowatym sierżantem.
* * *
Kilka osób stało w kolejce w poczekalni, a oficer dyżurny próbował zaprowadzić wśród nich porządek. Lottie przemknęła obok i pospieszyła na piętro do biura.
Telefony już się rozdzwoniły. Podobno dobre wiadomości roznoszą się szybko, za to złe chyba z prędkością światła.
Wciągnęła w nozdrza zastałe powietrze i się rozejrzała. Na jej biurku panował kipisz, podczas gdy stanowisko Boyda wyglądało sterylnie niczym blat w telewizyjnym programie kulinarnym. Ani śladu mąki, to znaczy akt czy przyborów do pisania nie na swoich miejscach. Wyraźna oznaka nerwicy natręctw.
– Pedantyczny świr – mruknęła pod nosem.
Z powodu trwającego remontu dzieliła pokój z trojgiem detektywów: Markiem Boydem, Marią Lynch i Larrym Kirbym. Telefony stacjonarne, komórkowe, fotokopiarka, hałaśliwe grzejniki olejowe i przemarsz każdego funkcjonariusza, który chciał skorzystać z toalety, przekładały się na wieczne poczucie chaosu. Lottie tęskniła za własnym gabinetem, w którym mogłaby pomyśleć w ciszy. Im szybciej remont na komisariacie się zakończy, tym lepiej.
Przynajmniej posterunek zaczął tętnić życiem, pomyślała, siadając za biurkiem. Tak jakby wydarzenia w katedrze zdarły warstwy zmęczenia i nudy, ukazując kobiety i mężczyzn gotowych do działania. To dobrze.
– Dowiedz się, kim ona była – poleciła Boydowi.
– Denatka?
– Nie, papież. Oczywiście, że ona. – Nienawidziła, kiedy sierżant używał terminologii z CSI.
Boyd uśmiechnął się z zadowoleniem, a ona zrozumiała, że uprzedził jej rozkaz.
– Czyli już wiesz. – Przełożyła teczki z aktami z jednej strony blatu na drugą, szukając klawiatury.
– Susan Sullivan. Wiek: pięćdziesiąt jeden lat. Singielka. Zamieszkała w Parkgreen, dziesięć minut jazdy stąd w zależności od ruchu, piechotą pół godziny. Przez ostatnie dwa lata pracowała w radzie miasta, w wydziale planowania przestrzennego jako dyrektor wykonawcza, cokolwiek to znaczy. Przeniesiona tu z Dublina.
– Jakim cudem dowiedziałeś się tego tak szybko?
– McGlynn znalazł jej nazwisko zapisane markerem na spodzie iPoda.
– No i?
– Wyguglowałem ją. Znalazłem informacje na stronie rady miasta, a adres sprawdziłem w rejestrze wyborców.
– Miała przy sobie telefon? – Lottie nadal przeszukiwała biurko. Przydałyby jej się do tego mapy i kompas.
– Nie – odrzekł Boyd.
– Poślij Kirby’ego i Lynch do jej domu. Jednym z naszych priorytetów jest odnalezienie telefonu i kogoś, kto zweryfikuje jej dzisiejsze ruchy. – Znalazła bezprzewodową klawiaturę na wierzchu kubła na śmieci u swoich stóp.
– Dobra.
– Jacyś krewni?
– Najwyraźniej nie była zamężna. Muszę trochę pogrzebać, żeby się dowiedzieć, czy jej rodzice żyją i czy ma jakąś dalszą rodzinę.
Lottie zalogowała się do komputera. Choć czuła się podekscytowana, niepokoiło ją zamieszanie, które zapewne wyniknie ze śledztwa. I tak mieli mnóstwo roboty – przeciągające się rozprawy sądowe, spory między Trawelerami – a jutrzejszy sylwester zapewne przyniesie kolejne nocne kłopoty.
Pomyślała o swojej rodzinie – o trójce nastolatków samych w domu. Znowu. Może powinna zadzwonić, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Miała też zrobić zakupy spożywcze, nawet zapisała notatkę w apce telefonicznej. Umierała z głodu. Pogrzebała w szufladzie, równie przepełnionej jak blat biurka, znalazła paczkę przeterminowanych herbatników i poczęstowała Boyda. Odmówił. Pochłaniając ciastko, zaczęła spisywać raport ze wstępnego przesłuchania pani Gavin i księdza Burke’a.
– Mogłabyś zamykać usta, jak jesz? – zapytał sierżant.
– Boyd?
– Co?
– Zamknij się!
Wepchnęła do ust kolejnego herbatnika i zaczęła głośno chrupać.
– Na litość boską… – zirytował się Boyd.
– Inspektor Parker, do mojego gabinetu!
Bezwiednie podskoczyła na dźwięk grzmiącego głosu komisarza Corrigana. Nawet Boyd uniósł wzrok, gdy drzwi trzasnęły, wprawiając w drżenie pokrywę fotokopiarki.
– Co, do diabła…?
Lottie poprawiła bluzkę, naciągnęła rękawy, by ukryć mankiety bielizny termoaktywnej, i strzepnęła okruchy z dżinsów. Założyła niesforne pasmo włosów za ucho i ruszyła za szefem przez tor przeszkód złożony z drabin i puszek farby. Dział BHP miałby używanie, ale nikt nie narzekał. Wszystko było lepsze od starych biur.
Zamknęła za sobą drzwi. Gabinet komisarza został odnowiony jako pierwszy. Wciąż dało się w nim wyczuć zapach nowych mebli i świeżej farby.
– Siadaj – rzucił szef, a ona wykonała polecenie.
Pięćdziesięciokilkuletni Corrigan usadowił się za biurkiem i podrapał po czerwonym nosie. Wydatne brzuszysko wcisnął w drewniany blat. Pamiętała czasy, gdy był szczupły, wysportowany i zamęczał wszystkich zasadami zdrowego trybu życia. Zanim dopadła go rzeczywistość. Pochylił się, by podpisać jakiś formularz, a ona ujrzała swoje odbicie w jego okrągłej łysej głowie. Nagle ryknął, spoglądając na nią:
– Co się tam wyprawia?
Ty jesteś szefem, powinieneś wiedzieć, pomyślała Lottie, zastanawiając się, czy ten człowiek w ogóle potrafi mówić normalnym tonem. Może głos przybiera na sile wraz z wyższym stanowiskiem.
– Nie rozumiem, sir.
Żałowała, że nie ma na sobie kurtki i nie może ukryć twarzy w jej kołnierzu.
– „Nie rozumiem, sir” – przedrzeźnił ją. – Ty i pierdzielony Boyd! Nie możecie zachowywać się uprzejmie przez pięć minut? Za chwilę oficjalnie rozpoczniemy śledztwo w sprawie morderstwa, a wy skaczecie sobie do gardeł jak para smarkaczy.
Nie wiesz nawet połowy… Ciekawe, czy Corrigan byłby wstrząśnięty, gdyby poznał prawdę?
– Wydawało mi się, że jesteśmy uprzejmi.
– Zakopcie przysłowiowy topór i bierzcie się do roboty. Co mamy do tej pory?
– Ustaliliśmy nazwisko, adres i miejsce pracy ofiary. Próbujemy się dowiedzieć, czy ma jakichś krewnych – odpowiedziała Lottie.
– I?
– Pracuje w radzie miasta. Detektywi Kirby i Lynch zabezpieczają jej dom przed przybyciem zespołu techników.
Komisarz nie spuszczał z niej wzroku.
Westchnęła.
– To wszystko, sir. Zaraz zorganizuję centrum operacyjne, a potem udam się do rady miasta i spróbuję stworzyć portret ofiary.
– Nie chcę żadnych pierdzielonych portretów! – wrzasnął. – Chcę rozwiązania. I to szybko! Za godzinę mam wywiad z pierdzielonym Cathalem Moroneyem z telewizji RTE. A ty chcesz malować jakieś portrety!
Detektyw Parker patrzyła Corriganowi w oczy, maskując swoje prawdziwe uczucia beznamiętną miną, którą opanowała do perfekcji podczas dwudziestu czterech lat pracy w policji.
– Zorganizuj centrum operacyjne, zbierz zespół, wyznacz kogoś do papierkowej roboty i prześlij mi szczegóły mailem. Jutro wczesnym rankiem zrób odprawę zespołu, będę na niej.
– O szóstej?
Kiwnął głową.
– A jeśli na coś trafisz, chcę wiedzieć o tym pierwszy. Ruchy, pani inspektor, do roboty!
Tak też zrobiła.
Godzinę później z zadowoleniem uznała, że wszyscy członkowie zespołu wiedzą, co mają robić. Piesze patrole przesłuchiwały mieszkańców, chodząc od drzwi do drzwi. Na pewno coś znajdą. Czas dowiedzieć się więcej o Susan Sullivan.
Wyszła z komisariatu prosto w sypiący wielkimi płatkami śnieg.
Do biur rady miasta znajdujących się w niedawno wybudowanym supernowoczesnym budynku w centrum Ragmullin szło się z komisariatu pięć minut. Dziś z powodu pogody spacer zajął Lottie dwa razy więcej czasu.
Inspektor obrzuciła wzrokiem wielką szklaną konstrukcję, która wyglądała jak monstrualne akwarium z ławicą rybek w środku. Na wszystkich trzech piętrach widziała ludzi siedzących przy biurkach lub przemierzających korytarze, jakby unosili się w ogromnym szklanym naczyniu. Uznała, że to właśnie ma na myśli rząd, mówiąc o przejrzystości w działaniu sektora publicznego. Weszła przez wahadłowe drzwi do względnie ciepłego wnętrza.
Recepcjonistka prowadziła rozmowę przez telefon. Inspektor nie wiedziała, o kogo powinna pytać ani czy wiedzą tu, że Susan Sullivan opuściła już ziemski padół.
Młoda brunetka rozłączyła się i powitała ją uśmiechem.
– W czym mogę pomóc?
– Chciałabym porozmawiać z przełożonym Susan Sullivan. – Chłodno odwzajemniła uśmiech kobiety.
– To będzie pan James Brown. Czy mogę wiedzieć, kto go szuka?
– Inspektor Lottie Parker. – Pokazała legitymację służbową. Najwyraźniej wiadomości docierały do rady powoli i pracownicy nie słyszeli jeszcze o losie Susan.
Dziewczyna zadzwoniła do kogoś, po czym wskazała jej drzwi windy.
– Trzecie piętro. Pan Brown będzie na panią oczekiwał.
* * *
James Brown pod żadnym względem nie przypominał swojego słynnego imiennika, amerykańskiego muzyka soulowego. Po pierwsze tamten zmarł w dwa tysiące szóstym roku, po drugie był ciemnoskóry. Ten James Brown był całkiem żywy, a do tego bardzo blady. Miał przylizane rude włosy pasujące odcieniem do czerwonego krawata. Mierzył zaledwie metr sześćdziesiąt, jak na oko oceniła Lottie, i był ubrany w nienaganny garnitur w drobne prążki.
Przedstawiła się i podała mu rękę.
Brown ujął ją w swoją drobną dłoń i mocno uścisnął. Następnie zaprowadził policjantkę do swojego gabinetu i wysunął krzesło zza okrągłego stołu. Usiedli.
– Co mogę dla pani zrobić, pani inspektor? – zapytał.
Czy w języku urzędowym oznaczało to: „Dlaczego, do diabła, zakłóca pani mój napięty harmonogram”? Sztucznie przyklejony uśmiech nie zdołał zamaskować napięcia malującego się na twarzy urzędnika.
– Chciałabym zadać panu kilka pytań na temat Susan Sullivan.
Jego jedyną reakcją było uniesienie brwi i czerwony rumieniec na policzkach sięgający oczu.
– Czy miała być dzisiaj w pracy?
Brown zerknął na leżącego na biurku iPada.
– A o co chodzi, pani inspektor? – zapytał, stukając w odpowiednią ikonę.
Policjantka nie odpowiedziała.
– Jest na dorocznym urlopie od dwudziestego trzeciego grudnia – wyjaśnił – i ma wrócić dopiero trzeciego stycznia. Dlaczego chce pani to wiedzieć? – W głosie Browna pobrzmiewała panika. Lottie znów zignorowała jego pytanie.
– Na czym polega jej praca? – spytała.
Z długiej, zawiłej wypowiedzi wynikało, że zmarła zajmowała się pozwoleniami na budowę, rekomendując przyjęcie lub odrzucenie wniosków.
– Decyzje dotyczące kontrowersyjnych projektów podejmowane są na wyższym szczeblu – dodał.
Detektyw zajrzała w notatki.
– Czyli przez Gerry’ego Dunne’a?
– Tak.
– Wie pan może, czy Susan ma rodzinę lub przyjaciół?
– Z tego, co pamiętam, nie ma rodziny, a z tego, co widzę, najlepszą przyjaciółką Susan jest ona sama. Trzyma się z boku, nie integruje się z personelem, posiłki w kantynie spożywa samotnie, nie udziela się towarzysko. Nie wzięła nawet udziału w przyjęciu bożonarodzeniowym dla pracowników. Proszę wybaczyć określenie, ale jest dość dziwna. Zresztą, sama by to przyznała. Ale ze swoich obowiązków wywiązuje się doskonale.
Lottie zauważyła, że Brown mówi o Susan w czasie teraźniejszym. Czas na złe wieści.
– Znaleziono dziś jej zwłoki – oznajmiła, zastanawiając się, czy i jaki efekt wywrą na jej rozmówcy następne słowa. – W podejrzanych okolicznościach.
Dopóki patolog nie wyda opinii, dopóty nie może publicznie mówić, że to morderstwo. Brown pobladł.
– Zwłoki? Susan? O mój Boże! To potworne… potworne! – Czoło mężczyzny zrosił pot, a jego głos zabrzmiał oktawę wyżej. Brown cały się trząsł. Lottie miała nadzieję, że facet nie zemdleje. Nie chciało jej się go cucić.
– Ale co się stało? Jak zmarła?
– Niestety nie mogę udzielać takich informacji. Czy ma pan jakieś podejrzenia, kto chciałby skrzywdzić panią Sullivan?
– Co? Nie! Oczywiście, że nie. – Wykręcał dłonie, jakby trzymał w nich piłki antystresowe.
– Czy mogłabym porozmawiać z kimś, kto znał ją lepiej? Kto mógłby mi coś opowiedzieć o jej życiu?
Coś więcej niż pan, chciała dodać. Podskórnie wyczuwała, że mężczyzna nie jest z nią zupełnie szczery.
– To dla mnie wstrząs. Nie myślę jasno. Susan jest… była bardzo skrytą osobą. Może powinna pani porozmawiać z jej sekretarką, Beą Walsh.
– Może – zgodziła się Lottie.
Na policzki Browna wróciło trochę koloru, głos mu się obniżył, a drżenie ustało. Zaczął nerwowo przecierać czoło białą bawełnianą chusteczką.
– Chętnie spotkam się z nią teraz, jeśli to możliwe – oznajmiła detektyw. – Liczy się czas, zapewne pan rozumie.
Brown wstał.
– W takim razie pójdę po nią.
– Dziękuję. Na pewno będę chciała zadać panu jeszcze kilka pytań. Tymczasem tu jest moja wizytówka, gdyby przyszło panu do głowy coś, co powinnam wiedzieć.
– Oczywiście, pani inspektor.
– Proszę mi wskazać drogę – powiedziała, czekając, aż ją zaprowadzi.
Przeszedł korytarzem do innego pokoju będącego lustrzanym odbiciem jego gabinetu.
– Pójdę po Beę. To jest biuro Susan.
Gdy się oddalił, Lottie siadła przy biurku i rozejrzała się po pomieszczeniu. Wyglądało, jakby należało do Boyda. Nieskazitelnie czyste. Ani jedna kartka czy spinacz nie leżały nie na swoim miejscu. Na biurku znajdowały się tylko telefon i komputer. W kalendarzu otwartym na dwudziestym trzecim grudnia widniało motto: „Uczynki w tym życiu są naszym losem w następnym”. Zastanawiała się, czy teraz Susan zbiera owoce tego, co zrobiła lub czego nie zrobiła za życia.
Do gabinetu weszła przypominająca ptaka kobieta z twarzą mokrą od łez, roztrzęsionymi rękami wygładzając granatową, zapinaną na guziki sukienkę. Inspektor wskazała jej krzesło.
– Bea Walsh, sekretarka pani Sullivan – przedstawiła się przybyła. – Nie mogę uwierzyć, że ona nie żyje… Pan Brown właśnie przekazał mi tę straszną nowinę. Pani Sullivan miała tyle rzeczy do zrobienia. Dziś wysprzątałam jej gabinet i przygotowałam dokumenty na jej powrót. To okropne…
Rozpłakała się.
Lottie uznała, że kobieta jest w wieku przedemerytalnym, trochę po sześćdziesiątce. Wyglądała na bardzo kruchą.
– Czy przychodzi pani do głowy, kto chciałby skrzywdzić panią Sullivan?
– Zupełnie nie.
– Potrzebuję pomocy pani i wszystkich osób, które może mi pani wskazać. Chciałabym stworzyć obraz pani Sullivan i jej życia, zwłaszcza w ostatnim okresie. Muszę poznać ludzi, z którymi się spotykała, miejsca, które odwiedzała, jej zainteresowania, upodobania, wrogów lub osoby, które miały z nią na pieńku.
Lottie zamilkła, ale Bea nadal patrzyła na nią z oczekiwaniem.
– Może mi pani pomóc? – zapytała policjantka.
– Zrobię, co w mojej mocy, pani inspektor, ale obawiam się, że mam niewiele do powiedzenia. Pani Sullivan była bardzo skryta, jeśli chce pani znać moją opinię. Większość z tego, co wiem, to pogłoski.
Detektyw zanotowała parę ogólnikowych informacji, w sumie nie usłyszawszy niczego istotnego. Wyglądało na to, że ustalenie, kim była Susan Sullivan, oraz co ważniejsze, dlaczego i przez kogo została zabita, nie będzie takie łatwe.
* * *
James Brown otarł z czoła pot zebrany w płytkich zmarszczkach. Nie mógł uwierzyć, że Susan nie żyje. Z zawoalowanych słów pani inspektor domyślił się, że została zamordowana.
– O mój Boże… – westchnął.
Myślał, że Susan zawsze będzie przy nim, gotowa zbierać szczątki za każdym razem, gdy on się rozpadał pod ciężarem ich wspólnej przeszłości.
– Susan… – wymamrotał do siebie.
Wpatrywał się w ścianę o mdłym odcieniu magnolii, aż wzrok mu się zmącił, więc zamknął oczy. Czy do przedwczesnej śmierci Susan doszło dlatego, że zaczęli wskrzeszać dawne tajemnice?
Próbował uporządkować myśli. Musiał się chronić i wdrożyć plan, który opracował na wypadek, gdyby doszło do czegoś takiego. Przygotował się na to, ale Susan chyba nie.
Był dość bystry, by wiedzieć, że mają do czynienia z przebiegłymi, niebezpiecznymi ludźmi, więc dokumentował wszystko od samego początku. Otworzył szufladę i wyjął cienką teczkę. Wsunął ją do koperty i coś na niej napisał. Potem włożył całość do większej koperty, zaadresował i zakleił. Wrzucił przesyłkę do kosza na pocztę. Odbiorca będzie wiedział, czy należy to otworzyć i przesłać dalej zgodnie z instrukcją. Jeśli tak… cóż, on już się o tym nie dowie, prawda? Stłumił panikę i wyjął telefon.
Nie pozostało mu już nic innego, tylko zadzwonić.
Drżącymi palcami wybrał numer. Odezwał się mocnym, pewnym głosem, choć serce tłukło mu się w piersi jak oszalałe. Ale nawet gdy mówił, wspomnienia nie chciały ucichnąć.
– Musimy się spotkać – oznajmił.
* * *
Rok 1971
Ministranci właśnie się przebierali, kiedy do pokoju wszedł wysoki mężczyzna z gęstymi ciemnymi włosami i gniewną twarzą. Najmniejszy chłopiec miał najjaśniejszą cerę i włosy. Przypominał charcika na dwóch nogach. Spojrzenie jego przerażonych oczu błagało: „Proszę, nie zwracaj na mnie uwagi”. Szybko naciągnął wyświechtany sweter na zapiętą pod szyję poszarzałą koszulę.
Koścista ręka z wystającymi żyłami wskazała na niego.
– Ty!
Ośmioletni chłopiec miał wrażenie, że zapada się w sobie. Jego dolna warga zaczęła drżeć.
– Chodź do zakrystii. Mam dla ciebie zadanie.
– Ale… ale ja muszę wracać – wyjąkał. – Siostra będzie mnie szukała.
Otworzył szeroko oczy, a łzy zawisły na jego jasnych rzęsach. W panice wydawało mu się, że mężczyzna robi się coraz większy. Jak przez mgłę widział długi kiwający się palec, który go przyzywał. Znieruchomiał z jednym butem na nodze, podczas gdy drugi nadal leżał pod ławką. Beżowe skarpety zrolowały się wokół jego kostek. Elastyczne włókna sparciałe od zbyt wielu prań wystawały z materiału niczym patyki z piasku. Mężczyzna zrobił krok, a jego cień padł na malucha, pogrążając go w ciemności.
Chwycił chłopca za ramię i powlókł przez drewniane drzwi. Mały spojrzał błagalnie na pozostałych ministrantów, ale oni pospiesznie zebrali ubrania i uciekli.
Złote anioły zdobiły narożniki sufitu w zakrystii, jakby wzleciały tam, uwięzły i nie mogły się ponownie wyrwać. Między cherubinki wmieszały się białe maszkarony z alabastru o znużonych, wyczerpanych twarzach. Chłopiec próbował się skryć za dużym mahoniowym stołem na środku pomieszczenia. Wydawało mu się, że z ciemnego drewna bije przeszywająca atmosfera cierpienia.
– A co my tu mamy za bojaźliwe kocię? Zachowujesz się jak dziewucha, ty łzawa niedojdo! – skarcił go mężczyzna.
Chłopiec wiedział, że nikt go nie usłyszy i nie przybiegnie na ratunek. Bywał tu już wcześniej.
Czarne sutanny zakołysały się na wieszaku, gdy mężczyzna minął je i usiadł na krześle w kącie. Chłopiec drżał gwałtownie, a dorosły taksował go wzrokiem jak farmer na targu oceniający byczka.
– Podejdź tu.
Mały nie drgnął.
– Podejdź, powiedziałem.
Nie miał wyjścia. Ruszył ostrożnie niczym linoskoczek, lekko utykając w jednym bucie.
Krzyknął, gdy mężczyzna przyciągnął go między nagie kolana i trzymając mocno, zakasał wyżej sutannę.
– Zamknij się! Masz być grzecznym chłopcem w jednym bucie i robić, co ci każę.
– P-p-proszę nie robić mi krzywdy – wyjęczał mały, zalewając się łzami. Nic nie widział, pochłaniała go ciemność.
Mężczyzna wcisnął jego głowę w ziejącą otchłań i chłopiec zaczął się dławić.
Przerażenie ścisnęło mu brzuch, wypychając śniadanie złożone z wodnistej jajecznicy. Uniosło się niczym fala przypływu i eksplodowało pociskiem żółtej flegmy.
Mężczyzna zerwał się na równe nogi, nadal trzymając go za włosy, i z głuchym odgłosem uderzył go w pierś, rzucając nim o wieszak z ubraniami. Chłopiec osunął się po ścianie, zupełnie bezwładny, zdezorientowany i przerażony.
Nie słyszał nawet wyzwisk pod swoim adresem, kuląc się pod gradem silnych, szybkich ciosów w głowę.
Krzyknął głośniej i zaniósł się szlochem, a potem się zmoczył.
Anioły zapadły się głębiej w zakamarki alabastrowego sufitu, jakby one też były przerażone.
Pub Cafferty znajdował się przy Gaol Street, dwieście metrów od biurowca rady miasta. Lottie jadła gęstą zupę z kawałkami kurczaka i ziemniaków. Nareszcie zaczęła się trochę rozgrzewać. Boyd już pochłonął połowę kanapki firmowej, którą mogłyby się najeść dwie przeciętne osoby. Ale on nie był przeciętny. Mógł jeść wszystko i nie przybierać ani grama na wadze. Chudy skurczysyn, pomyślała.
Było późne popołudnie i przy barze siedziało tylko kilku twardzieli, którzy nie przestraszyli się pogody, popijając guinnessa i zakreślając zakłady konne w pomiętych gazetach. Na ekranie ogromnego telewizora z wyciszonym dźwiękiem majaczył tor wyścigowy w Anglii. Śnieg tam nie padał.
– Bea Walsh twierdzi, że Susan mogła być lesbijką – oznajmiła Lottie.
– A ty kiedyś próbowałaś to robić z kobietą? – zapytał Boyd, nieświadomy, że trochę sałatki coleslaw przykleiło mu się do górnej wargi, tworząc prowizoryczny wąs.
– Niestety nie. Może wtedy nie dręczyłoby mnie to koszmarne wspomnienie sprzed pół roku, jak wylądowałam w twoim łóżku.
– Ha, ha, bardzo śmieszne – odpowiedział, ale wcale nie było mu do śmiechu.
Natychmiast próbowała wymazać z pamięci obraz ich pijackiej schadzki. Choć niechętnie, musiała przyznać, że ciepło jego ciała obok niej tamtej nocy sprawiało jej przyjemność – to znaczy na tyle, na ile pamiętała. Od tamtej pory nie rozmawiali o tym.
– Mówiąc poważnie, Adam nie chciałby, żebyś była sama – dodał Boyd.
– Nie masz pojęcia, czego Adam by chciał, więc się zamknij. – Lottie niechętnie zarejestrowała, że podniosła głos, co oznaczało, że uwaga Boyda trafiła w czuły punkt.
Zamknął się i jadł dalej kanapkę, mruknąwszy żartobliwie:
– Jędza.
– Słyszałam to – oburzyła się.
– I dobrze.
– W każdym razie zdaniem Bei to najprawdopodobniej zwykłe plotki, ponieważ Susan wiodła samotniczy tryb życia, a ludzie uwielbiają wymyślać historie o odludkach.
– Wróćmy do tematu. Czy to jak z niepraktykującymi katolikami? „Byłam tam, zrobiłam to i uważam, że to nie dla mnie”?
– Wiesz, że nie jestem lesbijką, nawet niepraktykującą.
– Niczego nie praktykujesz od śmierci Adama.
Lottie wiedziała, że Boyd pożałował tych słów, gdy tylko je wypowiedział. Nie zareagowała, nie chciała mu dać satysfakcji sarkastyczną odpowiedzią, nawet gdyby udało jej się wymyślić coś odpowiednio błyskotliwego. W każdym razie postanowiła mu odpuścić. Przynajmniej na razie.
– Dobra zupa – stwierdziła.
– Zmieniasz temat.
– Boyd, przekazałam ci, co mi mówiła sekretarka Susan, Bea Walsh. Sullivan pochodziła z Ragmullin, ale wiele lat mieszkała w Dublinie, skąd dwa lata temu została przeniesiona tutaj. Podobno nikt nie umiał się do niej zbliżyć. Była skupiona na karierze. Harowała dzień i noc, poślubiła pracę. Musiała w tym świecie mężczyzn wywalczyć sobie pozycję. To słowa Bei, nie moje.
– Ale chyba miała też jakieś życie poza pracą – zasugerował Boyd.
– A ty masz?
– Co?
– Życie poza pracą – dopowiedziała Lottie, odstawiając talerz po zupie.
– Nie bardzo. Ty też nie.
– No właśnie.
– Wiesz, o co mi chodzi.
– Kończ kanapkę, Sherlocku. Idziemy do Parkgreen sprawdzić, czy Lynch i Kirby znaleźli coś interesującego w domu Sullivan.
– Zamierzasz przesłuchać tego ważniaka z rady?
– Kogo? – zdziwiła się Parker.
– Przewodniczącego rady miasta.
– Gerry Dunne wraca dopiero jutro rano.
– Zakładam, że nie robi to na tobie wrażenia.
– Zakładaj, co chcesz.
– Zależy, do kogo to należy.
– Czy ty kiedyś dorośniesz?! – zirytowała się Lottie.
Ale Boyd miał rację. Nie była pod wrażeniem. Podzielili się rachunkiem i wyszli.
* * *
Ruszyli szybkim krokiem, idąc blisko siebie dla ochrony przed chłodem, a para z ich oddechów zlewała się w jeden obłok.
Lampy uliczne odbijały się w śniegu i lodzie, rzucając żółtawe cienie na witryny sklepów. Tęgi mróz ścinał wszystko na kość i stanowił główny temat dnia. Ci, którzy byli na tyle głupi, by odważyć się wyjść z domu, szli pospiesznie, okutani w szale i czapki chroniące ich przed ostrym wiatrem.
Maszerując dziarskim krokiem po śliskim chodniku, Lottie czuła, jak mroźne powietrze przenika przez jej ubrania. Pod komisariatem sierżant uruchomił samochód. Inspektor wsiadła do niego, rozcierając zmarznięte dłonie.
– Włącz ogrzewanie – poprosiła.
– Daj już spokój – odrzekł i ruszył z poślizgiem niebezpiecznie blisko ściany.
Jest dorosły, pomyślała, patrząc na swoje miasto okryte fałszywą czystością i pogrążające się w wieczornym mroku.
* * *
Susan Sullivan mieszkała w szeregówce usytuowanej w ustronnej dzielnicy w „lepszej części miasta”. Jeśli taka jeszcze w ogóle istniała.
Okolica wydawała się spokojna. Kilkoro dzieci, opatulonych po uszy, jeździło na otrzymanych pod choinkę rowerkach po oblodzonej ulicy, rzucając ukradkowe spojrzenia spod kolorowych czapek na dwa radiowozy zaparkowane przed furtką Susan, przy której para mundurowych stała na warcie. Samochód na podjeździe pokrywała tygodniowa warstwa śniegu. Biało-niebieska taśma zwisająca luźno z frontowych drzwi wołała: „Zakaz wstępu!”, choć nie umieszczono przecież na niej żadnych napisów. Były to jedyne oznaki tego, że coś się stało. Lottie zapragnęła wsiąść do auta i wrócić do domu.
Detektyw Maria Lynch przywitała ich przy drzwiach.
– Macie coś? – zapytała inspektor.
Czasami nie wiedziała, co myśleć o zawsze elegancko ubranej Marii z jej piegowatym nosem, świdrującym wzrokiem i długimi włosami związanymi w dziecięcy kucyk. Wyglądała jak nastolatka, ale ponieważ pracowała w policji już od piętnastu lat, musiała mieć co najmniej trzydzieści pięć. Była entuzjastyczna, ale nie nadgorliwa. Lottie wiedziała, że Lynch jest wyjątkowo ambitna, i nie chciała dać się wciągnąć w pułapkę kobiecej rywalizacji. Ale musiała przyznać, że czuje lekką zazdrość o rodzinną stabilizację koleżanki. Lynch była mężatką, najwyraźniej szczęśliwą. Podobno jej mąż gotował, sprzątał, a przed pracą odprowadzał dwójkę dzieci do szkoły.
– Totalne śmietnisko. Nie mam pojęcia, jak ta kobieta mogła żyć w takim bajzlu – oznajmiła Lynch, strzepując kurz z wyprasowanych granatowych spodni.
Lottie uniosła brwi.
– To nie przystaje do obrazu, jaki sobie wyrobiłam po odwiedzinach w jej biurze i rozmowach z ludźmi, z którymi pracowała.
Wraz z Boydem weszli do przedpokoju. W domu było dość tłoczno. Dwóch techników zajmowało się swoją pracą, a Kirby grzebał w kuchennym kuble, wypinając okrągły zadek.
– Same śmieci – zaszemrał głos detektywa. Z jego ust zwisało duże niezapalone cygaro, a na głowie sterczała strzecha włosów przypominających mopa.
Uśmiechnął się szeroko do Lottie, która odpowiedziała mu gniewnym łypnięciem. Larry Kirby był rozwiedziony i aktualnie randkował z dwudziestoparoletnią aktorką z miasta. I bardzo dobrze, pomyślała. Może przynajmniej przestanie rzucać jej uwodzicielskie spojrzenia. Mimo to na komisariacie Kirby miał opinię uroczego łobuza.
– Schowaj to cygaro – rozkazała.
Zarumienił się i włożył cygaro do kieszeni na piersi. Głośno sapiąc, otworzył lodówkę, by przejrzeć jej zawartość.
– I sprawdź, czy dokładnie przepytano sąsiadów – poleciła mu inspektor. – Musimy ustalić, kiedy widziano Susan Sullivan po raz ostatni.
– Już się robi – odrzekł Kirby, zatrzaskując lodówkę i wychodząc, żeby przekazać rozkaz komuś innemu.
Lottie szybko zrozumiała, o czym mówiła Lynch. W zlewie piętrzyły się brudne naczynia. Na stole obok otwartej paczki krojonego chleba stał garnek z częściowo obranymi ziemniakami oraz słoik dżemu z białym nalotem wokół krawędzi i wetkniętym do środka nożem. Pośród całego tego bałaganu widać było miseczkę z zaschniętymi resztkami owsianki. Nie dało się określić, czy kobieta jadła właśnie śniadanie, czy obiad. Może jedno i drugie naraz. Podłoga była brudna, a wszystko pokrywały okruchy i kurz.
– Salon wygląda jeszcze gorzej – oznajmiła Lynch. – Chodźcie zobaczyć.
Parker wycofała się z kuchni i idąc we wskazanym kierunku, stanęła w drzwiach pokoju dziennego.
– Kurczę blade – jęknęła.
– Dobry Boże – westchnął Boyd.
– Zgadzam się – podsumowała Lynch.
W całym salonie piętrzyły się sterty gazet. Na podłodze, fotelach, kanapie i na telewizorze. Niektóre już pożółkły, inne wyglądały jak nadgryzione przez myszy. W pokoju zalegała gruba warstwa kurzu. Detektyw podniosła gazetę z najbliższego stosu. Dwudziesty dziewiąty grudnia. Czyli Sullivan sukcesywnie zapełniała pokój od najdalszej ściany. Zaczęła w myślach liczyć gazety.
– Niezła kupa śmieci – stwierdziła. – Wygląda na kolekcję z co najmniej kilku lat.
– Ta kobieta musiała mieć poważny problem psychiczny – rzuciła Lynch zza jej pleców.
Lottie pokręciła głową.
– Nie umiem połączyć tego widoku ze sterylnym porządkiem w jej biurze. Jakby była dwiema różnymi osobami.
– Jesteście pewni, że to właściwy dom? – zapytał Boyd.
Dwie pary oczu spojrzały na niego ze złością.
– Tylko pytam – wycofał się i ruszył powoli po schodach, schylając głowę pod niskim sufitem.
– Szukajcie dalej – poleciła inspektor. – Musimy odnaleźć jej telefon. Dowiemy się czegoś o jej kontaktach i być może o tym, kto chciał ją zabić. Nie widzę nigdzie laptopa ani komputera.
– Poszukam ich. Technicy już prawie skończyli. – Detektyw Maria Lynch wcisnęła się do zatłoczonej kuchni.
Lottie poszła na górę. Znalazła Boyda w łazience.
– Pigułki na wszystko, od bólu dupy po skurcz łokcia – stwierdził.
Mówił jak jej matka. Odepchnęła go i zajrzała do szafki na lekarstwa. Przyglądając się opakowaniom prozaku, Xanaksu i temazepamu, pomyślała, że Sullivan powinna była znajdować się pod obserwacją psychiatryczną, zwłaszcza po kątem skłonności samobójczych.
– Wygląda na to, że nie zażywała przepisanych leków – stwierdziła, walcząc z pokusą, by schować do kieszeni kilka blistrów Xanaksu. Jezu, wystarczyłyby jej na co najmniej trzy miesiące.
– Bo tyle tego zostało? – zapytał sierżant.
– Tak. Oxycontin też.
– Co to jest?
– Morfina – wyjaśniła Lottie, przypominając sobie zawartość swojej apteczki tuż przed śmiercią Adama. Przeczytała szczegóły na etykiecie, zapisując w telefonie nazwę apteki, żeby ją później sprawdzić. Rozejrzała się po zarośniętej brudem łazience. Przecisnęła się obok Boyda i weszła do sypialni.
– Chodź tutaj! – zawołała.
Dołączył do niej.
– Niewiarygodne… – stwierdził.
– Co się działo w głowie tej kobiety, w jej życiu? – zastanawiała się na głos śledcza.
Sypialnia wyglądała wręcz sterylnie czysto. Żadnych rupieci czy szpargałów. Łóżko starannie zasłano świeżą białą lnianą pościelą. Na toaletce zero kosmetyków. Drewniana podłoga lśniła.
– Można się niemal przejrzeć w tej podłodze – stwierdziła Lottie i otworzyła szufladę komody. Ubrania złożone z wojskową precyzją. Zamknęła ją. Bezczeszczenie dobytku po zmarłej należało do obowiązków kogoś innego. Ona nie chciała tego robić. Nie po Adamie. – Ta kobieta składała się ze sprzeczności.
– I mieszkała sama – zauważył Boyd, zaglądając do drugiej sypialni.
Parker zerknęła mu przez ramię. Pokój był pusty. Cztery nagie ściany i drewniana podłoga. Zbita z tropu pokręciła głową. Niewątpliwie Susan Sullivan stanowiła tajemnicę.
Inspektor zeszła na dół i ponownie się rozejrzała. Coś tu nie pasowało. Coś jej umykało. Ale nie umiała określić co.
Musiała wyjść na dwór.
* * *
Boyd dołączył do niej na zewnątrz z papierosem w palcach.
– Dokąd teraz? – zapytał, zaciągając się głęboko.
Lottie z przyjemnością odetchnęła dymem, a potem ziewnęła.
– Muszę wrócić do domu nakarmić dzieciaki.
– Są nastolatkami i potrafią się sobą zająć – zaoponował. – Ty powinnaś zadbać o siebie.
To stwierdzenie nie wymagało odpowiedzi. Było prawdziwe.
– Chcę przetrawić całą sprawę, powiązać te nieliczne fakty, które znamy, spróbować nadać im jakiś sens. Potrzebuję przestrzeni.
– I znajdziesz ją w domu?
– Nie wymądrzaj się.
Czuła jego bliskość, nie tylko fizyczną, ale i umysłową. Boyd ją irytował, a ona wbrew wszystkiemu zapragnęła, by ją przytulił i pocieszył. Lecz w tej samej sekundzie zrozumiała, że i tak by go odepchnęła. Witamy w świecie oziębłej Lottie Parker. Jej nastrój idealnie pasował do pogody.
– Dziś wieczorem już nic nie wskóramy. Idę się przejść. Do zobaczenia rano. Pamiętaj, spotkanie zespołu jest o szóstej. Corrigan zamierza przyjść, więc się nie spóźnij. – Niepotrzebnie to mówię, pomyślała. Boyd nigdy się nie spóźnia.
Ruszyła samotnie do domu oblodzonym chodnikiem.
Dom gubernatora, budynek z dziewiętnastego wieku przylegający do nowej siedziby rady miasta, niegdyś stanowił część miejskiego więzienia. Policja, która teraz pilnowała biurowca, nie wiedziała, że znajduje się w nim przejście do starego gmachu.
Zachowano w nim lochy, które czasami wykorzystywano jako sale konferencyjne, choć niewielu pracowników odważało się tam zejść. Plotka głosiła, że skazani na śmierć spędzali w tych murach swoje ostatnie godziny i czuć w nich było oddech potępionych dusz.
Tę historię znali mężczyźni zebrani w jednym z lochów, stojący w kręgu niczym skazańcy oczekujący na odroczenie egzekucji.
– Tego popołudnia pracownica wydziału planowania, Susan Sullivan, zginęła w podejrzanych okolicznościach – powiedział urzędnik. – Pożałowania godne wydarzenie. Wstrząsające, prawdę mówiąc. A dla nas oznacza spore komplikacje. Policja najpewniej dokładnie przejrzy całą dokumentację. Musicie być przygotowani na to, że wasze nazwiska wypłyną w trakcie śledztwa i zostaniecie przesłuchani. – Zamilkł, spoglądając na pozostałych. – Jeśli nasze działania wyjdą na jaw, możemy znaleźć się w gronie podejrzanych o morderstwo – dodał.
– Przynajmniej zabrała do grobu to, co wiedziała – rzucił deweloper. – Ale śledztwo rzeczywiście skieruje na nas światło reflektorów.
Bankier wyraźnie zadrżał. Może dlatego, że temperatura w lochu spadła. Wydawało się, że wieczorna ciemność przenika przez mury.
– Musimy nadal liczyć się z Jamesem Brownem – zauważył.
– Bez Sullivan jest tylko jego słowo przeciwko naszemu – stwierdził urzędnik. – Ale masz rację. Myślę, że trzeba opracować plan awaryjny na wypadek potencjalnego śledztwa. Nie mogą nas ze sobą powiązać ani zorientować się w naszych działaniach. – Zatarł ręce, próbując je rozgrzać.
– Nie dajcie się zwieść – przestrzegł deweloper. – Są bardzo skrupulatni, więc musimy być sprytniejsi od nich. Musimy zachować najwyższą czujność, jeśli śledztwo poprowadzi inspektor Lottie Parker.
– Znasz ją? – spytał bankier.
– Słyszałem o niej. Rozwiązała sprawę tego morderstwa Trawelera kilka lat temu. Grożono jej i ją zastraszano, ale ona nie ustąpiła. I dopadła winowajcę. Jeśli wbije zęby w tę sprawę, będzie jej pilnowała jak pies kości.
Duchowny się nie odezwał, ale urzędnik wiedział, że ten człowiek analizuje całą sytuację w swoim wyrachowanym umyśle.
Wszyscy otulili się szczelniej wełnianymi płaszczami, przyglądając się sobie nieufnie.
– Panowie, w grę wchodzą miliony euro. Musimy być bardzo ostrożni. I nie możemy się tu więcej spotykać. Miejcie się na baczności. – Urzędnik zakończył zebranie. Otworzył drzwi lochu i wyjrzał na zewnątrz. Pojedyncza lampa oświetlała opustoszały prywatny parking.
Wychodzili osobno, podejrzliwi wobec siebie nawzajem.
Jeden z nich mógł być mordercą.
James Brown zaparkował czarną toyotę avensis na podwórku przed domem, wyłączył reflektory i wyjął kluczyki ze stacyjki. Światełko wewnątrz auta przygasało, a on wsłuchiwał się w stygnący silnik.
Zwykle uwielbiał wracać do domu po pracy, zwłaszcza wiosną. Spokój wsi, szum drzew i widok dziewiczych łąk rozciągających się za niewielkim ogrodem poprawiały mu nastrój. Ogarniało go tu poczucie wolności, którego rzadko zaznawał gdziekolwiek indziej. Jednak nie teraz. Tego wieczoru był smutny i zły. Smutny z powodu Susan, a zły, bo odtrącił go człowiek, do którego zadzwonił. Skontaktował się z nim, by sprawdzić, czy wie coś o śmierci Susan. Ale gdy tylko zaczął mówić, mężczyzna się rozłączył. Może mimo wszystko zadzwonił do niewłaściwej osoby.
Zacisnął dłonie na kierownicy i uderzył w nie głową. Susan odeszła. Z trudem to sobie uświadamiał. Przez te wszystkie lata ratowała go przed demonami, a on ją zawiódł.
Nie chciał wysiadać z samochodu. Tutaj czuł się bezpiecznie i mógł rozmyślać o tym, jak tulili się z Susan jako dzieci, ona szeptała mu do ucha, że ma być silny, zachować spokój i dumę, a on chlipał w jej ramionach niczym przestraszone kocię. Przypomniał sobie, że to Susan nauczyła go odpowiednio ścielić łóżko, składać ubrania i zbierać paprochy z podłogi, by utrzymać ją w idealnej czystości. Później popadła w obsesję na punkcie porządku w sypialni. Ale kto mógłby ją winić? Myślał o wszystkim, co widzieli i o czym nigdy nie rozmawiali, i w ciszy płakał nad nią, nad wspólnymi wspomnieniami i nad jej dobrocią. Teraz musi stanąć na własnych nogach i być silny. Choćby dla Susan, jeśli nie z innych powodów.
W końcu przemarzł do szpiku kości, więc zmusił się, by wysiąść z auta. Zabrawszy neseser z tylnego siedzenia, wszedł na podwórko pokryte warstwą śnieżnego puchu i kliknął w pilota, by zamknąć samochód. Księżyc szykował się do wejścia w następną fazę, a Jamesowi jego blask wydał się dziwnie przytłumiony.
Wtem ujrzał przed sobą cień, więc popatrzył w górę zmrużonymi oczami, spodziewając się, że zobaczy chmurę przesłaniającą księżyc. Ale na rozgwieżdżonym mroźnym niebie nie było chmur. Przed nim stała wysoka postać w skrywającej twarz masce narciarskiej, spod której błyszczała tylko para ciemnych oczu.
James odskoczył, upuszczając aktówkę, i przypomniał sobie, że telefon zostawił w samochodzie. Nie zdąży po niego sięgnąć.
– Czego… czego chcesz? – Język miał odrętwiały, a strach spływał mu po twarzy wraz z kroplami potu, które ściekały po nosie i zawisały na jego koniuszku. Co mógł zrobić? Nie potrafił zebrać myśli.
– Nie powinieneś był się w to mieszać… – wycedził mężczyzna cichym, groźnym głosem.
James kręcił głową, zastanawiając się, dlaczego nie zauważył samochodu, kiedy podjeżdżał. Teraz dostrzegł błysk karoserii za dębem po prawej. Kim był ten człowiek? Skąd wiedział, gdzie ukryć auto?
– Co? O co chodzi? – wyszeptał, przestępując z nogi na nogę w śniegu i wpatrując się w potężną postać. Wtem oślepiło go światło latarki, którą intruz trzymał w dłoni okrytej rękawiczką.
– Ty i ta twoja przyjaciółka narobiliście kłopotów. Nie po raz pierwszy.
– Moja przyjaciółka? – zapytał James, choć wiedział, że chodzi o Susan.
Mężczyzna się zaśmiał, chwycił go za łokieć i popchnął ścieżką. Brown poczuł, że gardło mu się zaciska, a oddech przyspiesza. Niebo zasnuło się chmurami i śnieg zaczął padać wielkimi okrągłymi płatkami.
– Czego chcesz? – Strach Jamesa szybko przerodził się w panikę, a jego mózg zwinął się niczym ślimak w skorupie. Musiał myśleć szybko i przejąć kontrolę nad sytuacją. Mógłby wołać o pomoc, gdyby tylko jego głos nie ugrzązł gdzieś głęboko w piersi. Poza tym wiedział, że nikt go nie usłyszy. W promieniu trzech kilometrów nie było żadnego domu.
Może powinien spróbować uciec? Nie. Napastnik był wyższy, szerszy w ramionach i wyglądał na o wiele silniejszego. James czuł się przy nim jak owad w szczękach pająka.
Panika wezbrała, zatrzymując go w miejscu po kilku krokach. Nie mógł iść dalej. Czuł się, jakby miał tylko jeden but na nodze. Mężczyzna też stanął i wyjął z kieszeni sznur. To wystarczyło.
James rzucił się do przodu, zaskakując oprawcę, który puścił jego łokieć i się wywrócił. Latarka wpadła w śnieżną zaspę. Brown, ślizgając się, ruszył do frontowych drzwi, jedną ręką szukając w kieszeni klucza. Lód za nim zachrzęścił. Już włożył klucz do zamka, kiedy mężczyzna zarzucił ramię na jego szyję, mocno zacisnął i przyciągnął do swojego twardego torsu.
James szarpał się gwałtownie i po chwili udało mu się nieco rozluźnić chwyt, lecz nagle dostał cios w tył czaszki. Jego głowa eksplodowała bólem.
– Nie powinieneś był tego robić! – krzyknął napastnik.
Jamesowi wydawało się, że rozpoznaje ten głos, próbował sobie przypomnieć skąd, jednak nie umiał. Odwrócił się i rzucił do ucieczki, lecz poczuł, jak sznur oplata mu szyję, a szorstki nylon wrzyna się w skórę. To może być jego ostatnia szansa.
Wyrzucając ramię do tyłu, uderzył mężczyznę, ale jego ręka odbiła się od twardego brzucha. Ból przeszył mu łokieć, promieniując aż do barku. Jednak sznur się poluzował, a Brown upadł na ziemię. Odwrócił się i dźwignął na kolana. Uciekać, musiał uciekać… Lecz nie miał siły wstać. Zaczął krzyczeć. Najgłośniej, jak potrafił przez ściśnięte strachem gardło.
– Ratunku! Pomocy! – Niosący się echem wśród drzew głos brzmiał, jakby należał do kogoś obcego.
Sznur się zacisnął. James usiłował wczepić się rękoma w zamarzniętą ziemię. Próbował się opierać. Chciał znów krzyknąć, ale napięta lina wpijała się w jego szyję i niemalże odcinała dopływ powietrza. Co mógł zrobić? Mówić, pomyślał. Muszę go skłonić do mówienia. Przestał się opierać, lecz w tym momencie mężczyzna zaciągnął sznur mocniej.
– Idziemy – powiedział.
Poprowadził Jamesa w stronę dębu, którego konary rzucały demoniczne cienie na bielone ściany. Stały pod nim dwa kute metalowe krzesła, na których w lecie można było przysiąść w cieniu. Teraz, pokryte kopczykami śniegu, wyglądały dziwnie nie na miejscu.
– Co ty… robisz? – zapytał Brown, gdy nacisk liny nieco zelżał.
Mężczyzna wyrzucił jeden jej koniec w górę, przewieszając przez konar pokryty pomarszczoną korą. James modlił się, by chmura przesłoniła księżyc, pogrążając ogród w zupełnej ciemności. Jego wzrok przywykł już do półmroku i widział teraz zbyt wiele. Umysł wypełniały mu irracjonalne myśli i oderwane od siebie chaotyczne obrazy. W jednym z nich ujrzał matkę, której nigdy w życiu nie widział. Umrę, pomyślał. On mnie zabije, a ja nic nie mogę na to poradzić. Jego ciało drżało w niekontrolowany sposób. Potrzebował Susan. Ona zawsze wiedziała, co robić. Mężczyzna obrócił się i James spojrzał w zamaskowaną twarz, w gorejące oczy – i rozpoznał je. Oczy, których nigdy nie mógł zapomnieć, które zapamiętał na zawsze.
– To ty… Susan… ty… – wyjąkał. – Znam cię. Pamiętam…
James walczył coraz słabiej, próbując się wyrwać, ale każdy jego ruch kończył się silniejszym napięciem liny. Teraz sobie przypomniał. Czy było za późno? Próbował znaleźć słowa, by powstrzymać tego człowieka.
– Wtedy… noc świec… pas…
– Myślisz, że jesteś sprytny. Ale kiedyś taki nie byłeś, co? Wtedy broniła cię dziewczyna. Koniec z tym. – Twardy głos napastnika mógłby kruszyć lód. Jego oczy znieruchomiały.
James zaczął szaleńczo szarpać za sznur, łapał i ciągnął, wciskał pod niego palce, aż z wysiłku zebrało mu się na mdłości. Nie mógł złapać tchu, lecz nadal próbował się wyzwolić. Kopał mocno, wzbijając w powietrze tumany śniegu. Musiał przeżyć. Wezwać pomoc. Miał przed sobą całe życie. W rozpaczliwym wysiłku, by przechytrzyć przeciwnika, zawisł bezwładnie, żeby tamten nie mógł go podciągnąć w górę.
– Stań na krześle – polecił mężczyzna, jednym ruchem ręki zgarniając śnieg.
James trwał w bezruchu jak zahipnotyzowany, lina żłobiła bruzdę w jego szyi, a ciepło ciała oprawcy paraliżowało jego zmysły. Czuł w ustach słony posmak. Mężczyzna objął go ramionami, uniósł i postawił na ogrodowym krześle, które zapadło się w śnieg, zachybotało się, a potem stanęło równo. Zanim James zdążył zeskoczyć, mężczyzna podciągnął linę na gałęzi.
Śnieg sypał coraz szybciej i gęściej. James się zachwiał, gdy mężczyzna stanął na drugim krześle i zawiązał sznur.
– Powinieneś zawisnąć na jabłoni, ale jej gałęzie są zbyt kruche. Musi wystarczyć ten dąb.
Lina mocno obejmowała gruby konar. Padający śnieg przesłaniał księżyc, ale mimo to jego blady blask padł na ogród. Ośnieżone gałęzie drżały pod dodatkowym ciężarem, a James bezgłośnie błagał o litość.
Zanim zdołał zmusić ciało do jakiegoś działania, mężczyzna kopnął krzesło, które wywróciło się na pokrytą śniegiem ziemię.
Do płuc Jamesa przestało docierać powietrze, język wysunął się z jego sinych ust, a białka oczu pokryły siateczką pękniętych naczyń krwionośnych. James ujrzał, jak księżyc tańczy na niebie w milionach białych rozbłysków. Wydawało mu się, że czuje zapach jabłek. Jego ciało zakołysało się bezwładnie, a jelita się opróżniły. Nim białe światła stały się czerwone, usłyszał skrzypienie oddalających się kroków, a potem ogarnęła go ciemność.
Rozpętała się gwałtowna śnieżyca. Oblepione śniegiem ciało zlało się z białym tłem, stygnąc po śmierci.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki