Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W czasach gdy niewiasta odbywa jedną podróż w życiu albo do nowo poślubionego mężczyzny, albo do klasztoru, ona zwiedza Akwizgran, Marburg, Pragę, bywa w Neapolu, bawi w Tyrolu, a Rzym wita ją jak cesarzową.
W świecie, gdzie królowie drżą przed papieżem i cesarzem, ona jednemu jawnie grozi, a drugiego regularnie strofuje.
Elżbieta zna smak miłości, żałoby, straty i porażki, ale i moc największych ludzkich namiętności: pieniędzy i władzy. Nie dziwne więc, że dokonuje niemożliwego – zagnieżdża na Wawelu nową dynastię i królem Polski czyni niewiastę.
Kim zatem była Elżbieta Łokietkówna, córka Władysława Łokietka, siostra Kazimierza Wielkiego, królowa Węgier, babka Jadwigi Andegaweńskiej, najpotężniejsza Polka w dziejach, o której wciąż milczą podręczniki?
Oto kolejna próba opowiedzenia losów wielkich kobiet zapomnianych przez historię.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 410
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2021, Dorota Pająk-Puda
Copyright © 2021, Wydawnictwo MG
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-757-0
Mapa: Tomasz Puda
Projekt okładki: Anna Slotorsz
Zdjęcia i ilustracje wykorzystane na okładce: Adobe Stock (© Flaffy, © Roverto), Shutterstock (© NataLima), domena publiczna via polona.pl oraz Michel Wolgemut, Wilhelm Pleydenwurff, Public domain, via Wikimedia Commons
Korekta: Dorota Ring
www.wydawnictwomg.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Weronika Panecka
Katedralne maszkarony uwięzione na wieczność w zmurszałych kolumnach trwały z paszczami rozwartymi w niemym krzyku. Nie zdradzały, czy to zastygła w kamieniu radość, czy zdziwienie na widok pierwszej koronacji w ich małej wawelskiej świątyni.
– Adiutorium nostrum in nomine Domini… – Echo odbijało od wysokiego sklepienia trzęsący się głos arcybiskupa gnieźnieńskiego Janisława, ocierającego jedwabną chustą lśniący od świętych olejów kark Władysława Łokietka.
Duchowny zamilkł nagle, bo strużka ciemna i lepka jak krew wymknęła się spod jego niezdarnych dłoni i spłynęła wzdłuż nagich pleców mego ojca.
Matka moja, niezadowolona, uniosła podbródek. Przecie wszystko miało być doskonałe i przebiegać świetnie! Ona jedyna wiedziała, ile ją kosztowała koronacja na Wawelu. W Gnieźnie uroczystość odbyć się nie mogła, by nie urazić groźnego Jana Luksemburczyka, który wciąż jeszcze uważał się za króla Polski, wywodząc swoje prawa od Przemyślidów. Skoro w Gnieźnie nie mogła, to uradzono, że koronacja najbitniejszego z panów piastowskich odbędzie się… w Krakowie.
Mówiono, że Jan król czeski na wieści owe śmiał się i królem jeno krakowskim ojca mego przezywać zaczął. Przezywać sobie mógł, byleby miecza w stronę Wawelu nie wyciągał… Wszystko wreszcie jakoś się składało i nawet arcybiskup nie mógł tego teraz popsuć!
Widziałam, jak matka z niechęcią wzniosła oczy ku osmalonemu sklepieniu bazyliki. Kapiąca głośno z czarnych szczelin woda nie dodawała splendoru uroczystości. To Janisław miał uświetniać koronację! Arcybiskup z Gniezna w Krakowie łączył osobą swoją Małą Polskę i Wielką Polskę, ale na ten czas jeno ręce mu latały, a rzadkie włosy niegodnie sterczały spod mitry!
Widziałam, że ojciec zadrżał. W kościele było zimno. Światło trzymane w rękach rozstawionych wokół ołtarza zbrojnych wyraźne obnażało grające mięśnie gładkich pleców „prawie króla”.
Dwaj biskupi przyskoczyli do namaszczonego i pomogli na szerokie jego ramiona z powrotem zarzucić sztywny płaszcz ze złotogłowiu1. W ciszy zupełnej biskup Damrat podał mu lekki, kunsztownie zdobiony miecz, dar od mej matki. Ojciec uniósł go i z wizgiem wykonał znak krzyża, po czym nieśpiesznie zasiadł na tronie pod purpurowym, jedwabnym baldachimem z twarzą zwróconą do świadków zebranych w wawelskiej katedrze.
Biskup Muskata, wśród łacińskich zaklęć, wreszcie podprowadził do króla moją matkę. Nie sposób było uwierzyć, że ten skręcony starzec, przeciwnik Łokietkowych rządów, to niegdysiejszy zwyczajny zdrajca, buntownik i jawny morderca. Ale matce dziś nie przeszkadzało, że jej wielki wróg, biskup krakowski, odprowadzi ją na tron. Ważne było, że to ona zasiądzie obok obranego i namaszczonego króla. To, że kiedy trzeba, diplomatica potrafi zapomnieć różne rzeczy, to ja już wiedziałam.
Janisław, choć nie był stary, z wysiłkiem pochylił się nad srebrną tacą, drżącymi rękami uniósł i okazał wszystkim królewską koronę.
Wstrzymałam oddech. Jakaż piękna! Potężna i lśniąca wszelkimi klejnotami świata, podkreślała pospolitość ponurych murów i zebranych wokół niej gorejących twarzy. Prałaci w kapach, panowie polscy w cennych futrach, opaci w infułach, patrzyli z podziwem i pożądaniem na koronę, jabłko i berło.
Matki diadem był znacznie mniejszy, ale nie mniej piękny. Kiedy przyjemny ciężar osiadł na jej głowie, jedynie lekko zamrugała oczami, jakby zapomnieć chciała wszystko złe, które znieść musiała do tej chwili.
Wdzięczna Bogu byłam, że urodziłam się już po złych czasach, kiedy to ojciec chronić się musiał na Węgrzech przed czeskim królem i złymi językami, a o koronie nawet nie mógł zamyślać. Tylko matka opowiedzieć mogła o biedzie i trwodze, kiedy sama była w Radziejowie i synów wytraciła, pociechy od męża nie doświadczając. I teraz córkę straci… Jadwigę. Młodsza rok ode mnie, z łoża nie wstawała bledziutka taka… Starsza siostra moja Kunegunda, dzięki Panu, żywa. Ona żoną księcia świdnickiego, ale i tak jej nie pamiętałam.
Janisław wrócił na swoje miejsce. Niemal usłyszałam, jak rodziciele odetchnęli. Wreszcie złączone zostało to, co rozdzielone trwało prawie dwieście lat. Złączone w jedno Regnum Poloniae.
Rozejrzałam się po świątyni. Cisza. Nie rozstąpiło się niebo, nie zagrzmiał chór anielski, głosząc, że oto ziemia i władza w jednym godnym ręku na powrót ostają. Trzy szare wróble wyleciały przez wypaloną dziurę w sklepieniu, kiedy król i królowa powstali. Braciszkowie z capellae2 jakby tylko czekali pozwolenia, nabrali w chude piersi powietrza i jednym głosem wyrzucili z siebie radosne Te Deumlaudamus.
Władysław Łokietek został królem, jego małżonka Jadwiga zwana Kaliską – królową, a mój brat Kazimierz królewiczem. Następcą. W drogiej szubie3, wysadzanej turkusami i czyniącej jego dziecięce kształty bardziej dorosłymi, stawał na palcach i wyciągał szyję ku królestwu. W końcu odwrócił się do mnie, prężąc wątłą pierś i wyszczerzając zęby w uśmiechu. Ja też wiedziałam, że nie będę już tylko Elżbietą Łokietkówną.
Brat spojrzał na mnie spod skręconej wilgocią ciemnej grzywy, podał mi ciepłą dłoń i poprowadził za rodzicielami w stronę skocznych i brzękliwych dźwięków dochodzących z głębi Wawelu proszących na ucztę koronacyjną.
Wszystkie dzwony w Krakowie, na otwarcie wrót katedry jak na znak jaki, rozkrzyczały się radosną nowiną. Wszystkie stany i warstwy, wielki tłum możnych panów i szlachty rzucił się do zabawy w mieście. Bo czyż to nie miasto królewskie? Pokazało dziś, że gości zacnych godnie przyjąć potrafi, a i zabawę na rzece urządzić!
Jednak w wielkiej sali tylko ciche flety przygrywały godnej i skromnej cenie4, która zakończyła się, nim słońce zaszło. Wszyscyśmy powstali i arcybiskup wzniósł dłonie do błogosławieństwa, kiedy król rozparty jeszcze na tronie zaintonował pieśń słowami, z których żadnego nie pojmowałam. Moc z niej popłynęła tak, że mrowie jakieś przeszyło me ciało od stóp po włosy. Mężowie zebrani w sali pociągnęli niskim głosem ponurą melodię. Arcybiskup dołączył, odłożywszy mitrę, jakby pieśń zasłyszana nie przystawała do chrześcijańskiej religii. Dźwięki wylały się za wielką salę do miasta i odbite od domów popłynęły na rozświetlonych łodziach rzeką w świat! Słowa pradawne huczały wokół, a ja słuchałam urzeczona.
W końcu stara Eleutreda objęła mnie ramieniem i wyprowadziła z wielkiej sali. Jak zawsze, gdy działo się co godnego uwagi!
Zrobiłyśmy kilka kroków do niewieściego drewnianego domku tuż przy katedrze. Mimo że królewska to była siedziba z dużym gankiem i jedną wielką izbą podzieloną barwnymi oponami5, nie lubiłam tej chatki. Lepiej mi było u klarysek w Starym Sączu.
Nim zasnęłam, ujrzałam matkę układającą na głowie podwikę6 w kształt taki, jaki miała drewniana Matka Boska na małym ołtarzyku pod ścianą.
– Czym jest pycha? – zapytałam głośno Eleutredy jak zawsze czuwającej na składanym krzesełku przy moim łożu.
Piastunka spojrzała na mnie surowo.
– Drwiną z głupoty – odparła śmiało.
Matka przyłapana drgnęła, podeszła szybkim krokiem i ze złością szarpnęła oponę, oddzielając nas od swego świata.
* * *
Trzeciego dnia od koronacji na noc już szło, ale król chciał mnie jeszcze widzieć. Wstałam i odłożyłam rozpoczęty haft na śliskim jedwabiu. Nie nawykłam na takich cudownościach wyszywać, ale przyrzekłam sobie, że na niczym innym haftować już nie będę. Chłodna tkanina niczym balsam pieściła dłonie i koiła gorączkę pokłutych palców. Nie to co len, który zanim posłuszny stał się w rękach, gryzł i ranił, jakby żadnej niewiasty nie lubił.
– Chodź – powiedziała cicho matka.
Zdziwiłam się, że to ona prowadzić mnie będzie, ale sięgnęłam po starą szubkę. Trzech pacholików i dwie panny rzuciły się po okrycie dla mnie. Nienawykła, że tyle sług mam, zawstydzona pozwoliłam innym na ramiona moje zarzucić nowe popielicowe futro.
Objęłam się rękami, kiedy pomyślałam, że wyjść muszę na deszcz. W Krakowie mżyło od dnia koronacji, mimo że styczeń był i to śnieg padać powinien.
Zeszłyśmy ostrożnie po stromych schodach za zbrojnym trzymającym jeno słabo jarzącą się pochodnię. Nie wyprowadził nas na stojący w kałużach wawelski dziedziniec, ale przeprowadził przez cały kościół Gereona, aż pod mały ołtarz.
– Tędy – powiedział, zanim zapytałyśmy, i wskazał wąskie, niskie przejście w kamiennej ścianie.
Pochylone, zeszłyśmy pod wielką salę. Teraz dopiero zobaczyłam, że wspiera się na grubych dwunastu słupach. Zatrzymałam się wiedziona ciekawością. Kolumny były tak masywne, iż wrażenie miałam, że świat nasz zemrze, a one trwać będą. Wyryte na nich wężowe sploty… Matka lekko pociągnęła mnie za rękaw. Nie czas był na takie rozmyślania, a i pod nogi patrzeć musiałam, by w wodę nie wpaść, co nie wiadomo skąd się tam wzięła, albo szczura nie rozdeptać. Zresztą pan ojciec czekał.
Matka moja co raz szarpała spod nóg drogą suknię. Szata zdobna w zbyt szerokie kliny, plątała jej stopy, a ona ciągle nienawykła do zbytków. Dopiero od trzech dni królową była. Niewiasta niemłoda, ale piękna, dobra i mocna. Przecie sama nawet zamku broniła, kiedy mieszczanie się zbuntowali, a ojciec po pomoc pojechał! Trudno było w to uwierzyć, patrząc na jej małe dłonie i cienką szyję. Wysoka była, ale nie tak jak młodszy pięć lat ode mnie Kazimierz.
Zbrojny zatrzymał się przed żelazną kratą i z trudem ją odsunął. Wydała z siebie zgrzyt jakby na znak protestu, że śmiał jej kto tykać. Zaczęłyśmy się wspinać wokół grubej kolumny. Najpierw po kamiennych, potem po drewnianych schodach. Im wyżej wchodziłam, tym schody zdawały się bardziej strome, bardziej cienkie i bardziej skrzypiące.
Wreszcie wprowadził nas na najwyższe piętro, oświetlone jedynie blaskiem księżyca wpadającym przez szerokie triforium7. Matka stanęła z boku w ciszy, ostawiając mnie samą. Duża, niska komnata bez opon, ozdób, skrzyń i pulpitów, gościła mężczyzn siedzących na środku w kole na małych stołkach. W niebieskiej poświacie widziałam wyraźnie tylko Kazimierza. Trwał z wyciągniętymi chudymi nogami, otulony grubym futrem. Nie rozpoznałam, kto zasiadał wokół niego, ale na wprost brata, tyłem do mnie, siedział król. Prawie nie było go widać spod okrycia. Nie wiedziałam, kto bardziej wstydził się, żem od niego wyższa o głowę, ja czy on.
– Wezwaliśmy was, bo piętnasty rok wam idzie – zaczął.
Kazimierz wpatrywał się w ojca z otwartymi ustami.
– Wiem po co – odrzekłam.
Szmer zdumienia rozszedł się wśród zgromadzonych.
Król lekko skierował głowę w moją stronę.
– Wiesz?
– Za mąż wydać mnie chcesz, panie.
Ktoś z koła zaśmiał się głośno. Król wzniósł prawicę na znak ciszy.
– Ano prawda. A może wiesz za kogo? – zapytał.
– Za Karola Roberta, króla Węgrów.
– A jakżeście to umyślili? – Rozpoznałam głos arcybiskupa. Nie był oburzony, że niewiasta odzywa się niepytana, raczej życzliwość i uznanie przez niego mówiły.
Wygładziłam suknię, mimo że nikt w mroku przy schodach widzieć mnie nie mógł. A ojciec do kręgu mnie nie prosił.
Przełknęłam ślinę i mówiłam do króla:
– Wroga wspólnego macie, panie. Krzyżaka i króla czeskiego. Spokrewnieni jesteśmy z Robertem przez pradziada Belę IV. Żony potrzebuje prześwietnej. Dwie miał, a żadna dziecięcia mu nie dała.
– Prześwietnej? – pytał ojciec.
– Tak, córy prześwietnego króla. – Skłoniłam się.
Mężowie wybuchnęli śmiechem.
– Ano, prześwietna odejść może, byleby nie skalała w drodze prześwietnej szaty – śmiał się król, połechtany pochwałą córki.
Matka moja dosiadła się nieproszona do mężowskiego kręgu. Mówili, że to ona dała memu ojcu koronę i dzierżyć będzie królewskie berło.
Schodziłam, kiedy usłyszałam, że król niskim głosem rzucił słowo do kompanii, na co znowu głośno się zaśmiali.
Kazimierz z łoskotem zeskakiwał po dwa stopnie za mną. Zatrzymałam go u żelaznej bramy.
– Co powiedział król, kiedy odeszłam? – Chwyciłam go za kurtę.
– Nic!
– Kłamiesz!
– Nie słyszałem! – Szarpnął się i pobiegł w górę na deszcz.
– Matko, co król powiedział, kiedy odeszłam? – próbowałam pytać przed snem jeszcze.
– Że jechać trza do Nowego Sącza. Tam po ciebie Węgrzy zjadą.
Wiedziałam już, że matka mi nie powie po prawdzie, co mówił. Znaczy musiało być to co ważnego!
– Już nam jechać?
– Nie. Na czerwiec.
* * *
Skrzypiący wóz toczył się wolno lasem w stronę Nowego Sącza. Za nami ciągnęły przykosze8 z darami dla klarysek i moje dla węgierskiego domu. Płótna, suknie, przepaski, paski, statki, srebro, złote nici i siedem wozów najcenniejszych futer dla króla Węgrów na płaszcze i szuby.
Ptactwo jak oszalałe krążyło nad wozem, jakby cieszyło się ciepłem i letnim niebem. Leżałam na brzuchu i ręką zagarniałam ziele spod traktu. Mak, chaber… Chwytałam je mocno i ciągnęłam za sobą. Pachniały ziemią. Lubiłam ziemię. Czy taka będzie w Budzie? Miękka, chłodna, czarna i wilgotna? Czy kraj to nie barbarzyński? Czy król to nie barbarus?
– Usiądź, Elżbieto… – królowa przemówiła do mnie łagodnie, pojąc ostrożnie leżącą Jadwigę.
– Prawda li to pani matko, że król Karol bogaty i piękny? – zapytałam, spełniwszy jej życzenie.
– Tak mówią. Złoto ręką zagarnia ze swej ziemi jako ty teraz chwasty. – Uśmiechnęła się.
– Jaki to król?
– Pewnie jak każdy.
– Jak każdy?
– Król to wieża, a królowa to kolumna w jej środku. Jeśli ona runie, runie wieża.
– Ja mam być kolumną? Znaczy mam być gruba i z kamienia?
Roześmiała się. Szkoda, że tak rzadko się śmiała. Była ciągle taka ładna!
– Ale ja nie podołam! – zawołałam.
– Ty? Któż jak nie moja córka? Wykształcona jak biskup, mądra i sprytna jak arcybiskup.
– Nieładna…
– Cóż ty mówisz?! – Aż odłożyła srebrny kubeczek.
Nie lubiłam swoich jasnych włosów, których nijak uładzić się nie dało, do tego na deszczu zwijały się jak baranie runo. No i te nieszczęsne oczy! Owszem, zielone mogły być, ale w jednym miałam brązową plamę!
– Kazimierz mówił, że mucha mi w oko narobiła… – poskarżyłam się.
– Ach, to niecnota!
Tylko tak mówiła, bo jeśli kogo miłowała, to tylko jego. Zresztą pan ojciec też. Kiedyś widziałam nawet, jak czule okrywał futrem śpiącego następcę. Matka do niego dołączyła i razem wpatrywali się w Kazimierza jak w obraz jakowyś. Od niego nie żądali ciągle pisania, czytania ni łacińskiego, ni geografii, ni geometrii.
Uklękła i chwyciła mnie za ręce.
– Piękna jesteś, dobra i powolną masz być mężowi. – Zaraz usiadła z powrotem. – Oczywista, tam, gdzie ma rację. Swojego nie daj sobie nikomu odebrać. Zapamiętasz? – Świdrowała mnie wzrokiem przejęta.
Nagle poczułam, że bardzo nie chcę się z nią rozstawać i zapiekły mnie oczy.
– Obaczym się jeszcze? – zapytałam cicho.
– Oczywista! – Aż podskoczyła na ławie.
* * *
Zawsześmy w drodze z Krakowa, między starosądeckim klasztorem a Nowym Sączem, przystawały w małej leśnej kaplicy. Po prawdzie zupełnie zrujnowanej, po której ostał się jeno kamienny pulpit i wąskie, strzeliste okno do ziemi z witrażem. Stało tak, jakby drzwiami miało być i bronić tajemnic Niezmierzonego.
Matka i siostrzyczki opadły na kolana do pacierza. Ja przystanęłam przy pulpicie i rozłożyłam na nim księgę świętą.
Po krótkiej modlitwie zamknęłam oczy i uniosłam twarz w stronę słońca. Wyzierało spomiędzy zielonych liści, było prawie białe i paliło powieki. Pochyliłam się nad rozgrzaną światłem księgą. Pachniała skórą i ziemią. Lubiłam ziemię. Ziemię i słońce. Eleutreda mówiła, że nie można tak kochać słońca. Niczego kochać nie można bardziej niż Boga.
– Zawsze wszystko musisz wąchać? – Cichutki szept księżniczki Anny, która ze mną na Węgry jechała, kazał mi otworzyć oczy. Panna, trochę starsza ode mnie, o najjaśniejszych warkoczach, jakie kiedykolwiek widziałam, uśmiechała się do mnie szeroko. Klaryski, z nimi niewiasty z najlepszych rodów, młode dwórki i matka lśniły w zielono-słonecznej poświacie jak pogańskie boginki.
Królowa przywołała moją Eleutredę i pochyliła się ku kilku uczonym siostrzyczkom. Zaczęły mówić o czymś z ożywieniem. Ja zastanawiałam się, jakim to prawem ziemskim lub boskim witraż w lesie ostał się nietknięty.
– Śpieszmy się – usłyszałam rozkaz matki. Zamknęłam ciężką księgę i wzięłam w ramiona jak kochane dziecię.
* * *
Ledwośmy wysiadły, gdy na podwórzec klasztorny zajechały wozy spowite purpurową mgłą. Leciutkie łuski z dużej czerwiowej larwy do farbowania królewskich szat, ususzone i w drodze na proch starte, unosiły się nad wozami jak krwawy dym.
– Czerwie! Czerwie przywieźli! – zawołała dziewka z mojego orszaku.
Ze śmiechem dopadłyśmy wozów.
– Nie trzyj! – Rozpoznałam rozpaczliwy krzyk Eleutredy.
Za późno. Dotknęłam już czerwonego wozu i roztarłam tłustą plamę na rękach.
– Zabarwi! O, Elżbieto! Węgrzy zaraz zjadą! – zawołała matka.
– Już?! Tutaj? Nie do zamku?
– Już! – Jednym szarpnięciem oderwała klin z rękawa. Królowa zniszczyła własną suknię, próbując zetrzeć z mych rąk czerwoną maź. – Dzisiaj! – dokończyła wzburzona.
Rój wielkich much wpadł na ciasny dziedziniec, zanim węgierskie konie zajechały pod studnię.
– Jadą! – Matka odwróciła mnie i pchnęła w najbliższe drzwi.
Trzy niewiasty próbowały zmyć farbę z mych rąk. Nawet mydlnica9 nie pomogła… Do szaty wierzchniej w końcu umocowały dłuższe rękawy i prawie udało im się zasłonić moje brudne dłonie.
– Tyle starań na nic. Jak ty wyglądasz?! Mieli zjechać dopiero za dwa dni. – Nie wiedziałam, czy złościła się na mnie czy na Węgrów. – I na nosie plama! – Pośliniła palec i potarła mój nos. – No i jeszcze bardziej czerwony! – jęknęła.
Owinęła mi ręce jedwabną chustą i tak spętaną poprowadziła do sali z kolumną, w której czekać mieli Węgrowie.
– Unieś głowę… Wyprostuj pierś… – szeptała mi w ucho przed żelaznymi drzwiami, wbijając mi w ramię kościste palce. – I nie odzywaj się, na wszystkie świętości, nie odzywaj się!
Ze złością szarpnęłam chustę krępującą mi dłonie i oddałam matce. Ręce splotłam na piersiach i schowałam w przydługich rękawach.
– A potem będę mogła się odzywać? – wysyczałam.
– Jam królowa. Miarkuj się…
– Wiem, mówią nawet, że wy królewską pieczęć trzymacie. – Spojrzałam śmiało w zielone oczy matki.
Złość jej od razu zniknęła z lic.
– Kto mówi?
– Wiedza kosztuje i nie powinnam się z nią łatwo rozstawać. Zwłaszcza kiedy cenna…
Uśmiechnęła się.
– Za cesarza powinnam cię wydać – powiedziała cicho i lekko pchnęła mnie przez próg.
Węgrzy stali w kole i nie zauważyli mnie od razu. Mówili dziwnie, jakby jedno długie słowo wypowiadali, przerw nie czyniąc. Język ich wydał mi się wtedy twardy, do łacińskiego ani żadnego innego niepodobny.
– Jam Elżbieta, narzeczona pana waszego – przemówiłam głośno po łacińsku.
Matka z westchnieniem przewróciła oczami.
– Erzsébet? – odezwał się i nieładnie zaczął się we mnie wgapiać jeden z przybyłych dworzan. Miał okrągłą twarz, ciemne oczy i gęstą czarną brodę.
– Nie żaden Erszebet, tylko…
– Wybacz, pani. – Przed zebranych wysunął się przygarbiony, choć niestary duchowny i odezwał się również po łacińsku. – Jam biskup wyszpremski Henryk. Wasz kanclerz.
Inny mąż, wielkiej budowy, łysy zupełnie, ale ze słuszną brodą, wystąpił nieproszony. Henryk wskazał go dłonią.
– To mistrz tawerników10 i ochmistrz dworu. Tomás Széchényi.
Młody ochmistrz skłonił się zgrabnie.
– Czyjego dworu? – zapytałam urzeczona czarniawą urodą panów i bogactwem ich strojów.
– Waszego, pani – odezwał się krągły na twarzy.
Stał dalej od innych, w rozkroku, w purpurowych pończochach, z rękami założonymi do tyłu. Wypinał pierś ustrojony w srebrną jakę11 i opadający na biodra ciężki, złoty pas.
– To i dobrze – powiedziałam, bo nic mądrego do głowy mi nie przychodziło, kiedy tak się gapił.
* * *
Czas mi już było jechać. Wozy przecie za wczoraj odjechały. Węgrzy wyjedli, co mieli wyjeść, wypili cały zapas maszkowickiej śliwowicy i co by zabawami nie popsuć czystych umysłów nowicjuszek i panien na nauce, siedzieli w Nowym Sączu. Widziałam, jak ksieni, matka moja i Eleutreda jeno z biskupem gadały i on jedyny jako gość w klasztorze mógł nocować. Nawet Krągłolicy siedział w zamku.
A ja pożegnać się chciałam z Jadwigą. Matka jej nie odstępowała. Siostra nie mówiła, jeno ledwo oddech łapała i patrzyła tylko. Czasami spojrzała z furią taką, że strach brał sługi i ją porzucali, ostawiając o głodzie i spragnioną. Ja się nie bałam, tylko przytulałam ją mocno, a ona płakała sobie. I matka zła wtedy była na mnie, bo Jadwinia mogła się udusić.
Podciągnęłam skraj podróżnej szaty i uklękłam przy siostrze. Ucałowałam jej rzadkie włosy. Była taka chudziutka! A jeszcze tak niedawno biegałyśmy razem i ksiąg czytałyśmy która więcej, póki nie spadła ze schodów. Leżała po tym jak martwa. Matka cztery dni z modłów nie wstawała, aż Jadwinia oczu nie otworzyła. Otworzyła, ale nie dźwignęła się ani przemówiła więcej. Nikt nie wiedział, co jej się stało. Jedni, że co ugryzło, drudzy, że urzekło…
Siostra spojrzała na mnie wzrokiem pełnym bólu i niewysłowionego strachu. Wiedziała, że ją opuszczam. Drżąca ucałowałam jej palce. Były lodowate! Z krzykiem poderwałam się z podłogi.
Matka gładziła włosy chorej, nie patrzyła na mnie.
– Jedź już! No jedź! – nagle wrzasnęła.
Stałam osłupiała. Nigdy tak nie krzyczała. Nigdy nie podniosła głosu. Im bardziej zła była, tym mówiła ciszej… A teraz…
Niecierpliwe budzińskie trąby i polskie rogi zaczęły grać na dziedzińcu wspólne zawołanie. Chciałam tam pobiec i kazać Węgrom wracać do siebie! Do domu! I zostawić nas w spokoju!
Matka otarła usta Jadwigi. Nadal nie patrzyła na mnie. Zacisnęła pięść na poduszce chorej.
– Idź. Ani się waż oglądać ani płakać. Słyszysz?
Wybiegłam z komnaty. Wsiadłam, przebiwszy się przez pożegnalny tłum do kolebki12 pełnej panien i kiedy ruszyła, odwróciłam się za siebie. Matka stała sama na trakcie. Ledwom ją poznała. Jakby minęła nie chwila, a dwadzieścia lat, gdy wsiadłam do wozu. Stała tam malutka, bezradna z opuszczonymi ramionami i patrzyła tak jak Jadwiga. Zacisnęłam powieki, by nie wypłynęła ni jedna łza, ale mi się nie udało. Eleutreda przytuliła mnie bardzo mocno.
* * *
Nie ujechaliśmy nawet czterech mil13 wzdłuż spienionego i groźnego Popradu, kiedy Węgrzy zarządzili posiłek. Nic jeszcze zobaczyć nie zdążyłam, bo jeno ciemny wąwóz w lesie między stromymi zboczami gór nas otaczał. Wozy stanęły kołem na pierwszej wielkiej polanie i w mig rozłożone miękkie kobierce zapełniono świetnym jadłem.
Głodna nie byłam, ale by się nieobyczajną nie pokazać, zjadłam trochę zimnego królika. Wszyscy na mnie patrzyli, i Polacy, i Węgrzy, a ja ledwo powstrzymałam się, by nie uciec do Sącza. Jeszcze przecie blisko! Na wieczór dobiegnę! Oj, głupia! Toż by była sromota dla ojca i matki! Pewnie by mnie ubić woleli! Już myślałam, że łez nie strzymam, kiedy Krągłolicy dał znak, że czas nam w drogę.
Wskoczyłam do kolebki i wtuliłam się w miękkie ramiona Eleutredy. Obudził mnie dopiero głos piastunki.
– Spójrz, Elżbieto! My już u Węgrów! – Odsunęła jedną ręką zasłonę i odwróciła mnie w stronę światła.
Hen, jak daleko spojrzeć, rozpościerały się ogrzane lipcowym łaskawym słońcem zielone dolinki, łagodne wzgórza i nitki srebrnych strumyków! Tylko biec w dół i zanurzyć twarz w chłodnej wodzie!
– Zatrzymajmy się! – zawołałam.
– Nie można. Król w Bardejowie czeka.
– Król… – burknęłam.
Wychyliłam się głęboko z kolebki i rozejrzałam na boki. Nie było widać ani początku, ani końca orszaku. Tuż za wozem ujrzałam Krągłolicego w czerwonych pończochach. Znowu się we mnie wgapiał. Ani się uśmiechnął. Zmarszczyłam do niego nos ku uciesze panien w wozie, a zgorszeniu piastunki i czym prędzej schowałam się w środku.
Nagle orszak wstrzymano. Zasłoniłam usta. Kto wejdzie, żeby mnie zrugać? Krągłolicy? Nie, nie może! Przecie wiezie mnie do swojego króla, a ja jego królową będę.
Do kolebki wsadził łysą głowę mój węgierski ochmistrz.
– Pani, może konno zechcecie jechać? Tu zbyt piękna ziemia, by w klatce siedzieć – powiedział do mnie, ale patrzył na Annę. Patrzył tak, że księżniczka spuściła wzrok, a inne panny zaczęły chichotać.
– Ha! Ma się rozumieć, że w klatce jechać nie będę! – zawołałam uradowana i wyskoczyłam na zewnątrz.
Podprowadzono mi ślicznego kasztanka w srebrno-złotym rzędzie, a ja nie czekając ni chwili, z miejsca wskoczyłam na koński grzbiet. Siodło dziwne było tak, że bokiem usiąść musiałam. Anna jeszcze długo poprawiała mi suknię w barwne wzory, bym ja i materia prezentowały się najgodniej. Utykając na jedną nogę, wróciła do kolebki. Ochmistrz odprowadził ją wzrokiem.
– Na co czekamy? Ruszajmy, Tomaszu! – zawołałam do niego.
Jechałam dobrze usposobiona, zadowolona i rozglądałam się ciekawie wokół. Jeśli rozstać mi się przyszło z matką, bratem i siostrą, to niech coś z tego mam! Tomasz jechał po mej lewicy, a Henryk po prawicy, dopóki „Erszebet Krągłolicy” nie wcisnął się między mnie a kanclerza. Spojrzałam groźnie, ale ani myślał się odsunąć!
– Okolica podoba się wam, pani? – zapytał, patrząc przed siebie.
– A król wasz zezwolił wam odzywać się do jego narzeczonej? – Czułam, że pąsowieją mi policzki.
Nie odpowiedział, jeno spiął konia i pognał przed siebie.
– Musi to być kto ważny. Prawdę mówię, mój Tomaszu? – zapytałam niepewnie.
Tomasz nadął policzki i wybałuszył oczy.
– O taaak… – zapewnił mnie usilnie.
* * *
Na noc zjechaliśmy do Bardejowa po szerokim, utwardzonym trakcie wśród jazgotu psów, okrzyków mieszczan i dźwięków nieznanych mi instrumentów. Przed snem jeszcze, kiedy miasto już ucichło, usłyszałam szum dużej wody.
– Chyba rzeka… – powiedziałam jeno, nim zasnęłam w wygodnym łożu, na sienniku porządnie wypchanym świeżym sianem.
Rankiem obudził mnie ruch w mojej kamiennej komnacie z drewnianą podłogą.
Panny pomogły mi wstać i jęły przebierać mnie w jedwabną suknię. Z takiej samej materii płaszczyk zarzuciły mi na ramiona, po czym starannie spięły mi go na piersiach złotą i ciężką fibulą14. Długie włosy zwinęły w warkocz, a na głowę Eleutreda wcisnęła mi złotą przepaskę.
– To król już przyjechał? – spytałam nie do końca obudzona.
– O tak! – zawołała rozgorączkowana Anna. – Najpierw ma być msza, nim się przywitacie. Pan Tomasz mi mówił.
– A opowiadał wam co jeszcze? – zapytała Eleutreda z niewinnie uniesionymi brwiami.
Anna uśmiechnęła się zawstydzona.
* * *
Chłód kaplicy przywrócił mnie do trzeźwych, a i strach ledwo pozwolił mi usiedzieć. Matko przenajświętsza, a jeśli to starzec? No, prawie. Przecie miał trzydzieści dwa lata! Albo zbój! Przecie ziemie swym możnym odebrał i sobie przywłaszczył, prawie nikogo z nich przy życiu nie zostawiając! Toż i nie dziw, że bogaty…
– O, patronko moja, miej mnie w opiece! – modliłam się z całej duszy.
– Czas – wyszeptał mi do ucha Tomasz, podał mi dłoń i uśmiechnął się krzywo, niby dla dodania mi ducha.
Obejrzał się jeszcze za siebie i posłał ukłon Annie za mną.
Na dźwięk strasznie głośnych trąb brzuch zakręcił mi w środku wczorajszym jadłem. Szłam w stronę szerokich żelazem okutych drzwi, miażdżąc Tomaszowi palce. Wiedziałam, że król tam jest! Że zaraz zobaczę mojego męża!
Drzwi otwarły jakieś niewidzialne sługi, a ja już nawet nie słyszałam trąb, jeno własne serce.
Weszłam i zamarłam! O, oszust! O, zdrajca! Mój przyszły małżonek, król z neapolitańskiego rodu Andegawenów skoligacony z wielkimi Arpadami to Czerwonorajtek Plugawiec! Na tronie w koronie siedział Erszebet Krągłolicy! A ja się do niego marszczyłam i odzywałam nieprzystojnie! Niech umrę w tej chwili! Miał mnie widzieć dorosłą, godną i dobrych obyczajów! Ucieknę! Przecie domyślić się mogłam, bo w czerwieni chodził i jakoś… tak inaczej! Czułam, jak krew napływa mi do twarzy i zaraz się rozpłaczę! On patrzył uśmiechnięty, jakby bawił się mą konfuzją, a swoim fortelem!
Uniosłam wysoko głowę. Udam, że wiedziałam o podstępku.
Dopiero po chwili skłoniłam się ledwo, tak by wiedział, żem jeno znudzona. Polacy i Węgrzy krzątali się wokół naszych postaci, w końcu król zbliżył się do mnie i pocałował mnie głośno w usta. Powstrzymałam się, by nie obetrzeć ich rękawem. Postanowiłam, że nigdy się do niego nie odezwę.
– Tomaszu – zapytałam wieczorem ochmistrza, kiedy powitanie i uczta zakończyły się. – Dlaczego król przyjechał po mnie? Dlaczego oszukał mnie i matkę moją? Nie uwierzyłby słowom waszym, jaka jestem?
Spojrzał na mnie z powagą.
– Nie uwierzyłby. Nikomu.
* * *
W stronę Preszowa jechaliśmy z królem obok siebie bez słowa. Wypinał pierś, a i tak wyglądał staro. Ciągle czułam jego szorstką brodę na swym licu.
– Okolica podoba się wam, pani? Jeśli wolno mi już o to zapytać. – Drgnęłam, gdy usłyszałam królewski głos. Chyba się uśmiechnął do siebie.
– Tak – powiedziałam cicho. Musiałam coś odpowiedzieć, mimo obietnicy, że mówić z nim już nigdy nie będę.
– Podróżować lubicie?
– Lubię, choć to dopiero moja pierwsza tak daleka. Mówią, że niewiasta podróżuje, kiedy za mąż idzie albo do klasztoru. Dunajec znałam, ale Popradu nie. Wiem, że ludzie ginąć potrafią na trakcie, bo się zagubili albo zbójcy napaść potrafią. Słyszałam, że jest taka księga o wielkiej podróży, ale autor albo cuda widział, albo kłamie haniebnie! Il Millione się nazywa. Wiem też… – Nabrałam dużo powietrza.
– Przed nami Preszów – przerwał mi.
Już naprawdę się do niego nigdy więcej nie odezwę!
W mieście strasznie cuchnęło ogrzanym, skisłym winem. Okazało się, że popękały beczki w wielkim składzie, co iść miały na handel do Polski.
– Kto przeciw nam staje? – zapytałam przyszłego męża, w jednej chwili pozbywając się płochych myśli niedorosłej panienki.
Przyglądał mi się przez chwilę uważnie. Konie nasze ostrożnie stąpały w purpurowych kałużach, niepewne czy nie we krwi brodzą.
– Skąd ta myśl?
Zmrużyłam oczy.
– Same nie spękały. Znaki mają do Krakowa. Ktoś wiedzieć musiał, że to was rozgniewa – dodałam skupiona.
– Csák… – wysyczał.
Wiedziałam, że to nazwisko wrogie było i najobrzydliwsze królowi. Jeden się ostał zdrajca możnowładca na Węgrzech, który buntował się i opierał władzy królewskiej, władzy Karola Roberta, nie raz nastając na jego życie i ziemie.
– Mówcie, panie.
– O czym? – burknął.
– O zdrajcy. Opowiedzcie.
– Pani, nie… – zaczął jadący obok Tomasz.
Ku zdziwieniu ochmistrza z ust króla wylał się potok żalu i gniewu, który albo podsycałam, albo studziłam własnym słowem. Nim dojechaliśmy do Koszyc, wiedziałam już, kim jest mój król. I że zgadzam się z nim prawie we wszystkim.
Na południe stanęliśmy na wzgórzu, patrząc na zalane słońcem miasto w głębokiej dolinie.
– Bóg błogosławi Koszycom – powiedziałam z zachwytem do króla, który stale na mnie zerkał, od Nowego Sącza poczynając.
– To moje miasto – powiedział.
– Rozumie się.
– Nie rozumiesz, Erzsébet.
– Jakże to?
– Wierne. Za mną stanęło przeciw Csákowi. Wierność swemu panu to największa cnota, zwłaszcza kiedy wszyscy przeciw tobie.
– Przecie rzekłam, że rozumie się. Każdy pan, który dokonać chce czego znaczącego, doświadcza zdrady i niewierności. – Zawróciłam konia. – Jedźmy już.
Król ruszył za mną bez sprzeciwu.
Miskolc minęliśmy bez noclegu, bagna Egeru prawie w biegu, jakby król bał się pościgu albo jakiej pułapki Csáka. Może myliłam się z tym winem, ale mówią, że mąż uczyć się musi całe życie, nim nabierze wiedzy takiej, jaką z przyrodzenia ma w sobie niewiasta…
Znużona pośpiechem, pogrążona we własnych myślach, nawet nie zauważyłam, gdyśmy do Budy dojechali i dopiero gdy koń mój zamoczył kopyta nad brzegiem Dunaju, uniosłam wzrok na miasto i zamek majaczący w oddali. By się doń dostać, najpierw trzeba było pokonać rzekę potężną i opasłą jak tłusty smok wawelski. Jeno wody te nie przypominały tych rozlewających się w Krakowie, bo Dunaj ciemny i groźny sunął w ciszy cztery razy szerszy od Wisły.
Wsiedliśmy na szeroki prom i pierwsze co ujrzałam, odbiwszy z małej osady, to była wrzecionowata wyspa rozdzierająca rzekę wzdłuż na pół. Stanęłam na palce, by na ostrowi zobaczyć solidne budynki, zapewne klasztorne i trochę ruin.
Obok nas płaskie łodzie ustrojone w kwiaty i latorośl, wśród pisku i śmiechu zagłuszanego muzyką, przeprawiały Węgrów wracających na budziński dwór i Polaków przybyłych tam w nadziei pozyskania godnej synekury.
– Cóż to? Mgła? – zapytałam Tomasza, wskazując palcem opary wznoszące się na drugim brzegu.
– Nie – zaśmiał się. – Ciepłe źródła. Felhévíz.
Wpatrywałam się urzeczona w parujący brzeg i dudniące miarowo wielkie koła młyńskie na wodzie.
– Młynów naliczyłam siedem, ale przy źródłach aż dwa.
– Ciepło od gorącej pary. Woda tam nie zamarza nawet w zimie, to młyny dwa pobudowane, by mleć, kiedy inne stoją – mówił coraz głośniej, kiedy przybijaliśmy do brzegu, bo huk kręcących się kół wodnych mieszał się z narastającą wrzawą z miasta.
– To cenny taki młyn! – Musiałam już krzyczeć.
– Ano cenny!
Zeszłam ostrożnie na brzeg i wsiadłam na mojego wierzchowca ustrojonego w długi, purpurowy kropierz15 z białym orłem. Oczom moim ukazało się miasto na równinie u samego wejścia do rozległej doliny. Na jednym krańcu, blisko mnie, stał zamek z grubą wieżą, daleko zaś w przód, na północy, widziałam drugi, rozleglejszy z czterema basztami.
Zmierzaliśmy w stronę okazalszego kamienną drogą, pobudowaną zapewne jeszcze przez Romanos16.
– Óbuda17. – Tomasz palcem wskazał w stronę większego zamku.
Ogłuszająca muzyka mieszała się z okrzykami ludzi stłoczonych w mieście, oczekujących powrotu swego króla do domu.
Przyjemnie wirowało mi w głowie od stukotu setek końskich kopyt po kamiennym bruku, radosnych zawołań, fruwających na wietrze kolorowych zawieszeń i płatków jaskrawych kwiatów rzucanych hojnymi dłońmi z murów, ganków, schodów i okien ceglanych bogatych domów.
Król jechał obok mnie z zaciśniętymi ustami i nie odpowiadał na pozdrowienia.
– Cóż to panu? – Pochyliłam się do Henryka kanclerza. Eleutreda dawno zniknęła mi z oczu.
– Zdrajcy wszędzie. Niemców dużo – odpowiedział.
– Za zdrajców Budziszan ma?
– A jakże.
– Czas to zmienić. – Wyprostowałam się jeszcze bardziej i pięknie uśmiechnięta, pozdrawiałam przyszłych poddanych głębokimi ukłonami i uniesieniem prawicy.
– Pani, to król tak pozdrawia… – zafrasowany zaczął kanclerz.
– A zapisane gdzieś, że królowej nie wolno?
– Jeszcze żeście nie królowa…
– To popatrz! – Stanęłam w strzemionach i wysoko uniosłam rękę. Na to okrzyk zerwał się taki, jakby tam stało nie tysiąc ludzi, a sto tysięcy! Karol Robert zniknął pod ciemnym łukiem budynku bramnego, nie oglądając się za siebie.
Słońce już zaszło, kiedy dworzanie wprowadzili mnie do wysokiej kamiennej wieży w zamku południowym. Szłam wolno po stromych i krętych schodach, chłonąc przyjemny chłód zatrzymany w chropowatych ścianach pamiętających jeszcze czasy wielkiego Stefana. Zapach ziemi i wilgoci przez chwilę przypomniał mi maki i chabry wydzierane darni rodzimej ziemi. Potem Jadwigę, Kazimierza, ojca i matkę. Zacisnęłam usta i pięłam się dalej, by po chwili stanąć w rozświetlonej grubymi świecami, krągłej komnacie.
Nagle grupa zbrojnych wpadła do komnatki. Czterech rosłych rycerzy zajrzało za wszystkie opony i do komory.
Stałam osłupiała. W końcu jeden, z długim mieczem w dłoni, pochylił się ku mnie.
– Nigdy pierwsza nie wchodzi! – nakrzyczał na mnie i poszedł sobie.
Urażona usiadłam na najmiększym łożu, jakie poznałam za swego piętnastoletniego żywota.
Panny przygotowały miętową kąpiel i nim zasnęłam na brzuchu, ożywiona cudownymi zapachami, mogłam jeszcze pomodlić się przed dużym krzyżem wspartym o kamienną podłogę. Na drugi dzień miał odbyć się mój ślub z Karolem Robertem.
* * *
Drżałam, od kiedy tylko się obudziłam. Nie słyszałam głosów; jakbym czas ten spędziła pod wodą. Twarze dwórek, duchownych, w końcu króla w katedrze, zlewały się w jedną ciemną i niewyraźną plamę.
Na uczcie weselnej cuchnący rosół z jakimś morskim stworzeniem nie smakował mi. Czułam mrowienie w dłoniach i głowie i chciało mi się płakać. Tylko uśmiech Eleutredy siedzącej na końcu wielkiej sali dodawał mi sił. Dworzanie kurczowo trzymali się swoich miejsc, by napierający, co chcieli pokazać się przy Karolu, nie zepchnęli ich z ławy. Mnie nie poświęcali żadnej uwagi. Tomasz i Henryk siedzieli przy tym samym długim stole, ale prócz lasu rąk chwytających jadło raz za razem trudno było mi wypatrzeć kogokolwiek, a przecie wychylać się za kim nie mogłam.
Karol Robert ustrojony w lśniącą materię w szerokie pasy rozdawał uśmiechy i wznosił kielich za kielichem. Z każdym łykiem śmiał się coraz głośniej, był coraz bardziej czerwony na twarzy i coraz śmielej dotykał mego czepca mężatki, rąk moich i piersi! Kiedy ogłoszono pokładziny, chciałam uciec.
Eleutreda, nie patrząc na mnie ni razu, pomogła pannom polskim ułożyć mnie wreszcie w łożu i zniknęła z innymi dwórkami, zostawiając mnie w komnacie z królem jeno.
Kiedy wyszli, przestał się śmiać i przysiadł na brzegu, plecami do mnie. Naciągnęłam na głowę cienką kołdrę i zamknęłam oczy. Nagle król poderwał się i szarpnął narzutkę.
– Mamo… – zdążyłam szepnąć.
Leżałam w nocy cichutko z dala od chrapiącego króla. Zagryzałam pięść, by ciało me przestało dygotać. Mocno zacisnęłam powieki, kiedy dźwignął się z łoża nad ranem. Gdy tylko wyszedł, służki wsunęły się do środka. Chciałam przystąpić do modlitwy, ale nie mogłam wstać ni się ruszyć.
Eleutreda lekko uniosła moją koszulę, zajrzała tam, gdzie ja nie śmiałam i zaklęła jak nigdy przedtem.
– Stało się co złego? – zapytałam cicho.
– Nie pójdziecie dziś do kaplicy. – Sięgnęła po białe płótno kąpielowe i jednym ruchem rozdarła je na dwoje.
* * *
Reginatus18 mój był rojny i gadał między sobą po francusku, oprócz oczywista tych, co po francusku nie umieli. Kto łaciński znał, radził sobie, bo powszechnie wiadomym było, że oba języki podobne, choć łaciński nie tak plebejski w wymowie. Oczywista poza komnatami, na schodach i w sieniach, słyszałam i polski, i węgierski.
Dziwnym mi było, że mężowie występowali bardziej strojni niż niewiasty, że dzieci przy matkach mieszkały i stale z nimi bywały, pieszczone i do głosu puszczane, kiedy tylko chciały, i że matrony do wielkiej sali wchodziły przed mężami!
A niewiast ze świetnych węgierskich, francuskich, włoskich i polskich rodów do posług miałam chyba ze sto! Podsuwały mi łakocie na cennych misach, śpiewały i tańcowały, ale smutek i tęsknota za domem nachodziły mnie nieustannie…
Król owszem, nawiedzał mnie. Każdego wieczora brał na kolana, gładził po włosach, pytał, czy mi w zamku dobrze, a kiedy wina wypił dużo, ciągnął do łoża. Potem szybko wychodził, a rano przy prandium19 milczał z kolei jak kamień. Wydawał mi się wtedy starszym i groźniejszym. Potem krzyczał na sługi i dworzan za rozlane wino, źle ufryzowane włosy, cuchnące psy i deszcz za oknem. Jedynie życzliwe dusze Tomasza i Eleutredy dawały mi pocieszenie w tych pierwszych dniach.
– Co matka teraz robi? – pytałam piastunkę między modlitwami, zabawą, posiłkiem a odwiedzinami króla, przeglądając znane mi malunki w starych księgach.
– Modli się – odpowiadała.
– A co robi teraz? – pytałam, gdy stawałam znudzona w oknie.
– Służy ubogim.
– A teraz? – kiedy zasnąć nie mogłam.
– Szyje koszule dla króla.
Prawie dwie nudne niedziele przepędziłam w zamku, nim zaczęto wreszcie mówić o czymś dla mnie najważniejszym.
– Gdzie to niby odbędzie się moja koronacja?
– W Székesfehérvárze20, niedaleko Budy – odpowiedział kanclerz Henryk, ze smakiem wyjadając pozłacane łakocie ze srebrnego koszyczka.
– Kto będzie mnie koronował?
– No ja. – Skłonił się i uśmiechnął szeroko biskup i kanclerz mój jednocześnie, wycierając tłuste dłonie w cenną szatę.
* * *
Nim ruszyłam do Białogrodu po swoją koronę, usadzono mnie o świcie przed wąskim oknem tkwiącym w grubej kamiennej ścianie. Panny zaplotły mi dwa warkocze, zwinęły je w ciężkie ślimaki i upięły nad uszami.
– Piękne… – szepnęłam na widok podanego szerokiego złotego crinale21 wysadzanego granatami.
– Od króla – odrzekła jakaś dumna Węgierka.
Słowo „król” po węgiersku i francusku pojawiało się w każdym zdaniu dworzanina czy niewiasty od dnia mego przyjazdu i wymawiane było z nabożnym uwielbieniem. Nie dziwota. Nowi byli na zamku, na miejscu tych niepokornych, których Karol pozbawił władzy i majątków. Dlatego nowe rody ze zdwojoną mocą, pochlebstwem i posłuszeństwem starały się jak najwięcej zyskać i wydrzeć z królestwa i od władcy.
Obejrzałam ciężką przepaskę dokładnie.
– Ale nie założę. Pod koroną się nie zmieści – zauważyłam przytomnie.
Podała mi zaraz cieniutką jak pajęczynka, złotą siateczkę na włosy z nanizanymi małymi i dużymi perłami. Uniosłam ją pod światło, podziwiając kunsztowną robotę. Zadowolona skinęłam z aprobatą i oddałam matronie. Delikatne i czułe palce upięły siatkę na ślimakach, nie niszcząc fryzury, ni unosząc włoska.
Kiedy byłam ustrojona, wyszłam do dużej sali. Cały reginatus patrzył na mnie z podziwem. Aulici22, familares23, sekretarze, notariusze, matrony, panny i służące w pochyleniu rozsunęli się na boki, tworząc dla mnie szerokie przejście. Na dźwięk trąb drgnęłam wzruszona i pozwoliłam wyprowadzić się na dziedziniec.
Król ubrany w purpurę, jako i ja, uroczyście podał mi dłoń i oboje wsiedliśmy do odsłoniętego wozu, depcząc złote materie oślepiające nas w ostrym lipcowym słońcu. Masa dworzan i mieszczan okrzykami na mą cześć zagłuszała bicie kościelnych dzwonów, jakby pokazać chcieli, kto z nich głośniejszy i wierniejszy. Orszak mój wolno ruszył do Białogrodu. Chciałam, by ta chwila trwała.
Uśmiech nie znikał z mych ust, kiedy Henryk w katedrze białogrodzkiej odnowionej dla mnie w nowej modzie różową posadzką koronował mnie węgierskim diademem świętego Stefana. Przy rzewnych dźwiękach setek trąb zdjął relikwię z mych skroni i dostałam wreszcie swoją koronę. Złotą i ciężką.
* * *
Wbiegłam do swych komnat szczęśliwa, by jeno przebrać się do wielkiej uczty po długiej ceremonii. Jakżeż inna to była uroczystość od tej sprzed pół roku w Krakowie!
– Eleutredo! – wołałam rozradowana, kiedy zdejmowano mi cieniutki jak mgiełka długi do ziemi welon. – Światło! Mnóstwo światła! Wielka świątynia! Chyba ze dwieście trąb grzmiało! Morze klejnotów i morze ludzi!
– Widziałam! – zaśmiała się piastunka.
– Eleutredo! – Dotknęłam piersi. – Podziwiali mnie żywi i patrzyli na mnie z dawna zmarli królowie… – mówiłam wzruszona.
Podbiegłam do wypukłego zwierciadła i uśmiechnęłam się szeroko do siebie.
– Spójrz, Eleutredo! Matka moja całe życie czekała na koronę, a ja mam swoją już teraz! – zawołałam z dumą.
Podziwiałam swoje odbicie, kiedy bez zapowiedzi wpadł do mej sypialni młodzian z gładką jeszcze po niewieściemu twarzą.
Opadł nieprzystojnie na szeroką skrzynię, sięgnął po czerwone lśniące jabłko, odgryzł duży kawał i z pełnymi ustami powiedział po polsku:
– Witam siostrę. Nie masz co pożyczyć parę monet?
Tomasz odwrócił się do okna, jakby patrzeć na chłopca nie chciał. Anna oddała sługom cenny płaszcz, który tylko co zdjęła z mych ramion.
Młodzian zerwał się, rzucił na podłogę nadgryzione jabłko i sam włożył rękę do małej szkatułki na stoliku. Wyjął mały mieszek, podrzucił go w górę i schował pod jakę. Posłał mi szeroki uśmiech i wyszedł z komnaty.
– Kto to był? – zapytałam dopiero po chwili.
Tomasz odwrócił się od okna i westchnął głośno.
– Mieszko, brat zmarłej królowej, pierwszej żony króla Karola Roberta. Przeor joannitów.
– Przeor joannitów?!
– Sam tak o sobie mówi.
– Znaczy kłamie?
Tomasz wzruszył ramionami i sam sięgnął po dorodne jabłko.
* * *
Po powrocie do zamku w Budzie, po uczcie i wizycie króla małżonka, dźwignęłam się z łoża i kazałam przynieść moje insigne regium24. Wolno uniosłam zdobne w bursztyny wieko, delikatnie wodziłam dłonią po kruchym diademie i dużych klejnotach oprawionych w złoto. Filigranowe cudo było piękne, ale…
– Chciałabym mieć większą koronę – szepnęłam do siebie.
* * *
– Mówią, że tańcować nie umiesz. – Zuchwały Mieszko jak co wieczór siedział rozparty w mojej dużej komnacie.
– Ja nie umiem?! – Oburzona poderwałam się ze swojego podwyższenia. – A w ogóle kto cię tu wpuścił?
– Sam wchodzę. Duchownym jestem i krewnym. – Rozłożył dłonie, jakby nic na to poradzić nie potrafił. – A tańca musisz się nauczyć. Nie umieć to niepolitycznie.
Odwróciłam się od niego. Ten błazen miał rację. Nie umiałam tańczyć. Wstyd i sromota. Przecie nawet po ślubie król prowadzić mnie chciał na środek wielkiej sali, a ja powiedzieć musiałam, że nie mogę! Matka zakazywała tańca jako grzesznych ruchów czynienie i od myśli doczesnych odwodzenie. Jakże to miałam mu powiedzieć? W Krakowie grzech tańczyć, w Budzie wstyd nie tańczyć…
Odwróciłam się do wyczekującego Mieszka.
– Naucz mnie.
– Toście królowa! – Klasnął w dłonie i poderwał się uradowany.
– Panny królową uczyć będą. A jak się nauczy, wy długi zwrócicie. – Stanął między nami Tomasz.
– To dla mnie lepiej, co by się nie nauczyła… – mruknął Piastowic.
* * *
Pierwsze jesienne chłody wirowały w powietrzu, kiedy wyprostowana przeglądałam się w srebrnym zwierciadle. Stanęłam bokiem i z zadowoleniem przeciągnęłam po jeszcze płaskim brzuchu.
– Czas powiedzieć królowi. – Uśmiechnęłam się przez zwierciadło do Eleutredy.
– Ano czas.
Nie zwlekając, sama nałożyłam kruseler25 z czterema rzędami złotych falbanek i w towarzystwie kilkunastu panien przeszłam ciemnym korytarzem w stronę komnat króla, rozdając promienne uśmiechy dworakom.
Musiałam poczekać, aż pokojowiec zapowie mnie przed Karolem. Zabawny chłopiec, bardziej w ruchach do niewiasty podobny i ubrany barwnie jak panna, w niczym nie przypominał surowych zbrojnych pilnujących dostępu do króla w Krakowie.
Karol Robert siedział za stołem między innymi mężami i na mój widok wyciągnął życzliwie dłonie jak do ulubionego szczenięcia.
– Mam wam co do powiedzenia… – Podałam mu dłonie i spuściłam oczy zawstydzona.
Małżonek odesłał gestem zebranych, ale słyszałam, że pokrzykiwali tuż za drzwiami, domyślając się już radosnej nowiny.
Kiedym powiedziała mu o brzemienności, puścił mnie i stanął przed wielkim kominkiem, tyłem do mnie.
– Tak? Dobrze, dobrze…
Pocierał szorstkie ręce, jakby je mył.
Smutna i zła wracałam do swych komnat.
– Następca na lato się narodzi… – liczył Tomasz.
– Roku następnego… – dodał Henryk, by jeno co powiedzieć, bo obaj widzieli, że na płacz mi się zbiera.
A kiedy wszyscy wreszcie wyszli z mej sypialni, Eleutreda, oklepując poduszki, przysiadła na chwilę na mym łożu i chwyciła mnie za rękę.
– Król dziecię stracił, to i liczyć nie chce na szczęście, by rozpaczy znowu nie doświadczyć.
– A on niby w rozpaczy kiedy był? – Szarpnęłam dłoń. – Jak trzeźwy ni słowa do mnie nie powie! Albo jeno dzieciątkiem nazwie!
– Żony dwie stracił. I dziecię…
– Ja nie stracę. I dziecięciem też nie jestem.
– Oby Bóg łaskawy był. – Pocałowała mnie w czoło.
Nazajutrz ochmistrz przyniósł nowe wieści.
– Do Temesváru26, pani, dwór królewski się przenosi.
– Gdzie to?
– Daleko na południe.
– Dlaczego?
– By dziecię od Budy odsunąć i bezpiecznie chować.
– Króla to rozkaz? – Dotknęłam brzucha.
– Oczywista.
Wstałam z krzesła z głośnym westchnieniem.
– Podaj Tomaszu mapę.
Ochmistrz skinął na młodego cubicularium, ten na pacholika, który wybiegł do kancelarii po pergaminowy rulon. Dworak wyszarpał niecierpliwie z rąk chłopca przyniesioną mapę i z ukłonem podał Tomaszowi.
Wszyscy zebrani w komnacie pochylili się nad ziemiami Karola.
– Od Csáka w Trenczynie się odsuwa… – burknęłam. – A to co? – Wskazałam na grubą linię z czerwonego inkaustu otaczającą Bośnię i Chorwację.
– Tam jeszcze jeden siedzi – powiedział Tomasz.
– Taki jak Csák?
– Taki sam. Mladen Šubić.
– Z Temesváru do Šubića niedaleko król będzie miał… – Spojrzałam na ochmistrza.
* * *
Księżyc jeszcze nie zniknął z nieba, kiedy ułożono mnie w szerokiej kolebce wyłożonej miękkim mchem, futrami i jedwabiem, który powszechny stał mi się jak obfite jadło albo taniec i już mnie nie cieszył.
Nim ruszyliśmy w daleką podróż, Karol osobą własną obejrzał pasy w kolebce, szarpnął i podciągnął co trzeba, a potem konno towarzyszył mi stale przez pierwsze dni.
– Krzyżacy proces z ojcem moim przegrywają? – przemówiłam, kiedyśmy wreszcie za sobą mieli przeprawę przez szeroką Tiszę27 i król nakazał jazdę nocą, a ja miałam w końcu odwagę zapytać.
Czułam, że na mnie patrzy.
– Przegrywają – odpowiedział.
– Ach! Jednak! – Aż podskoczyłam z uciechy. – Ale to plugawcy, mogą wyroku nie uznać i do zemsty jakiej dojdzie.
– To napiszcie do ojca, rady waszej posłucha i ostrożnym będzie – zadrwił.
– Do matki napiszę. Ojciec rady jej wysłucha. Jak każdy dobry król małżonki swojej –odpowiedziałam obrażona i schowałam się w wozie.
* * *
Z każdym dniem w podróży było cieplej jakoś i z każdym dniem z kolebki znikały kolejne futra i materie. Wjechaliśmy w parujące oparzeliska, cuchnące wody i splątane czarne rośliny na kształt bestii, co o zgrozę i lament przyprawiły Polaków i Węgrów tłukących się na wozach i konno. Jedni zawracali ze strachu, żywot tracąc w bagniskach, inni, co ostali, do Boga wznosili modły dzień i noc.
– Daj mi co pić – powiedziałam do Eleutredy, kiedy zatrute powietrze z mijanego trzęsawiska dech odbierało mnie i dziecięciu we mnie.
Piastunka odłożyła krzyżyk, z którym nie rozstała się od minięcia Tiszy, i upadła bez ducha na twarz pod moje stopy!
– Jezu nazareński! – krzyknęłam.
Słudzy wynieśli Eleutredę i ułożyli na szerokiej grobli. Uklękłam przy niej.
– Co ci to?! Co ci to?! – łkałam.
Uniosła się jakby co powiedzieć chciała, ale z ust jej wylała się jeno czarna krupa!
– Phisicus28! Phisicus! – krzyczałam rozdzierająco.
Eleutreda przerażona chwyciła mnie mocno za rękaw i wydała z siebie jakby syk i trzeszczenie, zanim wyzionęła ducha.
– Czarownica! – wrzasnął, drżąc na całym ciele, chudy chłopak od wozów i padł obok mnie na kolana.
– Głupiś! – Jakiś wielki mąż w duchownej szacie chwycił za kark chudziaka i rzucił nim o drzewo jak lalką z gałganków!
– Jezu! Nie żyje?! Nie żyje! – zawodziłam. – Przestańcie! Barbarusy i mordercy! Phisicus! Phisicus! Eleutredo! – płakałam.
Na mój krzyk strwożone niewiasty zaczęły wysypywać się z wozów, zawodząc i padając w błoto do żarliwej modlitwy na widok trupów.
Król uniósł mnie i prawie wrzucił do wozu. Odwrócił do siebie pobladły.
– Tu zostawić ich trzeba. Zaraz. I ruszać dalej.
– Jakże to? Pochówek! Chrześcijański! W Temesvárze! Dwoje ludzi! – Krztusiłam się od szlochu.
– Nie. Tutaj. Inaczej jako utopce za nami pójdą.
Słyszałam jeszcze krzyczącego Karola i spokojny głos duchownego.
Zwymiotowałam.
* * *
Leżałam w zaciemnionym wozie za kobiercami, zwinięta w kłębek na wilgotnym sienniku. Butwiał i zaczynał cuchnąć jak wszystko wokół.
– Jakże to, Anno? – zapytałam. – Jakże to możliwe, że jej nie ma? Wiesz, że ona najuczeńsza ze wszystkich ludzi, jakich znałam? Od matki mojej, kanoników i biskupów?
Ułożyła się za mną i objęła mnie w talii.
– Wiem – odparła.
– A wiesz, że my ostały same?
Milczała przez chwilę, jakby ważyła, gdzie my, dokąd zmierzamy i jak daleko jesteśmy od domu.
– Wiem, Elżbieto – powiedziała w końcu cicho.
Na koniec dnia po przeprawie przez kolejną odnogę Tiszy panny długo czesały me wilgotne włosy. Tu nic nie wysychało do końca. Nawet łzy. Nie widziałam, jak grzebano Eleutredę, nie widziałam, jak grzebano nieszczęsnego sługę. Może i dobrze.
– Tego biedaka też porzucono? – zapytałam Anny.
– Nie.
– Nie?
– Chłopiec żyje.
– Bogu niech będą dzięki!
Chwyciłam krzyżyk na piersi.
– A Eleutreda… Jak?
– Elżbieto…
– Pytam jak?!
– W bagno.
– Jak samobójcę, jak psa… Hańba!
– Nie można…
– Takem jej odpłaciła! – rozszlochałam się. – Zgubiłam ją! Dla mnie przybyła w to wstrętne miejsce, a ja ją zabiłam!
Rzuciłam się na posłanie.
Wielki duchowny, który ludźmi potrafił ciskać, odsunął na chwilę zasłonę kolebki.
– Płakać nie można. Dziecię nosicie. Najadła się czego i pękła – powiedział surowym tonem.
Spojrzałam zdziwiona w jego nalaną twarz.
– Eleutreda prawie nic nie jadała…
Anna przysiadła obok mnie.
– Kto on? – zapytałam strwożona, kiedy oddalił się.
– Bolesław. Kanonik i mój brat – odparł siedzący w kącie Mieszko. – I nie płaczcie więcej, bo ludzie słuchają i za waszym przykładem w rozpacz popadną. Niewiele im trzeba. Na tej piekielnej ziemi każdy w obłęd popaść może. Królowa pogodną twarz ukazuje, nie smętną.
– To i tak zrobię.
– Iūrā!29
– Przysięgam, ale najpierw cię stąd wyrzucę. – Urażona welon naciągnęłam na twarz, by nikt już dzisiaj nie oceniał mego ducha.
* * *
Wieczorem król wśliznął się do wozu, jako miał w zwyczaju. Posłusznie zeszłam z ławy, ułożyłam się na plecach i zacisnęłam powieki, godząc się jak zawsze na to, co miało nastąpić. Jednak Karol przykucnął przy mnie tylko, pogładził po włosach, powiedział coś po węgiersku i po chwili wyszedł. Pozwolił mi na żałobę i odstąpił mnie. Pierwszy raz, odkąd nas zaślubiono, odstąpił mnie!
Usiadłam zdziwiona.
Po nim wsunęła się niewielka postać w suto marszczonej ciemnej szacie.
– Nie obawiajcie się pani, jam od króla, by pomóc wam w strapieniu. Pan mówi, że u was humory wilgotne. – Sięgnął za pazuchę, szeleszcząc sztywną szatą. – Coś suchego trzeba zadać dla równowagi. Miodu przyniosłem.
I jakby z upartym wołem miał do czynienia, phisicus bez ostrzeżenia chwycił mnie za twarz, rozwarł królewskie szczęki i wlał mi w usta pół kubka słodkiej mazi! Po czym przeżegnał mnie trzy razy i zniknął z wozu.
Chwilę siedziałam, walcząc z obrzydliwą słodyczą w trzewiach, po czym wychyliłam się na powietrze i pozbyłam wszystkich humorów. I słodkich, i gorzkich, i suchych, i mokrych. Od razu lepiej, pomyślałam.
O świcie obudził mnie klangor żurawi i bolesne ukłucie w plecy. Odwróciłam się i zobaczyłam wielką księgę oprawną w wielkie korale. Usiadłam zaciekawiona i zajrzałam do środka. Zaparło mi dech. Il millione! Wielka księga o podróży wspaniałego Marco Polo!
– Od króla? – zapytałam Anny, ocierając mokry nos i próbując się uśmiechnąć.
Wzruszona chwyciła moje dłonie.
– Od króla.
Jakąż wielką radość mi sprawił! Pamiętał! To znaczy, że słuchał mej paplaniny…
Zerwałam się z posłania.
– Anno, nie siedź tak! Prędko! Czas nam na modlitwę!
Kiedy dołączyłam do króla na poranną mszę, chwyciłam go za ręce i głośno zawołałam:
– Niech żyje król!
Zaśmiał się zdumiony.
– Niech żyje królowa! Niech żyje król! – zawołał ktoś z tłumu.
– Niech żyją! Niech żyją! – wołałam razem z innymi.
* * *
Wielki złocisto-brązowy żółw gapił się na mnie z pobliskiej kępy kaczeńców otoczonej zieloną rzęsą. Zanurzył się bezszelestnie w płytkiej zupie, kiedy tabun dzikich koników przywędrował do wody z szerokiej, piaszczystej łachy. Uśmiechnęłam się na widok niesfornych źrebiąt płoszących z płycizny krzykliwe żurawie. Wszystkich ze dworu cieszyło, że bagna powoli ustępowały żyznym łąkom, oddając pola ludziom i zwierzętom.
– Temes! Temes! – nagle usłyszałam podniecone okrzyki.
– Co? – Wychyliłam się z wozu.
Poruszeni dworzanie wskazywali na lśniącą w słońcu linię w oddali.
– Temes. Rzeka. Jutro będziemy u celu – odpowiedział uradowany Tomasz, patrząc przed siebie.
Spojrzałam na niego. Trujące duchy z oparzelisk odbiły się szarymi cieniami na pobladłej twarzy ochmistrza. Oczy błyszczały mu gorączką i wychudł, chyba jak każdy, kto bagna żyw przejechał.
Ludzie z ulgą zaczęli wysypywać się ze spleśniałych wozów, głośno dziękując Bogu za szczęśliwą podróż.
Anna klasnęła w dłonie na radosną wieść i zsiadła z konia. Utykając, ostrożnie podeszła do kolebki, prosząc u służki o ciepłą narzutkę dla mnie. Ostrym słowem ofuknęła Tomasza, który zastąpił jej drogę, na co odskoczył jak jaki pacholik, w konfuzji nie znajdując łacińskiego słowa, by co odpowiedzieć do śmiałej panny. Mieszko głośno roześmiał się rozbawiony.
– A do kruchty, a nie drwić z pana, kiedy kulawa mu drogę zajdzie! – wrzasnął do Mieszka Tomasz.
Ani wypowiedzieć mi, jaki ból ujrzałam w oczach Anny. Stała przez chwilę, jakby co wbiło ją w ziemię, ale potem z wesołą twarzą wróciła do futer, narzut i mantyli w wozie.
– Któż to jest ta panna Anna? – spytał rozeźlony Tomasz, kiedy ta zniknęła mu z oczu.
Przyjrzałam mu się z ciekawością.
– To księżniczka z Oświęcimia. Najzacniejszego rodu. Moja krewna, oczywista.
– Kulawa i pyskata – ocenił, okrutnie mszcząc się za zniewagę. – Męża nie znajdzie.
Wzruszyłam ramionami.
– Znajdzie! Bogata!
Jak na zawołanie, brzuchaty Kotromanić zaczął krążyć wokół Anny, w końcu pochylił się ku niej i zaczął pokazywać coś w oddali.
Odwróciłam się ku ochmistrzowi.
– I śpieszcie się, by kto was nie ubiegł!
– Ja nie szukam żeniaczki – odparł poczerwieniały.
* * *
Na drugi dzień stałam naprzeciw nowego ceglanego zamku, w którym miałam zamieszkać z moimi ludźmi, do którego jechałam trzy niedziele, który odebrał mi Eleutredę i gdzie miało się narodzić moje dziecię.
Wreszcie po mszy wprowadzono mnie do komnat przez długą a wąską sień o sklepieniu wysokim i zdobnym w łuki doskonałe, wygięte zdało się boską ręką, a nie kunsztem rzemieślnika. Szłam wolno, chłonąc w niemym zachwycie światło z licznych wielkich okien na kolorowo barwionych jak w kościele. Magia jakowaś twardy kamień w rośliny wiotkie zamieniała i rzucała je nad wejścia, nad okna i na smukłe kolumny. Nigdym nie widziała takich komnat – wysokich i tynkowanych, strojnych w opony albo malowanych w kwiaty i zwierzęta przecudnej urody! Słodkie zakątki pod oknami urządzeniem swym kusiły, by odpoczywać wygodnie w miękkich materiach, zachęcały do modlitwy samotnej, a dzięki światłu do pożytecznej pracy. I to wszystko dla mnie!
– Komnat niewieścich mamy ze trzydzieści! – cieszyła się Anna na uczcie w wielkiej sali z czterema kolumnami. – Do tego tak jasne, że oczy od światła bolą i lampek wcale palić nie trzeba, aż do nocy!
Uśmiechnęłam się.
– Podoba ci się tutaj, Anno?
Tomasz udawał, że nie słucha.
– Och, podoba, podoba!
– A pan ochmistrz zgrabnym się wam zdaje? – zapytałam.
– Łysy i głupawy – odparła głośno i zabrała się z apetytem za słodkie, wysokie torta.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
1 złotogłów – tkanina przetykana złotem o jedwabnej osnowie
2capella (łac.) – duchowni w służbie króla
3 szuba – okrycie szyte z tkaniny, otwarte z przodu, z rękawami, często podbite futrem
4 cena – drugi posiłek w ciągu dnia między 15.00 a 18.00; na dworze jadano dwa razy
5 opona – tkanina ozdobna rozdzielająca pomieszczenie lub wisząca na ścianie albo stanowiąca tło dla tronu
6 podwika – chusta
7 triforium – okno przedzielone dwiema kolumienkami
8 przykosze, przykoszky – wozy wyplatane jak koszyki
9 mydlnica – roślina o właściwościach myjących, piorących i spieniających
10 mistrz tawerników – skarbnik
11 jaka – ubiór męski z długim rękawem, zapinany na guziki, noszony z pasem upinanym na biodrach
12 kolebka – pojazd konny w kształcie skrzyni, pudła amortyzowanego za pomocą pasów, dzięki czemu bardziej komfortowy w podróży
13 1 mila – od 5,9 km (niemiecka) do 11 km (staroczeska)
14 fibula – zapinka
15 kropierz – ozdobna końska kapa
16 Romani – Rzymianie
17 Óbuda – Stara Buda, najstarsza część stolicy Węgier
18reginatus (łac.) – dwór
19 prandium – poranny posiłek między 9.00 a 12.00
20 Székesfehérvár – Białogród
21 crinale – przepaska na włosy
22aulici (łac.) – dworzanie
23familares (łac.) – krewni
24insigneregium (łac.) – insygnia królewskie; tutaj: korona
25 kruseler – czepiec
26 Temesvár – Timisoara
27 Tisza – Cisa
28phisicus(łac.) – tutaj: lekarz
29iurare (łac.) – przysięgać
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
W 1265 roku papież Klemens IV podarował koronę Neapolu pradziadowi mojego Karola, też Karolowi, w zamian za ochronę papieskich dóbr i interesów. Zgodnie z prawem primogenitury45, królestwo Neapolu należało się Karolowi Robertowi.
Król mówił wsparty o ścianę mej kancelarii:
– Zawsze tron do mnie należał. Pacholęciem będąc, na Węgry wyjechałem. Nie mogłem być w Neapolu, to stryj mój usadził się tam za mnie.
– Wieszcz Robert Mądry?
– Wieszcz! Wieszcz! – srożył się. – Jaki tam wieszcz? Robert!
Siedziałam za dużym stołem i patrzyłam na małżonka.
– Prorokiem go nawet nazywają. Syna na następcę szykował. Umarł mu niedawno…
– No i dłużej czekać nie będę! Dla naszego Ludwika teraz miejsce! Przecie nawet do ciebie papież pisał! – pokrzykiwał.
– Pisał. Że to tron dla Andrása. – Niechętnie spojrzałam na wykwintny, wybielony i pachnący różami pergamin.
– Nie pojmuję, Erzsébet, co ci się nie widzi? To gotowy tron i królestwo dla któregoś z naszych synów! Dla Ludwika albo Andrása.
– András cztery lata ma dopiero. Zechcą go zabrać zaraz, bo papież taką wolę ma. A nikt mu tam nie sprzyja. Zwłaszcza Robert Mądry, bo własnego syna stracił. Andrásek dla niego obcy… Papież wojny o Neapol nie chce. Chce nasze dzieci pożenić. Andráska z Joanną wnuczką Roberta Mądrego, córką zmarłego następcy.
Wychylił się w moją stronę.
– Następcą jestem ja! Za mnie pójdzie András!
Wstałam, podeszłam do okna i objęłam się rękami. Kamienną cytadelę z ogromnymi komnatami trudno było rozgrzać. Przez liczne wąskie nieoszklone okienka wdzierał się świszczący, lodowaty wiatr. W środku stale było zimno.
– Wiem, że to świetny los dla Andráska. On po Ludwiku, cóż mu zostanie oprócz bycia tylko księciem albo biskupem? To królewski syn i królem powinien zostać.
Karol westchnął głośno, objął mnie w talii i pocałował w szyję.
– Zatem, czego się boisz?
– Widziałam, jak szybko śmierć może przyjść. Śmierci dzieci moich się boję, Karolu.
* * *
Patrzyłam, jak András wyjada śliwki z małego koszyczka. Król Neapolu… Na razie chudziutki, kruchy jak dziewczynka. Długie, proste, ciemne włosy synka lśniły w sierpniowym słońcu. Uśmiechał się do mnie.
– Królem będę? – zapytał.
– Będziesz – odparłam, zasłaniając przed słońcem twarz.
Siedzieliśmy nad brzegiem Dunaju, niedaleko domu, w którym ucięto mi palce. Karol sposobił górny zamek w coraz to nowe wygody. Pobudował u szczytu dwa obszerne domy, umyślił hortus46 i wielką salę. Na rok kolejny mają być gotowe.
– Czy narzeczona moja piękna? – zapytał András.
– Rozumie się! Joanna musi być piękna.
– A miłuje mnie?
– Jako ja ciebie. – Uśmiechnęłam się.
– A, znaczy się, że bardzo.
Roześmiałam się wraz z dwórkami na cały głos.
– Listy, pani – przerwał nam pisarz z kancelarii. – A do króla dwa. Z Krakowa. – Uśmiechnął się.
Dostał monetę i z pokłonem podał mi listy. Od Katalin i od matki.
Przejrzałam zgrabne pisemko od córki z podziękowaniami za nowe księgi. Westchnęłam, jakżeż szybko dorastała! Pismo było po łacińsku, bez błędów.
Drugi list od matki łamałam ze strachem; zresztą jak zawsze.
Córko nasza najmilejsza!
Ojciec twój Władysław ogłosił, że syn nasz Kazimierz zostanie jego królewskim namiestnikiem na Wielkopolskę i Kujawy. Siły króla opuszczają, a wrogowie jakby świadomi tego byli, jeszcze mocniej biją. Nie tylko w ziemie, ale i w serce.
Królewicz Kazimierz siedzibę przyjął w Pyzdrach. Tam Krzyżak na niego ruszył, ziemie z siłą niespotykaną wokół grabiąc i ludzi mordując. Wtargnęli i do miasta, gwałt straszny zadając mieniu i ludziom.
Zasłoniłam usta.
Ale brat twój zdążył wcześniej oddalić się. Krzyżak rozgłasza, że uciekł.
* * *
Karol opuścił mnie na jesieni i wyjechał do Pozsony47, by spotkać się z Habsburgiem i ojcem moim umiłowanym, żeby przeciw groźnemu Luksemburczykowi co uradzić.
Kiedy wrócił, pochwycił w ramiona chłopców, ucałował mnie głośno i z zadowoleniem wznosił kielich za kielichem, z apetytem i głośno jadł tłuste góry mięsiwa. Nie wiem, kiedy tak strasznie utył.
Najadł się i objął mnie bez wstydu na oczach wszystkich w sali, jako miał w zwyczaju.
– Może tańczyć będziem? – szepnął mi do ucha i spojrzał tak, że wiedziałam, że do rana z komnaty mej nie wyjdzie.
– A palec cię nie boli? – zapytałam, ledwo łapiąc oddech.
Jeszcze mocniej mnie do siebie przycisnął. Chciał co powiedzieć, kiedy posłaniec z listem uniesionym nad głowami pijanych z trudem przecisnął się do naszego stołu.
– Do ciebie, pani – powiedział i skłonił się zgrabnie.
Uwolniłam się z objęć małżonka i złamałam pieczęć matki. Przeczytałam list i wyszłam do kancelarii. Za mną ciężkim krokiem wszedł Karol, oparł się o ścianę i ręce złożył na piersiach.
– Co tam? – wyburczał.
– Gdyście obradowali o Luksemburczyku, on z Krzyżakiem się połączył i napadli razem na ziemie polskie.
Usiadłam zmartwiała.
– To się nigdy nie skończy! Krzyżacy biją, rozejm zawierają, rozejm łamią, wyroków sądów nie dotrzymują. Toż ojciec mój nie od miecza zginie, ale ze zgryzoty!
Wino nagle z Karolowej głowy uleciało.
– Jak się nazywa siostrzeniec twój, ten co hołdu nie złożył królowi czeskiemu?
Poderwałam się ze skrzyni.
– Książę Świdnicki! Bolko II!
– Poślij do niego. Niechaj wstrzyma Luksemburga na Śląsku, jak długo się da! Jadę! – zawołał Karol. – Jan gotów znowu pod Kraków podejść!
Pobiegłam do kancelarii. Odesłałam pisarza i sama, nie bacząc na brzydkie pismo, skreśliłam trzy listy: do mej matki, do mej siostry Kunegundy księżnej świdnickiej, matki Bolka, i na końcu do Bolka…
* * *
Smutne to były dni, kiedy wieści z domu polskiego czekałam. Ojciec stary był i całe życie na wojnie spędził. Teraz bił się znowu z Krzyżakiem pod Płowcami, a Luksemburczyka wstrzymywał mieczem dzielny i szlachetny książę Bolko, by sił z wielkim mistrzem król Czechów nie zdołał połączyć.
Gońców rozstawiłam na traktach i z okna wypatrywałam konnych. W końcu dostałam do rąk pergamin i niecierpliwie rozkładałam złożony na cztery.
Nasza najmilsza córko!
Szczęście i duma rozpierają mą duszę! Ojciec twój w cztery tysiące zbrojnych pokonał armię siedmiu tysięcy! W niewolę wziął znacznych rycerzy, a pobił bezbożników tak, że uciekali, zmarłych nie pochowawszy. Bitwa była okrutna, padło prawie pięć tysięcy mężów! I chwała wielka należy się ojcu twemu, że czując śmierć na ramieniu, zmusił Kazimierza do powrotu do Krakowa, bo przecie my jednego go mamy.
Pokój z Luksemburczykiem zawiązał, bo ten pod Poznaniem pokonany też został. Rozejm zawarł z posłami naszymi i musiał wynosić się do swojego Wrocławia!
Wzruszona pochwyciłam Ludwika, wprowadzonego przez magistra. Synek podał mi bukiet z żółtych liści, a ja ucałowałam go w czoło.
– Dziad twój pokonał Krzyżaka!
– A dużo miał wojska? – zapytał przejęty Ludwik.
– Cztery tysiące!
– A źli?
– Źli mieli siedem tysięcy!
– To źli mieli więcej?
– Więcej! – Roześmiałam się.
– I dziad ich pokonał? – Uniósł brwi z podziwu.
– Tak!
– Chwała dziadowi!
* * *
Karol wrócił do Wyszehradu na Boże Narodzenie. Spotkał się z królem Czech Janem Luksemburskim, ale do nijakiego porozumienia z wściekłym dzikiem nie doszło.
Po sutym jadle, w łaźni, przeszło całe popołudnie leżał z ramionami wspartymi na brzegach krągłej wanny w dawno wystygłej i mętnej wodzie.
– Luksemburczyk śmiało poczyna sobie w kraju twego ojca. Zagraża i nam – powiedział z zamkniętymi oczami i dłonią otarł zmęczoną twarz.
Siedziałam na małym stołku przy wannie i pochyliłam się w stronę męża.
– Urażony własną klęską pod Poznaniem, pewnie woli do rozmowy nie miał.
– Przez Krzyżaka podburzany i mamiony koroną polską, która to niby po Przemyślidach mu się należy. Na rozmowach białych płaszczy przy stole Luksemburga więcej było niźli Czechów i naszych. A każdy oddech wstrzymywał tak, by co więcej usłyszeć.
Otworzył oczy.
– Mówią, że bitwa pod Płowcami nierozstrzygnięta. Prawda li to?
– Ojciec mój wygrał! – Wyprostowałam się oburzona. – Chyba tylko przegrany ucieka, trupów nie pochowawszy!
– Krzyżak co innego prawi.
– Krzyżak zawsze łże!
45 primogenitura – prawo pierwszeństwa w dziedziczeniu majątku, tronu
46hortusconclusus (łac.) – ogród między murami
47 Pozsony – Bratysława
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej