Anna 1410. Piastówna na jagiellońskim tronie - Dorota Pająk-Puda - ebook + audiobook + książka

Anna 1410. Piastówna na jagiellońskim tronie ebook i audiobook

Dorota Pająk-Puda

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Prawnuczka Władysława Łokietka, wnuczka Kazimierza Wielkiego, kuzynka Jadwigi Andegaweńskiej. Piastówna, na którą czeka polska korona. Królowa, która ma tchnąć życie w jagiellońską dynastię. Czy może być światlejsza przyszłość? Anna jedzie do Krakowa, który oczekuje Pani Przyrodzonej z otwartymi sercami, ale ona już pierwszego dnia zamiast do komnat wawelskich trafia do klasztoru…

 

Anna Cylejska jako druga żona Władysława Jagiełły staje się świadkiem jednych z najważniejszych wydarzeń w dziejach polskiej historii – konfliktu polsko-krzyżackiego, wydarzeń grunwaldzkich, chrztu Żmudzi, unii horodelskiej i jest bohaterką kolejnej powieści Doroty Pająk-Pudy.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 399

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 20 min

Lektor: Anna Konieczna
Oceny
4,3 (30 ocen)
19
5
4
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malgosia70

Nie oderwiesz się od lektury

To moja czwarta książka tej autorki i chociaż w ocenie jest na końcu toni tak daje 5 gwiazdek bo bardzo lubię styl pani Doroty i z przyjemnością czytam te zbeletryzowane historie naszych królów i ich żon. Autorka w piękny sposób przybliża nam historię sprzed stuleci . Polecam
20
ania175

Nie oderwiesz się od lektury

Królowa, żona, kobieta, matka... Anna Cylejska urodziła się jako wnuczka wielkiego króla, a jednak dla wielu osób nie istnieje, mało kto myśli o innej żonie Jagiełły niż Jadwiga-święta czy Sonka-matka następców tronu, a przecież między nimi były 2 inne kobiety, żyjące, cierpiące, kochające ale czy kochane??? Myślę, że nie było łatwo zwykłej dziewczynie zostać następczynią Jadwigi: wspaniałej, pięknej, świętej, idealnej... Sprostać dwóm wielkim postaciom, wielkim przodkom, nie było to proste zadanie. Cieszę się, że mogłam o niej przeczytać, że Dorota Pająk-Puda po raz kolejny sprawiła, iż nie mogłam przestać czytać i że wydobyła z zapomnienia kobietę, która starała się sprostać roli, którą wyznaczył jej los mianujący ją władczynią bez władzy, żoną bez miłości i matką bez syna...
10
wprocki

Nie polecam

Strasznie sfeminizowana powieść. Niedostępny Jagiełło, zły męski dwór i walczące niewiasty. "Matka Jagiellonów" wypada lepiej.
11
mmamma13

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo wciągająca
00

Popularność




Pro­log

Za­ró­żo­wiona Ana wtu­lała się we mnie, po­chra­pu­jąc. Pod szorst­kim na­kry­ciem było mi bar­dzo go­rąco, cia­sno i źle. Srebrna prze­pa­ska wbi­jała mi się w głowę. Przed pój­ściem spać nie po­zwo­li­łam roz­cze­sać wło­sów ani roz­pleść war­ko­czy­ków. W ogóle nie chcia­łam spać! Stry­jenka krzy­czała na mnie za to, ale pchnę­łam ją i wy­stra­szona swoim czy­nem wsko­czy­łam jed­nak do wą­skiego łóżka. Sły­szała, że pła­czę. To i pew­nie nie gnie­wała się wcale, tylko so­bie po­szła.

Wcze­śniej cze­ka­łam cały dzień, ustro­jona i ucze­sana w te nie­szczę­sne cien­kie war­ko­czyki. Kiedy tylko zwie­dzia­łam się, że Ona przyj­dzie, ka­za­łam so­bie po­sta­wić sto­łek na środku kom­natki i już z rana za­sia­dłam wpa­trzona w drzwi. Nie przy­cho­dziła... Ku­zynki za­glą­dały do mnie, za­ba­wiały, po­tem już tylko do­ku­czały. Ukra­dły mi na­wet sto­łek, kiedy po­szłam na chwilkę do ko­mory. Zmrok na­stał i znu­dziły im się kro­to­chwile. Wo­lały ba­wić się z kimś, kto nie gry­zie, nie ko­pie, nie pła­cze i nie pluje. Cze­ka­łam da­lej. Nie przy­szła.

Ku­zynki spały, stry­jenka dawno wy­szła. Spod koł­dry wy­sta­wi­łam rękę w ciem­ność, jak­bym chciała kogo po­chwy­cić, jakby miała tam być, jakby przy­szła!

– Mamo? – szep­nę­łam ci­chutko.

Nie po­chwy­ciła mo­jej ręki, nie ode­zwała się.

1400

W zamku na stro­mej skale, w wy­so­kiej ka­mien­nej wieży, w za­kątku pod wą­skim oknem po­chy­la­ły­śmy się z Aną w sku­pie­niu nad ha­ftem.

Ła­pa­ły­śmy ła­skawe słońce, do­póki jak co dzień w po­łu­dnie nie znik­nie za gru­bym mu­rem. Po­pi­ja­ły­śmy co raz chłod­nego bia­łego piwa, bo go­rąc pa­lił od świtu, a roz­grzany dach nad nami piec czy­nił z na­szej okrą­głej kom­natki. Grube nie­ru­chome opony[1] du­chotę po­tę­go­wały tak, że let­nie kwie­cie dla woni o świ­cie roz­rzu­cone po ka­mien­nej pod­ło­dze już póź­nym ran­kiem zwię­dłe le­żało. La­tem tu był ukrop, w zi­mie zaś zimno. W mroźne dni wielki ko­min z pa­le­ni­skiem w przy­zie­miu ogrze­wał jeno trzy kom­naty w górę i za­nim zdo­łał ogrzać nie­wie­ścią, cie­pło ucie­kało pod nią przez wiel­kie tri­fo­rium[2] bez szyb. Na do­miar tego stara błona z ry­biego pę­che­rza w na­szym okienku, sztywna i spę­kana, w mur wsta­wiana w mrozy naj­więk­sze, prze­pusz­czała lo­do­waty wi­cher, który naj­wyż­szą wieżę w oko­licy za za­bawkę so­bie ob­rał i za cel do oba­le­nia.

Ostatni pła­tek ma­łego błę­kit­nego kwia­tuszka za­koń­czy­łam nie­za­do­wo­lona z nie­rów­nego dzieła, kiedy od pro­stego wzoru na płót­nie ode­rwał mnie ja­zgot strasz­liwy przez psy zam­kowe czy­niony. Po nich za­częły szcze­kać te w staj­niach przy ko­niach za­mknięte, w psiarni i inne po­cho­wane po ką­tach i kom­nat­kach. Na­wet ślepa Wilga Eli­za­bety po­wstała z mięk­kiego po­sła­nia i wę­szyła nie w stronę okna, skąd dźwięki do­cho­dziły, a w stronę drzwi. Spoj­rza­ły­śmy z Aną po so­bie i po­de­rwa­ły­śmy się z miejsc, kiedy do psiego ja­zgotu do­łą­czyła me­lo­dia nie­zna­nych tu­ba­to­rum[3], stu­kot licz­nych koń­skich ko­pyt so­lid­nie pod­ku­tych i hur­kot wta­cza­nych wo­zów po nie­rów­nym, stro­mym bruku. Ze śmie­chem prze­ci­snę­ły­śmy się przez ni­skie drzwi na bar­dzo wy­so­kie drew­niane kruż­ganki oka­la­jące wieżę i nie­mal cały ka­mienny za­mek na skale. Cie­kaw­ski, barwny dwór już tło­czył się przy po­rę­czach i na licz­nych scho­dach, spo­glą­da­jąc na ruch w po­dwórcu. Przy­pa­dłam do gru­bej po­rę­czy obok ku­zy­nek – chu­dej i ja­sno­wło­sej, mego wieku Eli­za­bety i ma­łej Bar­bary. W dole, na czele or­szaku uj­rza­łam trzech pa­nów w szu­bach[4] cięż­kich i lśnią­cych od klej­no­tów, zna­ków i za­wie­szeń, ła­ska­wie zno­szą­cych układne po­wi­ta­nie stryja mego, który jakby do­piero wstał z leża, włosy zmierz­wione po­pra­wiał i wrzesz­czeć do go­ści mu­siał, by psy prze­krzy­czeć. Serce się we mnie skur­czyło, bo w rę­kach wy­krzy­ku­ją­cych obce na­zwa­nia he­rol­dów[5] uj­rza­łam białe orły na czer­wieni. Pol­skie pro­porce! Cof­nę­łam się pod ścianę.

– Cóż to­bie? Jak płótno bie­lone wy­glą­dasz! – za­wo­łała i chwy­ciła mnie za rękę Eli­za­beta, za­mężna pra­wie od pół roku. Obok niej sta­nęły sio­stry – naj­młod­sza Bar­bara i śred­nia Ana. Zmar­twione, cze­kały mej od­po­wie­dzi, ale nie mo­głam prze­mó­wić.

Wró­ci­ły­śmy do kom­natki, ku­zynki jęły roz­pra­wiać o tym, co uj­rzały, do­cie­kać, py­tać sie­bie wza­jem i tych, co do nas za­częli za­cho­dzić tłum­nie. Ja o nic py­tać nie mu­sia­łam. Ja wie­dzia­łam. Po mnie zje­chali! To po mnie! Stę­żała ze stra­chu, że to już się dzieje, sie­dzia­łam na wą­skim łożu z pod­kur­czo­nymi no­gami, od­ma­wia­jąc piwa i żółto-czer­wo­nych cze­re­śni, czer­pa­nych gar­ściami przez Anę i Bar­barę ze srebr­nej misy.

Le­dwo po­łu­dnie na­stało, kiedy stryj do sie­bie ka­zał mnie we­zwać. Cały ra­nek ja­zgot pod­nie­co­nych pa­nien i słu­żek trwał w kom­na­cie, ale zdało mi się, że pod wodą je­stem i nic po­jąć nie mo­głam z tego, co kto mó­wił. Po woli stryja ze­szłam ze­sztyw­niała z sze­ro­kiego po­sła­nia.

Szłam ciem­nym, wą­skim, ka­mien­nym ko­ry­ta­rzem bez okien, roz­świe­tlo­nym jedną po­chod­nią na krzy­żu­ją­cych się przej­ściach. Straż­nik drogę mi to­ro­wał mię­dzy dwo­rza­nami wpa­trzo­nymi we mnie i szep­czą­cymi mię­dzy sobą.

Na końcu ko­ry­ta­rza ze­szłam kilka kro­ków po sze­ro­kich ka­mien­nych scho­dach do roz­le­głej, ko­pu­la­stej kom­naty z wą­ską szcze­liną za­miast okna. Pa­lące słońce nie do­cho­dziło pod krą­głe skle­pie­nie, dzięki czemu rzeźwy chłód pa­no­wał w kom­na­cie. Nowe, zło­tem prze­ty­kane opony z ko­lo­ro­wymi wi­ze­run­kami my­śliw­ców i ucie­ka­ją­cej zwie­rzyny lśniły w bla­sku roz­sta­wio­nych po sali ło­jo­wych lam­pek. Na sze­ro­kim łożu pod ścianą le­żało nie­dbale po­rzu­cone dro­gie po­pie­li­cowe[6] fu­tro. Za pu­stym dłu­gim sto­łem sie­dział Fry­de­ryk, ku­zyn mój stry­jeczny, syn opie­kuna mego, i sku­bał pa­znok­cie.

Stryj na me wej­ście prze­stał grzać dło­nie przy wiel­kim ko­minku i roz­ło­żył sze­roko ra­miona. Uca­ło­wał mnie w prze­pa­skę na czole i za­ło­żył kciuki za pas z sze­ro­kich, srebr­nych ogniw spi­na­jący cia­sno jego duży brzuch wci­śnięty w zie­lono-złotą ko­szulę. Pa­trzył na mnie długo z ja­kim za­do­wo­le­niem. Za­wsze mó­wił, że ja nie dla byle kogo. I że po­sag mój kró­lew­ski, z któ­rego nic[7] nie uszczk­nął, jest go­dzien kró­lew­skiego skarbca. Spu­ści­łam oczy.

– Po mnie zje­chali... – bar­dziej oznaj­mi­łam, niż za­py­ta­łam.

– Tak.

– Dla­czego?

– Zmarła ich pani. Ja­dwiga.

– Ale dla­czego?

– Co dla­czego? – Na­sro­żył się. Pew­nie my­ślał, że do nóg mu upadnę. Stryj na­wy­kły do po­słu­chu nie lu­bił wszel­kiej nie­wdzięcz­no­ści, od­kąd ży­cie Zyg­mun­towi Luk­sem­bur­skiemu, kró­lowi Wę­grów, ura­to­wał w bi­twie pod Ni­ko­po­lem, spod śmierci go uwo­żąc.

– Po praw­dzie, pa­nie. Dla­czego? – po­wtó­rzy­łam.

– Nie­wia­sta je­steś, a py­tasz.

Skło­ni­łam się głę­boko.

– Wy­bacz, pa­nie.

Od­wró­cił się do ognia i wsparł dło­nie o ka­mienny gzyms ko­minka.

– Pani na Wa­welu zmarła. Tyś równa pięk­nej Ja­dwi­dze, córce Lu­dwika An­de­ga­wena. – Od­wró­cił się znowu do mnie i spoj­rzał z jaką za­cię­to­ścią. – Albo i waż­niej­szaś od niej. A te­raz oba­czyć chcą cię pa­no­wie szla­chetni. Nie od­zy­waj się, chyba że py­tać będą. Idź już.

Skło­ni­łam się znowu i wyjść mia­łam za­miar, kiedy Fry­de­ryk przy stole ode­zwał się:

– An­dlein...

Spoj­rza­łam. Mego wieku, za­rę­czony od dzie­cię­cia z Eli­za­betą z Fran­ko­pa­nów, uśmiech­nął się, jakby otu­chy chciał mi do­dać.

Wspię­łam się po schod­kach i wprost spod drzwi stryja dwóch zbroj­nych po­pro­wa­dziło mnie do du­żej sali. Kom­nata wy­soka, ka­mienna, barw­nie roz­świe­tlona przez jedno wiel­kie łu­ko­wate wi­tra­żowe okno, zdała się ni­czym ko­ściół. Za sto­łem suto za­sta­wio­nym cie­płym i zim­nym mię­si­wem sie­działo trzech pa­nów.

Dwóch w sza­tach dłu­gich i mimo lata pod­bi­tych fu­trami, lśnią­cych szma­rag­dami i sza­fi­rami i z wło­sami krótko strzy­żo­nymi, bez wą­sów i bród. Za to trzeci, ry­cerz za­pewne, bo w że­la­zie cały sie­dział, włosy miał dłu­gie, tak jak i brodę i wąsy. Jakby ich nie za­uwa­żał i ro­sły so­bie ot tak... Na myśl mi przy­szło, czy i pa­zu­rom też tak ro­snąć po­zwala...

Nie­wi­doczny he­rold gdzieś spod skle­pie­nia oznaj­mił:

– Jan z Obi­chowa herbu Wie­niawa, sta­ro­sta ku­jaw­ski.

Na słowa te pierw­szy z pa­nów się skło­nił.

– Hińczka z Ro­gowa herbu Dzia­ło­sza, pod­skarbi na­dworny i ko­ronny – mó­wił głos i świe­tli­sty pan ze środka rów­nież lekko schy­lił czoła.

– Jan z Ostrowca herbu To­pór. – Na słowa te wą­saty ry­cerz po­de­rwał się z chrzę­stem że­laza. Pod­skarbi Hińczka skrzy­wił się, jakby dźwięku tego nie lu­bił.

Sta­łam na środku i pró­bo­wa­łam nie od­dy­chać i nie po­pa­try­wać na pa­nów.

W końcu pod­szedł do mnie dwo­rza­nin, ja­kiego nie zna­łam, w skó­rza­nych, wią­za­nych pod ko­la­nami i bar­dzo skrzy­pią­cych bu­tach.

– Już – po­wie­dział i wska­zał mi wyj­ście.

Za­wró­ci­łam, a zdało mi się, że sala ni­gdy nie była tak długa i pra­wie pewną by­łam, że ni­gdy nie dojdę do drzwi. A już na pewno wy­da­wało mi się, że upadnę. Od­dech zła­pa­łam do­piero za pro­giem. Sama wra­ca­łam do kom­naty w wieży. Sta­ra­łam się iść wolno. Kiedy mnie nikt nie wi­dział, wbie­głam na górę po dwa kręte, wą­skie schody. Wpa­dłam do środka i za­trza­snę­łam drzwi za sobą.

– Będą cię oglą­dać w nocy! – za­wo­łała naj­młod­sza z ku­zy­nek Bar­bara.

– Nagą! – do­ło­żyła swoje Ana.

– Co?! – Spoj­rza­łam prze­ra­żona na Eli­za­betę. Naj­star­sza z nich tylko wzru­szyła ra­mio­nami.

Ob­cią­gnę­łam rę­kawy, po­tar­łam zmar­z­nięte mimo upału ra­miona i wyj­rza­łam przez okno. Ucie­kać mam?! My­śla­łam, że nic gor­szego, co przed chwilą mnie spo­tkało, zda­rzyć się nie może! Bar­bara wska­zała mi bez słów stos odzie­nia, które mu­sia­łam na sie­bie wło­żyć we­dług woli Po­la­ków.

Drżą­cymi rę­kami wcią­gnę­łam na sie­bie nową ko­szulę i pro­stą suk­nię wierzch­nią, czar­nej dro­giej barwy. Przy­sia­dłam na skrzy­pią­cym stołku. Zdało mi się, że nie­mal za­raz dwie star­sze służki w sztyw­nych bia­łych pod­wi­kach[8], z ustami za­sło­nię­tymi sze­ro­kimi płó­cien­nymi pa­sami, pro­wa­dziły mnie pod ra­miona niby zbrojni więź­nia, do łaźni stryja. Zdzi­wi­łam się, kiedy wy­szłam na kruż­ganki, że to już noc za­pa­dła. Nie wie­dzieć kiedy... Pew­nie sama bym do łaźni nie do­szła, bo nóg w ko­la­nach zgiąć nie mo­głam. Cały dzień ktoś mnie pro­wa­dzał w tę i we w tę!

Pchnęły grube drzwi do salki. W środku było zimno, ka­mienny ko­mi­nek był wy­ga­szony. Nad wielką drew­nianą ba­lią, do któ­rej i trzy panny wejść mo­gły, nie uno­siła się para. Suto marsz­czona opona za­snu­wała przej­ście do sy­pialni stryja. Zdało mi się, że drgnęła lekko.

Służki roz­sz­nu­ro­wały i zdjęły mi suk­nię, osta­łam w no­wej je­dwab­nej ko­szuli. Wie­dzia­łam, że ktoś pa­trzy na mnie zza za­słony! Wie­dzia­łam, że to nie nie­wia­sty! Spoj­rza­łam bła­gal­nie na jedną z bia­łek z przy­sło­niętą twa­rzą, tak samo ni­ską pa­nią jak ja. Zmru­żyła de­li­kat­nie błę­kitne oczy. Chcia­łam co do niej prze­mó­wić...

– Ja...

– Ci­cho... ci­cho – po­wie­działa po nie­miecku i po­dała mi dłoń, bym nie upa­dła, wcho­dząc do ba­lii. Usa­dziły mnie po szyję w, jak się oka­zało, lo­do­wa­tej wo­dzie i nie mo­głam tchu zła­pać! Po chwili sil­nymi ra­mio­nami dźwi­gnęły mnie w górę. Było mi bar­dzo zimno, woda spra­wiła, że je­dwab przy­warł do mej skóry! Ktoś za za­słoną jęk­nął grzesz­nie, od­ra­ża­jąco! Drża­łam, nie mo­głam się ob­jąć, bo ma­trony trzy­mały mnie za ręce! Roz­dzieją mnie?! Pa­trzy­łam bła­gal­nie na tę ma­lutką. Mimo jej za­sło­nię­tych ust pewną by­łam, że się uśmiech­nęła. Po chwili szep­nęła co do wyż­szej. Tamta zdała się wy­stra­szona, ale po­słusz­nie po­dała ma­tro­nie su­chy ręcz­nik. Nie ro­ze­brały mnie z ostat­niej szaty! Za to owi­nęły jeno wiel­kim płót­nem i wyż­sza wy­pro­wa­dziła z kom­natki. Usły­sza­łam jesz­cze ja­kieś mocno nie­ukon­ten­to­wane mę­skie szepty i spo­kojną od­po­wiedź ma­łej ma­trony po pol­sku, kiedy bosą od­pro­wa­dzano mnie do wieży. Trudno było mi ukryć uśmiech.

W kom­na­cie oprócz ku­zy­nek za­sta­łam Lu­dwika, młod­szego ku­zyna, i jego kom­pa­nów. Przy­spo­so­biony był przez stryja, ho­łu­biony przez opie­kuna za los sie­rocy i jeno stale pso­cił. Spie­rali się wszy­scy o coś, kiedy we­szłam. Za­mil­kli na mój wi­dok. Ku­zyn wpa­try­wał się we mnie błysz­czą­cymi oczami, z drwiną. Za­drża­łam ze zło­ści. Był tam! Za oponą? Każ­den, kto chciał wejść, mógł?! Każ­den?! Na­wet ten szkod­nik?!

– Wi­dzie­li­ście mnie? – za­py­ta­łam, le­dwo ha­mu­jąc żal i gniew.

Chłopcy re­cho­tali i zna­cząco ki­wali gło­wami. Ku­zynki sie­działy wpa­trzone w pod­łogę.

– Wi­dzie­li­śmy! Gołą! Bez ni­czego! – za­śmie­wali się iu­nio­res.

Par­sk­nę­łam śmie­chem.

– Dzie­ciu­chy z was! Pa­choły głu­pie! Taką?! – Zsu­nę­łam z ra­mion płótno i ko­szulę. Uda­łam, że da­lej roz­dzie­wać się będę.

Ku­zynki ude­rzyły w krzyk, a chłopcy ucie­kli z kom­naty.

Opa­dłam na łoże i otu­li­łam się mocno fu­trem. Ana, Eli­za­beta i Bar­bara coś po­krzy­ki­wały, py­tały, ale nic sły­szeć nie chcia­łam. Na­cią­gnę­łam na głowę fu­tro i za­ci­snę­łam pod gar­dłem, póki nie po­pro­szono na ucztę. Wy­mknę­łam się z niej, kiedy tylko pi­jany stryj prze­stał na mnie zwa­żać. Przy­sia­dłam pod oknem w kom­natce, cze­ka­jąc świtu. Spoj­rza­łam w czarne niebo. Nie przy­je­chała. Na­wet dziś...

Przy­snę­łam na mgnie­nie, ale świ­tało wresz­cie. Zdmuch­nę­łam lampkę i wy­chy­li­łam się z wą­skiego okienka osa­dzo­nego w gru­bym ka­mien­nym mu­rze. Przy­trzy­ma­łam ob­lu­zo­waną okien­nicę i spoj­rza­łam w dół, w stronę mia­sta. Mgła, która bia­łymi bał­wa­nami wzno­siła się aż po szczyty cy­lej­skich skał, prze­ra­żała i przy­cią­gała. Gdzieś tam, pod nią, hen w dole spała Ci­lia[9] z cia­snymi ulicz­kami, stro­mymi da­chami, kra­mami, dzwo­nami, ko­ścio­łami i ludźmi.

Cze­ka­łam na nią. Nie sły­sza­łam jej dwo­rzan, głosu ni kro­ków. Ale po praw­dzie we­soły gwar wy­peł­niał za­mek i za­głu­szał wszyst­kie dźwięki z po­dwórca i drogi. Drgnę­łam, gdy usły­sza­łam skrzy­pie­nie sta­rych, drew­nia­nych drzwi, które wraz z go­ściem wpu­ściły na chwilę ja­zgot z wiel­kiej sali. Czyżby?! Od­wró­ci­łam się z na­dzieją.

Do kom­naty wsu­nęła się Eli­za­beta. Zgar­bi­łam się za­wie­dziona.

– Nie śpisz, An­dlein? – za­py­tała ku­zynka.

– Nie.

– Ucie­kłaś z sali zbyt szybko! Te­raz do­piero praw­dziwe po­pisy po­dzi­wiać można! A i ro­słych Po­la­ków złote włosy! – za­wo­łała Eli­za­beta.

– Mał­żo­nek na cie­bie nie czeka?

– Nieee... – Nie­dbale mach­nęła ręką. – Pi­jany śpi w oj­co­wej sali ra­zem z in­nymi dru­hami. Z wami ostanę. Bę­dzie jak kie­dyś! – Za­chi­cho­tała i trą­ciła spód­nicą z sze­ro­kich kli­nów gli­niany dzba­nu­szek z za­pa­sem łoju do lam­pek.

Wsta­łam i po­de­szłam do śpią­cej ośmio­let­niej Bar­bary. Dziew­czynka le­żała z sze­roko roz­ło­żo­nymi rę­kami i no­gami, za­bie­ra­jąc miej­sce star­szej Anie od­wró­co­nej do ściany. Po­chra­py­wała ci­cho.

– Nie ha­ła­suj, Eli­za­beto, Ana i Bar­bara jesz­cze śpią.

– Mó­wią, że za mąż idziesz! – za­wo­łała, za nic ma­jąc sen sióstr.

– Mnie nikt nie mó­wił.

– Ważna je­steś... – Przy­glą­dała mi się i wy­czu­łam za­zdrość w jej gło­sie.

Usia­dłam pod ścianą na ka­mien­nej pod­ło­dze. Mój wielki dziad ob­cym mi był, a na lo­sie mym wa­żył od dnia mego uro­dze­nia, mimo że sam już nie żył.

– Je­stem, Eli­za­beto.

– Nie chcesz je­chać do Kra­kowa?

– Chcesz po­je­chać za mnie?

Pod­bie­gła i po­chy­liła się nade mną. Ja­sne, fa­li­ste, gę­ste włosy z ple­ców spły­nęły jej przed twarz.

– Chcia­ła­bym! Gdzie­kol­wiek! Byle da­lej od mego pi­jańca! – Nie­spra­wie­dli­wie oce­niła swo­jego mał­żonka Hen­ryka, hra­biego Go­ry­cji.

– To jedź za mnie.

– Nie je­stem tobą.

Ode­pchnę­łam ją lekko, bo zdało mi się, że od­dech mi od­biera.

– Idź spać, Eli­za­beto.

Po­słusz­nie po­de­szła do wą­skiego łoża, szybko roz­sz­nu­ro­wała suk­nię na bo­kach, zdjęła przez głowę, po­zwo­liła jej opaść na pod­łogę i w luź­nej ko­szuli wsu­nęła się pod ciężką koł­drę mię­dzy stopy Bar­bary i Any.

Wy­ję­łam ha­fto­waną chu­s­teczkę. Ku­zynka pa­trzyła za mną z dłońmi za­ło­żo­nymi za kark.

– To pre­zent? Dla kogo? – za­py­tała.

Nie od­po­wia­da­łam.

– Cze­kasz na ko­goś? – do­py­ty­wała.

– Tak.

– Na kogo?

Czu­łam, że czer­wie­nieję. Znowu! Znowu cze­ka­łam. Znowu nie przy­je­chała. Na­wet te­raz! Ści­snę­łam w dłoni płó­cienny skra­wek z nie­za­po­mi­naj­kami. Wy­pro­sto­wa­łam palce. Za­gnie­ceń na ka­pry­śnej tka­ni­nie nic już nie wy­pro­stuje. Wsta­łam, chcia­łam wy­rzu­cić szmatkę za okno, nie­chaj mgła ją po­chło­nie, a w dole błoto! Wsu­nę­łam ją jed­nak mię­dzy piersi.

– Na kogo cze­kasz? – nie ustę­po­wała.

– Na matkę.

Ku­zynka pa­trzyła na mnie ze współ­czu­ciem. Och, nie mo­głam tego znieść! Szarp­nę­łam koł­drę na swoim po­sła­niu i sku­lona po­ło­ży­łam się w ubra­niu na świe­żym sien­niku. Pięk­nie pach­niał łąką.

– Złapmy tro­chę snu, Eli­za­beto. Przed po­łu­dniem wi­dzieć mnie chcą Po­lacy znowu – szep­nę­łam.

– Jak ma na imię pol­ski król? – za­py­tała wcale nie­senna.

– Nie wiesz?

– Nie.

– Wła­dy­sław. Śpij już.

– Jaki Wła­dy­sław?

– Wła­dy­sław Ja­giełło.

– Nig­dym o nim nie sły­szała.

– To źle.

– Stary?

– Ja je­stem stara.

Sen jed­nak nie nad­cho­dził. Gwar w zamku nie milkł, a go­rąc znowu za­czy­nał wle­wać się przez dziu­rawy dach do pa­nień­skiej kom­natki w wy­so­kiej wieży.

Ktoś wolno stą­pał pod na­szymi oku­tymi że­la­zem drzwiami. Pew­nie stróż zam­kowy. Trą­cił sko­bel! Strzy­ma­łam od­dech. Och! Pew­nie za­ha­czył kol­czugą albo wy­so­kim dzi­ry­tem. Przy­mknę­łam po­wieki. Stryj straż wy­sta­wił, za­raz jak obcy zje­chali z Kra­kowa. Zna­czy się to już...

Otwo­rzy­łam pie­kące ze znu­że­nia oczy. Zbrojny na­dal cho­dził pode drzwiami. Sierp­niowe słońce było już wy­soko, wsta­łam i po­chy­li­łam się nad małą Bar­barą.

– No już, obudź się...

Skrzy­wiła się i gło­śno ziew­nęła. Złote, pu­szy­ste włosy ster­czały jej na wszyst­kie strony. Z ziemi pod­nio­słam cze­pe­czek, który nocą miał je ujarz­mić.

– Nie chcę... – jęk­nęła.

Uśmiech­nę­łam się.

– Nie chcesz zo­ba­czyć mo­jej no­wej sukni?

Od razu otwo­rzyła oczy, jakby ją coś żgnęło w wy­sta­jące że­bra.

– Chcę!

Wy­sko­czyła z po­ścieli, po­zwo­liła so­bie zdjąć długą do ziemi ko­szulę i naga wy­mknęła mi się z rąk, by szu­kać no­wej szaty.

– Bar­baro! – za­wo­łała Eli­za­beta.

– Gdzie jest? W ko­mo­rze? – Nie słu­chała, bie­ga­jąc z ob­na­żo­nym chu­dym, bla­dym tył­kiem. Sio­stry, wy­so­kie i ja­sno­włose, jęły ści­gać naj­młod­szą z nich.

Pod­nio­słam nową ko­szulkę dla niej. W końcu przy­kuła jej wzrok i Bar­bara przy­bie­gła do mnie, jak koza sku­szona na mar­chewkę. Wy­cią­gnęła w górę ręce i na gie­zło na­ło­ży­łam jej nową, spodnią su­kienkę ha­fto­waną w nie­za­po­mi­najki. Pod­nio­sła wą­ski rę­kaw do oczu.

– Ty wy­szy­łaś kwiatki? – za­py­tała urze­czona.

– Ja! – Ro­ze­śmia­łam się. – I na dru­giej szatce też!

– Mam nowe suk­nie?! – za­wo­łała i szarp­nęła oponę przy­sła­nia­jącą róg ob­szer­nej kom­naty. – Piękna! – Ścią­gnęła z drąga bro­ka­towe dzieło, szyte jak na do­ro­słą pannę. – Mam trzy! Ko­szulę, spodnią ha­fto­waną i wierzchni nie­bie­ski sur­kot[10]! – pi­snęła, kiedy w dło­nie po­chwy­ciła lśniącą ma­te­rię ob­szytą gro­no­sta­jo­wym fu­trem. – Och! Ale twoja, An­dlein... – szep­nęła na wi­dok mo­jej wierzch­niej, z dawna go­to­wej, z dia­speru[11] złoto-srebr­nego. Ku­zyn mego zmar­łego ojca, opie­kun mój Her­man, hojny był.

*

Nie­długo znowu sta­łam przed pa­nami pol­skimi w wiel­kiej sali w dro­giej sukni ze zło­to­gło­wiu[12]. Śmiała Bar­bara stała przede mną w swoim błę­kit­nym sur­ko­ciku, co raz po­pra­wia­jąc coś przy wło­sach zwi­nię­tych w małe różki. Chciała, by wszy­scy wi­dzieli nie jej ucze­sa­nie, a nie­za­po­mi­najki na bia­łych ha­fto­wa­nych rę­ka­wach. Eli­za­beta upo­mi­nała sio­strę przez za­ci­śnięte usta.

Wie­dzia­łam, że źle wy­glą­dam przy ro­słych i ja­snych pan­nach. Ja by­łam mała, o wą­skich ra­mio­nach, li­chych ciem­nych wło­sach, zbyt krą­głych bio­drach i wiel­kich pier­siach. Jak karcz­marka!

Na dru­gie wi­dze­nie z po­słami pol­skimi do­łą­czyło sied­miu pa­nów cy­lej­skich, ma­ją­cych za­pewne pod­pi­sać umowę ślubną w Kra­ko­wie. Roz­po­zna­wa­łam każ­dego z nich: Ulrika z Ostro­vic, Al­ber­tusa Ko­zjaka, zna­mie­ni­tego ry­ce­rza Fry­de­ryka Lin­de­kera, za­ufa­nego stryja Lu­dvika Sachsa, naj­waż­niej­szego na dwo­rze Kon­rada Ver­bera nad­zorcę dworu w Cy­lii, mło­dego An­dreja Pu­xera i sta­rego Ni­ko­laja Vol­kera.

Dziś też pa­trzył na mnie stryj i inni ku­zyni. Obok mego opie­kuna sie­dział nie­ślubny jego syn Her­man i bra­ta­nek Je­rzy, który przy­je­chał aż z Sam­bora...

– Li­tery znasz, pa­nienko? – Drgnę­łam na py­ta­nie pol­skiego pod­skar­biego, za­dane przy­mil­nym to­nem.

– Znam. Po nie­miecku.

– Gdzie uczy­łaś się?

Unio­słam pod­bró­dek.

– W Ma­ren­bergu. W klasz­to­rze.

Wy­chy­lił się do mnie.

– A ile masz lat, pa­nienko?

Stryj od­chrząk­nął i po­czer­wie­niał. Pew­nie im co skła­mał...

Złą­czy­łam dło­nie.

– Dzie­więt­na­ście – szep­nę­łam.

– Ile? – nie do­sły­szał.

– Dzie­więt­na­ście – po­wie­dzia­łam gło­śno.

Tym ra­zem to Sachs mnie wy­pro­wa­dził, nie ob­ja­śnia­jąc ni­czego z tego, co mnie spo­ty­kało przez dwa dni. Ale nie mu­siał... Ja wie­dzia­łam. Od­kąd mój oj­ciec Wil­helm po­marł, kiedy mia­łam je­de­na­ście lat. Kiedy pa­trzy­łam w ten czas na po­chy­lone stry­jo­stwo nade mną. Kiedy matka w głos czy­tała te­sta­ment ojca, a stryj uro­czy­ście wy­peł­nić go przy­się­gał w wiel­kiej sali. Od­kąd wszy­scy oni na ko­lana pa­dli i po­kłon przede mną zło­żyli.

Jesz­cze tego sa­mego sierp­nio­wego dnia pa­trzy­łam z ma­łego okienka na nik­nący hen, da­leko nad krętą Sa­vinją or­szak pol­sko-cy­lej­ski. W li­sto­pa­dzie spo­tkać się miał z in­nymi zna­mie­ni­tymi Po­la­kami i jak się do­my­śla­łam, mieli mnie pa­no­wie bi­skupi, kasz­te­lani, wo­je­wo­do­wie, sta­ro­sto­wie i pod­kanc­le­rzy uczy­nić kró­lową Pol­ski i drugą żoną Wła­dy­sława Ja­giełły.

Bo ja je­stem Ana. Pia­stówna. Pra­wnuczka króla zwa­nego Ło­kiet­kiem i Ja­dwigi Ka­li­skiej, kró­lo­wej mę­skiego du­cha. Wnuczka wiel­kiego króla Ka­zi­mie­rza. Przy­ro­dzona pani Kró­le­stwa Pol­skiego.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] opona – za­słona, ta­pi­se­ria, ki­lim; wy­ko­nana róż­nymi tech­ni­kami i z róż­nych ma­te­ria­łów peł­niła funk­cję de­ko­ra­cyjną, ocie­pla­jącą lub roz­dzie­la­jącą po­miesz­cze­nie na strefy
[2] tri­fo­rium – otwór okienny, bez prze­szkle­nia, z dwiema ko­lu­mien­kami two­rzą­cymi trzy okna
[3] tu­ba­tor – trę­bacz
[4] Szuba – ro­dzaj sze­ro­kiego płasz­cza bez rę­ka­wów. Ubra­nie wierzch­nie, róż­niące się zdo­bie­niem w za­leż­no­ści od sta­tusu po­sia­da­cza. Czę­sto pod­bita fu­trem.
[5] He­rold – pia­ro­wiec dwor­ski, roz­po­zna­jący przy­by­wa­ją­cych po zna­kach i her­bach ro­do­wych. Za­po­wia­dał i przed­sta­wiał przy­by­wa­ją­cych, znał ko­li­ga­cje, po­wią­za­nia i stan po­sia­da­nia go­ścia. Nie­któ­rzy możni, dba­jąc o wła­sny wi­ze­ru­nek, jeź­dzili ze swo­imi wła­snymi he­rol­dami.
[6] Fu­tro z po­pie­li­co­wych brzusz­ków ucho­dziło za naj­cen­niej­sze.
[7] Maja Lu­kanc, Anna Celj­ska, „Zgo­do­vin­ski ca­so­pis”, 2017, z. 1-2, s. 43-44.
[8] pod­wika – ob­szerna chu­sta po­zwa­la­jąca okryć ko­bie­cie głowę, ra­miona i piersi
[9] Ci­lia – mia­sto w Sło­we­nii, nad rzeką Sa­vinja, po­ło­żone w środ­kowo-wschod­niej czę­ści kraju, na ob­sza­rze Dol­nej Sty­rii, na szlaku łą­czą­cym Lu­blanę z Ma­ri­bo­rem. Przed­sta­wi­ciele hra­biów von Ci­lii żyli na po­gra­ni­czu Sty­rii i Sło­we­nii. Na­zwa po­cho­dziła od sło­weń­skiego zamku Celje, bę­dą­cego główną sie­dzibą rodu.
[10] sur­kot – szata wierzch­nia z głę­boko wy­cię­tymi bo­kami, la­mo­wana czę­sto fu­trem
[11] dia­sper – tka­nina dwu­ko­lo­rowa
[12] zło­to­głów – tka­nina ze złotą ni­cią
Co­py­ri­ght © 2023, Do­rota Pa­jąk-PudaCo­py­ri­ght © 2023, MG Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-7779-931-4
Pro­jekt okładki: Anna Slo­torsz
Ilu­stra­cje wy­ko­rzy­stane na okładce: adobe stock oraz po­lona.pl (do­mena pu­bliczna)
Ko­rekta: Do­rota Ring
Skład i ła­ma­nie: Ja­cek An­to­niuk
Kon­wer­sja: eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl