Elżbieta Granowska. Królowa Władysława Jagiełły - Dorota Pająk-Puda - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Elżbieta Granowska. Królowa Władysława Jagiełły ebook i audiobook

Dorota Pająk-Puda

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czy kobiety w średniowieczu mogły osiągnąć status osoby niezależnej? Czy wdowy nie miały żadnych praw? Czy niewiasty mogły się kształcić, bogacić i zarządzać własnym majątkiem? Mogły. Nazywano je wtedy dworniczkami albo rządzichami. Ale w piętnastowiecznej Polsce była to obelga równorzędna z nazwaniem królowej maciorą…

 

Oto historia średniowiecznego domu. Nie tylko obraz dworu, zamku, ale i praw bezwzględnie rządzących polską rodziną u progu renesansu. To splecione ze starych źródeł i nowych odkryć, losy Elżbiety Granowskiej, dla której król Władysław Jagiełło gotów był porzucić koronę.

 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 394

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 26 min

Lektor: Anna Konieczna
Oceny
4,3 (9 ocen)
6
2
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
annabilberry

Nie oderwiesz się od lektury

beletryzowana biografia
00
PiotrBirstall

Nie oderwiesz się od lektury

Fascynująca historia trzeciej żony Jagiełły. Jedynej z którą ożenił się z miłości.
00
Kajakulinicz

Nie oderwiesz się od lektury

Najnowsza książka autorki, perła w koronie. Rozmach! Szczęściarzom, których dopiero czeka lektura książek Pająk -Pudy, polecam ułożyć je chronologicznie - będą wspaniale się uzupełniać.
00
wprocki

Nie polecam

Najgorsza z powieści Doroty Pająk-Pudy. Źli faceci, najgorszy Jagiełło. Napisana jakby na zamówienie Krzyżaków, którzy i tym razem nie zapłacili. Tym razem szkoda czasu.
02

Popularność




Ka­ro­lowi

1376

To była jedna z tych nie­licz­nych li­sto­pa­do­wych nocy, kiedy gwiazdy scho­dzą na zie­mię. I te­raz błysz­czały na ba­gnach nie­da­le­kiej Pusz­czy San­do­mier­skiej, w czar­nych wo­dach Wi­słoka i w ka­wał­kach kosz­tow­nego szkła z roz­bi­tego okienka drew­nia­nej wieży łań­cuc­kiego dworu. Dziw brał, że ów mały szklany nie­po­rzą­dek uszedł uwagi za­rad­nej mło­dej go­spo­dyni, żony nie­obec­nego pana Ot­tona Pi­lec­kiego, sta­ro­sty san­do­mier­skiego. Może kra­dzież siana przy­kuła jej uwagę, może wpis do księgi dłu­gów, a może ma­leńka có­reczka, Elż­bietka.

W środku, w du­żej, po­rząd­nie ogrza­nej kuchni za­sob­nego i so­lid­nego dworu ku­charka w cia­sno otu­la­ją­cej krą­głą i spo­coną twarz pod­wice wy­ga­siła pa­le­ni­sko i od­wró­ciła się w stronę stołu. Nad dłu­gim dę­bo­wym bla­tem wciąż uno­siła się para od szo­ro­wa­nia wrząt­kiem. Sie­działa za nim dziew­czynka wy­glą­da­jąca na sześć lat, ale pew­nie, jak to ze znaj­dami by­wało, miała ich wię­cej. Chuda i brudna, sku­lona jak mysz, ze stra­chem gry­zła białą bułkę. Ści­skała ją tak, jakby ktoś miał jej za­raz po­da­rek ode­brać.

Ku­charka ode­szła od sy­czą­cego pa­le­ni­ska i czy­stą ścierką otarła po­czer­wie­niałe od dymu oczy. Już po­sta­no­wiła, że dziecko u niej zo­sta­nie. Pod­ku­chenna zna­la­zła ją za spi­żar­nią, jak chłep­tała po­myje dla świ­nek. Nie ucie­kała, kiedy ją zła­pano, nie pła­kała i nie mó­wiła.

– Zo­sta­niesz. Ni­czego ci nie zbrak­nie. Dziecku jeno cie­pła i je­dze­nia trza. Umiesz mó­wić? – za­py­tała ma­łej.

– Umiem – od­rze­kła wy­raź­nie.

– Jak ci na imię?

– Jo­lenta.

– Ład­nie.

Dziew­czynka ze zdu­mie­nia prze­stała jeść. Nikt ni­gdy tak do niej nie mó­wił! Chyba... Zresztą nie pa­mię­tała ni­kogo bli­skiego. Nie­uf­nie roz­glą­dała się po ka­mien­nych wnę­kach z du­żymi ło­jo­wymi lamp­kami i było jej w tej kuchni zbyt ja­sno. Ja­rzący się po­li­kan­dy­lion[1] nad sto­łem też zdał się nie­po­trzebny. Naj­le­piej i naj­bez­piecz­niej jest w ciem­no­ściach. To już wie­działa. W ja­kim ką­cie, w rogu, by ża­den człek jej nie oba­czył i nie wy­gnał. Albo nie ukrzyw­dził.

Ku­charka do­tknęła czoła i błysz­czą­cych po­licz­ków, jakby to miało osta­tecz­nie ją prze­ko­nać.

– Tak – po­wie­działa. – Osta­niesz.

Mó­wiła jesz­cze coś do pod­ku­chen­nej, która już koń­czyła szo­ro­wa­nie lekko za­pa­dłej, ce­gla­nej pod­łogi, kiedy w progu, w pół­mroku sta­nęła pani tego dworu i mia­sta, Ja­dwiga Pi­lecka. Nie­wiastka mło­dziutka, ktoś w kan­ce­la­rii zdaje się wy­li­czył, że sie­dem­na­ście lat te­raz miała i dwa­na­ście, jak za mąż wy­szła za Ot­tona Pi­lec­kiego. Tyle, ile się na­le­żało. Do­bre to było mał­żeń­stwo, może pan nad miarę za­ko­chany, go­re­ją­cym spoj­rze­niem za pa­nią wo­dził. Nie­któ­rzy się dzi­wili, bo pani mała, chuda i pie­go­wata była, ale też mó­wiła tak, że każ­den jej słu­chał i go­spo­dar­stwu to na do­bre wy­szło. Nie jeno o pie­nią­dze szło, które z sobą zwio­zła i które po­kry­cie w zie­miach pi­lec­kich zna­la­zły, ale że je mno­żyć ła­two umiała. Zdało się nie­któ­rym, że jest pań Ja­dwig dzie­sięć, bo wszę­dzie była, wszyst­kiego pil­no­wała i chyba spać wcale nie cho­dziła.

Ku­charka drgnęła, kiedy za­uwa­żyła pa­nią wspartą o fu­trynę z za­ło­żo­nymi rę­kami. W pro­stej, weł­nia­nej sukni, wpa­trzona w je­dzące przy stole obce dziecko.

– To ją na­szła Ka­sia? – za­py­tała Pi­lecka.

I Ka­sia pod­ku­chenna, i ku­charka Gerta spoj­rzały na nią, wy­pro­sto­wały się i ra­zem od­rze­kły:

– Tak.

– Kto ona?

Gerta chwy­ciła się za cia­sno ob­wią­zaną szyję i po­wie­działa:

– Moja wnuczka Jo­lenta. – I do­rzu­ciła szybko: – Szła od Kra­kowa.

Pani Ja­dwiga po­ki­wała głową.

– To ostać musi, je­śli wa­sza wnuczka. – Ro­zej­rzała się po sprząt­nię­tej kuchni. Czy­sto było, tak jak lu­biła. Stół i pod­łoga pach­niały my­dl­nicą, na­czy­nia i za­pasy były po­cho­wane. A pa­le­ni­sko za­ga­szone i nie­dy­miące już. – Idź­cie spać – po­wie­działa i wró­ciła jesz­cze do kan­ce­la­rii.

Dziew­czynka po­słusz­nie ze­szła pod stół, by uło­żyć się do snu. Schwy­tała du­żego bu­rego ko­cura, by go ob­jąć i przy nim za­snąć. Za­mru­czał chętny do­ty­kowi.

– Och, nie, Jo­lento! – za­pro­te­sto­wała ku­charka. – Nie śpimy na pod­ło­dze! Pani nie ze­zwala. Leże po­rządne dla cie­bie mam, obok mo­jego, tam. – Wska­zała so­lidne drzwi na­prze­ciw pa­le­ni­ska pod łu­ko­wym przej­ściem. Dziecko z ko­cu­rem w ra­mio­nach po­słusz­nie prze­szło do ciem­nej ko­mory.

Pi­lecka wspięła się po sze­ro­kich, drew­nia­nych i nie­skrzy­pią­cych scho­dach do kan­ce­la­rii na pię­trze.

– Wnuczka... – wes­tchnęła w dro­dze. Wie­działa prze­cie, że ku­charka ani dzieci, ani wnu­ków nie miała.

We­szła do ob­szer­nej kom­naty, za­sia­dła na wy­so­kim krze­śle za dę­bo­wym sto­łem bez ob­rusa, peł­nym ku­fer­ków, skrzy­ne­czek i zro­lo­wa­nych per­ga­mi­nów wy­peł­nio­nych jej rów­nym pi­smem. Albo pi­smem męża lub któ­re­goś z trzech kan­ce­li­stów. Otwo­rzyła księgę dłuż­ni­ków, szybko za­pi­sała datę i kwotę w ko­lej­nej li­nijce pod na­zwi­skiem wy­róż­nio­nym czer­wo­nym in­kau­stem.

– Pre­cław­ski... – od­czy­tała ci­cho. Pod­nio­sła wzrok na liczne ni­skie i wy­so­kie, bo­gato zdo­bione, kan­ce­la­ryjne skrzy­nie usta­wione jedna na dru­giej. Nowy pul­pit pod du­żym, czy­stym oknem ze szkla­nymi go­mół­kami w oło­wia­nej opra­wie wy­róż­niał się ja­skra­wymi bar­wami po­śród po­ciem­nia­łych ze sta­ro­ści me­bli. – Pre­cław­ski re­gu­lar­nie płaci. W na­grodę przy­pu­śćmy, flo­rena... – mó­wiła do sie­bie.

Na­gle po­czuła, że ktoś się jej przy­gląda. Wra­że­nie było tak silne, że kark ją za­swę­dział i gwał­tow­nie obej­rzała się za sie­bie.

– Kto tam?! – za­wo­łała i wy­cze­kała chwilę wpa­trzona w mrok, tam gdzie świa­tło lampki nie do­cho­dziło. – Ni­kogo... – Po­tarła swę­dzącą szyję, za­mknęła księgę i szyb­kim kro­kiem we­szła do sy­pialni z du­żym, mięk­kim ło­żem z rzeź­bio­nymi ko­lu­mien­kami. Od razu za­trza­snęła drzwi za sobą. Na­słu­chi­wała chwilę, czy roczna córka Elż­bietka śpi w ko­mo­rze obok. Wes­tchnęła, od­wi­nęła rę­kawy i zrzu­ciła suk­nię wierzch­nią.

* * *

Pa­no­wała ci­sza tej go­dziny noc­nej, kiedy już dwór łań­cucki po­grą­żony był we śnie. I pro­sięta śpiące w świ­ro­nie, śniące o tym, że są końmi o lśnią­cych grzy­wach, i my­szy w spi­chle­rzu śniące, że są ko­tami, i znu­żeni mi­ło­wa­niem ko­chan­ko­wie w ko­mo­rze za pie­kar­nią, i zbrojni na drew­nia­nej wieży z roz­bi­tym oknem.

Pani Ja­dwiga też tyle co za­snęła, uprzed­nio zdmuch­nąw­szy pło­mień nie­wiel­kiej jan­ta­ro­wej lampki. Na dole, w pie­karni przy pa­li­sa­dzie ota­cza­ją­cej drew­niany dwór, naga nie­młoda para chra­pała na dwa głosy. Na­gle nie­wia­sta usia­dła wy­stra­szona.

– Sły­sza­łeś? – szep­nęła, strą­ca­jąc z ogrom­nych go­rą­cych piersi po­żą­dliwe dło­nie prze­bu­dzo­nego geo­me­try.

– Cho­oodź... – wy­chry­piał, pró­bu­jąc nie­wia­stę przy­mu­sić do le­że­nia, go­tów od razu do no­wych piesz­czot. Ty­leż co zje­chał do Łań­cuta rano, do no­wych po­mia­rów we­dle ży­cze­nia pani Pi­lec­kiej i od razu wy­pa­trzył dużą białkę. Aż go za­kłuło w brzu­chu z żą­dzy i po­sta­no­wił ją mieć, nim żona z dziećmi zje­dzie za dni parę. Nie­wie­ście też po­do­bało się, że nie­brzydki geo­me­tra za nią łazi i spo­gląda tak jak z dawna zmarły mał­żo­nek. Nic prze­cie w po­nu­rym ży­wo­cie nie miała, prócz pia­sto­wa­nia ma­łej dzie­dziczki.

Wy­pro­sto­wała się, ża­łu­jąc od razu, że nie jest przy pań­skim dzie­cię­ciu. Pew­nym było, że Ja­dwiga Pi­lecka za­raz wy­pa­trzy jej brak w kom­natce dzie­wuszki.

– Zo­staw! – syk­nęła. – Pani pew­nie woła!

– Pono za­wsze... woła... i lu­dzi... stale... do czego... goni – dy­szał w ucho no­wej ob­lu­bie­nicy, piesz­cząc cięż­kie piersi niby parę do­rod­nych szcze­niąt. Już przy­jem­ność przy­ćmiła jej stra­chy, już zle­gła upo­jona do­ty­kiem i ob­jęła go mocno za szyję, kiedy dia­bły wpa­dły do ko­mory! Pia­stunka uj­rzała tylko cuch­nący ba­gnem czarny cień, jej geo­me­tra wy­prę­żył się w pro­te­ście i w prze­ra­że­niu za­ma­chał rę­kami, po czym na­gle zwiot­czały ru­nął na pod­łogę. Pa­trzyła, krzy­czeć chciała, ale krzyk uwiązł jej w gar­dle. Śmier­dzący cień po­chy­lił się nad nią, ob­wą­chał wolno i gło­śno le­żącą od szyi po palce stóp. Jakby ba­wił się jej stra­chem. Re­cho­cząc, rzekł coś nie po pol­sku do dru­giego cie­nia. Drugi zbli­żył się do niej i ostat­nim, co uj­rzała w ży­ciu, był błysk dłu­giego noża lśnią­cego niby li­sto­pa­dowa gwiazda.

Pani Ja­dwi­dze zdało się, czy jesz­cze śniło, że lampka wciąż się pali.

– Prze­cie zdmuch­nę­łam – szep­nęła nie­za­do­wo­lona i prze­bu­dzona. Za­mru­gała oczami, ale łuna była znacz­nie moc­niej­sza, ja­skraw­sza niźli od lampki. Spoj­rzała w okno. – Chry­ste! – za­wo­łała, wy­plą­tu­jąc się z je­dwab­nej koł­dry. – Pali się! – wrza­snęła.

Na jej krzyk ode­zwał się dzwon w mie­ście, ale tylko raz ude­rzył, jakby go ktoś zdu­sił, wstrzy­mał.

– Ogień! – krzyk­nęła znowu z trwogi i roz­pa­czy.

Obu­dzony za sprawą dzwonu la­ment, wrza­ski mę­skie, dzie­cięce i nie­wie­ście, rże­nie prze­ra­żo­nych koni, wy­cie psów, wstrzy­mały jej serce ze stra­chu. Od scho­dów też usły­szała wrza­ski i ja­kiś tu­mult. Co­raz bli­żej!

– Elż­bieta! – Bosa po­bie­gła do kom­natki obok i wy­jęła z niej dzie­cię, wy­cią­ga­jące w górę ró­żowe rączki, drżące z prze­stra­chu i pła­czu.

Tym­cza­sem w sy­pialni spod wy­so­kiego, po­grą­żo­nego w mroku su­fitu opu­ściła się bez­sze­lest­nie ja­kaś po­stać.

Ja­dwiga przy­tu­liła córkę i wbie­gła z po­wro­tem do sie­bie, jakby coś złego cza­iło się rów­nież w ko­mo­rze. Sta­nęła na­gle i z prze­ra­że­nia cie­pła struga spły­nęła jej po no­gach pod luźną ko­szulą. Łuna ze dworu oświe­tlała ni­skiego męża sto­ją­cego w roz­kroku, w czar­nym odzie­niu, o twa­rzy uma­za­nej dzieg­ciem, z wło­sami zwią­za­nymi w ko­guci ogon. Cuch­nął bło­tem i krwią. Snop iskier buch­nął z pło­ną­cego dwor­skiego świ­ronu i oświe­tlił na mo­ment bez­denne, czar­cie, roz­iskrzone wej­rze­nie in­truza.

Za nim we­szło trzech jesz­cze, tak samo wy­glą­da­ją­cych i cuch­ną­cych, jeno włosy mieli zwi­nięte w cia­sne pię­ści i upięte wy­soko. Je­den rzu­cił w jej kie­runku dro­gie fu­tro zdjęte z drąga przy drzwiach. Przy­tu­liła moc­niej cią­gle krzy­czące dziecko.

– Dla­czego? Co to? – wy­du­siła z sie­bie.

Ni­ski wska­zał na okno za­krzy­wio­nym no­żem unu­rza­nym we krwi, pew­nie któ­rego z jej lu­dzi.

– A Spytko? Gdzie Spytko?! – krzyk­nęła i cof­nęła się w głąb kom­naty. Zro­biło jej się słabo, że i brata ubili. Mło­dzik to prze­cie, dzie­sięć lat mu, ale mąż, dzie­dzic Melsz­tyń­skich!

Ten, co wszedł pierw­szy, wark­nął coś za sie­bie, oczu nie od­ry­wa­jąc od pani Łań­cuta, i za­raz ktoś pchnął chu­dego, ja­sno­wło­sego wy­rostka w jej stronę. Spytko na chwilę przy­padł do sio­stry, ale sta­nął za­raz przed nią w ko­szuli i nie­za­pię­tej szu­bie[2], jakby chro­nić ją chciał pod nie­obec­ność pana łań­cuc­kiego. Ja­dwiga czuła, że chło­piec drży nie mniej od niej.

Ni­ski po­chwy­cił ją bo­le­śnie za ło­kieć i pro­wa­dził na dzie­dzi­niec. Wy­rwała się ze zło­ścią, która na mo­ment zwy­cię­żyła nad stra­chem.

– Precz, bru­da­sie! – syk­nęła i połą fu­tra otu­liw­szy córkę, wy­szła, na­ka­zu­jąc Spyt­kowi iść za sobą.

Już na ko­ry­ta­rzu na­tknęli się na skrę­cone w nie­spo­dzie­wa­nej śmierci ciała.

– Jezu... – Scho­dząc po scho­dach, pró­bo­wała za­kryć oczy bratu, ale ten hardo od­trą­cił jej dłoń i dziel­nie prze­kra­czał mar­twych, ka­łuże krwi, roz­trza­skane głowy i roz­bite wnętrz­no­ści. – Gerta... – szep­nęła, kiedy uj­rzała ku­charkę sie­dzącą pod ścianą, jakby spała. Nie­wia­sta z czarną za­krze­płą krwią pod gar­dłem, w si­nej ręce trzy­mała urżniętą drugą dłoń. – A to na co? Po co? – mam­ro­tała Ja­dwiga jak w go­rączce. – Jo­lenta... – Głos jej się za­ła­mał na wi­dok mar­twej ma­łej znajdy le­żą­cej na scho­dach na brzu­chu z roz­ło­żo­nymi, uma­za­nymi krwią chu­dymi no­gami i z za­dartą ko­szulą aż po plecy.

Wy­szli na dzie­dzi­niec. Go­rąc i groza na­raz buch­nęły im w twa­rze. Nic, jeno sza­le­jący, hu­czący, bez­li­to­sny ogień po­że­ra­jący domy, ko­ścioły, spi­chle­rze, staj­nie, obory! Cie­nie i wrzask! Cie­nie mor­du­jące, cie­nie ucie­ka­jące, cie­nie wo­ła­jące matki, oj­ców, dzieci, cie­nie mil­czące. Jakby kto bramy pie­kła otwo­rzył! Be­stie gry­zły, po­wa­lały, wyły, char­czały, ży­wot od­bie­rały! Ktoś prze­bie­gał. Obuci albo bosi. Ktoś inny pa­dał! Ucie­kaj! Mamo! Mamo! Ka­sia! Bie­gnij! Ociec? Ociec?! Wy kur­wie syny! Ja­dwiga stała z otwar­tymi ustami, póki brat jej nie trą­cił.

– Ja­dwigo! – za­wo­łał i wska­zał na dół jej ko­szuli, który na ło­kieć na­mókł już bło­tem zmie­sza­nym z krwią.

Spoj­rzała w dół z obrzy­dze­niem, kiedy ja­kiś z cieni pod­pro­wa­dził wóz. Brat i sio­stra wsie­dli, wtu­la­jąc się w sie­bie. Ru­szyli, by za­raz sta­nąć za bramą w tłu­mie nie­wiast nie­zli­czo­nych, za­wo­dzą­cych, spę­ta­nych już, prze­ra­żo­nych. Je­ezu! Mamo! Nie płacz! Wi­dzia­łaś Jaśka? Ubili! Ubili! Pa­nie ra­tuj! Ci­cho! Za­bili! Za­bi­liii, Ma­ryjo!

Mę­żów, zdaje się, wy­bito. Cie­nie jęły wy­kłó­cać się o coś. Li­twini! – sta­nęło jej w gło­wie. Mó­wili lu­dzie prze­cie, że na­pa­dają! Unio­sła się na pal­cach. Końca mo­rza bra­nek nie spo­sób było uj­rzeć w pół­mroku. Na ba­gnach hen, wi­działa po­dry­gu­jące ucie­ka­jące pło­myki po­chodni. I go­niące, które zbli­żały się nie­ubła­ga­nie szybko do ści­ga­nych. Krótki krzyk albo la­ment. Śmierć albo nie­wola.

Opa­dła w kąt wozu. Co ro­bić? Co ro­bić?! Gdzie Otto? Gdzie Otto?! Te­raz jakby przy­po­mniała so­bie o Elż­bie­cie i ostroż­nie od­wi­nęła jej czer­woną buźkę spod fu­tra. Znowu pod­nio­sła się na trzę­są­cym wo­zie i spoj­rzała na tłum cią­gnący za nią i przed nią.

– Gdzie Mał­go­rzata? – py­tała sama sie­bie, roz­glą­da­jąc się za pia­stunką.

– Spytko, wi­dzia­łeś Mał­go­rzatę?

Brat nie od­po­wia­dał, jakby tchu nie mógł zła­pać. Na­gle chwy­cił się kra­wę­dzi wozu i tar­gany tor­sjami, zwy­mio­to­wał na roz­dep­taną drogę.

Przy­snęli po­tem na chwilę i obu­dzili się, kiedy słońce już wscho­dziło czer­wone, krwawe. Wóz pę­dził co­raz szyb­ciej, Li­twini bie­gli i nie­wia­sty przy­mu­szali do biegu na­haj­kami. Z razu krzy­czące, te­raz udrę­czone i umę­czone bie­gły w ci­szy, trzy­ma­jąc się za ręce. Sil­niej­sze przy­trzy­my­wały ranne.

Ni­ski Li­twin konno okrą­żał łań­cucką zdo­bycz i po­krzy­ki­wał, by się spie­szyć.

– Po­ścigu się boi, po­ścigu wy­gląda – szep­nęła do brata Ja­dwiga, przy­pa­tru­jąc się zbrod­nia­rzowi na ko­niu.

– Czego chcesz?! – za­wo­łała Ja­dwiga do Li­twina po ru­sku.

Nie spoj­rzał na­wet, po­gnał ko­nia do przodu.

– Lu­dziom daj spo­cząć! – za­wo­łała, kiedy słońce było wy­soko. – Mój mąż za­płaci! Za mnie i za nie­wia­sty! Niech cię pie­kło po­chło­nie... – wark­nęła, wi­dząc, że nie słu­cha. – Spo­cząć im daj! Mar­twe nic nie­warte! – za­wo­łała jesz­cze i usia­dła zroz­pa­czona na sło­mia­nej pod­ściółce.

Na­gle po­chód sta­nął, po­zwo­lono nie­wia­stom usiąść. Przy­sia­dały, pa­dały, przy­klę­kały i za­czy­nały pła­kać, Boga wzy­wać i zło­rze­czyć Li­twi­nom. Roz­po­znała mły­na­rzowe i mły­na­rzówny, żony i córki tka­czy, kup­cowe, karcz­marki, żony kan­ce­li­stów, praw­ni­ków, mio­do­syt­ni­ków i pi­wo­wa­rów, le­śnych od dy­ma­rek i wę­gla. Ja­dwiga wstała i jedną ręką trzy­ma­jąc się wozu, w dru­giej dźwi­ga­jąc córkę, za­wo­łała do nie­wiast:

– Nie krzycz­cie! Bo bić za­czną! Boga nie wzy­waj­cie, bo draż­nić bę­dzie­cie!

Za­wo­łała za Ni­skim:

– Wody im daj!

Je­chał obok. Prze­łknęła ślinę.

– Pa­nie?

Spoj­rzał po­nuro. Wresz­cie spoj­rzał. Nie był star­szy od niej!

– Pa­nie, wody im daj. I jaką mamkę dla dzie­cię­cia mego. Pro­szę – po­wie­działa gło­śno Ja­dwiga.

Po­wie­dział coś i lu­dzie jego jęli spę­dzać nie­wia­sty do pły­ną­cego wzdłuż traktu stru­mie­nia. Jedne jęły ob­my­wać pod ko­szu­lami brud i rany, szlo­chać, inne na­bie­rać w dło­nie wody i pić chci­wie. Ktoś inny pod­pro­wa­dził do wozu prze­ra­żoną grubą dziewkę w ko­szuli brud­nej, z pla­mami mleka na na­brzmia­łych po­kar­mem pier­siach. Dzie­cię­cia ze sobą żad­nego nie miała. We­pchnął ją na wóz, ta wci­snęła się wy­stra­szona w jego róg. Wy­cią­gnęła jed­nak za­raz ręce, kiedy Pi­lecka od­wi­nęła Elż­bietkę i po­dała no­wej mamce córkę. Głodna dzie­dziczka aż za­drżała, kiedy przy­lgnęła chci­wie do dziewki.

Dziew­czyna przy­tu­liła do sie­bie dziecko i po­wie­działa ci­cho:

– Moje po­marło cztery dni temu. Szó­ste było i szó­ste do grobu po­szło. – Po chwili za­mknęła oczy i ci­cho za­częła nu­cić jaką me­lo­dię.

– Jak wam na imię? – za­py­tała dziew­czyny Ja­dwiga.

– Ciechna. Od fo­lu­sza[3].

Ja­dwiga ski­nęła głową i jęła roz­glą­dać się, jakby ko­goś szu­kała. W końcu go uj­rzała.

– Dzię­kuję – po­wie­działa do Ni­skiego.

Od­wró­cił się zdzi­wiony i jakby już coś rzec chciał, kiedy je­den z jego zbroj­nych nie­wiastkę ja­sno­włosą wy­wlókł na brzeg i ko­szulę już i tak po­dartą, nad­pa­loną z niej ze­rwał. Spytko wy­sko­czył z wozu i rzu­cił się z pię­ściami do Li­twina od dziewki. Oprawca, klnąc, po­rzu­cił ją i ła­two po­wa­lił chłopca, by go ubić. Na to ni­ski Li­twin sko­czył i jak so­kół spadł na plecy kom­pa­nowi, no­żem pod­rzy­na­jąc mu gar­dło tak, że pra­wie głowa od­pa­dła od ciała. Pi­ski i groza za­lały do­linę. Prze­ra­żony Spytko wsko­czył z po­wro­tem na wóz i przy­lgnął do sio­stry. Ciechna tu­liła pła­czącą Elż­bietę. Ni­ski ka­zał za­gnać nie­wia­sty z po­wro­tem na trakt. Kiedy po­nury, za­wo­dzący or­szak ru­szył, zrów­nał ko­nia z wo­zem Ja­dwigi i ode­zwał się wresz­cie:

– Okup i za chło­paka two­jego we­zmę. – Po­dał Spyt­kowi bu­kłak z wodą, po czym sam roz­dział się zu­peł­nie i do stru­mie­nia sko­czył, z oczu nie spusz­cza­jąc traktu.

* * *

W Gra­bowcu osta­wił po­łowę nie­wiast i w Ho­ro­dle po­łowę z osta­łej po­łowy, tak że do Bełza do­tarły jeno wozy ze znacz­niej­szymi nie­wia­stami. A ra­czej z tymi, co wy­ku­pić się mo­gły. Głodna i brudna Ja­dwiga we­szła do kom­nat, które jej wska­zano. Dzie­sięć dni drogi jeno Elż­biety i Spytka pil­no­wała, by nie za­cho­ro­wali na zgubę wła­sną, rodu Pi­lec­kich i Melsz­tyń­skich.

Z dwu kom­nat wyj­ście było na mały hor­tus oto­czony wy­so­kimi mu­rami. Z dziec­kiem na ręku ro­zej­rzała się po za­nie­dba­nym, po­nu­rym ogro­dzie peł­nym ob­umar­łych ro­ślin z jedną ławą, po czym wró­ciła do za­ku­rzo­nej kom­naty z du­żym pie­cem, sto­łem, krze­słami czte­rema, wą­skim łóż­kiem i ko­ły­ską.

Ode­zwała się do jed­nego z Li­twi­nów, na któ­rego twa­rzy zdą­żył się już dzie­gieć zmyć i który nie wy­glą­dał jak czart z pie­kła, jeno jak zwy­kły zło­czyńca.

– Ką­piel każ zgo­to­wać. Wasz pan cią­gle się myje, a in­nym ża­łuje.

Trzech za­raz nową mie­dzianą wannę wnio­sło i wodę w ce­brzy­kach.

– Trzy zim­nej i sześć go­rą­cej... – szep­nęła do sie­bie. – Po co li­czę? Za­raz ro­zum stracę. 

– Precz! – syk­nęła, kiedy Li­twini stali da­lej w ko­mo­rze, cze­ka­jąc nie wia­domo czego. Wy­szli, mru­cząc coś do sie­bie. – I ko­goś do sprzą­ta­nia przy­ślij­cie!

Elż­bietę uło­żyła w wy­god­nej ko­ły­sce i uwol­niła z cia­snych po­wi­ja­ków[4] do­piero wtedy, kiedy trzy po­słu­gaczki po­sprzą­tały kom­natę i ko­morę. Uważ­nie z dziec­kiem na ręku przy­pa­try­wała się ich pracy, wska­zu­jąc brudne miej­sca. W końcu za­ry­glo­wała drew­niane, łu­ko­wate drzwi, obe­szła jesz­cze małą ko­morę za oponą, gdzie z za­do­wo­le­niem od­kryła czy­sty wy­cho­dek. Zaj­rzała za każdą za­ku­rzoną za­słonę i spraw­dziła, czy małe okno aby za­mknięte. Z ulgą zrzu­ciła fu­tro i bru­natną od brudu ko­szulę. Wy­jęła córkę z ko­ły­ski i ostroż­nie z dziec­kiem na ręku za­nu­rzała się w pra­wie zim­nej już wo­dzie. Elż­bieta jakby od­zy­skała siły i jęła rącz­kami tłuc z ra­do­ści.

– Tak, tak – mó­wiła Ja­dwiga. – Żyć trza i my­śleć. My­śleć. My­śleć! – Szybko otarła jedną łzę. – Okup! Czy Ni­ski po­słał już do męża mego? Ile chce? Okradł skar­biec? Nie, nie był w Pil­czy... Myśl! By zaś nie osza­leć!

Swę­dzący brud jął spły­wać po czole, spo­tnia­łej gło­wie i szyi Pi­lec­kiej. Od­dała Ciech­nie Elż­bietę, roz­pu­ściła włosy i cała za­nu­rzyła się pod wodą.

Po ką­pieli wło­żyła czy­stą suk­nię. Nie chciała wie­dzieć po kim. Nie chciała wie­dzieć, czy jej wła­ści­cielka żyje czy nie. Elż­bietę pia­stunka za­wi­nęła w dużą, lnianą pod­wikę. Jed­nak matka od­wi­nęła dziecko i pu­ściła na­gie po pod­ło­dze. Prze­cie mała już cho­dziła! Z dumą pa­trzyła na do­rodną dziew­czynkę. Mała To­po­rzanka. Dzie­dziczka chwały i for­tuny Pi­lec­kich i Melsz­tyń­skich. To­pora i Le­liwy. Chro­nić ją mu­siała, na­wet kosz­tem ży­cia wła­snego. „Gdzie Mał­go­rzata?”, my­ślała, pa­trząc na obcą Ciechnę.

– Ja­dwigo? Sio­stro? Wie­cze­rza! – za­wo­łał przez drzwi z dru­giej kom­naty Spytko. Nie roz­dzie­lono ich.

Kiedy we­szła, brat też umyty jadł już za­chłan­nie pa­ru­jącą ka­szę. Na ka­wa­ler­skim, twar­dym łóżku po­rzu­cił brudne ubra­nia.

– Go­rąca strawa?! – za­wo­łała i jak brat rzu­ciła się do pro­stego ja­dła. – Ten ich... mó­wił z tobą? Kto on? Do Ot­tona po­słał? Mó­wił? – do­py­ty­wała mię­dzy por­cjami.

– Nie, nie mó­wił. Ale wiem, kto on.

Prze­stała jeść.

– Kto?

– Jo­gajła. Książę. Syn pana li­tew­skiego Ol­gierda z Gie­dy­mi­no­wi­czów.

Odło­żyła drew­nianą łyżkę i ze­szła do po­grą­żo­nego w ciem­no­ści hor­tusa. Już ktoś wbił po­chod­nię w zru­działą trawę.

– Książę... – burk­nęła. – Po temu pew­nie nas nie ubił.

Przy­sia­dła na drew­nia­nej ła­wie i spoj­rzała na wy­soki we­wnętrzny mur. Masz­ka­ron sie­dział w kucki i pa­trzył na nią z góry jak straszna fi­gura w ka­te­drze albo rzy­gacz na da­chu. Po­znała go po ko­gu­cich wło­sach i za­wo­łała tym ra­zem po nie­miecku:

– Zejdź na dół, książę! Szla­chet­nie uro­dzony nie sie­dzi na mu­rze i wło­sów jak bar­ba­rzyńca nie spina!

Znik­nął po dru­giej stro­nie muru, by, kiedy już wy­cho­dziła, po­ja­wić się w jace[5] ak­sa­mit­nej i ta­kich sa­mych no­ga­wi­cach, szu­bie z po­pie­lic, wło­sach czar­nych, gładko ucze­sa­nych i twa­rzy sta­ran­nie ogo­lo­nej, nie­ład­nej, o dłu­gim no­sie i wiel­kich czar­nych, prze­ni­kli­wych oczach.

– Ile chcesz? – za­py­tała po nie­miecku.

– Czas mamy – od­rzekł w tym sa­mym ję­zyku.

– Do męża mego po­sła­łeś?

Nie od­po­wie­dział.

– Syn? – Wska­zał na Elż­bietę na ręku Ciechny.

– Córka. – Ja­dwiga ode­brała dziecko za­wi­nięte jeno w chu­stę i od­wró­ciła w stronę księ­cia.

Nie wziął ma­łej, cof­nął się.

– Przy­ślę wam ko­goś do po­mocy – po­wie­dział.

– Le­piej nas wy­puść. Po­mocy nie bę­dzie wtedy trzeba.

Po­pra­wił cenną szubę na lśnią­cym, pu­szy­stym fu­trze i za­miar miał wyjść, kiedy mała Elż­bieta krzyk­nęła, jakby wo­łać go chciała. Od­wró­cił się, za­śmiał i za­py­tał, nim wy­szedł:

– Jak jej da­li­ście?

– Elż­bieta.

* * *

Dni mi­jały, a książę by­wał u nich co wie­czór. Na jego wi­dok Ja­dwiga za­wsze py­tała:

– Ile chcesz za na­szą wol­ność? Do męża mego po­sła­łeś? Przy­sy­łał ko­goś? God­nie po­wi­tać cię nie mogę, bo sam mi nic nie da­jesz. – Ge­stem jed­nak za­pra­szała do stołu lub na ławę do ogrodu.

Za­wsze to samo od­po­wia­dał, że czas ma. Za­sia­dał i opo­wia­dać so­bie ka­zał o pi­lec­kich dzie­jach, o lu­dziach, o oby­cza­jach w jej kraju. Ja­dwiga z nie­ja­kim upodo­ba­niem opo­wia­dała o lo­sach ro­dziny szla­chet­nej, by słu­cha­jący bar­ba­rzyńca wie­dział, na kogo się po­rwał. By się wy­stra­szył i pu­ścił.

– ...For­tuna u nas wielka – cią­gnęła któ­re­goś wie­czora. – Od za­ra­nia chrze­ści­jań­stwa na tych zie­miach sie­dzimy. Do szla­chet­nego To­pora w her­bie przy­na­le­żymy. Mąż mój sta­ro­stą Rusi...

– Był sta­ro­stą – po­pra­wił ją, zdało się, przy­sy­pia­jący książę.

Mach­nęła ręką.

– ...i w Ziemi Świę­tej był Otto mój, i księgi gro­ma­dzi, i na­uki w Ita­lii po­bie­rał... – cią­gnęła. – To kasz­te­lan wi­ślicki, wo­je­woda san­do­mier­ski. Dziad mój, Spy­ci­mir, przy królu Ło­kietku był i w Pa­no­nii[6] by­wał, ko­pal­nia­nego fa­chu się na­uczył, wie­dzę zdo­był i na­uki wsze­la­kie o ziemi i o tym, co pod zie­mią. I na wła­snych grun­tach za ła­ską króla i dzięki ro­zu­mowi swemu mógł ko­pać. I tym, co w gle­bie od­krył, kró­lowi Ka­zi­mie­rzowi słu­żył ra­zem z mym oj­cem Jaś­kiem. For­tunę mą­drze po­mna­żali, bu­do­wać za­częli mia­sta i wsie znaczne – mó­wiła mo­no­ton­nie, z za­mknię­tymi oczami, jakby z dawna wy­uczoną mo­dli­twę. W końcu oczy otwo­rzyła i wska­zała na córkę. – Każ­den jej pra­sz­czur przy królu stał i...

– A nie­wia­sta? Żadna z rodu wa­szego przy królu nie stała? – Jo­gajła prze­rwał jej, dźwi­ga­jąc się od stołu, wy­raź­nie znu­dzony opo­wie­ścią.

Zer­k­nęła na niego ze zło­ścią.

* * *

– Matkę ma­cie? – za­py­tał jed­nego razu Spytko Jo­gajłę. Pew­nie mu się ckniło za swoją. Do tego pani Ofka sro­dze cho­ro­wała i bał się, że jej wię­cej nie uj­rzy.

Książę ro­dzeń­stwu cie­płego mięsa przy­niósł. Te­raz syci wszy­scy sie­dzieli na ła­wie w hor­tu­sie, bo też Jo­gajła sam z nimi ja­dać za­czął.

– Mam matkę – od­po­wie­dział.

– Mi­łu­je­cie ją? – py­tał chło­piec za­my­ślony.

– Mi­łuję.

– Sza­nu­je­cie?

– Sza­nuję.

– To mnie per­ga­minu przy­nie­ście i in­kau­stu – prze­rwała im Ja­dwiga.

– Na co to? – za­py­tał, chyba nie­pi­śmien­nym bę­dąc.

– Bo ja też matka. Ży­cze­nie moje speł­ni­cie, skoro matki sza­nu­je­cie.

Po­tarł uda i wy­szedł, mru­cząc coś pod no­sem.

Kiedy wy­szedł z hor­tusa przy­kry­tego grubo gru­dnio­wym śnie­giem, Ja­dwiga uj­rzała, że Spytko z ja­kim po­dzi­wem czy umi­ło­wa­niem za księ­ciem pa­trzy.

– A to co? – Zmarsz­czyła brwi, kiedy na od­chod­nym Spytko skło­nił się przed księ­ciem.

– Prze­cie ży­cie mnie zra­to­wał – od­po­wie­dział za­wsty­dzony.

Przy­sia­dła obok brata.

– Ale gdyby cię nie po­rwał, toby cię ra­to­wać nie mu­siał!

Pa­trzył pod nogi i słu­chał ze zmarsz­czo­nymi brwiami.

– Lu­dzi po­mor­do­wał! Gdzie kom­pa­nioni twoi, Spytko? Słu­dzy? Panny? Za­po­mnia­łeś, co wi­dzia­łeś? Gdzie oj­ciec nasz? – Wes­tchnęła gło­śno i do­tknęła jego chu­dej twa­rzy, kiedy duża łza spły­nęła po buzi chłopca. – Po­doba ci się tu­taj... – po­wie­działa z ża­lem.

– Po­doba! – krzyk­nął i wy­biegł z ogrodu.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] po­li­kan­dy­lion – pod­wie­szany pod su­fi­tem okrą­gły świecz­nik na wiele świec
[2] szuba – ro­dzaj płasz­cza bez rę­ka­wów pod­bi­tego fu­trem
[3] fo­lusz – urzą­dze­nie do ob­róbki wełny; pil­śniarka
[4] po­wi­jaki – płó­cienne pasy około 6-cen­ty­me­trowe słu­żące do krę­po­wa­nia nie­mow­ląt
[5] jaka, du­blet, jo­pula – krótki, się­ga­jący do ko­lan ubiór mę­ski, z dłu­gimi rę­ka­wami i sto­ją­cym koł­nie­rzem, za­pi­nany na gu­ziki, no­szony z pa­sem me­ta­lo­wym, ni­sko opusz­cza­nym na bio­dra
[6] Pa­no­nia – Wę­gry
Co­py­ri­ght © 2024, Do­rota Pa­jąk-Puda Co­py­ri­ght © 2024, Wy­daw­nic­two MG Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-8241-052-5
Pro­jekt okładki: Anna Slo­torsz
Ilu­stra­cja wy­ko­rzy­stana na okładce: adobe stock (©Elen Lane) oraz do­mena pu­bliczna via po­lona.pl
Re­dak­cja: MG
Ko­rekta: Do­rota Ring
Skład: Ja­cek An­to­niuk
Kon­wer­sja eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl