Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy kobiety w średniowieczu mogły osiągnąć status osoby niezależnej? Czy wdowy nie miały żadnych praw? Czy niewiasty mogły się kształcić, bogacić i zarządzać własnym majątkiem? Mogły. Nazywano je wtedy dworniczkami albo rządzichami. Ale w piętnastowiecznej Polsce była to obelga równorzędna z nazwaniem królowej maciorą…
Oto historia średniowiecznego domu. Nie tylko obraz dworu, zamku, ale i praw bezwzględnie rządzących polską rodziną u progu renesansu. To splecione ze starych źródeł i nowych odkryć, losy Elżbiety Granowskiej, dla której król Władysław Jagiełło gotów był porzucić koronę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 394
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Karolowi
1376
To była jedna z tych nielicznych listopadowych nocy, kiedy gwiazdy schodzą na ziemię. I teraz błyszczały na bagnach niedalekiej Puszczy Sandomierskiej, w czarnych wodach Wisłoka i w kawałkach kosztownego szkła z rozbitego okienka drewnianej wieży łańcuckiego dworu. Dziw brał, że ów mały szklany nieporządek uszedł uwagi zaradnej młodej gospodyni, żony nieobecnego pana Ottona Pileckiego, starosty sandomierskiego. Może kradzież siana przykuła jej uwagę, może wpis do księgi długów, a może maleńka córeczka, Elżbietka.
W środku, w dużej, porządnie ogrzanej kuchni zasobnego i solidnego dworu kucharka w ciasno otulającej krągłą i spoconą twarz podwice wygasiła palenisko i odwróciła się w stronę stołu. Nad długim dębowym blatem wciąż unosiła się para od szorowania wrzątkiem. Siedziała za nim dziewczynka wyglądająca na sześć lat, ale pewnie, jak to ze znajdami bywało, miała ich więcej. Chuda i brudna, skulona jak mysz, ze strachem gryzła białą bułkę. Ściskała ją tak, jakby ktoś miał jej zaraz podarek odebrać.
Kucharka odeszła od syczącego paleniska i czystą ścierką otarła poczerwieniałe od dymu oczy. Już postanowiła, że dziecko u niej zostanie. Podkuchenna znalazła ją za spiżarnią, jak chłeptała pomyje dla świnek. Nie uciekała, kiedy ją złapano, nie płakała i nie mówiła.
– Zostaniesz. Niczego ci nie zbraknie. Dziecku jeno ciepła i jedzenia trza. Umiesz mówić? – zapytała małej.
– Umiem – odrzekła wyraźnie.
– Jak ci na imię?
– Jolenta.
– Ładnie.
Dziewczynka ze zdumienia przestała jeść. Nikt nigdy tak do niej nie mówił! Chyba... Zresztą nie pamiętała nikogo bliskiego. Nieufnie rozglądała się po kamiennych wnękach z dużymi łojowymi lampkami i było jej w tej kuchni zbyt jasno. Jarzący się polikandylion[1] nad stołem też zdał się niepotrzebny. Najlepiej i najbezpieczniej jest w ciemnościach. To już wiedziała. W jakim kącie, w rogu, by żaden człek jej nie obaczył i nie wygnał. Albo nie ukrzywdził.
Kucharka dotknęła czoła i błyszczących policzków, jakby to miało ostatecznie ją przekonać.
– Tak – powiedziała. – Ostaniesz.
Mówiła jeszcze coś do podkuchennej, która już kończyła szorowanie lekko zapadłej, ceglanej podłogi, kiedy w progu, w półmroku stanęła pani tego dworu i miasta, Jadwiga Pilecka. Niewiastka młodziutka, ktoś w kancelarii zdaje się wyliczył, że siedemnaście lat teraz miała i dwanaście, jak za mąż wyszła za Ottona Pileckiego. Tyle, ile się należało. Dobre to było małżeństwo, może pan nad miarę zakochany, gorejącym spojrzeniem za panią wodził. Niektórzy się dziwili, bo pani mała, chuda i piegowata była, ale też mówiła tak, że każden jej słuchał i gospodarstwu to na dobre wyszło. Nie jeno o pieniądze szło, które z sobą zwiozła i które pokrycie w ziemiach pileckich znalazły, ale że je mnożyć łatwo umiała. Zdało się niektórym, że jest pań Jadwig dziesięć, bo wszędzie była, wszystkiego pilnowała i chyba spać wcale nie chodziła.
Kucharka drgnęła, kiedy zauważyła panią wspartą o futrynę z założonymi rękami. W prostej, wełnianej sukni, wpatrzona w jedzące przy stole obce dziecko.
– To ją naszła Kasia? – zapytała Pilecka.
I Kasia podkuchenna, i kucharka Gerta spojrzały na nią, wyprostowały się i razem odrzekły:
– Tak.
– Kto ona?
Gerta chwyciła się za ciasno obwiązaną szyję i powiedziała:
– Moja wnuczka Jolenta. – I dorzuciła szybko: – Szła od Krakowa.
Pani Jadwiga pokiwała głową.
– To ostać musi, jeśli wasza wnuczka. – Rozejrzała się po sprzątniętej kuchni. Czysto było, tak jak lubiła. Stół i podłoga pachniały mydlnicą, naczynia i zapasy były pochowane. A palenisko zagaszone i niedymiące już. – Idźcie spać – powiedziała i wróciła jeszcze do kancelarii.
Dziewczynka posłusznie zeszła pod stół, by ułożyć się do snu. Schwytała dużego burego kocura, by go objąć i przy nim zasnąć. Zamruczał chętny dotykowi.
– Och, nie, Jolento! – zaprotestowała kucharka. – Nie śpimy na podłodze! Pani nie zezwala. Leże porządne dla ciebie mam, obok mojego, tam. – Wskazała solidne drzwi naprzeciw paleniska pod łukowym przejściem. Dziecko z kocurem w ramionach posłusznie przeszło do ciemnej komory.
Pilecka wspięła się po szerokich, drewnianych i nieskrzypiących schodach do kancelarii na piętrze.
– Wnuczka... – westchnęła w drodze. Wiedziała przecie, że kucharka ani dzieci, ani wnuków nie miała.
Weszła do obszernej komnaty, zasiadła na wysokim krześle za dębowym stołem bez obrusa, pełnym kuferków, skrzyneczek i zrolowanych pergaminów wypełnionych jej równym pismem. Albo pismem męża lub któregoś z trzech kancelistów. Otworzyła księgę dłużników, szybko zapisała datę i kwotę w kolejnej linijce pod nazwiskiem wyróżnionym czerwonym inkaustem.
– Precławski... – odczytała cicho. Podniosła wzrok na liczne niskie i wysokie, bogato zdobione, kancelaryjne skrzynie ustawione jedna na drugiej. Nowy pulpit pod dużym, czystym oknem ze szklanymi gomółkami w ołowianej oprawie wyróżniał się jaskrawymi barwami pośród pociemniałych ze starości mebli. – Precławski regularnie płaci. W nagrodę przypuśćmy, florena... – mówiła do siebie.
Nagle poczuła, że ktoś się jej przygląda. Wrażenie było tak silne, że kark ją zaswędział i gwałtownie obejrzała się za siebie.
– Kto tam?! – zawołała i wyczekała chwilę wpatrzona w mrok, tam gdzie światło lampki nie dochodziło. – Nikogo... – Potarła swędzącą szyję, zamknęła księgę i szybkim krokiem weszła do sypialni z dużym, miękkim łożem z rzeźbionymi kolumienkami. Od razu zatrzasnęła drzwi za sobą. Nasłuchiwała chwilę, czy roczna córka Elżbietka śpi w komorze obok. Westchnęła, odwinęła rękawy i zrzuciła suknię wierzchnią.
Panowała cisza tej godziny nocnej, kiedy już dwór łańcucki pogrążony był we śnie. I prosięta śpiące w świronie, śniące o tym, że są końmi o lśniących grzywach, i myszy w spichlerzu śniące, że są kotami, i znużeni miłowaniem kochankowie w komorze za piekarnią, i zbrojni na drewnianej wieży z rozbitym oknem.
Pani Jadwiga też tyle co zasnęła, uprzednio zdmuchnąwszy płomień niewielkiej jantarowej lampki. Na dole, w piekarni przy palisadzie otaczającej drewniany dwór, naga niemłoda para chrapała na dwa głosy. Nagle niewiasta usiadła wystraszona.
– Słyszałeś? – szepnęła, strącając z ogromnych gorących piersi pożądliwe dłonie przebudzonego geometry.
– Chooodź... – wychrypiał, próbując niewiastę przymusić do leżenia, gotów od razu do nowych pieszczot. Tyleż co zjechał do Łańcuta rano, do nowych pomiarów wedle życzenia pani Pileckiej i od razu wypatrzył dużą białkę. Aż go zakłuło w brzuchu z żądzy i postanowił ją mieć, nim żona z dziećmi zjedzie za dni parę. Niewieście też podobało się, że niebrzydki geometra za nią łazi i spogląda tak jak z dawna zmarły małżonek. Nic przecie w ponurym żywocie nie miała, prócz piastowania małej dziedziczki.
Wyprostowała się, żałując od razu, że nie jest przy pańskim dziecięciu. Pewnym było, że Jadwiga Pilecka zaraz wypatrzy jej brak w komnatce dziewuszki.
– Zostaw! – syknęła. – Pani pewnie woła!
– Pono zawsze... woła... i ludzi... stale... do czego... goni – dyszał w ucho nowej oblubienicy, pieszcząc ciężkie piersi niby parę dorodnych szczeniąt. Już przyjemność przyćmiła jej strachy, już zległa upojona dotykiem i objęła go mocno za szyję, kiedy diabły wpadły do komory! Piastunka ujrzała tylko cuchnący bagnem czarny cień, jej geometra wyprężył się w proteście i w przerażeniu zamachał rękami, po czym nagle zwiotczały runął na podłogę. Patrzyła, krzyczeć chciała, ale krzyk uwiązł jej w gardle. Śmierdzący cień pochylił się nad nią, obwąchał wolno i głośno leżącą od szyi po palce stóp. Jakby bawił się jej strachem. Rechocząc, rzekł coś nie po polsku do drugiego cienia. Drugi zbliżył się do niej i ostatnim, co ujrzała w życiu, był błysk długiego noża lśniącego niby listopadowa gwiazda.
Pani Jadwidze zdało się, czy jeszcze śniło, że lampka wciąż się pali.
– Przecie zdmuchnęłam – szepnęła niezadowolona i przebudzona. Zamrugała oczami, ale łuna była znacznie mocniejsza, jaskrawsza niźli od lampki. Spojrzała w okno. – Chryste! – zawołała, wyplątując się z jedwabnej kołdry. – Pali się! – wrzasnęła.
Na jej krzyk odezwał się dzwon w mieście, ale tylko raz uderzył, jakby go ktoś zdusił, wstrzymał.
– Ogień! – krzyknęła znowu z trwogi i rozpaczy.
Obudzony za sprawą dzwonu lament, wrzaski męskie, dziecięce i niewieście, rżenie przerażonych koni, wycie psów, wstrzymały jej serce ze strachu. Od schodów też usłyszała wrzaski i jakiś tumult. Coraz bliżej!
– Elżbieta! – Bosa pobiegła do komnatki obok i wyjęła z niej dziecię, wyciągające w górę różowe rączki, drżące z przestrachu i płaczu.
Tymczasem w sypialni spod wysokiego, pogrążonego w mroku sufitu opuściła się bezszelestnie jakaś postać.
Jadwiga przytuliła córkę i wbiegła z powrotem do siebie, jakby coś złego czaiło się również w komorze. Stanęła nagle i z przerażenia ciepła struga spłynęła jej po nogach pod luźną koszulą. Łuna ze dworu oświetlała niskiego męża stojącego w rozkroku, w czarnym odzieniu, o twarzy umazanej dziegciem, z włosami związanymi w koguci ogon. Cuchnął błotem i krwią. Snop iskier buchnął z płonącego dworskiego świronu i oświetlił na moment bezdenne, czarcie, roziskrzone wejrzenie intruza.
Za nim weszło trzech jeszcze, tak samo wyglądających i cuchnących, jeno włosy mieli zwinięte w ciasne pięści i upięte wysoko. Jeden rzucił w jej kierunku drogie futro zdjęte z drąga przy drzwiach. Przytuliła mocniej ciągle krzyczące dziecko.
– Dlaczego? Co to? – wydusiła z siebie.
Niski wskazał na okno zakrzywionym nożem unurzanym we krwi, pewnie którego z jej ludzi.
– A Spytko? Gdzie Spytko?! – krzyknęła i cofnęła się w głąb komnaty. Zrobiło jej się słabo, że i brata ubili. Młodzik to przecie, dziesięć lat mu, ale mąż, dziedzic Melsztyńskich!
Ten, co wszedł pierwszy, warknął coś za siebie, oczu nie odrywając od pani Łańcuta, i zaraz ktoś pchnął chudego, jasnowłosego wyrostka w jej stronę. Spytko na chwilę przypadł do siostry, ale stanął zaraz przed nią w koszuli i niezapiętej szubie[2], jakby chronić ją chciał pod nieobecność pana łańcuckiego. Jadwiga czuła, że chłopiec drży nie mniej od niej.
Niski pochwycił ją boleśnie za łokieć i prowadził na dziedziniec. Wyrwała się ze złością, która na moment zwyciężyła nad strachem.
– Precz, brudasie! – syknęła i połą futra otuliwszy córkę, wyszła, nakazując Spytkowi iść za sobą.
Już na korytarzu natknęli się na skręcone w niespodziewanej śmierci ciała.
– Jezu... – Schodząc po schodach, próbowała zakryć oczy bratu, ale ten hardo odtrącił jej dłoń i dzielnie przekraczał martwych, kałuże krwi, roztrzaskane głowy i rozbite wnętrzności. – Gerta... – szepnęła, kiedy ujrzała kucharkę siedzącą pod ścianą, jakby spała. Niewiasta z czarną zakrzepłą krwią pod gardłem, w sinej ręce trzymała urżniętą drugą dłoń. – A to na co? Po co? – mamrotała Jadwiga jak w gorączce. – Jolenta... – Głos jej się załamał na widok martwej małej znajdy leżącej na schodach na brzuchu z rozłożonymi, umazanymi krwią chudymi nogami i z zadartą koszulą aż po plecy.
Wyszli na dziedziniec. Gorąc i groza naraz buchnęły im w twarze. Nic, jeno szalejący, huczący, bezlitosny ogień pożerający domy, kościoły, spichlerze, stajnie, obory! Cienie i wrzask! Cienie mordujące, cienie uciekające, cienie wołające matki, ojców, dzieci, cienie milczące. Jakby kto bramy piekła otworzył! Bestie gryzły, powalały, wyły, charczały, żywot odbierały! Ktoś przebiegał. Obuci albo bosi. Ktoś inny padał! Uciekaj! Mamo! Mamo! Kasia! Biegnij! Ociec? Ociec?! Wy kurwie syny! Jadwiga stała z otwartymi ustami, póki brat jej nie trącił.
– Jadwigo! – zawołał i wskazał na dół jej koszuli, który na łokieć namókł już błotem zmieszanym z krwią.
Spojrzała w dół z obrzydzeniem, kiedy jakiś z cieni podprowadził wóz. Brat i siostra wsiedli, wtulając się w siebie. Ruszyli, by zaraz stanąć za bramą w tłumie niewiast niezliczonych, zawodzących, spętanych już, przerażonych. Jeezu! Mamo! Nie płacz! Widziałaś Jaśka? Ubili! Ubili! Panie ratuj! Cicho! Zabili! Zabiliii, Maryjo!
Mężów, zdaje się, wybito. Cienie jęły wykłócać się o coś. Litwini! – stanęło jej w głowie. Mówili ludzie przecie, że napadają! Uniosła się na palcach. Końca morza branek nie sposób było ujrzeć w półmroku. Na bagnach hen, widziała podrygujące uciekające płomyki pochodni. I goniące, które zbliżały się nieubłaganie szybko do ściganych. Krótki krzyk albo lament. Śmierć albo niewola.
Opadła w kąt wozu. Co robić? Co robić?! Gdzie Otto? Gdzie Otto?! Teraz jakby przypomniała sobie o Elżbiecie i ostrożnie odwinęła jej czerwoną buźkę spod futra. Znowu podniosła się na trzęsącym wozie i spojrzała na tłum ciągnący za nią i przed nią.
– Gdzie Małgorzata? – pytała sama siebie, rozglądając się za piastunką.
– Spytko, widziałeś Małgorzatę?
Brat nie odpowiadał, jakby tchu nie mógł złapać. Nagle chwycił się krawędzi wozu i targany torsjami, zwymiotował na rozdeptaną drogę.
Przysnęli potem na chwilę i obudzili się, kiedy słońce już wschodziło czerwone, krwawe. Wóz pędził coraz szybciej, Litwini biegli i niewiasty przymuszali do biegu nahajkami. Z razu krzyczące, teraz udręczone i umęczone biegły w ciszy, trzymając się za ręce. Silniejsze przytrzymywały ranne.
Niski Litwin konno okrążał łańcucką zdobycz i pokrzykiwał, by się spieszyć.
– Pościgu się boi, pościgu wygląda – szepnęła do brata Jadwiga, przypatrując się zbrodniarzowi na koniu.
– Czego chcesz?! – zawołała Jadwiga do Litwina po rusku.
Nie spojrzał nawet, pognał konia do przodu.
– Ludziom daj spocząć! – zawołała, kiedy słońce było wysoko. – Mój mąż zapłaci! Za mnie i za niewiasty! Niech cię piekło pochłonie... – warknęła, widząc, że nie słucha. – Spocząć im daj! Martwe nic niewarte! – zawołała jeszcze i usiadła zrozpaczona na słomianej podściółce.
Nagle pochód stanął, pozwolono niewiastom usiąść. Przysiadały, padały, przyklękały i zaczynały płakać, Boga wzywać i złorzeczyć Litwinom. Rozpoznała młynarzowe i młynarzówny, żony i córki tkaczy, kupcowe, karczmarki, żony kancelistów, prawników, miodosytników i piwowarów, leśnych od dymarek i węgla. Jadwiga wstała i jedną ręką trzymając się wozu, w drugiej dźwigając córkę, zawołała do niewiast:
– Nie krzyczcie! Bo bić zaczną! Boga nie wzywajcie, bo drażnić będziecie!
Zawołała za Niskim:
– Wody im daj!
Jechał obok. Przełknęła ślinę.
– Panie?
Spojrzał ponuro. Wreszcie spojrzał. Nie był starszy od niej!
– Panie, wody im daj. I jaką mamkę dla dziecięcia mego. Proszę – powiedziała głośno Jadwiga.
Powiedział coś i ludzie jego jęli spędzać niewiasty do płynącego wzdłuż traktu strumienia. Jedne jęły obmywać pod koszulami brud i rany, szlochać, inne nabierać w dłonie wody i pić chciwie. Ktoś inny podprowadził do wozu przerażoną grubą dziewkę w koszuli brudnej, z plamami mleka na nabrzmiałych pokarmem piersiach. Dziecięcia ze sobą żadnego nie miała. Wepchnął ją na wóz, ta wcisnęła się wystraszona w jego róg. Wyciągnęła jednak zaraz ręce, kiedy Pilecka odwinęła Elżbietkę i podała nowej mamce córkę. Głodna dziedziczka aż zadrżała, kiedy przylgnęła chciwie do dziewki.
Dziewczyna przytuliła do siebie dziecko i powiedziała cicho:
– Moje pomarło cztery dni temu. Szóste było i szóste do grobu poszło. – Po chwili zamknęła oczy i cicho zaczęła nucić jaką melodię.
– Jak wam na imię? – zapytała dziewczyny Jadwiga.
– Ciechna. Od folusza[3].
Jadwiga skinęła głową i jęła rozglądać się, jakby kogoś szukała. W końcu go ujrzała.
– Dziękuję – powiedziała do Niskiego.
Odwrócił się zdziwiony i jakby już coś rzec chciał, kiedy jeden z jego zbrojnych niewiastkę jasnowłosą wywlókł na brzeg i koszulę już i tak podartą, nadpaloną z niej zerwał. Spytko wyskoczył z wozu i rzucił się z pięściami do Litwina od dziewki. Oprawca, klnąc, porzucił ją i łatwo powalił chłopca, by go ubić. Na to niski Litwin skoczył i jak sokół spadł na plecy kompanowi, nożem podrzynając mu gardło tak, że prawie głowa odpadła od ciała. Piski i groza zalały dolinę. Przerażony Spytko wskoczył z powrotem na wóz i przylgnął do siostry. Ciechna tuliła płaczącą Elżbietę. Niski kazał zagnać niewiasty z powrotem na trakt. Kiedy ponury, zawodzący orszak ruszył, zrównał konia z wozem Jadwigi i odezwał się wreszcie:
– Okup i za chłopaka twojego wezmę. – Podał Spytkowi bukłak z wodą, po czym sam rozdział się zupełnie i do strumienia skoczył, z oczu nie spuszczając traktu.
W Grabowcu ostawił połowę niewiast i w Horodle połowę z ostałej połowy, tak że do Bełza dotarły jeno wozy ze znaczniejszymi niewiastami. A raczej z tymi, co wykupić się mogły. Głodna i brudna Jadwiga weszła do komnat, które jej wskazano. Dziesięć dni drogi jeno Elżbiety i Spytka pilnowała, by nie zachorowali na zgubę własną, rodu Pileckich i Melsztyńskich.
Z dwu komnat wyjście było na mały hortus otoczony wysokimi murami. Z dzieckiem na ręku rozejrzała się po zaniedbanym, ponurym ogrodzie pełnym obumarłych roślin z jedną ławą, po czym wróciła do zakurzonej komnaty z dużym piecem, stołem, krzesłami czterema, wąskim łóżkiem i kołyską.
Odezwała się do jednego z Litwinów, na którego twarzy zdążył się już dziegieć zmyć i który nie wyglądał jak czart z piekła, jeno jak zwykły złoczyńca.
– Kąpiel każ zgotować. Wasz pan ciągle się myje, a innym żałuje.
Trzech zaraz nową miedzianą wannę wniosło i wodę w cebrzykach.
– Trzy zimnej i sześć gorącej... – szepnęła do siebie. – Po co liczę? Zaraz rozum stracę.
– Precz! – syknęła, kiedy Litwini stali dalej w komorze, czekając nie wiadomo czego. Wyszli, mrucząc coś do siebie. – I kogoś do sprzątania przyślijcie!
Elżbietę ułożyła w wygodnej kołysce i uwolniła z ciasnych powijaków[4] dopiero wtedy, kiedy trzy posługaczki posprzątały komnatę i komorę. Uważnie z dzieckiem na ręku przypatrywała się ich pracy, wskazując brudne miejsca. W końcu zaryglowała drewniane, łukowate drzwi, obeszła jeszcze małą komorę za oponą, gdzie z zadowoleniem odkryła czysty wychodek. Zajrzała za każdą zakurzoną zasłonę i sprawdziła, czy małe okno aby zamknięte. Z ulgą zrzuciła futro i brunatną od brudu koszulę. Wyjęła córkę z kołyski i ostrożnie z dzieckiem na ręku zanurzała się w prawie zimnej już wodzie. Elżbieta jakby odzyskała siły i jęła rączkami tłuc z radości.
– Tak, tak – mówiła Jadwiga. – Żyć trza i myśleć. Myśleć. Myśleć! – Szybko otarła jedną łzę. – Okup! Czy Niski posłał już do męża mego? Ile chce? Okradł skarbiec? Nie, nie był w Pilczy... Myśl! By zaś nie oszaleć!
Swędzący brud jął spływać po czole, spotniałej głowie i szyi Pileckiej. Oddała Ciechnie Elżbietę, rozpuściła włosy i cała zanurzyła się pod wodą.
Po kąpieli włożyła czystą suknię. Nie chciała wiedzieć po kim. Nie chciała wiedzieć, czy jej właścicielka żyje czy nie. Elżbietę piastunka zawinęła w dużą, lnianą podwikę. Jednak matka odwinęła dziecko i puściła nagie po podłodze. Przecie mała już chodziła! Z dumą patrzyła na dorodną dziewczynkę. Mała Toporzanka. Dziedziczka chwały i fortuny Pileckich i Melsztyńskich. Topora i Leliwy. Chronić ją musiała, nawet kosztem życia własnego. „Gdzie Małgorzata?”, myślała, patrząc na obcą Ciechnę.
– Jadwigo? Siostro? Wieczerza! – zawołał przez drzwi z drugiej komnaty Spytko. Nie rozdzielono ich.
Kiedy weszła, brat też umyty jadł już zachłannie parującą kaszę. Na kawalerskim, twardym łóżku porzucił brudne ubrania.
– Gorąca strawa?! – zawołała i jak brat rzuciła się do prostego jadła. – Ten ich... mówił z tobą? Kto on? Do Ottona posłał? Mówił? – dopytywała między porcjami.
– Nie, nie mówił. Ale wiem, kto on.
Przestała jeść.
– Kto?
– Jogajła. Książę. Syn pana litewskiego Olgierda z Giedyminowiczów.
Odłożyła drewnianą łyżkę i zeszła do pogrążonego w ciemności hortusa. Już ktoś wbił pochodnię w zrudziałą trawę.
– Książę... – burknęła. – Po temu pewnie nas nie ubił.
Przysiadła na drewnianej ławie i spojrzała na wysoki wewnętrzny mur. Maszkaron siedział w kucki i patrzył na nią z góry jak straszna figura w katedrze albo rzygacz na dachu. Poznała go po kogucich włosach i zawołała tym razem po niemiecku:
– Zejdź na dół, książę! Szlachetnie urodzony nie siedzi na murze i włosów jak barbarzyńca nie spina!
Zniknął po drugiej stronie muru, by, kiedy już wychodziła, pojawić się w jace[5] aksamitnej i takich samych nogawicach, szubie z popielic, włosach czarnych, gładko uczesanych i twarzy starannie ogolonej, nieładnej, o długim nosie i wielkich czarnych, przenikliwych oczach.
– Ile chcesz? – zapytała po niemiecku.
– Czas mamy – odrzekł w tym samym języku.
– Do męża mego posłałeś?
Nie odpowiedział.
– Syn? – Wskazał na Elżbietę na ręku Ciechny.
– Córka. – Jadwiga odebrała dziecko zawinięte jeno w chustę i odwróciła w stronę księcia.
Nie wziął małej, cofnął się.
– Przyślę wam kogoś do pomocy – powiedział.
– Lepiej nas wypuść. Pomocy nie będzie wtedy trzeba.
Poprawił cenną szubę na lśniącym, puszystym futrze i zamiar miał wyjść, kiedy mała Elżbieta krzyknęła, jakby wołać go chciała. Odwrócił się, zaśmiał i zapytał, nim wyszedł:
– Jak jej daliście?
– Elżbieta.
Dni mijały, a książę bywał u nich co wieczór. Na jego widok Jadwiga zawsze pytała:
– Ile chcesz za naszą wolność? Do męża mego posłałeś? Przysyłał kogoś? Godnie powitać cię nie mogę, bo sam mi nic nie dajesz. – Gestem jednak zapraszała do stołu lub na ławę do ogrodu.
Zawsze to samo odpowiadał, że czas ma. Zasiadał i opowiadać sobie kazał o pileckich dziejach, o ludziach, o obyczajach w jej kraju. Jadwiga z niejakim upodobaniem opowiadała o losach rodziny szlachetnej, by słuchający barbarzyńca wiedział, na kogo się porwał. By się wystraszył i puścił.
– ...Fortuna u nas wielka – ciągnęła któregoś wieczora. – Od zarania chrześcijaństwa na tych ziemiach siedzimy. Do szlachetnego Topora w herbie przynależymy. Mąż mój starostą Rusi...
– Był starostą – poprawił ją, zdało się, przysypiający książę.
Machnęła ręką.
– ...i w Ziemi Świętej był Otto mój, i księgi gromadzi, i nauki w Italii pobierał... – ciągnęła. – To kasztelan wiślicki, wojewoda sandomierski. Dziad mój, Spycimir, przy królu Łokietku był i w Panonii[6] bywał, kopalnianego fachu się nauczył, wiedzę zdobył i nauki wszelakie o ziemi i o tym, co pod ziemią. I na własnych gruntach za łaską króla i dzięki rozumowi swemu mógł kopać. I tym, co w glebie odkrył, królowi Kazimierzowi służył razem z mym ojcem Jaśkiem. Fortunę mądrze pomnażali, budować zaczęli miasta i wsie znaczne – mówiła monotonnie, z zamkniętymi oczami, jakby z dawna wyuczoną modlitwę. W końcu oczy otworzyła i wskazała na córkę. – Każden jej praszczur przy królu stał i...
– A niewiasta? Żadna z rodu waszego przy królu nie stała? – Jogajła przerwał jej, dźwigając się od stołu, wyraźnie znudzony opowieścią.
Zerknęła na niego ze złością.
– Matkę macie? – zapytał jednego razu Spytko Jogajłę. Pewnie mu się ckniło za swoją. Do tego pani Ofka srodze chorowała i bał się, że jej więcej nie ujrzy.
Książę rodzeństwu ciepłego mięsa przyniósł. Teraz syci wszyscy siedzieli na ławie w hortusie, bo też Jogajła sam z nimi jadać zaczął.
– Mam matkę – odpowiedział.
– Miłujecie ją? – pytał chłopiec zamyślony.
– Miłuję.
– Szanujecie?
– Szanuję.
– To mnie pergaminu przynieście i inkaustu – przerwała im Jadwiga.
– Na co to? – zapytał, chyba niepiśmiennym będąc.
– Bo ja też matka. Życzenie moje spełnicie, skoro matki szanujecie.
Potarł uda i wyszedł, mrucząc coś pod nosem.
Kiedy wyszedł z hortusa przykrytego grubo grudniowym śniegiem, Jadwiga ujrzała, że Spytko z jakim podziwem czy umiłowaniem za księciem patrzy.
– A to co? – Zmarszczyła brwi, kiedy na odchodnym Spytko skłonił się przed księciem.
– Przecie życie mnie zratował – odpowiedział zawstydzony.
Przysiadła obok brata.
– Ale gdyby cię nie porwał, toby cię ratować nie musiał!
Patrzył pod nogi i słuchał ze zmarszczonymi brwiami.
– Ludzi pomordował! Gdzie kompanioni twoi, Spytko? Słudzy? Panny? Zapomniałeś, co widziałeś? Gdzie ojciec nasz? – Westchnęła głośno i dotknęła jego chudej twarzy, kiedy duża łza spłynęła po buzi chłopca. – Podoba ci się tutaj... – powiedziała z żalem.
– Podoba! – krzyknął i wybiegł z ogrodu.
Przypisy