Dzieci Jagiellonów - Dorota Pająk-Puda - ebook + audiobook + książka

Dzieci Jagiellonów ebook i audiobook

Dorota Pająk-Puda

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wraz ze śmiercią  królowej Elżbiety Rakuszanki, żony Kazimierza Jagiellończyka umiera średniowiecze. To czas kiedy powstaje i nabiera żywych barw nowy Wawel, to czas płodnych umysłów, które potrafią czcić nie tylko rozum, ale i ciało. To  Kraków z przełomu wieków, Wrocław, Legnica i biskupia Nysa. To czas kiedy Księstwo Moskiewskie uderza  w Wielkie Księstwo Litewskie i bije, głosząc, że jest bite. To czas koronacji Zygmunta Starego, wtedy jeszcze Jagiellończykiem zwanego i jego ożenku z młodziutką Barbarą Zapolyą. Bo Bona była tą drugą… Trzecią…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 337

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 57 min

Lektor: Anna Konieczna
Oceny
4,3 (59 ocen)
35
12
10
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AlexGolinska

Nie oderwiesz się od lektury

Książka niezwykła. Godna polecenia. Słuchałam ją jak wspaniałą baśń. Ukłony dla rewelacyjnej lektorki. Pani Doroto proszę pisać! Pani Anno proszę czytać!
10
mmamma13

Nie oderwiesz się od lektury

super wciągająca
00
Wahania1

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja!
00

Popularność




Copyright © 2022, Dorota Pająk-Puda

Copyright © 2022, wydawnictwo MG

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-831-7

Projekt okładki: Anna Slotorsz

Ilustracje wykorzystane na okładce: shutterstock (© Vector Tradition, © Suwi19) oraz polona.pl (domena publiczna)

Korekta: Dorota Ring

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

[email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka

1505

Znowu śniłam ten sen…

Z mroku wyłaniają się pochylone nad stołem postaci. Stoję w progu, chcę stamtąd uciec, ale nie mogę się ruszyć. Medyk i biskup przyglądają się, jak aptekarz goli wolno i z namaszczeniem naciera octem martwe ciało króla Olbrachta. Patrzą, jak chirurg rozcina brata mego od szyi do łona. Tnie dalej w poprzek przez piersi i potem przez pępek. Z trzaskiem rozwiera żebra króla i każden pochylony obaczyć może, że człekiem był. Serce wielkie, ropa, czarna flegma, sczerniałe płuca, rozmiękczona trzustka, twarda wątroba, sine jelita, obrzękłe uda, owrzodzony priap1. Krew szlachetna cicho wypływa na obrus, wsiąka w szlachetną wełnę. Na stole zawsze przecie leży obrus. Gość obrazi się, kiedy przyjmiesz go bez obrusa! Naraz słyszę wrzask mej matki. Rozdzierający, pełen bólu, sprzeciwu, gniewu i żalu. Niesie się po zimnych, martwych sieniach starego zamku, odbija od sklepień i wnika w opustoszałe, ciemne komnaty. Na jej krzyk król otwiera oczy, odwraca do mnie głowę i śmieje się, szczerząc wielkie żółte zęby.

Obudziłam się na krześle oblepiona potem i strachem. Znowu! Od śmierci królowej każdej nocy śniłam o królu zmarłym przed czterema laty. Myślałam, że choć tutaj, w cichej komnatce wyciągającej ku wschodowi, którą każden Jagiellon miłował i w której choć raz powitał słońce, znajdę krzynę ukojenia i sen bez śnienia!

Dotknęłam mokrego czoła. Jaskrawa, wrześniowa jutrzenka w Kurzej Nodze2 kazała zmrużyć mi oczy. Z niechęcią zrzuciłam z siebie ciepłą chustę, podniosłam się ze skrzypiącego krzesła i podeszłam do jednego z ośmiu okienek okalających wykusz. Patrzyłam na pomarańczową łunę przebijającą się przez bure chmury i obiecywałam sobie, że jeśli kto mi tylko na to pozwoli, to dzisiaj się wypłaczę. Wielka królowa umarła tak niedawno, że jeszcze dzwony po egzekwiach nie wybrzmiały, a teraz umierał następny król, kolejny mój brat. Aleksander.

Poranne słońce, jak gorzejące zarzewie na wschodzie, stale wieczny lęk i przestrogę wzbudzało w duszach patrzących na daleki horyzont widoczny z komnatki. Wielkie Księstwo Moskiewskie żądające Witebska, Połocka, Smoleńska i w szaleństwie jakim wszelkich ziem ruskich, sprzymierzone niemal stale z chanem krymskim Girejem, wciąż szarpało Litwę, co ziem żadnych oddać im nie chciała. Krzyżak do tego uznać traktatu zawartego z mym wielkim ojcem nie myślał, a kolejny mistrz kolan w hołdzie zgiąć przed polskim królem nie zamierzał.

Dotknęłam szklanej, nierównej gomółki w oknie.

I z nimi Mołdawia, co spokój mi odbierała… Bogdan Ślepy, pomny na klęskę mego zmarłego brata Olbrachta w lesie bukowińskim, podburzany przez Moskwę, gryzł Pokucie i w swym ambicie chciał Jagiellonki za żonę. Mnie… Tę, co sama ostała…

Opuściłam dłoń.

Umieranie bliskich zjadało mnie od środka, wyżerało w trzewiach dziurę, czyniąc dziwnie lekką. Tak bardzo, że miałam wrażenie, iż uniosę się w górę i wypadnę na bruk przez małe okienko w wąskiej komnatce!

Chowałam nie tylko zmarłych, ale i żywych. Umiłowanego swego Fryderyka zakopać musiałam głęboko na dnie myśli, bo za mąż pójść musiałam za hospodara Bogdana. Ma się rozumieć, dla dobra stosunków Korony z Mołdawią, a przecie mój Fryderyk był jeno księciem legnickim. Panem bogatym, kształconym, szlachetnym, miłowanym przez wszystkich, ale tylko księciem…

Oparłam gorące czoło o zimną szybkę.

Czy królewna, córka wielkiej Elżbiety Rakuszanki i największego króla, jakiego nosiła ziemia, Kazimierza Jagiellończyka, mogła mieć czarną duszę? A mogła! Oszukiwałam matkę. Dwa lata ją oszukiwałam, ukrywając afekt, listy i spotkania z Fryderykiem. Ile grzechów popełniłam, nie wyznając tego nawet przy łożu jej śmierci? Czułam, że ciągle mam ręce uwalane ziemią z czarnych zakamarków mego żywota.

Dłonie wytarłam w gors, jakby rzeczywiście pokrywało je błoto, i objęłam się ramionami. Odkupić winę muszę. Zapomnieć o Fryderyku. To był grzech, a król Aleksander rad będzie mej powolności.

Słońce nad Krakowem wreszcie wstało. Krągłe i ciepłe. Dziś łaskawe, odsuwające strachy do następnego świtu. Naraz złotem i purpurą zalśniły nowe miedziane dachy kościołów i kałuże po nocnym deszczu. Uniosłam wysoko głowę, jakbym w ciężkim, zmurszałym od wody i ognia, pokrytym sinymi plamami sklepieniu ujrzeć Boga miała.

– Panno najświętsza, miej nas wszystkich w swej opiece… – szepnęłam i zacisnęłam powieki, a w dłoni długi paternoster z czarnych, dużych pereł. Nigdy nie potrafiłam długo się modlić. Owszem, piastunki zawsze mnie o to strofowały, nawet dobra królowa mateczka, póki sama nie zaczęła przysypiać już na samo wejście capellae regiae3 do kaplicy.

Uśmiechnęłam się do dobrych, choć bolesnych wspomnień matki skręconej wolą boską jak suchy liść późną jesienią. Ona nie chciała, bym wychodziła za mąż za hospodara Mołdawii. Wszyscy wiedzieli, że dziki to człek i z Jagiellonami równać mu się nie wolno. Aleksander też to wiedział, może więc nie dopuści? Gdyby królowa żyła, nie odważyłby się sprzeciwić jej woli!

Zauważyłam pierwszy ruch na Kanoniczej. Piekarczyk na czarno odziany, jako wszyscy w Krakowie w czas żałoby po królowej, raźno ciągnął za sobą wózek ze stosem białych bułek dla italskich muratorów i węgierskich cieśli na Wawelu. Jedna bułka upadła na bruk i chłopiec nawet nie zauważył, jak chudy czarny pies porwał ją i uszedł z zadartym wysoko ogonem.

Spojrzałam w dół na swoją aksamitną suknię. Wygładziłam długie rękawy nabijane złotymi nitami. Odpruć je trzeba przed czyszczeniem, by cennej biżuterii od matki nie uszkodzić. Trzeba suknię oczyścić, bo pył z budowy zamku, z wszelkiej czerni szarość4 czynił, jakby żałobę chciał wesołością zastąpić. Aleksander burzył i budował z taką zaciętością, jakby zdążyć chciał, zanim sam zemrze… Zygmunt śmiał się, że nowy Wawel dźwiga się na cztery łapy, niczym powalony pierwej niecelnym ciosem smok.

Przeciągnęłam dłońmi po twarzy i czarnej krótkiej podwice na głowie. Żadnych sertum5 zakładać nie chciałam, sama umyśliłam, że nosić się będę jak młoda wdowa. Czyż naprawdę nią nie byłam? Czerń otulała mnie spokojem i ciszą, odgradzała od bólu i strachów wszelakich.

Już chciałam zarzucić luźny kaptur szerokiej mante6 i wyjść z wąskiej komnatki, kiedy na Grodzkiej ujrzałam Zygmunta. Cofnęłam się od okienka, choć ujrzeć mnie nie mógł. Jechał stępa z Szydłowieckim, skarbnikiem na Zygmuntowym Śląsku, i braćmi Boner. Bracia miłowali pieniądze ze wzajemnością. A przy nich i książę zaczynał je wreszcie mieć. Za łaską króla węgierskiego i czeskiego, brata naszego, zaczął bić półgrosze i grosze polskie, czeskie i wrocławskie, a bracia Boner pokazali mu, jak się to robi. Z Szydłowieckim Zygmunt urodził się niemal tego samego dnia, niemal o tej samej porze i, jak mawiała królowa, w tym samym łożu. I od dnia narodzin nigdy się nie rozstali, dzieląc się każdą myślą, na barki biorąc po równo wzajem swe złe postępki, jak i czyny chwalebne.

Jechali strojni, w nadmiar materii lśniącej ubrani, w fałdy, bufy i upięcia, z ufryzowanymi włosami i bujnymi brodami na modę niemiecką krągło strzyżonymi.

Pewnie od niej jadą… Wyciągnęłam szyję za znikającymi za rogiem. Z zazdrością przywołałam z pamięci Telniczankę Zygmunta. Wieku po niej nie poznasz, choć dzieci trójkę księciu urodziła i starsza była ode mnie, a mnie już dwadzieścia trzy lata było. Zacisnęłam dłonie na sukni. Matka moja w tym wieku miała pięcioro, a ja była jej trzynastym, ostatnim dzieckiem.

Zygmuntowi było trzydzieści osiem lat, wiek żaden dla męża, ale roztył się już jak Olbracht, zmarły król ze snów, pijak i oźralec.

Rozpłaszczyłam nos na szybce. Zygmunt nie powinien nosić tych ciasnych czepców, bo i tak ma dużą głowę, a w tych złoconych garneczkach wygląda śmiesznie! Ale to najlepszy z braci. Czuły i dobry jak żaden albo jak pan ojciec, którego twarzy już przypomnieć nie mogłam.

Objęłam się. Mateczka i ojciec pomarli, a mnie czas za Bogdana.

Westchnęłam głośno, ostrożnie zeszłam po nadpalonych, drewnianych schodach i szybko, przez dziedziniec, przemknęłam do domu naprzeciw katedry, tak by nie natknąć się na robotników ciągnących na zamek i na pytania ochmistrzyni Rabsztyńskiej.

Dom pobudowany dla mej matki teraz był jeno mój. Duży i pusty. Na czas żałoby zdjęto wszelkie noszenia i opony, a łoża, skrzynie, stołki, krzesła i okna przybrano czernią. Weszłam do sieni na piętro i skierowałam się do moich już teraz jeno komnat. Tutaj miałam dwie duże sale, dwie sypialnie i dwie komory tylko dla siebie, i było mi miejsca aż nadto.

Cisza w środku próbowała zgłuszyć żałobę, ale ta świeżą zbyt była i pulsowała w mym sercu jak czerwona rana za uchem kocura mej matki. Biedak, sypiał na jej grobie, do czasu aż go prawie nie utłukli w świętym przybytku. Barbarzyńcy!

Zdjęłam szubkę7, podeszłam do kamchowej8 poduchy na miękkim i wysiedzianym krześle ojca, ucałowałam ranne, zaspane zwierzątko. Podniósł bury łebek, nie otwierając oczu. Wyjrzałam przez okno. Zaczęło znowu padać. Widok stąd był żaden, jeno na drugi budynek. Zresztą nawet gdyby domu nie było, wysoki mur i tak nie pozwalał dojrzeć czegokolwiek. Ani Wisły, ani Kazimierza.

– Poza małżeństwem z Bogdanem z Mołdawii – burknęłam do siebie.

Fryderyk… Serce znowu zakłuło mnie boleśnie na wspomnienie umiłowanego. Od dziewięciu dni ani listu ni wieści od niego. Dawniej posyłał co dzień! Mocno zacisnęłam palce na czarnej oponie w oknie. Głupotą było afekt grzeszny do siebie dopuścić, przecie wiedziałam, że on nie dla mnie, a raczej ja dla niego! Przecie ja królewna Jagiellonka, wnuczka cesarskiego rodu i wielkiego Jogajły. Powolna opiekunom podług myśli i oczekiwań wszystkich. Przecie zawód okropny sprawiłabym braciom moim. A tak być nie mogło! Nie mogło!

Postanowiłam. Wyjdę za hospodara Bogdana i zapomnę o Fryderyku, przyjacielu moim i Zygmunta. Powinność ta miła będzie królowi i odpuszczenie wielkiego grzechu.

– Na cóż to dusze przedawać temu, którego więcej nie ujrzę? – szepnęłam do siebie, puściłam oponę i do ręki wzięłam ze stolika malutką, starą, aksamitną jałmużniczkę mej matki. Zważyłam w dłoni pamiątkę, której nigdy nie widziałam u królowej, a którą znalazłam pod jej poduszką. Pełna była czegoś startego na proch…

Usłyszałam wozy powoli wtaczające się na wawelski dziedziniec, kiedy do komnaty wszedł Zygmunt w tym swoim śmiesznym czepcu. Nie przebrał się nawet, do mnie naprzód wstąpił, przyjemność ogromną mi sprawiając. Zygmunt, pan na Śląsku i Łużycach, jak zwykle wyciągnął do mnie ręce i uśmiechnął się delikatnie. Jakby wychowanie i obyczaj nakazały mu dworność wobec siostry. Albo po prawdzie taki był. Wielki i czuły.

Wyciągnęłam do niego dłonie, by się przywitać i usiedliśmy pod oknem naprzeciw siebie.

Zygmuntowy piesek Bielik najpierw wsparł łapki o moje kolana, ale zauważył starego kompana na fotelu i podreptał do Burego.

– Miała to pod poduszką. – Zdjęłam z małego stolika i podałam bratu purpurową, bardzo starą sakiewkę. – Wiesz, co to?

Zygmunt włożył dłoń do środka i ze zdziwieniem ostrożnie przesypał między palcami bury pył.

– Nie – szepnął zdumiony.

– Widać ważne dla niej było – odpowiedziałam zaskoczonemu.

Odłożyłam sakiewkę. Czułam, że brat mi się przypatruje. W końcu położył dłoń na mej ręce, chciał co powiedzieć, ale przemówiłam pierwsza.

– Wyjdę za Bogdana – oświadczyłam. – Grzech ciężki wobec matki popełniłam, prawdy nie wyznając o Fryderyku. Afekt szczery i czysty może by i zrozumiała, ale nie oszustwo. Dziwne, że prawdy nie odkryła.

– Odkryła. – Uśmiechnął się.

Zygmunt wyjął list zza dubletu pod szeroką szubą i podał mi go uroczyście. List, w którym nasza matka, Elżbieta, królowa Polski, zgadzała się na mój ślub z moim Fryderykiem!

Po raz wtóry czytałam:

Kochany synku nasz!

Jeśli czytasz te słowa, znaczy, że jestem już z twym wielkim ojcem.

Odkryłam wasz sekret. Wiem, że Elżbieta miłuje tego Fryderyka, syna kacerskiego obżartucha, a Fryderyk miłuje ją.

Jako że jestem królową i do tego starą królową, mogę robić, co mi się podoba. Dlatego zezwalam na ślub Elżbiety z księciem czegoś tam. Niechaj siebie miłują i miłują mnie.

Tylko dzięki temu, że byłam miłowana i dawać mogłam miłowanie, miałam bardzo szczęśliwe życie. Naprawdę, Zygmuncie.

I powiedz swej siostrze, że ma teraz nie płakać.

Ja idę usiąść u boku twego ojca, bo czas nam w kolejną podróż…

Przeczytałam list trzy razy, bo uwierzyć mi było trudno. Nie mara to jaka? Nie sen okrutny, po którym obudzę się zaraz? Toż wszystko być może inaczej! Nie pojadę do Mołdawii!

– Prawda to?! Prawda! – Dotykałam ust drżącą dłonią, bojąc się cokolwiek wymówić, by list nie okazał się ułudą.

Zygmunt jeno potakiwał uśmiechnięty.

– Czyż ona nie największa z królowych? – wyszeptałam do brata.

Otarłam spotniałe dłonie w suknie, docisnęłam podwikę do głowy, zrobiłam kilka kroków i zawołałam do Zygmunta rozpromieniona:

– Wyjdźmy! Muszę wyjść!

Zeskakiwałam po dwa stopnie, Zygmunt schodził powoli za mną.

Drżałam, jakbym sen śniła dobry! Wreszcie dobry! Najlepszy! Radość rozpierała moją duszę! Matka, nasza wielka matka, Elżbieta zwana Rakuszanką, przed śmiercią zezwoliła na mój ślub z Fryderykiem! Czy to może być? Czy można być szczęśliwszą?! Miłowanie moje z księciem legnickim, tajone przed wszystkimi, wreszcie wybaczone zostało i nagrodzone zgodą na małżeństwo! Zgubiłam wdowią podwikę, ale nic to! Kto by teraz o tym zamyślał. Jakże inny był to czas niż jeszcze chwilę temu!

Okręciłam się na dziedzińcu, porzuciłam Zygmunta, mówił co do mnie, nowe mury pokazywał, o matkę pytał, a ja chciałam do króla biec! Próbował ze śmiechem mnie wstrzymać, ale po chwili wbiegałam już po starych, wąskich, kamiennych schodach na drewniane, rozeschnięte, trzeszczące krużganki chroniące wejście do jedynych ocalałych komnat po rozszalałych płomieniach. Nie zważając na dworaków, duchownych i robotników, załomotałam otwartymi dłońmi w okute żelazem drzwi. Roześmiana jeszcze odwróciłam się i spojrzałam w dół na Zygmunta. Uśmiechnięty uniósł do mnie rękę. Na niego, co raczej milczał, niż mówił, gest ten znaczył wielką radość. To dzięki niemu poznałam Fryderyka i pewnie dzięki niemu matka w końcu dała swą zgodę. Dobry mój!

Pokojowcy otworzyli oba skrzydła drzwi. Wygładziłam suknię i zaczekałam na zapowiedź.

– Królewna Elżbieta, siostra wasza, panie – oznajmił cicho łożny, wybrany zapewne z najlepszego rodu w Koronie.

Weszłam do obszernej sali. Uderzył mnie ciepły zaduch i odbierająca dech ciemność. Przez chwilę mej radości zapomniałam, że noszę czerń, że królową tyle co pochowaliśmy, a król umrze lada dzień.

– Aleksandrze… – odezwałam się cicho i ostrożnie podeszłam do zasłanego futrami i złotogłowiem9 łoża.

Mały pacholik usłużnie podał mi świecę. Jej blask oświetlił upiorną twarz brata. Wychudłą, wpół martwą i bladą.

– Halszka… – Próbował się uśmiechnąć.

Przez chwilę pożałowałam, że zakłócam mu spokój, gdy tak cierpiał.

– Raduję się… – Dokończył z trudem: – Za mąż idziesz. – Próbował się unieść. Wysiłek wykrzywił mu twarz. Dwóch rosłych pokojowców pochwyciło go pod ramiona i bez nijakiego wysiłku podciągnęło odrobinę wyżej, na poduszki.

Przysiadłam u wezgłowia i uścisnęłam mokrą i zimną rękę brata.

– To wiesz już? – zapytałam.

Uniósł tylko prawy, drżący kącik ust.

– Umowę podpisałem – mówił niewyraźnie.

– Już? – Nie mogłam uwierzyć.

– Przed pogrzebem. Mateczki.

Zimna struga spłynęła po mych plecach.

Chwyciłam jego obie ręce.

– Z Fryderykiem legnickim? – wyszeptałam.

Próbował skupić na mnie wzrok.

– Nie. Z Bogdanem. Hospodarem. Mołdawskim.

Zerwałam się z łoża.

– Aleksandrze! – krzyknęłam.

– Sejm radomski. Dla pokoju na Pokuciu. Decyzję podjął… – mówił z trudem.

– Wyjdź, Elżbieto! – zawołała, nie patrząc na mnie, Helena, która wypłynąwszy z dusznych ciemności, zjawiła się obok męża. Wielka księżna litewska przypadła do jego boku, uniosła i ucałowała z czułością jego bladą dłoń o długich palcach.

– Aleksandrze, nie pozwól! – zawołałam zrozpaczona.

Próbował co do mnie jeszcze powiedzieć.

– Wyjdź! – syknęła Helena, patrząc na mnie z niechęcią, zasłoniwszy sobą męża.

Świeca drżała w mej ręce. Chciałam krzyczeć, rzucić się na króla, jego małżonkę i rozerwać zębami ich szyje! Odebrali mi życie, odebrali mi głos! Gorące krople wosku, upadając na mą dłoń, sprawiały mi ból, jakby wymierzały mi razy w twarz. Cicho powtórzyłam wierszyk, który do opamiętania niewiasty z mego rodu przywodził.

Jedna grudka, druga grudka, wszystkie grudki do ogródka.

Trzecia grudka, czwarta grudka, znowu grudki do ogródka…

Złapałam oddech, oddałam światło, skłoniłam się i powoli wyszłam z komnaty.

Zeszłam godnie po schodach.

– Stało się co? – zapytał Zygmunt, widząc mą bladość.

– Oddał mnie Mołdawianinowi.

Szedł bez słowa za mną do domu.

Kiedy weszłam, znowu rzuciłam się biegiem po schodach, mijając zaskoczonych dworzan i dwórki. Trzasnęłam drzwiami na piętrze. Za mną po chwili wszedł cicho Zygmunt i starannie zamknął drzwi za sobą, odsyłając odźwiernego.

Chodziłam po pokoju, nie mogłam tchu złapać.

– Nie chcę! Nie chcę! Matka mi wybaczyła i zezwoliła! Zezwoliła! Pojmujesz? – krzyczałam mu w twarz.

– Nie krzycz… Nie krzycz… – Patrzył z niechęcią na mój wybuch. Nie lubił krzyków. Zawsze mówił, że od tego boli go głowa. – Halszko… – Przyciągnął mnie do siebie jednym ruchem i przygarnął do swojej miękkiej i pachnącej cynamonem brody. – Cicho, cicho – szeptał, kiedy rozszlochałam się jak dziecię.

Kiedy uspokoiłam się, usadził mnie na drewnianej skrzyni.

– Już, siostro… Dość. Ja mówić będę z Aleksandrem.

– Wybacz, Zygmuncie – powiedziałam cicho.

Zaczął zgarbiony skubać dolną wargę.

– Jam jest sprawcą twego szczęścia i nieszczęścia.

Złościłam się, ale przecie nie na ukochanego brata. Miłowałam go nad życie. Dziw, że mąż tak potężny, w smutki i melancholię szybko popadał, a każde słowo bolało go nie mniej niż niewiastkę.

– Tyś mi bratem najmilejszym i wdzięczna będę ci po grób za Fryderyka. – Chwyciłam jego dłoń. – Teraz poradź, co zrobić, bym za Mołdawianina nie poszła.

Wstał i zaczął patrzeć niewidzącym wzrokiem w jedyne okno wolne od czarnej zasłony. Znowu poskubał wargę i powiedział, zanim cicho wyszedł:

– A poradzę.

Zaraz po Zygmuncie do komnatki wsunęła się Regina i przed nosem zamknęła drzwi mej ochmistrzyni Barbarze Rabsztyńskiej.

– Nos jej kiedy przytnę z tej ciekawości… – syknęła stara przyjaciółka. – Cóż tam zaszło w komnatach królewskich? Krzyczałaś, aż cię u ołtarza Świętego Michała10 słychać było.

– A to pono Rabsztyńska ciekawska, nie ty – odpowiedziałam.

– Ja?! – Dotknęła oburzona nabrzmiałych piersi i z ulgą przysiadła na skrzyni, na której uprzednio siedział Zygmunt.

– Aleksander umowę ślubną podpisał z Bogdanem Jednookim – powiedziałam głośno. – A nie może to być! – Zaciskałam i prostowałam palce. – Przecie królowa nawet za życia odmówiła Bogdanowi!

– Wiem, słyszałam… – Machnęła ręką. – Aleksander wojnę z Moskwą ma nad głową, to i Mołdawię łatwym sposobem ułagodził.

– Łatwym sposobem?! – Omal nie udusiłam się z oburzenia.

– Idę do domu. – Brzemienna przyjaciółka podniosła się ciężko, nieczuła na me żale.

– Już? Idź, idź! I nie przychodź dzisiaj więcej!

– Wyjdziesz za Fryderyka, wyjdziesz… – powiedziała obojętnie, jakby chciała mnie rozjuszyć na odchodnym, upychając jasne włosy pod obszernym, powietrzem wypełnionym białym czepcem ozdobionym perłami.

Cały dzień niecierpliwie czekałam na wieści od Zygmunta! Mówił z Aleksandrem czy nie mówił? Przełknęłam na późnej cenie11 tylko kawałek ryby w wiśniowej galarecie, upiłam łyk wina i patrzyłam w drzwi naprzeciw mego stołu. Dzień miał się ku zachodowi, a namiestnik Śląska nie śpieszył się z powtórną wizytą. Pewnie Helena wstrzymuje widzenie! Rozeźlona wrzuciłam nadgryziony kawałek chleba z powrotem do srebrnego kosza. Rabsztyńska spojrzała na mnie z urazą.

Nie mogłam strzymać niepewności.

– Lektykę pod myńcę! – zawołałam, na co mały płowowłosy i czujny pacholik wybiegł z komnaty, by spełnić me życzenie.

Po niedługiej przejażdżce wyskoczyłam przed okazałą, dwupiętrową kamienicą Bara.

– To tutaj być musi… – szepnęłam do siebie.

Zawodząca i rojna ciżba ludzka zastawiała wejście. Kwestarze, zakonnicy, pielgrzymi, mnisi, żacy, kaleki i inni ukrzywdzeni, zwiedziawszy się o tym, że Zygmunt zjechał, dopraszali się łaski dobrego pana. Brat mój jako gorliwy chrześcijanin nikogo bez wsparcia nigdy nie ostawił. To i ciągnęli za nim od Budy, przez Kraków do Głogowa i z powrotem.

Znany mi konny cubicularius12 brata, Potocki, kazał odebrać ode mnie ciepłą szubkę i dał znak innym zbrojnym sługom Zygmunta, by mnie do niego przeprowadzili. Uniosłam suknię, wspięłam się na mostek nad wysokim, drewnianym przyziemiem i weszłam pod okazałe arkady. Pacholik wprowadził mnie do sypialni Zygmunta. Komnatka była trzy razy mniejsza od mojej, z jedną skrzynią i wąskim łożem z pękatym siennikiem. Oparte o łóżko stały stary miecz i kusza. Na ścianie wisiał kołczan wypełniony strzałami. Nie było kobierców, szkła, złota, srebra ni kwiatów.

Łożny pomagał królewiczowi przebrać się za aksamitną oponą.

– Elżbieta? – usłyszałam zdziwiony głos brata. – Skąd…

– Och, jakże miałabym nie wiedzieć. – Zgadywałam, o co chce zapytać. – Znaki twoje wiszą z okien, a i tłum imię twe krzyczy głośniej niż dzwony. Zresztą cały Kraków mówi, że królewicz nie na zamku mieszka, jeno w kamienicy, jakby miejsca dla niego w domu własnym nie było.

Podeszłam i dotknęłam misternego złotego haftu na grubej zasłonie.

– Zaczekaj, Elżbieto – usłyszałam jego stanowcze życzenie.

Zygmunt nie lubił, kiedy kto go widział nieubranego. Myślałby kto! Żaden z mych braci takich fanaberii nie czynił, a pono nasz dziad Jogajła goły chodzić potrafił cały dzień! No, niechże już kończy! Opadłam niepocieszona na krzesło z wysokim oparciem.

Wyszedł wreszcie gotowy jak na jaką ucztę wystawną w długiej szubie z zielonego, tłoczonego aksamitu, strojem na pamięć ojca naszego mi przywodząc.

– Wyjeżdżasz? – zapytałam zdziwiona.

– Nie.

Rozejrzałam się ciekawie, szukając niewieścich drobiazgów.

– Nie ma jej?

– Nie ma.

– A gdzie?

– W Głogowie – zgadywał, o kogo pytam. – Przyjechałem sam. Do Jana.

– Do synka? Matka nie chciała go odwiedzić?

Rzucił mi szybkie spojrzenie.

– Niezwyczajnym jest u ciebie tyle pytań wyrzucać.

Zniecierpliwiona podeszłam do brata.

– Nie myślałeś przyjść dzisiaj do mnie? Mówiłeś z Aleksandrem?

– Mówiłem.

– Zygmuncie!

– Wybacz, siostro, Aleksander wyjeżdża na Litwę.

– Wyjeżdża?! Ale co ze mną?

– Obiecał pochylić się nad tym.

Pozwolił zarzucić sobie na ramiona ciężki, czarny futrzany kołnierz do zielonej szuby, a na każdy palec po pierścieniu. Nakładając obszyte granatami rękawice, podszedł do mnie wolno.

– Nie myśl o tym, Halszko. To ja się nad tym pochylę. – Pocałował mnie w czoło.

– Ty? Dlaczego ty?

– Bo ja – odpowiedział i opuścił komnatę.

*

Rano ceniłam sobie ten moment, kiedy jeszcze ponure myśli spały i człek miał siłę wstawać. Rozejrzałam się po komnatce. Oprócz starego wąskiego i wysokiego łoża pod ścianą, na swym miejscu naprzeciw, od zawsze stała skrzynia po babce Sonce z malowaną historią o królu Arturze, przy niej stół dębowy przykryty kobiercem wileńskim, dwa krzesła, mały stolik między dużymi oknami, a pośrodku duże, moszczone, o krótkich nogach siedzisko, o które spierała się ma siostra Barbara, idąc za mąż, ale pamiątka po naszym ojcu ostała się mnie. Prócz nadań i klejnotów po matce.

– Dziesiąty dzień bez listu od Fryderyka. Dlaczego? Stało się co złego? – mówiłam cicho do siebie, tak by służba nie zwiedziała się, żem obudzona i by za szybko do środka nie weszła, odbierając mi chwile, kiedy samą być mogłam. – Tubatores?! – zawołałam na dźwięk królewskich trąb i przysiadłam na łożu.

– Cóż to?! – zawołałam do Rabsztyńskiej chodzącej za drzwiami.

– Cóż to?! – Czujna powtórzyła moje pytanie w głąb korytarza.

– Król wyjeżdża! – zakrzyknął ktoś, nie racząc się nawet pojawić w komnacie.

– Sam?! – Wychylałam się z łoża i wołałam jak przekupka.

– Nie, ale księżna jeszcze nie ruszyła! – odpowiedział męski głos.

Wciągnęłam na siebie śpiesznie dwie koszule, prostą suknię przez głowę i zarzuciłam rańtuch13 na ramiona, po czym wyśliz­nęłam się z domu. Kiedy orszak Aleksandra minął mój dom, unios­łam w geście pozdrowienia dłoń w stronę siedzącego na koniu brata zakutego w zbroję. Nie odwzajemnił gestu. Widać, jak ważna byłam dla niego…

Helena! Musiała wiedzieć, co postanowił! Wiedziona nadzieją, pośpieszyłam w stronę zamku. Minęłam budynek bramny i wspięłam się po starych schodach. Nikt już nie pilnował drzwi. Samotne, czarne zawieszenia unosiły się na wietrze, jakby zerwać się chciały znad progu i z wiatrem lecieć za odjeżdżającym.

W ogołoconej ze sprzętów sypialni królewskiej ujrzałam księżną w szerokiej, ruskiej, podróżnej szubie siedzącą na ostałym małym stołku. Gdyby nie jej zwyczaj przysiadania przed podróżą, pewnie bym jej już nie zastała.

– Nie razem? Czemuż to osobno jedziecie? – zapytałam.

Nie patrzyła nawet w moją stronę i nie poruszała się. Siedziała z dłońmi na kolanach.

– Heleno? – zapytałam niepewnie.

– Nie było go.

– Kogo? Gdzie?

– Aleksandra. Nie było go w orszaku.

Przysiadłam przy niej.

– Co ty mówisz?!

– Wyjechał nocą.

– Dlaczego?

– Nie mógł jechać konno. Musiał jechać na leżąco – wyszeptała i ukryła twarz w wychudłych dłoniach. – Nie chciał, by kto to widział!

Dotknęłam jej ręki.

– Heleno, czy król mówił co o mnie?

– Co? – Odjęła dłonie od twarzy i patrzyła nierozumiejąco. Niegdyś najpiękniejsze czarne oczy na świecie dziś straszyły gorączką w chudej, białej twarzy.

– Czy mówił co o moim małżeństwie?

– Nie.

– Nie mówił?

Zerwała się z krzesła.

– Elżbieto, on umiera!

W jednej chwili wszelka nadzieja opuściła mą duszę. Matka nie żyła, jam tylko niewiastą, do tego ostatnią z jej trzynaściorga dzieci. Aleksander ma Moskwę na barkach, a ja…

– Heleno, pomóż mi – spróbowałam ostatni raz.

– Nie słuchasz mnie, Elżbieto!

– Robię to dla miłowania!

– Ja też mówię o miłowaniu! – zawołała rozpaczliwie.

Na nic były moje prośby. Skłoniłam się i wyszłam. Kręciło mi się w głowie i tłumiłam w piersi szloch. Wolno schodziłam po schodach, a wrażenie miałam, że z każdym krokiem zanurzam się w jakąś dławiącą głębię i tonę. Tonę!

Jedna grudka, druga grudka, wszystkie grudki do ogródka.

Trzecia grudka, czwarta grudka, znowu grudki do ogródka…

Kolebka księżnej omal nie przejechała mi po stopach. To koniec. Czas mi było do Mołdawii.

*

Kolejnego dnia obudził mnie śpiew ptaków. Jedenasty dzień bez listu.

– Teraz capella… – szepnęłam, nie otwierając oczu.

Jak na życzenie moje odezwał się w katedrze chór męskich głosów.

– Teraz wóz…

Usłyszałam turkot kół spod budynku bramnego.

– Teraz Regina…

I usłyszałam leciutkie pukanie do drewnianych podwójnych drzwi.

Westchnęłam głośno.

– Wejdź, kochana! – zawołałam i usiadłam na wysokim łożu.

– List – oznajmiła przyjaciółka zaróżowiona od wrześniowego wiatru. Ładnie wyglądała w nowej błękitnej sukni pasującej do jej dużych oczu. Brzemienność, jak sama mówiła, nie ciążyła jej w nadmiarze.

– List?! – Chciwie wyciągnęłam dłoń.

Ujrzałam znak Zygmunta na jasnym, złożonym arkusiku. Nie od Fryderyka, ale cieszył równie mocno.

– Pewnie wieści ma od Aleksandra! – Uśmiechnęłam się do Reginy.

– I? – Śledziła moje ruchy, kiedy czytałam. – Mów! – przyjaciółka niecierpliwie dopytywała.

– Zapowiedział się na prandium – odrzekłam smutno. – Nic więcej.

– To pewnie wieści tak ważkie, że w piśmie ująć ich nie można! – pocieszała. – A co może być ważniejsze niż ślub królewny?

– Zależy z kim… Ale nic to! Trza stoły przysposobić. Ludzi zaraz pewnie przywiedzie. Ze setkę głów!

Rabsztyńska, jakby rzeczywiście ucho i oko do szczelin w drzwiach przykładała, w przyległej sali jęła wydawać rozkazy obruśnym i leniwemu fraucymerowi. Mojego wieku to była niewiasta, ale nie mniej sroga i milcząca niźli stare matrony, zgaszone wiekiem i chorobami. Może dlatego, że niedawno wdową ostała po marszałku koronnym Rabsztyńskim i dusza poraniona goiła się dopiero? Choć odkąd ją przy matce pamiętam, to zawsze niewiele mówiła i wcale się nie śmiała, czytaniem lub modlitwą gorliwą jeno zajęta.

Regina pomogła mi się ubrać i przeszłam do sali. Kłótnia powstała między obruśnymi i pannami o płachty cennego jedwabiu, które dziewki rzekomo źle rozłożą i nie daj Panie, podrą materię, nim ta trafi na stoły. Lament powstał i tylko rózga wysokiej, chudej i czarnowłosej Barbary Rabsztyńskiej rozdająca razy po palcach sług i młodych dam spokój przywróciła. Jedynie bladoskóra Zosia Targowicka, obojętna na krzyki, przeglądała się z zadowoleniem w małym zwierciadle pod oknem. Niemal czerwone włosy, dziś z nową modą pożądane na każdym dworze, o dumę ją przyprawiały, a o zazdrość inne dwórki. Pewnie zwiedziała się, że Szydłowiecki przybędzie z Zygmuntem. Po prawdzie wiadomo było, że panowie wszędzie bywali razem.

Zjechali wreszcie i trzecia to godzina za stołem biegła, a Zygmunt dotąd do mnie nie przemówił. Jeść nie mogłam, patrzyłam na niego przez nietknięty stos czerwonych raków w maśle. Brat, wielki jak góra, siedział bogato odziany, ale zawsze zdało się, że szaty na nim ciasne były, jakby siła jakaś tajona materię na nim rozpierała. Moc nieznana ciągnęła ku niemu niewiasty, jak dzieci do łakoci, a on wierny słowom, że z cudzego nie bierze i innemu wziąć nie pozwoli, jednej był wierny całe życie. Nieważne czy w rozpustnej Budzie siedział, czy na Śląsku, czy bawił w Krakowie.

Za stołem chudy Szydłowiecki, o cienkiej szyi i szerokiej kwadratowej twarzy, mówił coś do namiestnika Śląska, mrużąc oczy za każdym wypowiedzianym słowem, jakby wagę każdemu wyrazowi chciał nadać. Zygmunt marszczył brwi, łowiąc słowa przyjaciela, bo pijany Krzycki wrzeszczał z kolei do drugiego jego ucha. Nigdy nie wiedziałam, czy opilec prawdę mówi, czy kłamie, bo ciemne oczy siostrzeńca Tomickiego, dawnego kanclerza brata mego kardynała Fryderyka, zdawały się zawsze drwić z tego, na którego patrzyły.

Po prawdzie wszyscy już krzyczeli. Pijani do trzeźwych, a trzeźwi do opilców, by zamilkli. Harmider narastał wraz z niezliczoną rzeszą wypitych trunków i wyjedzonych półgęsków.

Bałam się, że sama zaraz krzyczeć zacznę, kiedy pokojowiec medyka Koszyrskiego, najwięcej wrzeszczącego ze wszystkich, szepnął mu co na ucho, a ten wyraźnie ucieszony poderwał się i uderzył w dłonie.

– Muzykant! – zawołał.

Wprowadzono garbatego, chudego chłopca dźwigającego pękatą beczkę. Nawet pijańcy zamilkli na widok jego czapki z naszytymi na niej kocimi uszami i za dużej kamizeli z kociej skórki wiszącej na krzywych plecach.

Młodzian pewnie postawił na jedwabnym obrusie starą baryłkę i przez otwory nad krągłym dnem jął wyciągać ruchliwe kocie ogony barwione w różne kolory.

Koszyrski podskakiwał, klaskał, obnażywszy chude ręce po łokcie pokryte strupami nie wiedzieć od czego i popędzał kociego muzykanta.

Naraz tumult się w beczce uczynił i koci mistrz musiał zanurkować w jej wnętrzu wśród syków i miauknięć, ku uciesze pijanych gości. W końcu chłopak wyprostował się i jął pociągać za wystające kocie ogony! Zwierzęta wewnątrz zaczęły wydawać przeróżne dźwięki w rytm szatańskich szarpnięć. Chłopak coraz szybciej poruszał się przy beczce. Ujrzałam krople potu na jego brudnym czole i krwawe pręgi na równie brudnych rękach! Gawiedź wyła z zachwytu, Zygmunt rechotał razem z innymi.

Już chciałam uciec od stołu, kiedy następny pokojowiec pochylił się do królewicza. Ten zaraz rzucił coś do Szydłowieckiego, na co możny powstał pobladły i zawołał:

– Iwan Srogi, pan Moskwy, nie żyje!

Krzyk i lament, jakby Wasyl, syn Iwana, stał już pod Krakowem, poderwały zebranych. Prawie wszyscy z trwogi wybiegli na podwórzec wołać Boga z uniesionymi dłońmi lub szukać nie wiadomo czego u niego w katedrze. Biskup Lubrański został. Dolał sobie więcej, moszcząc się wygodniej na krześle, a inny Wielkopolanin, wojewoda poznański Andrzej Szamotulski, przypił do niego, westchnąwszy z zadowoleniem. Upojony winem Dantyszek, zdolny pisarz królewski, który nie wiedzieć czemu ostał się w Krakowie, kiwał się nad brudnym talerzem i w końcu zwalił się z hukiem pod stół.

Próbowałam przepchnąć się do wyjścia, kiedy drogę zagrodził mi pijany Krzycki. Nabrał powietrza, chwiał się przez chwilę, jakby ważył, czy zwymiotować, czy przemówić, ale w końcu wybełkotał mi w twarz:

– Jesteś pani zbiorem planet.

Po czym skłonił się i wytoczył na sztywnych nogach za Zygmuntem.

Wyszłam z dusznej sali do rzeźwego i cichego pokoju matki, wolnego od bezeceństw mężów niby to oświeconych! Każden z nich przecie w Italii kształcony! Każden jak nie filozof, poeta, to lekarz, jurysta albo wszystko na raz! Nadziwić się nie mogłam, jak ludzie światła dostępujący w plugawe bestie zmieniali się na życzenie własne i za przyzwoleniem innych! Jakby chwaląc człeka w sobie, za ludzkie mieli pijaństwo, rozpustę i puszczanie gazów przodem. Czy to nie grzech, dostając od Boga i losu wszystko, rzucać się na stos wymiocin i wyziewów? To znaczyło człekiem być wolnym? Gdybyż niewiasta tyle dostać mogła! Naukę pewnie jaką by wybrała, miast jeno litery poznawać albo nici i igły! Ile by pokazać mogła! Chociaż… Siadają niewiasty z nimi. Nie przeszkadza im odór pijaniców. Są takie, co i z nimi piją! Siostry Zagórskie, wdowa Miłoska… Murwa14 Zygmunta…

Usiadłam, opadłam na oparcie wysokiego krzesła i wsparłam rękę o krawędź stołu. Rozejrzałam się po znanych mi sprzętach. Duże okno z barwionymi na zielono szybkami w kształcie dębowych listków przepuszczało niewiele światła. Sypialnia królowej surowego i prostego była wystroju; dwie stare skrzynie na księgi pod krótszą ścianą, dwie pochyłe półki nad nimi i pulpit do czytania bez stołka. Królowej na myśl by nie przyszło, by przy czytaniu siedzieć. Zbytnim szacunkiem księgi wszelakie obdarzała. Pośrodku komnaty stały dwa krzesła przy stole i jeszcze jedno pod oknem. Suta, zielona opona na dłuższej ścianie wisiała naprzeciw okna i przy wąskim łożu druga, ale złota.

Tu nikt nie upijał się, nie śmiałby! A czyż człowieka tu nie było? Był! Tu sam człowiek! Dobro, mądrość i miłosierdzie ostało po matce. Wszelkie plugastwo zdychało po przekroczeniu progu komnat królowej.

…A teraz królowej już nie ma…

I Iwan umarł, ojciec Heleny. Teraz nic nie stało na przeszkodzie, żeby wielka księżna katoliczką została i wreszcie królową Polski. Teraz to okazać się może, czy po prawdzie tylko ojciec jej zabraniał wiary prawosławnej się wyrzec, czy to ona sama nie chciała. Czy tylko, jak mówił, w obronie wiary swej córy wojnę wiódł moskwianin? Czy syn jego, po nim, bić się dalej będzie? Pewnym było jedno: że nikt teraz zajmować się moim zamążpójściem nie zamierzał i nie mam prawa nikogo o nic prosić! Wszak król Aleksander dźwigać musi swoje troski… Czy Zygmunt za nim pojechał?

Spojrzałam w sufit.

– Matko, Boże, cóż mnie robić? Po cóż samą mnie ostawiliście?

Matki jako i Boga tam nie ujrzałam.

Przez chwilę patrzyłam na puste, wysokie krzesło za stołem naprzeciw mnie. Zdało mi się, że ona patrzy na mnie swoim szarym, pełnym przekory spojrzeniem, z mocno przekrzywioną głową. Lekko skręcona, by garbu nie ucisnąć, uśmiecha się delikatnie i zaraz próbuje ściągnąć usta, by ukryć za duże zęby.

Przesunęłam rękę po stole w stronę widma, jakbym chciała pochwycić jej dłoń.

– Nie chciałaś, bym za Bogdana wychodziła. Dałaś przyzwoleństwo swoje na ślub z Fryderykiem. – Opadłam z powrotem na oparcie i przemówiłam po chwili. – Nie wyjdę za Bogdana. Fryderyk mężem moim zostanie albo nikt – wypowiedziałam na głos.

*

Rankiem znowu przywitała mnie smutna myśl. Dwunasty dzień bez listu od Fryderyka… Otuliłam się ciaśniej miękką kołdrą. Zimny wrześniowy dzień kusił, by w łożu ostać, ale modlitwa wzywała do kaplicy rodzicieli. List zawsze koił strachy, balsamem słodkim był jako te modlitwy, a że listów nie było, jeno Bóg spokój duszy i radość choć na chwilę mógł przynieść. Westchnęłam, odrzuciłam okrycie i pozwoliłam się ubrać.

Ciepło odziana przeszłam kilka kroków do południowego wejścia katedry i zaraz znalazłam się przy prostej tumbie mej matki, przybranej jeno w złotogłów. Przeżegnałam się, wymówiłam kilka ciepłych słów powitania i odwróciłam się, by dotknąć twarzy mego ojca skamieniałej w cierpieniu. Dziw brał, że wyglądał jak żyw, chociaż po prawdzie musiał tak wyglądać, skoro go mistrz Stwosz rzeźbił.

Uklękłam wreszcie na kamiennej podłodze przy ołtarzu Matki Boskiej Bolesnej, obserwując krzątaninę ośmiu capellae przy codziennym oficjum. Palili grube, drogie świece, jedną po drugiej we wszystkich dziewiętnastu złotych i brązowych kandelabrach, pilnując, by gorzały do nocy, zgodnie z wolą matki. W polikandylionie15 zwisającym z sufitu również wszystkie z dziewiętnastu świec musiały płonąć. Przymknęłam oczy, kiedy duchowny zaczął mszę. Również za wolą królowej ceremonię sprawował „bez pośpiechu, pobieżności, ale i nadmiernej ociężałości”.

Po nabożeństwie wyszłam przed katedrę, by z czuwającą pod murem Rabsztyńską wrócić na prandium. Na piętrze domu ujrzałam w zielonym oknie siedzącego kota mej matki. Przypomniałam sobie wstrętne teatrum Koszyrskiego.

– Tego kociego muzykanta nie waż się puszczać na wzgórze – odezwałam się do ochmistrzyni.

Skinęła posłusznie głową.

– A jak się kiedy pojawi… – Poczułam twardy kamień pod miękkim butem.

– To go każę obić – odpowiedziała.

– Nie, każ mu te rany opatrzyć. Gotów od nich żywota zakończyć.

– Tak, pani – zgodziła się bez protestu.

W komnatach zastałam fraucymer. Pięć niewiast moich i sześć ostałych po królowej. Panny i matrony stały w rzędzie z dłońmi w małdrzyk16 i buziami w ciup17, gotowe na nicnierobienie cały dzień.

*

Kolejnego ranka obudził mnie zapach jabłek. Wiedziałam, co to znaczyło! List! List od Fryderyka!

Poderwałam się, a uśmiech Reginy zaglądającej do sypialni utwierdził mnie tylko w mym szczęściu!

– Kto to widział, żeby ze Śląska wozić jabłka… W Krakowie niedobre? Dziwne to. Stara pani by na to nie zezwoliła… – gderała matrona Ciechanowska w małej sali. Mnie zaś dziwiło, jak niewiasta tak w latach posunięta dźwigać umiała stare, ciężkie spiczaste henniny18 na drżącej głowie i nielekkie, wełniane houp­pelande19 nawet latem.

– W koszyczku! – zdążyła szepnąć mi do ucha Regina.

Pomagała mi się ubrać, służki omiatały kurz, panny szlachetne zmieniały wodę w naczyniach na kwiaty, a ja nie odrywałam wzroku od pachnących owoców.

W końcu wszystkie niewiasty wyszły, a ja rzuciłam się do jabłek. Drżącymi rękami wyjęłam rumiano-żółte owoce, ale listu nie było!

Siły mnie opadły i wróciłam do łoża. Usłyszałam kroki. Jeśli to ochmistrzyni Rabsztyńska, to Pan mi świadkiem, że ją przepędzę i obić psiarcom karzę!

– Leżał w sieni. Dziękuj Panu, że to ja go pochwyciłam – powiedziała mi do ucha matrona Regina. – A zresztą po co to się tak ukrywać… Matce waszej już nikt nie powie.

– Daj! – Nie słuchałam jej.

Z tłukącym sercem przeczytałam słodkie słowa Fryderyka o wiecznej miłości i troskę o mariaż w Mołdawii.

– Miłuje mnie jeszcze! – zawołałam.

– A cóż by to musiało się stać, żeby przez tydzień miłowania miał zaprzestać?

– Przez dwa! – Uniosłam palec. – Dwanaście dni nie pisał.

Niegrzecznie przewróciła oczami. Obruszyłam się.

– Nie przewracaj, nie przewracaj, bo widzę. Tyś mężatka. I to tego, kogo wybrałaś.

– Też żoną być możesz.

– Ale nie tam, gdzie chcę.

– Ale za mąż pójść musisz.

– Muszę albo i nie.

– Niewiasta bez męża? Klasztor ci w głowie?

– Matka mi pozwoliła wybierać.

Roześmiała się obrzydliwie.

– Pozwoliła? Stara królowa?!

– Zapis mam! Pieniądze dostałam i klejnoty. I ziemię!

– Elżbieto!

– Złoto daje niewieście wolność, złoto rozgrzesza, złoto świadków oślepia i czyni niemymi. Nie wiesz? Do panien czas. – Zła zeskoczyłam z pościeli i razem z niewiastami, w kole, w małej sali zasiadłyśmy do haftu. I tak póki kark nie pęknie albo co ciekawego do ceny się nie wydarzy.

Na cenę właśnie szło, panny zaczęły się rozłazić, pokładać po skrzyniach i poduchach, kiedy przyszedł posłaniec od Zygmunta.

Pokłonił się nisko.

– Pan przekazać każe, że wyjeżdża – powiedział z wysoko uniesionym czołem.

– Dokąd? – zapytała w moim imieniu Regina.

Rabsztyńska odłożyła igłę i spojrzała na nią z niechęcią.

– Nie mówił – odpowiedział pokojowiec.

– To nie wiesz gdzie? – dopytywała Regina.

– Nie wiem, pani.

Uśmiechnęłam się do damy mojego małego dworu, wyjęłam małą monetę i wcisnęłam w dłoń posłańcowi.

Ukłonił się prawie do ziemi i odrzekł rozpromieniony:

– Do Głogowa.

Odprawiłam chłopca zadowolona.

– Pieniądze niewieście wielce potrzebne. Nie tylko by się co zwiedzieć, ale by plany własne przeprowadzić.

– A jakież to plany ma królewna? – zapytała Regina.

– Wyjść za Fryderyka. Albo wolną ostać.

– I ubić Mołdawianina?

– To najpierwej!

– I kto go ubije?

– Kto? Kto? Bracia moi!

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

1 priap – tutaj: penis

2 Kurza Noga – wykusz w narożu północno-wschodnim, wysunięty w kierunku kościoła św. Idziego, dziś określany mianem Kurzej Stopki.

3capella regia (łac.) – kaplica królewska i duchowni w służbie króla

4 Szary kolor symbolizował radość.

5sertum (łac.) – biżuteryjna przepaska na głowę, bramka, vitta, thanka

6 mante – rodzaj luźnego płaszcza, narzutki

7 szuba – rodzaj płaszcza

8 kamcha – jedwabna tkanina, wyszywana najczęściej złotem

9 złotogłów – tkanina przetykana złotem

10 nieistniejący już kościół na wzgórzu wawelskim

11 Cena – posiłek popołudniowy. Na dworze jadano dwa razy. Posiłek poranny to prandium.

12Cubicularius (łac.) – pokojowiec, dworzanin konny. Tutaj: Bernard Potocki, w latach 1512-1519 starosta nieszawski.

13 rańtuch – obszerna chusta

14 murwa – prostytutka

15 polikandylion – świecznik okrągły, podsufitowy, z drewna lub metalu

16 małdrzyk – złączone dłonie

17 ciup – usta złożone w „dziubek”

18 hennin – stożkowy czepek

19 houppelande – strój wierzchni, bez rękawów z pełnego koła, spinany pod piersiami

1506

Dostępne w wersji pełnej

1507

Dostępne w wersji pełnej

1508

Dostępne w wersji pełnej

1509

Dostępne w wersji pełnej

1510

Dostępne w wersji pełnej

1511

Dostępne w wersji pełnej

1512

Dostępne w wersji pełnej

1513

Dostępne w wersji pełnej

1514

Dostępne w wersji pełnej

1515

Dostępne w wersji pełnej

1516

Dostępne w wersji pełnej

1517

Dostępne w wersji pełnej

Epilog 1518

Dostępne w wersji pełnej