Niechciane dusze - Patricia Gibney - ebook + audiobook + książka

Niechciane dusze ebook

Patricia Gibney

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Starsza kobieta zostaje zamordowana we własnym domu, a detektyw Lottie Parker i jej partner, detektyw Boyd, mają przeprowadzić śledztwo w tej sprawie. Gdy niedługo później ginie ślad po córce ofiary, przedstawiciele prawa zaczynają się obawiać, że cała jej rodzina jest w niebezpieczeństwie…

Mijają dwa dni, gdy w okolicy dochodzi do pożaru domu. Liczba ofiar rośnie, podczas gdy Lottie i jej zespół czeka żmudna praca – sprawę otacza bowiem gęsta sieć tajemnic i kłamstw. Co więcej, współczesne zbrodnie zdają się łączyć ze sprawą, którą lata wcześniej próbował rozwikłać ojciec Lottie – tuż zanim odebrał sobie życie.

Okoliczności jego samobójstwa od zawsze wydawały się Lottie niejasne, ale policjantka jest pewna, że obecne śledztwo dostarczy jej wyczekiwanych odpowiedzi. Czy jednak naprawdę powinna je poznać? Jak głęboko zdecyduje się drążyć w poszukiwaniu prawdy?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 444

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dedykacja

Dzię­kuję moim rodzi­com, Kath­leen i Wil­lia­mowi War­dom,za miłość, wspar­cie i słowa zachęty

Lata sie­dem­dzie­siąte: Dziecko

– Musisz być cicho. Pro­szę. Nie płacz już.

– Ale… ona zro­biła mi krzywdę. Chcę do naszej dru­giej mamy.

– Ciiiii. Ciiiii. Ja też chcę. Ale jeśli będziemy się dobrze zacho­wy­wać, ta mama nas nie skrzyw­dzi. Musisz się zacho­wy­wać naprawdę bar­dzo, bar­dzo grzecz­nie.

Płacz dziecka się wzmaga.

– Nie mam siły. Strasz­nie chce mi się jeść. Hik… hik.

– Tylko nie czkawka. Prze­stań. Okrop­nie ją to wku­rza.

Obej­muję drobne, szczu­płe ciało obok mnie i wpa­truję się w czerń przede mną. Za ciemno tu. Kiedy ta kobieta, mama, wyłą­czyła świa­tło na kory­ta­rzu, nawet wąziutka szcze­lina przy zamku w drzwiach stała się czarna. Ukła­dam się na worku do odku­rza­cza, pró­buję zro­bić sobie z niego poduszkę pod głowę, ale jest zbyt nie­równy, a moja głowa zbyt kości­sta. Czuję mro­wie­nie w ramie­niu, na któ­rym dru­gie bliź­nię uło­żyło swoją główkę.

Jest zbyt cia­sno, nie mogę się ruszyć. Leżące na mnie dzie­cięce ciało, dla doro­słego ważące tyle co nic, mnie wydaje się potwor­nie cięż­kie.

Pająk zsuwa się na paję­czy­nie pro­sto na mój nos. Krzy­czę. Dru­gie z nas wysuwa się z uści­sku. Sły­chać gło­śny stuk – głową ude­rzyło w ścianę. Teraz krzy­czymy we dwójkę.

W małym schowku w kory­ta­rzu nasze krzyki są gło­śne i prze­ni­kliwe. Żadne z nas nie wie, dla­czego to dru­gie wyje. Żadne nie jest w sta­nie powstrzy­mać dru­giego od pła­czu. Żadne nie wie, kiedy ten hor­ror się skoń­czy.

I wtem… sły­chać trzask otwie­ra­nego zamka.

Car­rie King zasła­nia sobie uszy dłońmi. Czy one się w końcu zamkną? Wyją, pła­czą, krzy­czą. Małe bachory. A tyle dla nich zro­biła. Skoń­czyła z nar­ko­ty­kami. Prze­stała pić. Stała się kimś, kim nie jest. Dla nich. Żeby je odzy­skać. Musiała to zro­bić, szcze­gól­nie po tym, jak zabrano jej inne. Tak bar­dzo o nie wal­czyła.

– Zamknij­cie się!

Odkor­ko­wuje whi­sky i napeł­nia szklankę. Dwa łyki i czuje, jak cie­pło zaczyna krą­żyć żyłami po całym ciele. Od razu lepiej. Ale wciąż sły­szy dzieci. Jesz­cze jeden łyk.

– Dosyć tego! – Wybiega z kuchni i wali pię­ścią w drzwi schowka w kory­ta­rzu. – Zamknąć się, mówi­łam! Jedno słowo wię­cej i was poza­bi­jam – wywrza­skuje.

Opiera się o białą płytę wió­rową, jej klatka pier­siowa unosi się i opada, serce łomo­cze, a ona sama ciężko oddy­cha z wysiłku i nasłu­chuje. Wciąż płacz, ale już cich­szy. Bar­dziej kwi­le­nie.

– Bogu dzięki – wzdy­cha. – Naresz­cie spo­kój.

Ocię­ża­łym kro­kiem wraca do kuchni, bosymi sto­pami zbie­ra­jąc okru­chy i kurz. Staje przy zatka­nym zle­wie, wygląda przez brudne okno, zarzuca sobie kwas, ale tak naprawdę potrze­buje zapa­lić. Wyciąga małą torebkę zioła z kie­szeni spód­nicy, skręca jointa i szybko zaciąga się spli­fem dwa razy, jeden po dru­gim.

Nogi miękną w kola­nach. Dostrzega dwa okna. A może trzy? Wzdłuż ławki pod­ska­kuje chle­bak, a mio­tła szuka pary do tańca.

Śmieje się, zapala świeczkę. Cho­ler­nie dobry towar. A może to ten kwas? Odwraca się, chwyta whi­sky i pije z gwinta. Teraz już nie sma­kuje tak ostro. Otwiera książkę, która leży pod ręką, potem znowu ją zamyka. Nie pamięta już, kiedy ostat­nio coś czy­tała. Ten tom wyglą­dał dobrze, podo­bały jej się obrazki, ale teraz książka się z niej naśmiewa.

Hałas z kory­ta­rza ustał, teraz sły­szy śpiewy anio­łów. Tam wysoko, leżą na pucha­tych chmu­rach przy sufi­cie. Są cał­kiem uro­cze. Nie to co te bliź­nia­cze bękarty, które kosz­to­wały ją taki szmat życia. Przy­naj­mniej znowu ma je ze sobą. Z dala od zastęp­czej matki. Kobieta robiła z sie­bie pośmie­wi­sko. Nie miała poję­cia o wycho­wy­wa­niu dzieci.

– Witaj­cie, dro­gie aniołki – szcze­bioce w stronę sufitu, a jej głos wznosi się oktawę wyżej niż zwy­kle. – Przy­by­ły­ście uci­szyć bachory?

I wtedy sły­szy wrzask. Wykrzy­wia twarz, skon­ster­no­wana, obrzuca kuch­nię nie­wi­dzą­cym spoj­rze­niem. Anioły ucie­kły.

Car­rie King bie­rze jesz­cze jeden haust whi­sky, zaciąga się join­tem, chwyta drew­nianą łyżkę. Wybie­ga­jąc z kuchni, nie zauważa, że prze­wró­ciła świecę i butelkę.

– Już ja wam dam powód do pła­czu. Bóg mi świad­kiem.

Dzień pierwszy

Począ­tek paź­dzier­nika 2015 roku

1

Wie­czór to naj­lep­sza pora do nauki. Kie­li­szek wina w dłoni, deli­katna muzyka sączy się z tele­fonu pod­pię­tego do łado­warki, żalu­zje zacią­gnięte do połowy, pola za domem spo­wite ciem­no­ścią. Świa­tło odbija się od kie­liszka, widać wszystko dookoła. Tylko ona i książki. W swoim wła­snym domu. Bez­pieczna.

Marian Rus­sell przy­zna­wała sama przed sobą, że socjo­lo­gia nie jest kie­run­kiem dla niej, ale uwiel­biała zaję­cia z gene­alo­gii. Wszyst­kie inne przed­mioty oka­zy­wały się za trudne na jej głupi mózg. Naprawdę była głu­pia. Arthur wciąż jej to powta­rzał, więc teraz już pra­wie w to wie­rzyła. Choć w głębi duszy wie­działa, że to nie­prawda.

Uśmie­cha­jąc się do sie­bie, wzięła dwie tabletki, połknęła je, popi­ja­jąc winem, i zapa­liła papie­rosa. Od kiedy udało jej się zdo­być sądowy zakaz zbli­ża­nia się przez męża, zaczęła na nowo przej­mo­wać kon­trolę nad wła­snym życiem. Pomo­gła umowa o pracę na dwa­dzie­ścia pięć godzin w tygo­dniu w super­mar­ke­cie, dostała też samo­chód. Łaj­dak stra­cił prawo jazdy, więc za bar­dzo o niego nie wal­czył. Udało jej się namó­wić mamę do prze­pi­sa­nia na nią domu, zanim prze­pro­wa­dziła ją do miesz­ka­nia. W ostat­niej chwili. No i miała stu­dia. I wino. I tabletki.

Fron­towe drzwi otwo­rzyły się, a następ­nie zamknęły.

– To ty, Emma? – rzu­ciła Marian przez ramię. Pomy­ślała, że pora poroz­ma­wiać z córką. Emma miała sie­dem­na­ście lat i zaczy­nała luźno pod­cho­dzić do usta­lo­nych pór powrotu. Marian zer­k­nęła na zega­rek. Nie było jesz­cze dzie­wią­tej.

Wypiła łyk wina.

– Gdzie byłaś?

Cisza. Nie­za­leż­nie od tego, w jakie kło­poty Emma by się wła­do­wała, ni­gdy nie tra­ciła tupetu. Ma to po ojcu? Nie, Marian wie­działa, po kim to odzie­dzi­czyła.

Wstała i odwró­ciła się w stronę drzwi. Kie­li­szek wypadł jej z dłoni.

– To ty!

2

Carn­more to spo­kojna dziel­nica poło­żona na pery­fe­riach Rag­mul­lin. Bie­gnąca przez jej śro­dek droga kie­dyś była główną arte­rią mia­steczka, jed­nak po wybu­do­wa­niu obwod­nicy korzy­stają z niej głów­nie miesz­kańcy albo ci, któ­rzy pamię­tają o jej ist­nie­niu i chcą obje­chać korki. Dwa znaj­du­jące się tu domy dzieli pra­wie pięć­set metrów, a przy ulicy świeci się co trze­cia latar­nia. W taką noc jak ta, w ulew­nym desz­czu, Carn­more wyglą­dało na ponure i opusz­czone. Sto­jące w czar­nej, błot­ni­stej teraz ziemi drzewa strzą­sały z mokrych gałęzi ostat­nie liście.

Zanim na miej­scu zja­wili się inspek­tor Lot­tie Par­ker i sier­żant Mark Boyd, zdą­żono już roz­cią­gnąć poli­cyjną taśmę. Dwa radio­wozy zapar­ko­wano tak, żeby osła­niały dom przed wzro­kiem ewen­tu­al­nych gapiów. Ale wokół pano­wał spo­kój, jeśli nie liczyć ruchu funk­cjo­na­riu­szy.

Lot­tie spoj­rzała na Boyda. Pokrę­cił prze­cząco głową. Miał ponad metr osiem­dzie­siąt oraz szczu­płą i wyspor­to­waną syl­wetkę. Jego włosy, nie­gdyś czarne, a teraz przy­pró­szone siwi­zną, były wygo­lone równo wokół lekko odsta­ją­cych uszu.

– Chodź – powie­działa – nie stójmy w tym desz­czu. Nie cier­pię zgło­szeń późną nocą.

– A ja nie cier­pię spraw rodzin­nych – dodał sier­żant i posta­wił koł­nierz płasz­cza.

– To może być wła­ma­nie. Wła­ma­nie, przy któ­rym coś poszło nie tak.

– Na tym eta­pie to może być wszystko, ale mąż Marian Rus­sell, Arthur, od ostat­nich dwu­na­stu mie­sięcy miał zakaz zbli­ża­nia się do żony – odrzekł Boyd, czy­ta­jąc z kartki, po któ­rej spły­wały kro­ple desz­czu. – I dwa razy się do niego nie zasto­so­wał.

– Co wciąż nie ozna­cza, że to jego sprawka. Musimy zba­dać miej­sce zbrodni.

Inspek­tor posta­wiła koł­nierz pucho­wej kurtki. Miała nadzieję, że zima nie będzie tak ciężka jak rok wcze­śniej. Paź­dzier­nik potrafi być piękny, ale teraz pro­gnoza wska­zy­wała na burzę, ostrze­że­nie miało kolor poma­rań­czowy, a mete­oro­lo­dzy prze­wi­dy­wali, że za chwilę zmieni się na czer­wony. Poło­żo­nemu wśród jezior mia­steczku Rag­mul­lin gro­ziły powo­dzie, a od dwóch tygo­dni padało tyle, że Lot­tie miała już ser­decz­nie dość tego desz­czu.

Po pobież­nych oglę­dzi­nach samo­chodu na pod­jeź­dzie pode­szła bli­żej domu. Drzwi stały otwo­rem. Wej­ścia pil­no­wał umun­du­ro­wany poli­cjant. Roz­po­znał ją i kiw­nął głową.

– Dobry wie­czór, pani inspek­tor. To nie wygląda dobrze.

– Widzia­łam już tyle maka­brycz­nych scen przez ostatni rok, że raczej nic mnie nie zasko­czy. – Par­ker wyjęła z kie­szeni parę ręka­wi­czek ochron­nych, dmuch­nęła w nie i pró­bo­wała nacią­gnąć na prze­mo­czone dło­nie. Z torebki wydo­była też jed­no­ra­zowe nakładki na buty.

– Jak napast­nik dostał się do środka? – spy­tał Boyd.

– Zamek jest nie­tknięty, więc mógł mieć klucz – odpo­wie­działa Lot­tie. – No i nie wiemy jesz­cze, czy to w ogóle „on”.

– Arthur Rus­sell miał zakaz zbli­ża­nia się. Nie powi­nien mieć klu­cza.

– Boyd… Może dasz mi szansę?

Lot­tie pochy­liła się i przyj­rzała krwa­wym odci­skom butów, które pro­wa­dziły wzdłuż kory­ta­rza do miej­sca, w któ­rym stała.

– Krew na całej dłu­go­ści w stronę wyj­ścia.

– W obie strony – popra­wił Boyd, wska­zu­jąc na ślady.

– Napast­nik wró­cił do drzwi, żeby coś spraw­dzić czy żeby kogoś wpu­ścić?

– Tech­nicy z SOCO mogą ścią­gnąć wzory pode­szw. Uwa­żaj, gdzie sta­wiasz stopy.

Par­ker rzu­ciła mu gniewne spoj­rze­nie, prze­cho­dząc ostroż­nie wzdłuż kory­ta­rza. Pro­wa­dził do małej sta­ro­mod­nej kuchni, naj­wi­docz­niej nie­dawno wyre­mon­to­wa­nej. Poli­cjantka nie weszła jed­nak dalej, zadrżała na widok, który miała przed sobą. Cie­szyła się, że ma za sobą Boyda. Jego obec­ność nie pozwa­lała jej zwąt­pić we wła­sne czło­wie­czeń­stwo w obli­czu tak nie­ludz­kiego widoku.

– Musieli sto­czyć nie­złą walkę – sko­men­to­wał.

Drew­niany stół wywró­cono do góry nogami. Pię­trzyły się na nim dwa krze­sła, jedno miało trzy odła­mane nogi. Na pod­ło­dze leżały książki i papiery, a także tele­fon i lap­top z ekra­nami popę­ka­nymi w drobną paję­czynkę, jakby ktoś po nich dep­tał. Każdy przed­miot, który nie był przy­twier­dzony na stałe, został zmie­ciony z kuchen­nego blatu. Sosy i zupy spły­wały po fron­tach sza­fek, z kranu w zle­wie pły­nęła woda.

Lot­tie prze­nio­sła wzrok z tego świad­czą­cego o bru­tal­nej walce cha­osu na ciało. Leżało twa­rzą do dołu, w nie­wiel­kiej kałuży krwi. Krót­kie brą­zowe włosy skle­iły się w miej­scu rany głowy – krew, kość i mózg były dosko­nale widoczne. Prawa noga wygi­nała się pod nie­na­tu­ral­nym kątem, tak samo lewa ręka. Spód­nica była roz­darta, a czer­wona koszulka przedarta na ple­cach.

– Siniaki przy krę­go­słu­pie – stwier­dził Boyd.

– Cięż­kie pobi­cie – wyszep­tała Par­ker. – To wymio­ciny? – Spoj­rzała w dół na breję znaj­du­jącą się kilka cen­ty­me­trów od jej stóp.

– Córka Marian Rus­sell była… – zaczął Boyd.

– Nie. Nie mogła wejść do środka. Zapo­mniała klu­cza do drzwi fron­to­wych, a tego od tyl­nych drzwi nie miała. Krzy­czała do matki przez otwór na listy. Pobie­gła na tyły domu. Potem poszła z powro­tem w stronę ulicy do domu przy­ja­ciółki, zadzwo­niła po pomoc. Tyle jest w rapor­cie.

– Jeśli nie weszła do środka, w takim razie porzy­gał się ktoś od nas – powie­dział Boyd.

– Nie musisz być aż taki dosłowny. Widzę to. – Lot­tie chciała prze­cze­sać ręką włosy, ręka­wiczki pękły. – Gdzie jest teraz córka?

– Emma? U sąsiadki.

– Biedna dziew­czyna. Musiała na to patrzeć.

– Prze­cież nie widziała…

– W rapor­cie napi­sano, że spoj­rzała przez okno w tyl­nych drzwiach, Boyd. Zoba­czyła wystar­cza­jąco dużo, żeby już ni­gdy w życiu nie zasnąć spo­koj­nie.

– A jak ty sypiasz? Tyle się naoglą­da­łaś w pracy. Ja wdep­tuję stres w pedały roweru, ale jak ty sobie radzisz?

– Teraz nie czas na takie roz­mowy. – Lot­tie nie podo­bały się son­du­jące pyta­nia Marka. Wystar­cza­jąco dużo o niej wie­dział.

Wcho­dząc do kuchni, zdała sobie sprawę, że wkra­czają na miej­sce zbrodni, które dodat­kowo naru­szyły już osoby udzie­la­jące pierw­szej pomocy.

– Tech­nicy są już w dro­dze?

– Będą za jakieś pięć minut – odpo­wie­dział sier­żant.

– Skoro na nich cze­kamy, to zasta­nówmy się, co tu się wyda­rzyło.

– Mąż się wła­mał…

– Jezu, Boyd! Możesz prze­stać? Nie wiemy, czy to był mąż.

– Oczy­wi­ście, że tak.

– Okej, powiedzmy, że się zga­dzam. Naj­waż­niej­sze pyta­nie brzmi: dla­czego. Co go do tego skło­niło? Ma zakaz zbli­ża­nia się do rodziny od dwu­na­stu mie­sięcy i teraz nagle mu odbija? Czemu dzi­siaj wie­czo­rem? – Lot­tie w zasta­no­wie­niu ssała wargę. Coś się nie zga­dzało w tym, co widziała przed sobą. Ale nie potra­fiła okre­ślić co. Przy­naj­mniej na razie. – Czy zna­le­ziono Arthura Rus­sella?

– Nie ma po nim śladu. Usta­wiono punkty kon­tro­lne. Dro­gówka ma numer reje­stra­cyjny pojazdu. Z naszych danych wynika, że ode­brano mu prawo jazdy, ale bra­kuje samo­chodu, więc możemy przy­jąć, że go zabrał. Znaj­dziemy go – obie­cał Boyd.

– Jeśli twoja hipo­teza jest trafna, to do kogo należy wóz na pod­jeź­dzie?

– Wła­śnie spraw­dzają numer reje­stra­cyjny.

Inspek­tor odwró­ciła się, usły­szaw­szy ruch za ple­cami. Jim McGlynn, kie­row­nik ekipy tech­nicz­nej, dotarł do niej dwoma susami, w jed­nej ręce dźwi­ga­jąc ogromną i ciężką walizę.

– Czy wy nie idzie­cie nie­długo na eme­ry­turę? – zapy­tał.

Lot­tie przy­ci­snęła się do ściany, żeby go prze­pu­ścić.

– Nie, a co?

– Śmierć za wami cho­dzi. Zostań­cie na zewnątrz, dopóki nie powiem, że może­cie wejść.

Zgrzy­ta­jąc zębami, Par­ker z tru­dem zatrzy­mała dla sie­bie słowa, które cisnęły jej się na usta, i posłusz­nie cze­kała, aż zespół McGlynna roz­łoży meta­lowe plat­formy do cho­dze­nia, żeby nie zanie­czysz­czać jesz­cze bar­dziej miej­sca zbrodni. Obser­wo­wała Boyda, który ner­wowo gła­dził się po twa­rzy. Widać było, że aż go skręca, żeby coś odpo­wie­dzieć. Lot­tie poło­żyła palec na ustach i syk­nęła.

– Za kogo on się uważa? – wyszep­tał jej do ucha Mark.

– W tej chwili za naszego naj­lep­szego przy­ja­ciela – odpo­wie­działa.

W mil­cze­niu obser­wo­wali zespół tech­ni­ków przy pracy. Jakieś dwa­dzie­ścia pięć minut póź­niej poja­wiła się Jane Dore – pato­log sądowa – i McGlynn w końcu odwró­cił ciało.

W tej wła­śnie chwili Lot­tie zdała sobie sprawę, co jej nie paso­wało. To nie była Marian Rus­sell, a dużo star­sza kobieta.

– Kto to, do cho­lery, jest? – spy­tał Boyd.

3

– Tępy uraz tyl­nej czę­ści głowy. – Jane Dore zdjęła swój robo­czy kom­bi­ne­zon i wrzu­ciła go do torby trzy­ma­nej przez asy­stentkę. Pato­log miała metr pięć­dzie­siąt, ale mikry wzrost nad­ra­biała wyso­kimi kom­pe­ten­cjami. – Znajdź­cie narzę­dzi zbrodni i będę w sta­nie stwier­dzić, czy rana powstała od niego.

– Co to może być? – zapy­tała inspek­tor.

– Coś twar­dego i zaokrą­glo­nego.

– Mogła­byś nam powie­dzieć coś jesz­cze? – Par­ker sta­rała się, żeby jej ton nie był zbyt bła­galny. – Wciąż musimy ją ziden­ty­fi­ko­wać.

– Nie mam poję­cia, kim jest ofiara. Ustalę ter­min sek­cji na ósmą jutro rano. Może ciało coś nam powie. Przyjdź­cie, sami zobacz­cie.

– Będę, dzięki. – Lot­tie obser­wo­wała, jak Jane Dore wycho­dzi na deszcz, a kie­rowca trzyma para­sol nad jej głową.

– Na porę­czy scho­dów wisi dam­ski płaszcz. Jest wil­gotny – zwró­ciła się do Boyda, sto­ją­cego przed wej­ściem. Zapa­lił dwa papie­rosy i podał jej jed­nego.

– No i?

Wcią­gnęła dym w płuca. Nie paliła papie­ro­sów. Nie nało­gowo. Tylko wtedy, kiedy Boyd ją czę­sto­wał. Przy­da­łaby się podwójna wódka, pomy­ślała. Pró­bo­wała prze­stać pić wiele razy, ale przez ostat­nie kilka mie­sięcy coraz czę­ściej wra­cała do sta­rych nawy­ków. Zacią­gnęła się mocno i wypu­ściła dym, kasz­ląc.

– Kim­kol­wiek jest ta kobieta, to naj­wy­raź­niej przy­szła z wizytą i być może prze­szko­dziła napast­ni­kowi. To musi być jej płaszcz – stwier­dziła.

– Okropna noc na towa­rzy­skie spo­tka­nia – sko­men­to­wał sier­żant.

– Nie widzę za to torebki. Nie mamy nic, co mogłoby nam powie­dzieć, kim ona jest.

– Ktoś ją będzie znał.

– Gdzie jest Marian Rus­sell? Według zeznań córki była tutaj, kiedy Emma poszła do przy­ja­ciółki.

– Gdzie mieszka ta przy­ja­ciółka?

– W następ­nym domu.

– Jakiś kilo­metr stąd – powie­dział Boyd.

– Bar­dziej kil­ka­set metrów – popra­wiła go Lot­tie.

– Jest ciemno i mokro. Czemu pozwo­liła dziecku wra­cać do domu pie­szo?

– Emma Rus­sell ma sie­dem­na­ście lat. – Par­ker zga­siła papie­rosa, który trzy­mała koniusz­kami pal­ców, i podała go Boy­dowi. Wrzu­cił oba nie­do­pałki do paczki papie­ro­sów. – Musimy zna­leźć Marian Rus­sell – dodała.

– Kirby nad tym pra­cuje.

– Zaj­rzyjmy na podwórko.

– Powiem McGlyn­nowi, żeby zapa­lił świa­tła na zewnątrz. – Sier­żant wszedł do środka.

Deszcz osłabł tro­chę, ale mimo to Lot­tie bro­dziła w kału­żach, kiedy zmie­rzała w stronę szczytu domu. Budy­nek wyglą­dał jak kla­syczna wiej­ska kon­struk­cja, ale po gospo­dar­stwie nie było już śladu. Sze­roki żywo­płot wyzna­czał gra­nice jej pola widze­nia, które w ciem­no­ści i tak było ogra­ni­czone.

Wyszła na tył domu, zewnętrzna lampa na ścia­nie zapa­liła się i wypeł­niła prze­strzeń bursz­ty­nową barwą.

– O Boże – powie­działa.

Boyd wyszedł tyl­nymi drzwiami.

– Co zna­la­złaś?

Na ziemi tuż przy drzwiach leżał kij bejs­bo­lowy, deszcz spłu­ki­wał z niego krew. Obok leżała sta­ro­modna czarna skó­rzana torebka, meta­lowa klamra była otwarta, a zawar­tość roz­sy­pana na kostce bru­ko­wej.

– Oto i narzę­dzie zbrodni – orzekł Boyd. – Ktoś się spie­szył.

– A jeśli to nie jest torebka Marian, w takim razie należy do ofiary.

Lot­tie kuc­nęła i pal­cami w ręka­wiczce ostroż­nie odwró­ciła pla­sti­kową kartę leżącą na pod­mo­kłej ziemi.

– Karta krwio­dawcy. Tessa Ball – prze­czy­tała. Imię i nazwi­sko uru­cho­miło nerw pamięci w jej mózgu. Ale jed­no­cze­śnie była prze­ko­nana, że ni­gdy nie spo­tkała Tessy Ball.

– Co robi­cie z moim miej­scem zbrodni? – Wysoka syl­wetka McGlynna góro­wała nad nią w otwar­tych drzwiach. – Nie doty­kaj­cie niczego. Muszę naj­pierw wszystko sfo­to­gra­fo­wać – dodał i krzyk­nął do ekipy, że potrze­buje namiotu.

– Dobrze, dobrze. – Inspek­tor się pod­nio­sła. – Nie wście­kaj się – dodała szep­tem.

Usu­nęła się z drogi McGlyn­nowi i poszła za Boy­dem z powro­tem na przód domu.

– Musimy poroz­ma­wiać z Emmą – powie­działa.

– Musisz zwol­nić obroty – odrzekł sier­żant.

– Tak zro­bię, kiedy tylko się dowiem, kto zabił tę starą kobietę.

4

Dłu­gie i cien­kie włosy Emmy Rus­sell spły­wały jej na ramiona. Lot­tie obser­wo­wała, jak oczy dziew­czyny śle­dziły ją zza oku­la­rów w zwy­czaj­nej oprawce. Za krze­słem, na któ­rym sie­działa Emma, sta­nęła kobieta.

– Ber­nie Kelly – powie­działa. – Pro­szę usiąść.

– Dzię­kuję za opiekę nad Emmą – powie­działa inspek­tor, sia­da­jąc na kana­pie. Przed­sta­wiła sie­bie i Boyda. – Kiedy tylko będę mogła, wyzna­czę funk­cjo­na­riu­sza do kon­tak­tów z rodziną – kon­ty­nu­owała. – Czy jesteś w sta­nie z nami poroz­ma­wiać, Emmo?

Dziew­czyna wypro­sto­wała się na fotelu, ręce trzy­mała na dżin­sach, w dło­niach mię­to­liła chu­s­teczkę. Ski­nęła pota­ku­jąco.

Salon był mały i smutny, wypchany meblami i bibe­lo­tami. W kominku mocno palił się węgiel, a Lot­tie wyda­wało się, że gorąco popy­cha na nich ściany. Aro­ma­tyczny ole­jek nie poma­gał wcale na zapach dymu.

– Wiem, że prze­ży­łaś ogromny szok – powie­działa. – Ale to ważne, żeby­śmy poroz­ma­wiali tak szybko, jak to moż­liwe.

– Okej – wyszep­tała Emma.

– Na począ­tek powiedz, czy znasz kobietę, która nazywa się Tessa Ball?

W ciągu ostat­niego kwa­dransa udało im się ziden­ty­fi­ko­wać ofiarę dzięki prawu jazdy zna­le­zio­nemu w torebce. A numery reje­stra­cyjne potwier­dziły, że samo­chód też do niej nale­żał.

– To moja bab­cia – powie­działa Emma, pod­no­sząc głowę.

– Twoja bab­cia? – Lot­tie odwró­ciła się w stronę Marka. On aż się wypro­sto­wał.

– O Boże! – Emmie na moment zabra­kło tchu. – To była ona, prawda? To ona tam leżała… na pod­ło­dze w kuchni. Kto mógłby jej zro­bić coś takiego?

– Tak mi przy­kro. Nie wie­dzia­łam – powie­działa poli­cjantka, kry­ty­ku­jąc się w myślach. – Możesz mi powie­dzieć, co widzia­łaś?

– Ja… sama nie wiem. – Łzy zaczęły pły­nąć Emmie po policz­kach. Zdjęła oku­lary, wytarła je kawał­kiem porwa­nej chu­s­teczki, potem ruchem ramie­nia zrzu­ciła rękę, którą trzy­mała tam Ber­nie.

– Jesteś pewna, że dasz radę o tym poroz­ma­wiać? Bar­dzo mi przy­kro, ale musimy dzia­łać nie­zwłocz­nie. – Lot­tie poczuła szturch­nię­cie Boyda w żebra. Odsu­nęła się od niego o cen­ty­metr, ale dalej już nie była w sta­nie uciec.

– Musi­cie zna­leźć moją mamę.

– Nasi ludzie jej szu­kają. Masz może pomysł, gdzie mogłaby być?

– Nie wiem.

– Dobrze, Emmo, potrze­buję two­jej pomocy, żeby usta­lić, co się stało.

Dziew­czyna spoj­rzała na nią roz­sze­rzo­nymi oczami.

– Ja nic nie wiem.

– Opo­wiedz mi, jak spę­dzi­łaś wie­czór. Zacznij od początku.

– Czy musimy to robić teraz? – zapy­tała Ber­nie, a jej dłoń znowu deli­kat­nie opa­dła na ramię Emmy.

– Robię, co w mojej mocy, żeby dowie­dzieć się, co się stało two­jej babci, i żeby odna­leźć twoją matkę. – Lot­tie skie­ro­wała odpo­wiedź do Emmy. – Może pamię­tasz coś, co tobie wydaje się bez zna­cze­nia, ale co tak naprawdę może nam pomóc. Czy to jest dla cie­bie okej? – Opu­ściła głowę i pró­bo­wała spoj­rzeć dziew­czy­nie w oczy.

Emma z waha­niem zaczęła mówić:

– Po szkole wró­ci­łam do domu i poszłam do mojego pokoju. Odro­bi­łam lek­cje. Sły­sza­łam, jak mama wró­ciła około pią­tej. Zawo­łała mnie na kola­cję o szó­stej. Zja­dły­śmy laza­nię. Taką gotową. Straszne gówno, ale zja­dłam ją, żeby była zado­wo­lona. Powie­działa, że musi pouczyć się na swoje głu­pie zaję­cia. Przy­ję­łam, zro­bi­łam sobie kawę i przez kilka minut sie­dzia­łam w salo­nie, aż zadzwo­niła Nata­sha i przy­szłam tu do niej. Oglą­da­ły­śmy tele­wi­zję. To wszystko.

– O któ­rej wró­ci­łaś do domu? – zapy­tała Par­ker, spo­glą­da­jąc na Boyda, żeby upew­nić się, że robi notatki.

– Mama powie­działa, że mam być w domu o dzie­wią­tej, ale byłam z powro­tem jakoś wpół do jede­na­stej. Zwy­kle nie ma nic prze­ciwko, kiedy się spóź­niam, jeśli wie, gdzie jestem. Nie mogłam zna­leźć klu­cza. To żaden pro­blem, bo mama spę­dza wie­czory w domu… – nagle urwała i spoj­rzała na śled­czą. – Gdzie ona jest?

– To wła­śnie pró­bu­jemy usta­lić – powie­dział Boyd.

– Czemu jej nie szu­ka­cie, tylko sie­dzi­cie tu i zada­je­cie mi głu­pie pyta­nia? – Emma zwie­siła głowę. – Prze­pra­szam.

– Wiem, że jesteś zde­ner­wo­wana, Emmo. – Lot­tie wycią­gnęła dłoń, żeby dotknąć ręki dziew­czyny.

Emma ją chwy­ciła.

– Znajdź­cie moją mamę, pro­szę.

– To bar­dzo trudne, wiem – powie­działa Par­ker, ści­ska­jąc dłoń Emmy – ale czy możesz mi powie­dzieć, co zro­bi­łaś, kiedy wró­ci­łaś do domu?

Emma cof­nęła dłoń, pocią­gnęła nosem, potem go potarła.

– Zadzwo­ni­łam dzwon­kiem. Nikt nie otwie­rał. Poszłam na tył domu. Spoj­rza­łam przez okno w gór­nej poło­wie drzwi. Zoba­czy­łam… Zoba­czy­łam…

– Świet­nie sobie radzisz – zachę­cił Boyd.

– Nie, wcale nie! Co pan o tym może wie­dzieć? To było straszne. Zoba­czy­łam kobietę w takim sta­nie – na pod­ło­dze w kuchni. A teraz mówi­cie mi, że to moja bab­cia. Kto jej to zro­bił? Kto ją zabił? I gdzie jest moja mama?

No wła­śnie, gdzie?, pomy­ślała Lot­tie.

– Czyli nie weszłaś do środka? – upew­nił się Boyd.

– Głu­chy pan jest czy co? Nie mia­łam klu­cza. Nie mogłam wejść do środka. – Emma patrzyła na niego ze zło­ścią, jej oczy pło­nęły. – Zoba­czy­łam… ciało na pod­ło­dze. Nie widzia­łam nikogo innego. Padało i było ciemno. Pobie­głam z powro­tem do Nata­shy. Potem zadzwo­ni­łam na dzie­więć dzie­więć dzie­więć.

– Czemu nie zadzwo­ni­łaś spod domu? – spy­tał Boyd.

– Nie myśla­łam o tym. Bałam się. Po pro­stu ucie­kłam. – Chu­s­teczka zmie­niła się w con­fetti, które opa­dło na kwie­ci­sty dywan.

– Kiedy byłaś pod domem, na pewno niczego nie widzia­łaś? Nic nie leżało na ziemi? – dopy­ty­wała Lot­tie.

– Było ciemno. Niczego nie widzia­łam.

– Wiem, że nie mia­łaś klu­cza, ale pró­bo­wa­łaś może otwo­rzyć tylne drzwi? Spraw­dzić, czy są zamknięte?

– N-n-nie. Nie przy­szło mi to do głowy. Zało­ży­łam, że są zamknięte, ale nie pró­bo­wa­łam ich otwo­rzyć. O Boże, może bab­cia żyła i mogłam ją ura­to­wać. – Emma zwi­nęła się w kłę­bek, objęła się rękami, szlo­chała.

– Nie mogłaś jej pomóc, Emmo – powie­działa śled­cza, wycią­ga­jąc dłoń ku dziew­czy­nie. – Zro­bi­łaś to, co nale­żało, opusz­cza­jąc pose­sję.

Teraz jesz­cze bar­dziej ją wystra­szy­łam, pomy­ślała. Emma patrzyła na nią dzi­kim wzro­kiem. Jeśli jej umysł był w takim kru­chym sta­nie jak ciało, to za chwilę mogła się roz­sy­pać.

– Czy to moż­liwe, że on na mnie cze­kał?

– Nie, kocha­nie. Jego tam nie było. Ale musimy pobrać twoje odci­ski pal­ców i DNA. Żeby wyklu­czyć cię ze śledz­twa.

Oczy Emmy roz­sze­rzyły się ze stra­chu.

– Po co wam moje DNA? Nic nie zro­bi­łam.

– Taka jest pro­ce­dura – wytłu­ma­czyła Lot­tie, a potem odpu­ściła i powie­działa: – Ale teraz myślę, że potrze­bu­jesz odpo­cząć.

– Jak mam odpo­cząć, kiedy cały czas widzę… Widzę…

Ber­nie Kelly nachy­liła się nad Emmą i ści­snęła jej łokieć.

– Spró­buj nie dener­wo­wać się aż tak bar­dzo.

– Wiem, że to nie­ła­twe, Emmo – powie­działa Lot­tie – i dzię­kuję, że z nami poroz­ma­wia­łaś. Bar­dzo nam pomo­głaś. To moja wizy­tówka z nume­rem tele­fonu. Zadzwoń do mnie, jeśli coś jesz­cze sobie przy­po­mnisz.

– Znajdź­cie moją mamę – powie­działa nasto­latka i zaczęła szlo­chać.

Będąc już przy drzwiach, Lot­tie się odwró­ciła.

– Kiedy ostatni raz widzia­łaś tatę?

Emma spoj­rzała w górę, a na jej twa­rzy poja­wiła się kon­ster­na­cja.

– Tatę? Chyba nie myśli­cie, że on to zro­bił?

– Oczy­wi­ście, że nie. Ale musimy poroz­ma­wiać ze wszyst­kimi. Gdzie go znaj­dziemy?

Emma potrzą­snęła głową i wzru­szyła ramio­nami.

– Nie mam poję­cia, gdzie on jest.

Par­ker wymie­niła spoj­rze­nia z Boy­dem. Bar­dzo chcia­łaby poroz­ma­wiać jesz­cze z Emmą, ale w drzwiach poja­wiła się inna dziew­czyna. Lot­tie zało­żyła, że ta wysoka, tycz­ko­wata nasto­latka z rudymi wło­sami zwią­za­nymi w kucyk to Nata­sha.

Ber­nie Kelly odpro­wa­dziła oboje detek­ty­wów do drzwi.

– Uwa­żam, że Emmie potrzebny jest odpo­czy­nek, nie sądzi pani?

– Oczy­wi­ście. Ale jeśli coś sobie przy­po­mni, pro­szę się ze mną od razu kon­tak­to­wać. – Lot­tie podała jej kolejną wizy­tówkę. – Tak, jak mówi­łam, zosta­nie jej przy­pi­sana osoba z poli­cji spe­cja­li­zu­jąca się w kon­tak­tach z rodziną – dodała.

– To nie­po­trzebne. Zajmę się nią. I tak to robię przez więk­szość czasu.

– Co pani ma na myśli? – Inspek­tor zało­żyła kap­tur, żeby schro­nić się przed ulewą.

– Biedna Emma. Kiedy nie ma jej w szkole ani nie pra­cuje na pół etatu w hotelu, jest tutaj z Nata­shą. Nie wydaje mi się, żeby Marian miała się dobrze od… sama pani wie…

– Nie wiem.

– Od tej sprawy z Arthu­rem.

– Cho­dzi pani o zakaz zbli­ża­nia się? – Poli­cjantka zasta­na­wiała się, dokąd zmie­rza ta roz­mowa.

– Tak, i o te inne rze­czy.

– Pani Kelly, czy możemy wejść z powro­tem i poroz­ma­wiać?

– Naprawdę powin­nam przy­pil­no­wać dziew­czy­nek. Już i tak za dużo powie­dzia­łam. – Ber­nie Kelly odwró­ciła się, żeby wejść do środka.

Lot­tie, chcąc ją zatrzy­mać, poło­żyła dłoń na jej ramie­niu.

– Nie powie­działa pani pra­wie nic. Bab­cia Emmy została zamor­do­wana, jej matka znik­nęła, a my nie mamy poję­cia, gdzie jest Arthur Rus­sell. Czy wie pani, gdzie może być Marian?

– Nie, przy­kro mi.

– Wszystko może oka­zać się ważne.

– Ja nic nie wiem – pró­bo­wała zamknąć drzwi. Lot­tie przy­szło do głowy, żeby zablo­ko­wać je stopą, ale doszła do wnio­sku, że poroz­ma­wia z kobietą jutro.

– Wie pani dużo wię­cej, niż się pani wydaje. Pro­szę przyjść jutro rano na komi­sa­riat. Złoży pani pełne zezna­nie. Dzie­siąta pani pasuje?

– Muszę zostać z dziew­czę­tami.

– Będzie tu funk­cjo­na­riusz do kon­tak­tów z rodziną. A więc widzimy się o dzie­sią­tej. Do zoba­cze­nia.

5

Lot­tie weszła cicho po scho­dach i zaczęła nasłu­chi­wać. Cisza. Dzięki Bogu. Prze­mknęła do swo­jego pokoju i zamknęła drzwi. Nie zdej­mu­jąc kurtki, padła na łóżko i wes­tchnęła z wycień­cze­nia. Po szyb­kim spo­tka­niu na komi­sa­ria­cie, pod­czas któ­rego wyzna­czono zespół pro­wa­dzący sprawę, poże­gnała się i Boyd odwiózł ją do domu. Wszystko było przy­go­to­wane do kon­ty­nu­owa­nia śledz­twa następ­nego dnia rano, a przez noc trwały poszu­ki­wa­nia Marian Rus­sell.

Nagle otwo­rzyła oczy. Jej mózg nie zwal­niał obro­tów. Miała nadzieję, że tech­nicy coś znajdą, ale prio­ry­te­tem było zlo­ka­li­zo­wa­nie Marian Rus­sell i jej męża. Może wtedy zro­zu­mie, co wyda­rzyło się w tam­tym domu.

– Cho­lera – syk­nęła, zry­wa­jąc się na nogi. Jej kurtka była prze­mo­czona. Zrzu­ciła ją z sie­bie i zoba­czyła mokrą plamę na koł­drze. – Tylko tego mi trzeba.

Pod­nio­sła kata­log sklepu Argos z łóżka po stro­nie Adama, odrzu­ciła go na szafkę. Ciężka książka pozwa­lała jej poczuć, że w łóżku koło niej ktoś jest. Że nie jest sama. Cza­sami poma­gały małe rze­czy. Wytrze­pała koł­drę, odwró­ciła ją na drugą stronę, teraz mokra plama była na spo­dzie, po stro­nie Adama. Nie prze­szka­dza­łoby mu to. W końcu nie żył. W dro­dze po nowy kata­log zatrzy­mała się. Cztery lata to wystar­cza­jąco długi okres na żałobę i pogo­dze­nie się z pustką. Na bez­de­chu wło­żyła książkę pod łóżko. Cztery lata to był długi okres w nie­któ­rych kwe­stiach, ale życie, jakie pro­wa­dzili z Ada­mem, wciąż było tak świe­żym wspo­mnie­niem w jej gło­wie, jakby to było wczo­raj. Kiedy ścią­gała z sie­bie prze­mo­czone ubra­nia, wkła­dała stary T-shirt przez głowę i kła­dła się spać, czuła na bar­kach cię­żar samot­no­ści.

Płacz z pokoju obok ozna­czał, że dziecko Katie nie spało.

– O Boże, znowu – wyszep­tała Lot­tie w stronę sufitu.

W pokoju roz­le­gły się kroki Katie, która zaczęła uspo­ka­jać małego Louisa. Czy powin­nam wstać i pomóc? Nie. Córka sta­now­czo chciała sama zaj­mo­wać się swoim dziec­kiem. Zega­rek poka­zy­wał 3:45. Bęb­niąc pal­cami po czole, Lot­tie pró­bo­wała zmu­sić swój umysł do snu. Nada­rem­nie.

Usia­dła.

Otwo­rzyła szafkę przy łóżku i nie zapa­la­jąc świa­tła, wycią­gnęła z niej butelkę. Kilka łyków nie zaszko­dzi. Pomoże jej zasnąć, to wszystko. To lecz­ni­czo. Tak.

Dwa para­ce­ta­mole, jesz­cze kilka łyków i wkrótce już spała.

* * *

Patrzył, jak wysoka poli­cjantka wysiada z samo­chodu i wcho­dzi do domu, nie zapa­la­jąc świa­tła. Drugi detek­tyw odje­chał.

Odcze­kał pięć minut.

Zoba­czył świa­tło w sypialni na pię­trze i cień poru­sza­jący się za żalu­zjami.

Odcze­kał jesz­cze pięć minut i zadzwo­nił.

Tak jak każ­dej nocy przez ostat­nie dzie­sięć mie­sięcy.

Kiedy wszystko było zała­twione, odpa­lił sil­nik i odje­chał.

Połowa lat sie­dem­dzie­sią­tych: Dziecko

Zamknęli mnie tu i wyrzu­cili klucz.

Ściany do mnie mówią, a ja nie mogę wydo­być głosu, żeby dołą­czyć do roz­mowy.

Nie wiem, od jak dawna tu jestem. A ty?

Głos w ścia­nie teraz zamilkł.

Czy wiesz, od jak dawna tu jestem?

Cisza.

Bolą mnie małe palce.

Patrzę na to, co na mnie wło­żyli.

Gdzie jest moje rodzeń­stwo?

Chcę mieć z powro­tem moje ubra­nia.

Wszyst­kie spło­nęły w poża­rze.

Jakim poża­rze?

Tym, który spo­wo­do­wała matka, a może ty?

To nie ja.

Nikt mi nie odpo­wiada.

Czy głosy, które sły­szę, są tylko w mojej gło­wie?

Zaczy­nam pła­kać. Duże dzieci nie pła­czą.

Ale ja jestem małym dziec­kiem.

Małe dzieci powinny być widziane, ale nie sły­szane.

Chcę do mamusi…

Ale czy na pewno?

Dzień drugi

6

Nowy dzień. To samo gówno. Lot­tie bolała głowa, a posmak w ustach był taki, jakby coś w nich prze­spało całą noc. Wyśle­dziła pustą butelkę wódki odrzu­coną jak nie­chciana lalka obok na łóżko.

Zawle­kła zmę­czone koń­czyny pod prysz­nic, uni­kała patrze­nia na sie­bie w lustrze. Prze­krę­ciła kurek w złą stronę i ciało ude­rzyła lodo­wata woda.

– Noż kur…!

Prze­krę­ciła kurek w odpo­wied­nią stronę i stała pod ścianką małej szkla­nej kabiny, aż stru­mień wody zro­bił się cie­pły. Weszła pod lejącą się wodę, zamknęła oczy i wypu­ściła ustami powie­trze, które zmie­niło się w wodną mgiełkę. Zakrę­ciło jej się lekko w gło­wie, oparła dło­nie o śli­skie kafelki i pozwo­liła, żeby woda zadud­niła jej po ple­cach.

Zasłu­guję na to, pomy­ślała. Głu­pia. Głu­pia. Głu­pia.

Kiedy już zgro­ma­dziła wystar­cza­jąco dużo ener­gii, wymyła włosy szam­po­nem, potem odżywką, spłu­kała je i wyszła z gorą­cej kabiny do zim­nej łazienki.

Nie ma ręcz­nika.

Bie­gnąc do pokoju po ręcz­nik, wyrżnęła dużym pal­cem o fra­mugę drzwi.

I tak zaczął się ten dzień.

* * *

W dro­dze do kost­nicy, którą wszy­scy nazy­wali Domem Zmar­łych, Lot­tie nacią­gnęła kap­tur na głowę i prze­cze­sała pal­cami włosy. Ból roz­sa­dzał jej czaszkę. Ale serio, pomy­ślała, zbierz się do kupy. Wie­działa, że poje­dyn­cza prze­grana może się skoń­czyć rów­nią pochyłą. Naprawdę chciała wejść znowu do tej kró­li­czej nory? Nie. Ale jeden łyk mógł uśmie­rzyć ból. Albo jedna tabletka, jeśli ją miała.

Deszcz padał nie­ustan­nie całą noc, a teraz bęb­nił o przed­nią szybę, kiedy jechała czter­dzie­ści kilo­me­trów do Tul­la­more, gdzie urzę­do­wała pato­log. Zadzwo­niła domo­fo­nem i weszła do lodo­wa­tego kory­ta­rza, w któ­rym zapach środ­ków odka­ża­ją­cych masko­wał zapach śmierci.

Jane Dore zaczęła już sek­cję i krą­żyła wokół sta­lo­wego stołu, na któ­rym leżała ponad­sie­dem­dzie­się­cio­let­nia Tessa Ball.

– Dzień dobry, pani inspek­tor. – Głos lekarki był ostry i pro­fe­sjo­nalny. – Będę kon­ty­nu­ować, jeśli nie ma pani nic prze­ciwko.

– Śmiało – powie­działa Lot­tie, wło­żyła far­tuch ochronny i zajęła miej­sce na wyso­kim tabo­re­cie obok stołu ze stali nie­rdzew­nej. Jane Dore i jej zespół mieli wypra­co­waną rutynę. Oglą­dali, doty­kali, sztur­chali, pobie­rali próbki, zapi­sy­wali wyniki. Po chwili śled­cza miała wra­że­nie, że sala wiruje wraz z nimi.

– Jakaś pewna przy­czyna zgonu? – zapy­tała nie­cier­pli­wie. – Zakła­dam, że to mor­der­stwo.

Jane Dore odwró­ciła się i zatrzy­mała wzrok na poli­cjantce.

– Obie wiemy, że w mojej pracy nie zakła­dam niczego. Pozwa­lam ciału opo­wie­dzieć mi swoją histo­rię. I tylko z nim jestem w sta­nie pra­co­wać.

– Wiem, ale jestem tro­chę zajęta, mam spo­tka­nie zespołu, więc pomo­głoby mi, gdy­byś… – Par­ker urwała; zdała sobie sprawę, że mam­ro­cze. Jane Dore świ­dro­wała ją wzro­kiem.

– Idź, jeśli chcesz. Prze­ślę wyniki mailem. – Odwró­ciła się i kon­ty­nu­owała bada­nie.

– Tępy uraz? – pod­su­nęła detek­tyw. – Tak mówi­łaś wczo­raj w nocy.

Jane wes­tchnęła i pode­szła do Lot­tie.

– Dobrze. Widzę, że myślami jesteś gdzie indziej. Wiem, że masz dużo na gło­wie, ale mnie nie wolno poga­niać. Potrak­to­wa­łam sek­cję pani Ball prio­ry­te­towo, żebyś miała z czym pra­co­wać.

– Dzięki, Jane. Naprawdę to doce­niam, ale nie czuję się naj­le­piej i…

– Przy­czyną zgonu będzie naj­praw­do­po­dob­niej tępy uraz głowy. Zado­wo­lona?

– Dzię­kuję. Coś wska­zuje na rodzaj uży­tej broni?

– Tak jak suge­ro­wa­łam wczo­raj w nocy, użyto twar­dego i zaokrą­glo­nego narzę­dzia, ude­rzono z dużą siłą. Raz a dobrze. Ude­rze­nie albo od razu ją zabiło, albo spo­wo­do­wało ogromny udar. Wię­cej będę w sta­nie powie­dzieć póź­niej.

– Czy to mógł być kij bejs­bo­lowy, który zna­leź­li­śmy na miej­scu?

Dore rzu­ciła jej prze­cią­głe spoj­rze­nie. Lot­tie wie­działa, że nie może sobie pozwo­lić na złe rela­cje z lekarką. Potrze­bo­wała od niej przy­sługi. Nie­ofi­cjal­nie, jeśli tak można to ująć. A jeśli zosta­nie tu dłu­żej, wycze­ku­jąco patrząc na Jane, która kroi ciało, narazi na szwank dużo wię­cej niż ich przy­jaźń. Treść żołądka pod­cho­dziła jej do gar­dła.

– Dzię­kuję – powie­działa i zwró­ciła się w stronę drzwi. – Jesz­cze jedno. Napaść na tle sek­su­al­nym?

– Pobiorę próbki, ale nie wydaje się to praw­do­po­dobne. Dosta­niesz wstępny raport dzi­siaj po połu­dniu.

Lot­tie rzu­ciła jesz­cze jedno spoj­rze­nie na pożół­kłe ciało i szybko wyszła z pomiesz­cze­nia. Deszcz lał bez ustanku. Jedy­nym pocie­sze­niem było to, że nie zwy­mio­to­wała na błysz­czący sta­lowy blat albo białe kafelki pod­łogi. Co to to nie – wytrzy­mała aż do par­kingu i wyrzy­gała się mię­dzy dwoma samo­cho­dami.

Ni­gdy wię­cej alko­holu.

7

Prze­ja­śniło się tro­chę i szare kon­tury Rag­mul­lin wyło­niły się z mgły. Bliź­nia­cze strze­li­ste wieże kate­dry prze­bi­jały chmury na prawo, a wznie­sie­nie Hill Point wybrzu­szało się w pła­skim kra­jo­bra­zie po lewej. Pra­co­wała tam lekarka Anna­belle O’Shea. Kie­dyś się przy­jaź­niły. Tabletki. Potrze­bo­wała kilka Xanak­sów, żeby prze­trwać ten dzień – każdy dzień. Otrzą­sa­jąc się z tych zachcia­nek, doci­snęła pedał gazu i popę­dziła w kie­runku mia­sta.

W biu­rze zrzu­ciła kurtkę, powie­siła ją na prze­peł­nio­nym wie­szaku i pode­szła do biurka.

– Coś nowego z sek­cji pani Ball? – zapy­tał detek­tyw Larry Kirby.

Lot­tie zatrzy­mała się w pół kroku i zer­k­nęła na niego. Kirby był duży i tęgi, miał ster­czące włosy. W ustach trzy­mał wła­śnie elek­tro­nicz­nego papie­rosa.

– Po co ci to? – spy­tała.

– Pró­buję rzu­cić zwy­kłe – wyja­śnił, szybko wkła­da­jąc urzą­dze­nie do kie­szeni koszuli.

– Nie ma jesz­cze wyni­ków sek­cji – powie­działa Par­ker i przy­su­nęła sobie krze­sło. – Myśla­łam, że zaj­mu­jesz się prze­py­ty­wa­niem sąsia­dów.

– Tak, ale zapo­wie­dzia­łaś zebra­nie zespołu o dzie­sią­tej. Więc jestem. Odbę­dzie się?

Cho­lera. W ciągu pół­go­dzin­nej jazdy z Tul­la­more zapo­mniała, dla­czego tak się spie­szyła.

– Oczy­wi­ście. Cen­trum ope­ra­cyjne. Wszy­scy. – Rozej­rzała się dokoła. Detek­tywi patrzyli na nią. – Co?

Boyd nachy­lił się nad nią.

– Wszystko w porządku?

– Oczy­wi­ście, że tak. Czemu pytasz?

– Wyda­jesz się tro­chę… wstrzą­śnięta.

– Chyba nie wiesz, o czym mówisz.

Detek­tywi Boyd, Kirby i Lynch wyszli z biura. Par­ker pocze­kała, aż sobie pójdą, po czym usia­dła i wysu­nęła szu­fladę biurka. Zaczęła szpe­rać w bała­ga­nie. Choć jedna, pomy­ślała. Nawet pół. Wycią­gała papiery i dłu­go­pisy, prze­su­nęła dło­nią po spo­dzie szu­flady. Nic. Wysu­nęła szu­fladę i odwró­ciła do góry dnem. Jest! Pod spodem był przy­kle­jony taśmą Xanax. Koło ratun­kowe. Ode­rwała od taśmy tabletkę, która zaczęła się kru­szyć. Nie, pomy­ślała, potrze­buję cię. Rozej­rzała się dokoła, żeby upew­nić się, że jest sama, i wsa­dziła sobie przy­kle­joną do taśmy tabletkę do ust. Języ­kiem zli­zała resztę, a potem wypluła taśmę. Zła­pała swoje odbi­cie na ekra­nie kom­pu­tera i zaczęła się zasta­na­wiać, kim może być ta dzika kobieta. Wyglą­dała okrop­nie.

Wstała, chwy­ciła butelkę wody z biurka Boyda, wypiła ją kil­koma łykami i poszła do cen­trum ope­ra­cyj­nego.

* * *

Tablice znowu stały na swoim miej­scu, wzdłuż ścian cen­trum ope­ra­cyj­nego. Obok sie­bie wisiały na nich zdję­cie pośmiertne Tessy Ball i zdję­cie zagi­nio­nej Marian Rus­sell, pozy­skane z tele­fonu jej córki Emmy.

– Wia­domo, czy jakaś krew z miej­sca zbrodni należy do Marian Rus­sell? – zapy­tał Kirby.

– To praw­dziwe życie, nie CSI – odpo­wie­działa Lot­tie. – Dosta­niemy ana­lizę za kilka dni. Tech­nicy wciąż są na miej­scu. – Przy­pięła zdję­cie kuchni Rus­sel­lów do tablicy.

– Wygląda jak pobo­jo­wi­sko – sko­men­to­wał Kirby.

Par­ker odwró­ciła się, żeby go zbesz­tać, ale zamiast tego powie­działa:

– Tessa Ball. Tępy uraz tyłu głowy. Marian Rus­sell. Ostat­nio widziana przez córkę Emmę około osiem­na­stej trzy­dzie­ści. – Stuk­nęła pal­cem w foto­gra­fię Marian. – Posta­ramy się zdo­być dzi­siaj lep­sze zdję­cie.

– Może Marian zabiła matkę i ucie­kła? A może Tessa Ball zna­la­zła się w nie­wła­ści­wym miej­scu o nie­wła­ści­wej porze? – pytał Boyd.

– Możemy dzia­łać tylko na pod­sta­wie fak­tów, które mamy. Tessa Ball żyła sama, po dru­giej stro­nie mia­sta, na osie­dlu Świę­tego Dec­lana. W torebce nie było komórki. Port­fel, pięć­dzie­siąt euro i drobne. Klu­cze, oku­lary do czy­ta­nia w etui. Modli­tew­nik z mnó­stwem świę­tych obraz­ków i róża­niec.

– Kazno­dziejka – stwier­dził Kirby.

Inspek­tor zamknęła oczy, poli­czyła do trzech i kon­ty­nu­owała:

– Jeden z klu­czy to klucz do samo­chodu zapar­ko­wa­nego przed domem, możemy zało­żyć, że drugi to klucz do miesz­ka­nia. Prze­szu­kamy je. Musimy rów­nież usta­lić, gdzie była wcze­śniej.

– Wła­śnie przy­szła wia­do­mość od McGlynna. Tech­nicy zna­leźli tele­fon w samo­cho­dzie – prze­rwał Boyd.

– Świet­nie. Prze­ana­li­zuj dane.

– Robi się.

– A co mówi Emma? – zapy­tała detek­tyw Maria Lynch.

– Wczo­raj w nocy była bar­dzo zde­ner­wo­wana. Dosta­niesz póź­niej trans­kryp­cję naszej roz­mowy. – Par­ker z uśmie­chem rzu­ciła spoj­rze­nie Boy­dowi, przy­po­mi­na­jąc mu, że musi zro­bić trans­kryp­cję. Potak­nął głową.

– Czy towa­rzy­szy jej ktoś do spraw kon­tak­tów z rodziną? – spy­tała Lynch.

– Cie­szę się, że pytasz. Nasza funk­cjo­na­riuszka jest na zwol­nie­niu. Chcia­łam zapro­po­no­wać, żebyś ją zastą­piła, Lynch.

– O nie. Wpraw­dzie zosta­łam odpo­wied­nio prze­szko­lona, ale mam strasz­nie dużo pracy. – Maria kart­ko­wała akta na kola­nie.

– A czy mogła­byś zro­bić to dzi­siaj? Bar­dzo cię pro­szę. Emma jest w domu Kel­lych. Możesz tam pod­je­chać, jak skoń­czymy, i zoba­czysz, co jesteś w sta­nie z niej wycią­gnąć.

Śled­cza, wyraź­nie nie­za­do­wo­lona, zaczęła się bawić kucy­kiem. Ciężka cho­lera, pomy­ślała Lot­tie. Nie ufała Lynch. Miała ku temu powody, sprzed wielu lat, nie chciała o nich myśleć. Przy­naj­mniej nie teraz.

– No więc usta­lone – pod­su­mo­wała. – Mamy adres Arthura Rus­sella?

– Zatrzy­mał się w pen­sjo­na­cie – wyja­śnił Boyd. – Roz­ma­wia­łem z gospo­dy­nią. Jest tam w tej chwili.

– Poje­dziemy z nim pomó­wić.

– On raczej nie ma z tym nic wspól­nego – zastrzegł sier­żant.

– Czemu nie? – Czy on mógłby się w końcu zamknąć i pozwo­lić jej pra­co­wać?

– To nie ma sensu. Jeśli to on, już dawno by go tu nie było.

Lot­tie zasta­no­wiła się nad tym przez chwilę.

– Musimy spraw­dzić, gdzie był wczo­raj w nocy, a potem możemy przyj­rzeć się, czy miał spo­sob­ność i motyw.

Komi­sarz Cor­ri­gan poja­wił się z tyłu pomiesz­cze­nia.

– Pro­szę kon­ty­nu­ować, inspek­tor Par­ker. Niech pani nie zwraca na mnie uwagi. – Oparł się o ścianę i zało­żył ręce na pier­siach nad swoim wiel­kim brzu­chem.

– Dzię­kuję, komi­sa­rzu – powie­działa inspek­tor, upusz­cza­jąc kartkę, którą trzy­mała w dło­niach. Nie ufała sobie na tyle, żeby się po nią schy­lić. Wystar­cza­jąco już krę­ciło jej się w gło­wie.

Boyd wstał, żeby pod­nieść kartkę. Zatrzy­mała go spoj­rze­niem. Usiadł z powro­tem.

– Wygląda na sprawę rodzinną – stwier­dził Cor­ri­gan.

– Pozory mogą mylić. – Czy wła­śnie powie­działa coś takiego komi­sa­rzowi?

– Wiem, do cho­lery – odpa­ro­wał Cor­ri­gan. Patrzył pro­sto na nią i pocie­rał dło­nią swoją łysinę.

Może powinna była zostać dzi­siaj w łóżku.

– Dopóki tech­nicy nie zakoń­czą prac, nie możemy sobie pozwo­lić na spe­ku­la­cje – oznaj­miła. – Sek­cja wła­śnie trwa, ale pato­lożka potwier­dziła, że tępy uraz głowy to naj­bar­dziej praw­do­po­dobna przy­czyna zgonu pani Ball.

– Tępy uraz głowy? Spo­wo­do­wany czym? – spy­tał Cor­ri­gan, roz­kła­da­jąc ręce i prze­cho­dząc przez pomiesz­cze­nie w stronę Lot­tie. Dotknął pal­cem zdję­cia z miej­sca zbrodni. – Pokaż mi.

– Zna­leź­li­śmy poten­cjalną broń przy tyl­nych drzwiach. – Inspek­tor wska­zała ziar­ni­ste zdję­cie zro­bione nocą. – Tech­nicy ją badają.

– Kij bejs­bo­lowy. To jest Rag­mul­lin, a nie pie­przone Chi­cago. Kto trzyma tutaj kij bejs­bo­lowy?

– Nie usta­li­li­śmy, do kogo należy. Jesz­cze. – Lot­tie wbi­jała paznok­cie w skórę dłoni i powta­rzała bez­gło­śnie jak man­trę: zacho­waj, kurwa, spo­kój.

– Wydaje się, że usta­li­li­ście już wszystko, do cho­lery.

– Robimy, co możemy.

– Robi­cie za mało. Chcę, żeby Rus­sell tra­fił do celi przed koń­cem dnia. I chcę, żeby­ście odna­leźli jego żonę. Czy może­cie usta­lić, gdzie ona jest, inspek­tor Par­ker?

– Tak jest.

– To bierz­cie się do pracy, do cho­lery. – To powie­dziaw­szy, z uśmie­chem zado­wo­le­nia wypro­sto­wał się i wyma­sze­ro­wał z pomiesz­cze­nia.

– Co go ugry­zło? – spy­tał Boyd.

– Co za bzdury – dodał Kirby.

– To on jest tu sze­fem – dorzu­ciła Lynch.

– Ja kie­ruję tym śledz­twem – przy­po­mniała Par­ker, wyma­chu­jąc despe­racko rękami. – Czy ktoś może dotrzeć do zna­jo­mych pani Ball i z nimi poroz­ma­wiać? Kirby? I dowiedz się, czyj jest ten kij bejs­bo­lowy.

Ski­nął pota­ku­jąco głową.

Zadzwo­nił tele­fon Lot­tie. Ofi­cer dyżurny.

– Co tam, Don? – spy­tała.

– Ber­nie Kelly czeka w jedynce do prze­słu­chań. Od pół godziny. Zapo­mnia­łaś o niej?

– Cho­lera! – Detek­tyw zebrała papiery, ramie­niem przy­trzy­mu­jąc tele­fon przy uchu. – Za minutę tam będę.

Wycho­dząc z ope­ra­cyj­nego, rzu­ciła:

– Lynch, pod­jedź do Kel­lych, nie chcę, żeby Emma Rus­sell była sama. Boyd, chodź ze mną.

– A co ja mam robić? – spy­tał Kirby.

– Znajdź zna­jo­mych Tessy i wła­ści­ciela kija bejs­bo­lo­wego.

– A mogę pole­cieć do Chi­cago?

8

– Prze­pra­szam, że musiała pani cze­kać, pani Kelly. – Inspek­tor Par­ker odsu­nęła krze­sło i zajęła miej­sce naprze­ciwko Ber­nie Kelly, która sie­działa ze skrzy­żo­wa­nymi rękami. Na oko miała jakieś czter­dzie­ści pięć lat, gruba war­stwa pod­kładu przy­kry­wała natu­ralny kolor jej cery, brwi miała pod­ma­lo­wane kredką. Usta blade. Zapo­mniała użyć szminki czy to celowe? Lot­tie nie miała poję­cia, ale wie­działa, że atak jest nie­uchronny.

– Czy pani myśli, że ja nie mam nic lep­szego do roboty? Cze­kam tu od trzy­dzie­stu pię­ciu minut.

Zro­zu­miano, bez odbioru. Włosy w kolo­rze tru­skaw­kowy blond miała przy­kle­jone do skóry głowy, a jej pro­cho­wiec wciąż pokry­wały ciemne wil­gotne plamy.

– Pro­szę przy­jąć moje prze­pro­siny, jeste­śmy na początku śledz­twa. Dużo zamie­sza­nia. Na pewno pani to rozu­mie. – Uśmie­cha­jąc się, Lot­tie włą­czyła sprzęt do nagry­wa­nia.

– Po co to? – Ber­nie wska­zała urzą­dze­nie ruchem głowy. – Nie jestem chyba podej­rzana, co? Czy potrze­buję praw­nika? Przy­szłam tu tylko dla­tego, że mnie pani popro­siła.

– I dzię­kuję, że zna­la­zła pani dla nas czas.

Zobaczmy, czy to zadziała, pomy­ślała Lot­tie.

– Co może mi pani powie­dzieć o Marian Rus­sell?

– Nie ma tu nic spe­cjal­nego do opo­wia­da­nia. – Ber­nie wzru­szyła ramio­nami, a w jej zie­lo­nych oczach poja­wił się cień obo­jęt­no­ści.

Par­ker kątem oka zer­k­nęła na Boyda. Miała nadzieję, że nie będzie musiała wycią­gać zezna­nia słowo po sło­wie.

– A co może mi pani powie­dzieć?

– Jak już wspo­mnia­łam wczo­raj w nocy, wydaje mi się, że Marian nie miała się dobrze.

– Co ma pani na myśli?

– No wie pani… – Ber­nie wska­zała na skroń. – Tutaj się jej pomie­szało.

– Czemu tak pani sądzi?

Kobieta wes­tchnęła i spu­ściła wzrok.

– Stała się odlud­kiem. Prze­stała wycho­dzić z domu. Kie­dyś w pią­tek i w sobotę wpa­da­ły­śmy do pubu na drinka. Teraz Marian cho­dzi tylko do pracy. A jeśli nie ma jej w pracy, to sie­dzi u sie­bie. Nawet nie odbiera już ode mnie tele­fo­nów.

– A co Emma mówi o swo­jej matce?

– Emma potrafi być wobec niej surowa. Wydaje mi się, że nie rozu­mie, że Marian może mieć depre­sję. Od zawsze była córeczką tatu­sia. Za pro­blemy w domu obwi­nia matkę, nie ojca.

– Jakie pro­blemy?

– Na pewno ma pani dostęp do akt sądo­wych. Marian pozwała Arthura i wyrzu­ciła z domu.

– Zdo­bę­dziemy akta, ale pomo­głoby nam, gdyby powie­działa nam pani, co pani wie.

Ber­nie kon­spi­ra­cyj­nie nachy­liła się nad biur­kiem.

– Tłukł ją na kwa­śne jabłko. Widzia­łam jej siniaki.

– W jakich oko­licz­no­ściach?

– Któ­re­goś wie­czoru Emma przy­szła do nas z pła­czem i powie­działa, że mamu­sia zezło­ściła tatu­sia i że on ją chyba zabije. To jedyny raz, kiedy powie­działa coś złego o ojcu.

– I co pani zro­biła?

– Wzię­łam tele­fon i pobie­głam do ich domu. Drzwi były otwarte. Marian kuliła się przy kuchence, a Arthur cho­dził w tę i z powro­tem po kuchni, w ręku miał pogrze­bacz.

– Ude­rzył ją pogrze­ba­czem?

– Nie wiem, czym ją ude­rzył, ale była prze­ra­żona. Powie­dzia­łam mu: „Arthu­rze Rus­sellu, wynoś się z tego domu. Zadzwo­ni­łam na poli­cję”. Wcale tego nie zro­bi­łam, ale może powin­nam była.

– I co było potem?

– Odwró­cił się w moją stronę i wpa­try­wał we mnie jak dziki niedź­wiedź – cho­ciaż ni­gdy nie widzia­łam dzi­kiego niedź­wie­dzia – a potem rzu­cił pogrze­bacz i wybiegł tyl­nymi drzwiami. Pomo­głam Marian usiąść na krze­śle. Krwa­wiła, była mocno posi­nia­czona. Powie­działa, że nie chce wzy­wać pogo­to­wia ani poli­cji. Popro­siła, żebym prze­no­co­wała Emmę i zadzwo­niła do jej matki.

– I co pani zro­biła?

– To, o co mnie popro­siła.

– I nie zgło­siła tego pani?

– Marian mnie o to pro­siła.

– Powie­działa pani, że Marian miała depre­sję. Dla­czego pani tak sądzi, pomi­ja­jąc fakt, że prze­sta­ły­ście cho­dzić na drinka? – spy­tała Lot­tie. Jeśli Marian żyła w stra­chu przed prze­mo­co­wym mężem, to zro­zu­miałe, że zamknęła się w sobie, ale nie musiało to ozna­czać, że cier­piała na depre­sję.

– Nie powinno się mówić źle o zmar­łych…

– Nie mamy dowo­dów na to, że Marian nie żyje.

– Mam na myśli jej matkę, Tessę Ball.

– To zna­czy?

– Potra­fiła być straszną jędzą. Nie podo­bał jej się zakaz zbli­ża­nia wydany przez sąd. To jedna z tych sta­ro­mod­nych kobie­cin, które wie­rzą w „na dobre i na złe”, nawet jeśli to złe jest tak złe, że musisz wyrzu­cić męża z domu.

– Więc kry­ty­ko­wała Marian z powodu Arthura?

Ber­nie przy­tak­nęła.

– Ale to z nią chciała poroz­ma­wiać Marian tam­tego wie­czoru, kiedy ją zaata­ko­wał? – dopy­ty­wał Boyd.

– Też się nad tym zasta­na­wia­łam. Myślę, że Marian chciała poka­zać matce, jak bru­talny potra­fił być Arthur.

– Ma to sens – odrzekł Mark, marsz­cząc brwi.

– Przy­po­mina sobie pani jakieś jesz­cze przy­padki prze­mocy domo­wej u Rus­sel­lów? – docie­kała Par­ker.

Ber­nie wes­tchnęła i spoj­rzała w dół na swoje złą­czone dło­nie.

– Czy jest coś jesz­cze, co chce nam pani powie­dzieć? – pona­glił sier­żant. – Może pani mieć pew­ność, że zacho­wamy to w tajem­nicy.

– Aku­rat. A potem prze­czy­tam o tym w gaze­cie albo w Inter­ne­cie.

– Bar­dzo nam pani pomaga. Musimy zna­leźć Marian – przy­po­mniał. – Żeby prze­ko­nać się, że jest bez­pieczna. Infor­ma­cje od pani mogą nam pomóc ją odszu­kać.

Ber­nie wes­tchnęła raz jesz­cze i powie­działa:

– Wydaje mi się, że Tessa Ball też biła Marian.

Śled­czy wymie­nili się spoj­rze­niami.

– Czemu tak pani sądzi? – spy­tała Lot­tie.

– Emma powie­działa kie­dyś coś takiego Nata­shy. Że to nie­spra­wie­dliwe, jak sąd trak­tuje jej ojca, skoro on w porów­na­niu z bab­cią jest nie­win­nym szcze­nię­ciem.

– Ale nie ma pani świad­ków na to, że Tessa Ball biła Marian?

– Nie. Ale po tym, co się stało wczo­raj w nocy, jestem w sta­nie w to uwie­rzyć.

– Myśli pani, że Marian zaata­ko­wała matkę i zosta­wiła ją mar­twą na pod­ło­dze w kuchni? – son­do­wała inspek­tor.

– Tak mi się wydaje.

– Czy jest coś jesz­cze, co chcia­łaby pani dodać? – spy­tał Boyd.

– Nie. Chcę już iść do domu. – Ber­nie Kelly pod­nio­sła z pod­łogi para­sol i strzą­snęła z niego kro­ple.

– Oczy­wi­ście – zgo­dziła się Lot­tie. – Wysy­łam do was funk­cjo­na­riuszkę do spraw kon­tak­tów z rodziną. Będzie z wami do momentu, aż znaj­dziemy dla Emmy inne miej­sce.

Policzki Ber­nie zapło­nęły czer­wie­nią.

– Mówi­łam pani, że nie potrze­bu­jemy opie­kunki.

– Emma potrze­buje ochrony, dopóki nie odnaj­dziemy jej matki.

– Ona mówi, że chce wró­cić do domu.

– To nie­moż­liwe. Nie w tej chwili.

– Może zostać ze mną tak długo, jak zechce. I nie chcę w domu żad­nej poli­cji.

– A ja muszę wyko­ny­wać swoją pracę. Dzię­kuję, że pani przy­szła. – Inspek­tor Par­ker wstała, żeby wypeł­nić pro­to­kół prze­słu­cha­nia. – Prze­pra­szam, że kaza­łam pani cze­kać.

Ber­nie Kelly rów­nież wstała.

– I tak nie mia­łam nic lep­szego do roboty. Tak to tylko sie­dzę w domu i pil­nuję dziew­czy­nek.

9

Bus tech­ni­ków wciąż stał na ulicy pod domem Rus­sel­lów, a reflek­tory punk­towe rzu­cały snopy żół­tego świa­tła na sza­ro­czar­nym nie­bie. Jim McGlynn stał na zewnątrz przy drzwiach i instru­ował asy­stenta, aby ten udał się na pię­tro.

– Cześć, Jim. Widzia­łeś może, czy rano nie krę­ciła się tutaj nasto­latka? – spy­tała detek­tyw Maria Lynch, trzy­ma­jąc nad oboj­giem para­sol. – Byłam u Kel­lych, ale nie ma tam chyba nikogo.

McGlynn się uchy­lił.

– Kapie na mnie z tego ustroj­stwa. Kogo szu­kasz?

– Emmy Rus­sell. Wnuczki ofiary. Mogła tu być z przy­ja­ciółką.

– Ach, tak, widzia­łem je. Około dzie­sią­tej. Chciały się dostać do środka. Ale tupet.

– Wiesz, dokąd poszły?

– Jestem zajęty, koń­czymy tutaj, więc nie roz­ma­wia­łem z nimi – odpo­wie­dział McGlynn. – Czy to nie twoja praca, pil­no­wa­nie tej mło­dej?

– Tak, moja. I nie mogę jej zna­leźć – odrze­kła Lynch. Podmuch wia­tru wygiął para­sol w drugą stronę.

– No więc to ty będziesz musiała powie­dzieć Par­ker, że ją zgu­bi­łaś. – McGlynn zachi­cho­tał i wszedł pospiesz­nie do domu.

– Ja pier­dolę – zaklęła śled­cza. Już była, Bóg wie czemu, na cen­zu­ro­wa­nym u Lot­tie Par­ker. A teraz to. Skręci Emmie Rus­sell kark, jak tylko ją znaj­dzie.

A potem przy­szła jej do głowy okropna myśl.

Cisnęła wydęty na drugą stronę para­sol do rowu i zaczęła biec z powro­tem w stronę drogi.

10

Arthur Rus­sell brzdę­kał na gita­rze, na uszach miał słu­chawki. Brzmiało coraz lepiej. Chyba warto to nagrać. Ni­gdy nie porzu­cił marzeń. Miał czter­dzie­ści dzie­więć lat i zacho­wy­wał się, jakby chciał pod­bić świat grą na gita­rze. Taki już jestem, pomy­ślał. Za późno, żebym się zmie­nił.

Prze­łą­czył kilka czer­wo­nych prztycz­ków, prze­su­nął suwak na kon­soli i zaczął od nowa. Nucił do łagod­nej muzyki, która sączyła się ze słu­cha­wek.

Nie do końca był zado­wo­lony. Gło­śno wes­tchnął, pogła­dził się po sztyw­nej, opró­szo­nej siwi­zną bro­dzie i zamknął oczy. Kiedy znów je otwo­rzył, stały przed nim dwie osoby. Gwał­tow­nym ruchem zdjął słu­chawki, zadra­pu­jąc sobie skórę na ogo­lo­nej gło­wie.

– Czego chce­cie? Jak tu weszli­ście?

– Pan Rus­sell? Arthur Rus­sell? – powie­działa kobieta. Jej włosy były mokre od desz­czu.

– Kto pyta? – Odło­żył gitarę na sto­jak, skrzy­żo­wał ręce i deli­kat­nie prze­krę­cił się na obro­to­wym stołku.

– Inspek­tor Lot­tie Par­ker – odpo­wie­działa.

Podo­bał mu się jej głos. Był głę­boki i melo­dyjny. Zasta­na­wiał się, czy potra­fiła śpie­wać.

– Detek­tyw Boyd – przed­sta­wił się wysoki, szczu­pły męż­czy­zna.

Wyglą­dał na bar­dziej zadba­nego od swo­jej towa­rzyszki. Dziwna para, pomy­ślał Rus­sell.

– Weszli­ście pań­stwo nie­le­gal­nie na moją pose­sję. Jak się tu dosta­li­ście?

– Dzięki gospo­dyni. Nie­zły ma pan tu sprzęt – powie­działa inspek­tor.

– Pani Crumb to sza­lona sta­ru­cha. Czego chce­cie? Nic nie zro­bi­łem.

– A czy naru­sze­nie zakazu zbli­ża­nia się brzmi zna­jomo? – Teraz głos kobiety był wyż­szy. Szy­dziła z niego.

– Nie zbli­ża­łem się do tego domu – wyce­dził. – Spy­taj­cie żony. Czy to ona was wysłała, żeby wydu­sić ze mnie jesz­cze tro­chę kasy? No to macie pecha. Jestem spłu­kany.

– Kiedy ostatni raz widział pan żonę? – zapy­tał detek­tyw.

On na pewno nie był woka­li­stą, pomy­ślał Rus­sell. I co to miało wspól­nego z Marian?

– Moją żonę?

– Tak, panie Rus­sell. Pana żonę.

– Jakieś cztery mie­siące temu, w sądzie. Czemu jej nie spy­ta­cie?

– Zro­bi­li­by­śmy to, gdy­by­śmy mogli ją zna­leźć – wyja­śniła inspek­tor.

– Spró­buj­cie w Tesco albo w domu. To jedyne dwa miej­sca, w któ­rych można ją spo­tkać.

– Nie ma jej ani tu, ani tu. Kiedy ostatni raz widział pan teściową?

– Chwi­leczkę… O co tu cho­dzi?

– Pro­szę odpo­wie­dzieć na pyta­nie.

– Nie mam zamiaru. Nie macie prawa przy­cho­dzić do mnie i zada­wać mi głu­pich pytań. Wyno­ście się, bo zadzwo­nię po praw­nika.

Śled­cza zbli­żyła się do niego. Arthur nie cof­nął się ani o mili­metr.

– Odpo­wia­da­nie na te pyta­nia leży w pana inte­re­sie – powie­działa.

– Czemu? Za każ­dym razem, kiedy mam z wami do czy­nie­nia, słono za to płacę. To przez was stra­ci­łem rodzinę. Nie mogę nawet widy­wać się z córką bez wcze­śniej­szego mie­sięcz­nego powia­do­mie­nia. – Zaci­snął pię­ści. Mocno żuł gumę Nico­rette. Krew pul­so­wała mu w klatce pier­sio­wej i ramio­nach, wrzała w oko­li­cach głowy. Mię­śnie nóg spra­wiły, że kolano zaczęło mu drgać.

– Czemu pan tak się zło­ści?

Inspek­tor, jak jej tam było? Par­ker. Tak. Ta suka zro­biła kolejny krok w jego stronę. Jesz­cze jeden i jej jebnę, pomy­ślał. Zamiast tego wzru­szył ramio­nami.

– Nie chcę robić pro­ble­mów.

– Gdzie był pan wczo­raj mię­dzy wpół do siód­mej a, powiedzmy, jede­na­stą wie­czo­rem?

– Czy potrzebny mi praw­nik?

– To zależy od pana. Ma pan coś do ukry­cia?

Arthur ude­rzył pię­ściami w uda.

– Przy­cho­dzi­cie tutaj i zaczy­na­cie prze­słu­cha­nie. Stre­su­je­cie mnie i tyle. A jak wy byście się zacho­wali, gdyby ktoś bez uprze­dze­nia wpa­ro­wał do waszego stu­dia muzycz­nego?

– Nie mam stu­dia – odparła.

– Nic dziw­nego.

– Co ma pan na myśli?

Arthur wstał, był na gra­nicy cier­pli­wo­ści.

– Wygląda mi pani na taką, co ma kij w dupie. I to tak głę­boko, że nie umie cie­szyć się muzyką. Mam rację czy nie? Ha!

Prze­sa­dzi­łem, pomy­ślał, kiedy zła­pała go za koszulkę i przy­cią­gnęła do sie­bie. Poczuł mię­tówkę, którą ssała, żeby przy­kryć nie­świeży zapach alko­holu. Pijaczka. Wszy­scy poli­cjanci byli tacy sami. Pie­przeni alko­ho­licy.

– Zabie­raj łapy, ale już – roz­ka­zał.

Puściła go, ale się nie odsu­nęła.

– Zabie­ram pana na komi­sa­riat, złoży pan zezna­nia.

– A co ja takiego zro­bi­łem?

– Odmó­wił pan odpo­wie­dzi na nasze pyta­nia – odrzekł szczu­pły detek­tyw. – Gdzie był pan wczo­raj wie­czo­rem?

Rus­sell wziął do ręki gitarę i usiadł.

– W pracy, w barze U Danny’ego i na kola­cji z panią Crumb, mniej wię­cej wpół do ósmej. Potem sie­dzia­łem tu i gra­łem. A teraz się wyno­ście.

Detek­tywi popa­trzyli na sie­bie. Decy­do­wali, co zro­bić? Chujki, pomy­ślał Arthur i zało­żył słu­chawki. Odje­chał na stołku, obró­cił się w stronę kom­pu­tera i zaczął śpie­wać.

Kiedy znów się odwró­cił, już ich nie zoba­czył. Ale nie miał wąt­pli­wo­ści, że wrócą: to było jasne jak słońce, czy co tam się mówi.

Wypluł gumę. Poszpe­rał w fute­rale gitary, zna­lazł paczkę papie­ro­sów i zapa­lił jed­nego. Zakrę­ciło mu się w gło­wie i wie­dział, że potrze­buje cze­goś moc­niej­szego od niko­tyny.

– Pier­dol się, Marian – powie­dział i ścią­gnął słu­chawki. – Ty pie­przona mani­pu­lantko.

* * *

– Co za typ – mruk­nął Boyd, pró­bu­jąc zapa­lić papie­rosa w desz­czu.

– Fla­ne­lowa koszula w kratkę i zapusz­czona broda… Za kogo on się ma? – wtó­ro­wała mu Lot­tie, nacią­ga­jąc na głowę kap­tur.

– Mógłby się umyć – dodał sier­żant.

– Nic nie czu­łam.

– Nie dziwi mnie to.

– Co chcesz przez to powie­dzieć?

– Lot­tie, znowu pijesz. Nie jestem ślepy ani głupi. Co się dzieje?

Tro­ska na jego twa­rzy ją nie­po­ko­iła. Nie potrze­bo­wała jego współ­czu­cia. Chciała sto­czyć tę walkę po swo­jemu. Jak zawsze.

– Zaj­mij się swo­imi spra­wami. – Pobie­gła do samo­chodu. Wsia­dła, trza­snęła drzwicz­kami.

Boyd do niej dołą­czył.

– Powiem to tylko raz – zaczął. – Jeśli mnie potrze­bu­jesz, jestem.

– Odpal sil­nik. Musimy wypeł­nić papierki na temat Arthura Rus­sella i spraw­dzić jego domnie­mane alibi.

– Twoje życze­nie jest…

– Odpal sil­nik, Boyd.

– Może powin­ni­śmy mu byli powie­dzieć o jego nie­ży­wej teścio­wej i zagi­nio­nej żonie.

– Może dobrze, że nie powie­dzie­li­śmy. Zoba­czymy, co teraz zrobi.

– Myślisz, że Marian zabiła wła­sną matkę?

– Może zapy­tamy ją, jak już ją znaj­dziemy? – Lot­tie wycią­gnęła nogi na desce roz­dziel­czej i zaczęła zasta­na­wiać się, skąd wziąć wię­cej table­tek.

– Dokąd teraz? – spy­tał Boyd.

– Do miesz­ka­nia Tessy Ball.

– A co z barem U Danny’ego? Musimy spraw­dzić alibi Arthura.

– To może pocze­kać. Możemy tam zjeść obiad.

– Może nawet dosta­niemy za darmo. – Boyd wrzu­cił bieg.

– Jesteś ską­pym dra­niem – sko­men­to­wała, ale pomy­ślała dokład­nie o tym samym.

– …ale pomy­śla­łaś to samo – odpo­wie­dział.

Lot­tie nada­rem­nie pró­bo­wała powstrzy­mać uśmiech. Śmiech jej towa­rzy­sza roz­brzmie­wał przez całą drogę na osie­dle Świę­tego Dec­lana.

* * *

Lynch prze­stała walić w drzwi, odwró­ciła się i sta­nęła oko w oko z kobietą, która trzy­mała klucz w dłoni.

– Mogę w czymś pomóc?

– Jestem tym­cza­sową funk­cjo­na­riuszką do spraw kon­tak­tów z rodziną, przy­pi­saną Emmie Rus­sell. Nie wie pani, gdzie ona może być?

– Powie­dzia­łam tej dru­giej, że nie potrze­bu­jemy… Ech, pro­szę wejść. – Kobieta otwo­rzyła drzwi i zapro­siła Lynch do środka. – Nazy­wam się Ber­nie Kelly.

Lynch zdjęła płaszcz i powie­siła go na słupku balu­strady scho­do­wej, na któ­rym wisiała już góra innych ubrań.

– Dzwo­ni­łam i puka­łam, ale nikt nie odpo­wia­dał. Poszłam nawet do domu Rus­sel­lów. Gdzie jest Emma?

– W łóżku, jak mnie­mam. Nie wiem, jak ona sobie z tym wszyst­kim pora­dzi.

– Mogę spraw­dzić? – Lynch chwy­ciła kobietę za ramię i popro­wa­dziła ją w stronę scho­dów. – Chcę mieć pew­ność, że nic jej nie jest.

– W moim domu jest bez­pieczna. Dla­czego mia­łoby być ina­czej?

– Pro­szę spraw­dzić, nale­gam.

– Emma? Nata­sha? Już nie śpi­cie? – Ber­nie zaczęła wcho­dzić po scho­dach. Lynch chciała ją wyprze­dzić i spraw­dzić każdy pokój.

– Co tam, mamo?

Lynch zało­żyła, że to Nata­sha. Dziew­czyna, która poja­wiła się u szczytu scho­dów, miała na sobie czarny T-shirt do spa­nia. Spły­wa­jące jej do ramion włosy były roz­czo­chrane. Na obu udach miała wyta­tu­owane ciem­no­czer­wone serca prze­bite szty­le­tami, z któ­rych kapała krew.

– Gdzie jest Emma? – Lynch pra­wie zepchnęła Ber­nie ze scho­dów, prze­py­cha­jąc się obok niej na górę.

Nata­sha zmru­żyła jedno oko, dru­gie wyda­wało się wciąż przy­mknięte, jakby przez sen.

– Kim pani jest?

– Detek­tyw Maria Lynch, funk­cjo­na­riuszka do spraw kon­tak­tów z rodziną. Muszę się zoba­czyć z Emmą. Gdzie ona jest? – W gło­sie Lynch pobrzmie­wały ostre tony. Pani­ko­wała i nie potra­fiła go opa­no­wać.

W sypialni Emmy nikogo nie było.

– Czy jest w innym pokoju? – Nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, spraw­dziła pozo­stałe pomiesz­cze­nia. Wszyst­kie oka­zały się puste. Wycią­gnęła tele­fon i zbie­gła po scho­dach, mija­jąc Ber­nie Kelly, która stała z sze­roko otwar­tymi ustami. Lynch szu­kała w tele­fonie numeru sze­fo­wej.

– Hej, chwi­leczkę, pro­szę pani, to mój dom.

Lynch poczuła, że ktoś cią­gnie ją za kucyk, i odwró­ciła się bły­ska­wicz­nie, gotowa do ataku. W tym samym momen­cie tylne drzwi się otwo­rzyły i weszła nimi nasto­latka, w ręku trzy­mała siatkę z super­mar­ketu. W domu zapach­niało świe­żym pie­czy­wem.

– To ty jesteś Emma?

Dziew­czyna przy­tak­nęła.

– Gdzieś ty, do cho­lery, była? – krzyk­nęła Lynch, roz­łą­cza­jąc się, zanim inspek­tor Par­ker mogła ode­brać.

Emma skur­czyła się i cof­nęła w stronę drzwi. Do oczu napły­nęły jej łzy.

– Poszłam po zakupy.

– A pani wła­śnie zaata­ko­wała funk­cjo­na­riuszkę poli­cji. – Lynch odcięła się w stronę Ber­nie Kelly.

– To mój dom! Nie może pani tu wpa­ro­wy­wać, jakby nale­żał do pani. – Ber­nie prze­ma­sze­ro­wała obok śled­czej i skie­ro­wała się do kuchni. – Chodź­cie, napi­jemy się her­baty. Musimy się uspo­koić.

To tylko jesz­cze bar­dziej roz­wście­czyło Lynch.

11

Tessa Ball miesz­kała w nowym trzy­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu w apar­ta­men­towcu obok nie­czyn­nego szpi­tala Świę­tego Dec­lana. Lot­tie wykrzy­wiła się, a mię­dzy łopat­kami prze­biegł jej dreszcz. Nie lubiła wra­cać myślami do swo­jej ostat­niej sprawy, która zakoń­czyła się w tej zamknię­tej pla­cówce.

– Co z tobą? – spy­tał Boyd. – Wyglą­dasz, jakby szczur prze­biegł ci po twa­rzy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki