Sonka. Ostatnia żona Jagiełły - Dorota Pająk-Puda - ebook + audiobook

Sonka. Ostatnia żona Jagiełły ebook i audiobook

Dorota Pająk-Puda

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

 

Wyobraź sobie, że masz siedemnaście lat i musisz wyjść za mąż za siedemdziesięcioletniego mężczyznę, który przed tobą miał już trzy żony. Wszystkie były królowymi, bo twój przyszły mąż to król i nazywa się Władysław Jagiełło. Ten Jagiełło.

 

Młodziutka księżniczka Holszańska, trafia prosto w mizoginiczny świat piętnastowiecznego Wawelu, gdzie zmierzyć się musi z mitem wielkiego małżonka i intrygami wszechpotężnego kardynała Oleśnickiego. Ma jedno zadanie - dać dziedzica starzejącemu się tytanowi. Sonka nie umie czytać ani pisać, ale ma jeden atut, który od zarania dziejów nigdy nie stracił na wartości - urodę…

 

Oto próba wyciągnięcia z cienia historii niedocenianej królowej Zofii, tej która dała początek dynastii Jagiellonów.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 350

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 24 min

Lektor: Anna Konieczna
Oceny
4,6 (136 ocen)
94
30
10
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malgosia70

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniala !!! jak i pozostałe tej autorki . Można się przenieść o 500 kat wstecz i zapomnieć o rzeczywistości .
10
Bogusiajul

Nie oderwiesz się od lektury

Super lektorka.
00
MarzenaWisniowska

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna książka. Polecam. Można się przenieść w epokę Sonki 🤩
00
JoannaWo

Nie oderwiesz się od lektury

Ogromne brawa dla Doroty Pająk-Pudy za pisanie historii z punktu widzenia kobiet. Dobrze napisana powieść przybliżająca tę część naszej historii, o której nie uczyliśmy się w szkole.
00
Virasana11

Nie oderwiesz się od lektury

cudownie oderwać się od XXI wieku i dać się wciągnąć w XV! Brak irytujących postaci, przyjemna lektura.
00

Popularność




Okładka

Karta tytułowa

1422

Wirowałam. Pot z czoła spływał mi do ust. Oblizałam wargi, by nikt nie widział mojego wysiłku. Ma być lekko! Pamiętałam nauki starej Ludmiły. Wiruj! Jak bąk! Tak długo, jak im się podoba. Widziałam rozmazane twarze i mój czarny warkocz goniący uniesione ręce. Jeszcze raz i już! Zatrzymałam się. Lekcje nie poszły na marne – nie kręciło mi się w głowie.

Wielki kniaź Witold znowu był chmurny. Odkąd wrócił do Wilna, patrzył na mnie coraz bardziej rozeźlony. A przecie obiecałam, że jak zostanę żoną Jogajły, będę do niego posyłać ze wszystkim, co się dzieje na Wawelu. Nie Jogajły! Żoną Władysława Jagiełły! Króla, stryja mej matki i Witoldowego kuzyna. On katolik i ja od wczoraj katoliczka. Wyjadę do Krakowa. Będę królową Polski! Zachichotałam i zamilkłam natychmiast, napotkawszy wzrok matki. Znowu pewnie dostanę lanie. Odrzuciłam warkocz na plecy i dotknęłam niezagojonej jeszcze rany na głowie. Uderzyła wczoraj moją dyńką o ścianę, bo wychylałam się za bardzo przez okno. Och, ja głupia, jak zwykle zasłużyłam!

Odetchnęłam głośno i ruszyłam ze środka sali, wciągając chciwie powietrze tylko przez nos. A potem uśmiech. Nikt nie mógł widzieć wysiłku.

Sługa skłonił się, nie patrząc mi w oczy.

– Wielki kniaź każe przyjść do siebie.

Znowu? Zdziwiłam się. Wczoraj mnie wezwał, kazał zatańczyć, a potem wściekły wywalił mnie za drzwi.

Pobiegłam z całych sił długim korytarzem, bo prawie siedemnasty rok mi szedł i żywot mnie rozpierał. Uśmiechnięta wpadłam do komnaty kniazia.

– Wzywaliście, panie?

– Podejdź – wychrypiał.

– Gniewniście? – zapytałam strwożona i upadłam do jego stóp. Nie chciałam znowu lania.

– Wstań! – warknął. Uniósł mnie drżącymi rękami i zbliżył swoją twarz do mojej. – Tylko się śmiejesz i śmiejesz! – Odwrócił mnie i pchnął na ścianę. Z rozbitego nosa poleciała mi krew, całym ciałem przycisnął mnie do opony1. Nie mogłam oddychać.

Sapał głośno i zaczął zadzierać mi suknie!

– Nie! – wrzasnęłam, ale zatkał mi usta dłonią. Dusiłam się, krew z nosa i ust zalewała mi gardło. Przerażona gryzłam żelazne palce kniazia. Pochłaniała mnie czerń.

– Nie warto. – Obcy, młody głos oderwał ode mnie Witolda. Osunęłam się na podłogę i głośno łapałam cudowne powietrze.

– Wy kto?! Wynocha, zanim każę obić was psiarcom! – ryczał Witold, opuszczając koszulę.

– Jan Hincza z Rogowa. Pan mój dziewkę chce nietkniętą. Inaczej gniewać się będzie. Nikt nie lubi, jak król się gniewa. – Przybyły spojrzał wymownie na Witolda i nie zważając na osłupiałego kniazia, zbliżył się do mnie. Podał mi dłoń, zanoszącą się od płaczu usadził na krześle i przysiadłszy naprzeciw jak zwykła służka, zaczął ocierać mi twarz błękitną chustką.

– Dobrze już? – zapytał cicho, kiedy krew przestała lecieć.

– Tak – wyszeptałam, ale od szlochu jeszcze drżałam. Jaki piękny i młody pan, pomyślałam, kiedy spojrzał na mnie łagodnymi, zielonymi jak u kota oczami.

– Widzę, że lubicie babską robotę. – Z drwiną rzucił Witold do rycerza i oddalił się z komnaty.

– Zrobił wam co? – zapytał mężczyzna jeszcze ciszej.

– Nie. – Zarumieniłam się. – Oprócz tego. – Wskazałam na twarz i przez spuchnięty, obsmarkany nos uśmiechnęłam się do Pięknego Pana.

Nie odwzajemnił uśmiechu. Uniósł się z krzesła i wyszedł z komnaty, w drzwiach przepuszczając moją matkę. Skuliłam się na jej widok.

– Co to? Co to było, Sonka? Uraziłaś kniazia?! – Wściekła pochyliła się nade mną.

– Nie, ja tylko…

Rozszlochałam się znowu.

– Zachęcałaś go! – Uderzyła mnie mocno w twarz. – Jak przypłotnica!

Nie wiedziałam, czy skóra piecze mnie bardziej od uderzenia, czy od słonych łez. Z nosa znowu puściła się krew.

*

Wasylisa zmywała mi szorstką ręką resztki juchy z twarzy.

– Nie becz. Kniaź brał nie raz i nie dwa… – mruknęła.

– Ciebie?! – wykrzyknęłam ze zgrozą.

– Cicho… Kiedy tylko chciał… Nie mówiłam – szeptała moja zamężna od roku i brzemienna siostra – bo jakby mnie matka sprała, tobym może i do żywych nie wróciła.

– To szczęście, że dziecięcia nie było – powiedziałam jeszcze ciszej.

Wasylisa milczała.

– Nie było? – dopytywałam.

Nie patrząc na mnie, wytarła ręce, złożyła ręcznik i oddała go służce.

– Przebierz się i prześpij. Jutro czas nam do Nowogródka. Staremu Jogajle śpieszno do ślubu.

– Będziesz ze mną? – chciałam wiedzieć, wystraszona samotną jazdą w nieznane.

– Jak długo się da.

– I Marię weźmiemy? – zapytałam o najmłodszą z nas.

Moja piękna starsza siostra uśmiechnęła się do mnie i dotknęła swojego wielkiego brzucha.

– Weźmiemy. Niech świat poznaje.

Cicho zamknęła drzwi za sobą. Zostałam sama.

Wiedziałam, że za mąż wydali ją przeze mnie. Jogajła chciał mnie, a byłam młodsza. Młodsza nie może wyjść za mąż przed starszą, więc ożenili ją wcześniej. Jak podarek.

Wstałam i odszukałam w jednym z moich puzderek przeźroczystą galaretkę. Zawsze chłodna, przynosiła ulgę twarzy. Używałam jej często. Po każdym laniu mówiłam sobie, że nie będę płakać, a jednak… Odchyliłam głowę i zamknęłam oczy. Wieczorem nie będzie śladu po opuchliźnie.

*

Rano z zadowoleniem patrzyłam w niewielkie zwierciadełko na moją śniadą twarz bez śladów wczorajszego dnia. Westchnęłam znużona; koszula znowu na piersiach opięta. Nie przestaną rosnąć?!

Wasylisa oparła podbródek na moim ramieniu i z niedowierzaniem objęła mnie w talii.

– Ty tu taka cienka, że prawie palce można złączyć! – Rozsunęła dłonie i z dumą przesunęła po moich krągłych biodrach. – Tyś z nas najpiękniejsza, wykorzystaj to!

Spuściłam głowę.

– Nie chcę…

Ucałowała mnie w kark i pomogła przywdziać nową suknię. Materia, błękitna i ciężka, jak woda opływała moje kształty. Polskie dziewczęta ułożyły mi grube czarne warkocze na kształt przyszłej korony i założyły na biodra ciężki złoty pas z czerwonymi klejnotami. Wasylisa poprawiła ciasne długie rękawy, a luźną delię2 z tej samej materii co suknia spięła mi krągłą złotą zaponą na piersiach. Błyszczące czerwone zausznice omal nie urwały mi uszu.

– Może być – powiedziała matka z głębi komnaty.

Odwróciłam się od zwierciadła, bo dopiero teraz ją zauważyłam.

*

Wóz ze zwykłą skórzaną oponą nie chronił przed zimnem. Na szczęście gęsty bór nie puszczał mrozu i w kożuchu nawet było ciepło. Do Nowogródka zostały trzy dni drogi.

Pamiętałam Jogajłę z zeszłego roku i wiedziałam, że mniejszy jest i ciemniejszy od Witolda i nie patrzy na mnie tak jak kniaź. Dziwne, bo teraz pono mu śpieszno…

Matka zaczęła szarpać mój futrzany kołnierz.

– Przecie mówię do ciebie! – Przyłożyła gorące usta do mojego ucha. – Pytam, czy byłaś już kiedy tknięta? No, nie rób głupich min, tylko odpowiadaj szybko. Jak tak, to pęcherz rybi z krwią kurzęcia trzeba sprawić.

Patrzyłam na nią, nic nie rozumiejąc.

– No, myśl! Jak się wyda, żeś niepewna, to mnie wyrzucą z dworu twego wuja! I twoją ostatnią siostrę! Żeby twój ojciec nie był umarł. Biedne my, biedne! – Jak na zawołanie zaczęła szlochać.

– Po co krew i pęcherz?

Matka wzniosła ręce i oczy, jakby Boga wzywać chciała. Przesunęła się na ławce i chwyciła mnie za policzki.

– Ruszanaś czy nie ruszanaś?

– Nie! – Szarpnęłam się.

Opadła na oparcie i westchnęła, chyba zadowolona.

*

Ślub w Nowogródku nie podobał mi się. Był jak zwyczajna uczta na druckim dworze wuja Semena – ani dostojników, ani cennych opon, ani jadła niezwykłego. A mąż mój o głowę mniejszy ode mnie nic nie pił i jadł niewiele. Nie dziw, że taki mały. Mówili, że ma siedemdziesiąt lat. Dla mnie wyglądał, jakby miał sto. A Piękny Pan wcale na mnie nie patrzył. Nudziłam się i plecy mnie bolały od siedzenia prosto.

Po uczcie poprowadzili mnie i króla do komnaty z wielkim łożem, które było tak szerokie, że sięgało prawie od ściany do ściany. Głupia nie byłam, wiedziałam, że ono tu najważniejsze. Miałam Jagiellonowi dać następcę.

Rozebrali nas ze wszystkiego, nałożyli nam koszule i ułożyli nas obok siebie. On łysy, ale strasznie kudłaty na piersiach, plecach i nogach, jakby włosy z głowy zeszły mu na resztę ciała! Nie wiedziałam, czy płakać, czy się śmiać.

Zostawili nas samych. Leżałam wyciągnięta obok króla, widziałam tylko palce swoich nagich stóp i wypolerowane paznokcie lśniące w ogniu wielkiej świecy. Matka powiedziała, że mam się poddawać we wszystkim i się nie wydzierać. Czułam, że Jogajła mnie dotyka, był gorący i jakiś śliski. Zrobiło mi się niedobrze. Zacisnęłam powieki. Uciekłam. Uciekłam w myślach w las, dalej, byle dalej stamtąd! Nie było mnie w tamtym łożu. Nie było mnie wtedy ani nigdy.

Wreszcie się do mnie odezwał. Pierwszy raz od chwili zaślubin.

– Przesuń się – powiedział niskim głosem, niepasującym do jego drobnej postury.

Usiadłam i podkurczyłam nogi.

Ze strachem patrzyłam, jak pochyla się nad małą czerwoną plamką i zaczyna ją obwąchiwać. Wąchał moją krew napięty jak jaki żbik szykujący się do skoku. Zachowywał się jak szaleniec. Spojrzał wreszcie na mnie spod czarnych brwi i bez słowa zszedł z łoża. Nakryłam się kołdrą po szyję. Strasznie piekło mnie tam na dole.

Król chodził po komnacie bez odzienia. Chudy był i krzepki, ale taki stary! Ten mały zwycięzca wielkiej bitwy nie dość, że całą głowę miał bez włosów, to na karku zostały mu już tylko siwe. Śmieszny był.

*

Podróż do Krakowa była długa i mokra, bo śniegi schodziły, choć luty dopiero nastał. Na początku co rusz przeprawialiśmy się tratwami. Wody wszędzie zdało się tyle, że nie raz ciągnące nas konie płynąć musiały! Diak3, który otuchę miał w moje serce wlewać, sam szlochał po kątach i trząsł się na zielonych bajorach ze strachu. Bory huczące od wizgów, kląskań i głosów wszelakiego zwierza, z paprociami nad ludzką głowę, czarne były tak, że mimo dnia pochodnie w drodze palić nakazywano. Nie bałam się, ale żadnej z moich panien wziąć mi ze sobą nie dozwolono, to i na łzy mi się często zbierało. Do tego w wielkich namiotach zimno bywało, a równiny tak puste i płaskie, że zdawało się, iż wozy w jednym miejscu dwie niedziele stoją. W coraz liczniejszych miastach strasznie cuchnęło żywymi i martwymi, ludźmi i zwierzętami. Śmiercią, potem, skórą i zgnilizną. Okropnie! Nigdy nie czułam takich zapachów. Pewnie dlatego, że nigdy nie podróżowałam.

Prawie czterdziesty dzień jazdy nastał i wiosna zakwitła, kiedyśmy wreszcie na trakt szerszy i równiejszy zjechali.

Ostrożnie włożyłam palec między kobierce, by zrobić dziurkę jeno na źrenicę. Tak bardzo chciałam zobaczyć, co się wokół dzieje! Tym bardziej, że gwar ludzki, coraz głośniejszy, zewsząd mnie otaczał.

Starsza matrona w brzydkim czepcu bez ozdób delikatnie chwyciła mnie za rękę i z zachęcającym uśmiechem nakazała mi z powrotem zająć miejsce.

– Potem, miłościwa pani – odezwała się łagodnie w moim języku.

Potulnie opadłam na siedzenie, ale westchnęłam głośno.

– Pewnie teraz jakie wielkie miasto przed nami – powiedziałam cicho.

– Skąd wiecie?

– Cuchnie okropnie.

Zaśmiała się.

– Toż to Kraków!

Zanim wjechaliśmy do miasta, musiałam noc spędzić w niedalekim zamku, choć solidne mury sławetnego grodu widziałam już z daleka. Pewna byłam, żeśmy je naokół objechali, by Jogajła pochwalić się mógł Litwinom swoim Krakowem i osadzonym na wzgórzu gniazdem królów – Wawelem.

*

Rankiem nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie opuszczę ponurą warownię. Ale najważniejsze, że wjechać mogłam do miasta odkrytym już wozem!

Ruszyliśmy przy ogłuszającym dźwięku wielkich trąb i dzwonów wszystkich okolicznych kościołów. Najpierw minęliśmy młyn, most, jakieś wielkie składy, spichlerze, potem cuchnące kutlofy4, gdzie pachołkowie bardziej zajęci byli odganianiem sfory zdziczałych psów od stosów obrobionego mięsiwa niż patrzeniem na mnie.

Nie ujechaliśmy daleko, bo wóz mój przebić się musiał przez brzęczących jak tłuste muchy żebraków. Było ich tylu, jakby osobne miasto tworzyli i zjechali się z całej Korony! Napierali tak, że omal wozu i straży nie zepchnęli z traktu. Wśród zawodzeń, błagań i hałasujących kołatek pani mi towarzysząca, z chustką przy twarzy, łaskawie rozdawała monety na wyraźne me życzenie, póki nie oddała ostatniej. Choć wyciągałam szyję, nigdzie nie dostrzegłam Jogajły. Podczas podróży też go prawie nie widywałam.

W końcu wolno wjechałam za potężne, podwójne miejskie mury i nie mogłam przemówić, kiedy ujrzałam miasto! Gdzież te wielkie dachy sięgające nieba?! Przecie na rycinach ich mrowie i do tego ciasno upchane jedne przy drugich! W rzeczywistości oglądałam place błota z rzadko rozsianymi domami i wyrosłymi między nimi niby cuchnące grzyby biednymi chałupkami. Nędzę i brzydotę domostw przykryto kolorowymi płótnami, zapewne na mój przyjazd ze dworu darowanymi. Ludzie woleliby za to co jeść dostać, pomyślałam, kiedy zobaczyłam na drodze liczne i radosne, choć wynędzniałe twarze przygarbionych młodzików i bezwłosych dziewek.

Im bliżej zamku na wzgórzu, tym bogaciej, rojniej i strojniej było w mieście. Wielkie barwne zawieszenia i cenne kobierce zwisały z niemal każdego okna przy szerokiej brukowanej ulicy. Wzdłuż murowanych i ceglanych kamienic ze znakami piwowarów, bławatników czy innych, których nie dojrzałam, zastępy błaznów, muzykantów i różnych śmieszków w złocie i purpurze wyskakiwały przed mój wóz, dziwy czyniąc. Linoskoczkowie, tańczące psy i niedźwiedzie, kupcy i dzieci kupców z łakociami wstrzymywali mój wjazd na tyle długo, że dopiero na wieczór zjechałam na Wawel.

Od razu usadzono nas za stołem na podwyższeniu. Wielka sala była naprawdę wielka. Zadzierałam głowę i próbowałam dostrzec sufit, ale ginął gdzieś w niebie. Tylu stołów, świec, wołów i półgęsków, owoców i ciast, tylu ludzi i biskupów w śmiesznych czapkach nigdy nie widziałam! I muzykantów trzy razy więcej niż u wuja, i wszyscy w królewskiej purpurze! I ładne panie. Ale najpiękniejsze suknie! Drugi raz miałam na sobie jedwabną suknię i strasznie mi się podobała. I te rożki na głowach! No, śliczne!

Naraz usłyszałam pomruk i poruszenie w sali. „A mówiła, że nie przyjdzie!”; „A to dziewka!”, dochodziły mnie głosy. Król patrzył obojętnie na jasnowłosą, pucołowatą i poważną pannę przybyłą przy dźwięku trąb.

– Pani – Jogajła mówił do mnie, ale patrzył na panienkę – to jedyne dziecię nasze, zrodzone z mej drugiej małżonki, Anny.

Dziewczyna wyżej uniosła podbródek i patrzyła na mnie z nienawiścią.

To była Jadwiga! Wychodząc za jej ojca, odebrałam jej tron.

Zrobiło mi się zimno od ciszy w sali. Król zarządził tańce i ku uciesze niektórych taniec nam zupełnie nie wyszedł. On zwrot w prawo – ja w lewo, ja w prawo – on w lewo, ja szybciej – on wolniej. Wstyd i sromota!

Zjadłam potem mnóstwo rzeczy, a zęby miałam suche od ciągłego uśmiechania się. Trudno mi było stłumić ziewanie. Król, odkąd zasiedliśmy po tańcach, nie rozmawiał ze mną wcale.

Przedstawiono mi jeszcze przy stole ochmistrza. Ochmistrza! A co ja mam z nim robić? I ochmistrzynię z jakiegoś wielkiego rodu. Joanna, nawet ładna… Jasnooka, płowowłosa.

– Pani… – Dziewczyna skłoniła się pięknie i uśmiechnęła jakby prawdziwie.

Wreszcie skończyło się biesiadowanie i mogłam opuścić salę. Powstrzymałam się od rozciągnięcia kości.

Mój gruby ochmistrz, Jan Ligęza, wytarł dłonie w atłasowy obrus, wstał i osłoniwszy odstający brzuch połami haftowanego złotem płaszcza, przemówił:

– Miłościwa pani, przedstawię ci twój fraucymer5. Odtąd będzie wam towarzyszyć i we dnie, i w nocy. Na każde twe życzenie są niewiasty z dworu niższego. – Wskazał kilka panienek, które skłoniły się ładnie. – A panny i matrony6 z najznaczniejszych rodów przygotowały właśnie powitanie w twoich komnatach.

Skłonił się i zamilkł, wyczekując mego gestu. Zastanawiałam się, czemu stoimy. Zrobiłam krok. Dopiero wtedy grupa nieznanych mi mężów otoczyła mnie i wolno ruszyła. Chudy ksiądz chwycił mnie za rękaw, bym zwolniła. Nie nadążali?

Fraucymer. Dziwne słowo, ale ładne. Dwóch duchownych prowadziło mnie krużgankami do komnaty, z której dochodziła jakaś melodia. Jeden, ten chudy, nazywał się Oleśnicki. Pamiętałam go, jak podglądał mnie na dworze razem z innymi Polakami, a stara jędza Witoldowa, Julianna, darła się na niego. Na szczęście nie na mnie. Ciekawe, czy był tam z nimi Piękny Pan…

Stanęłam w progu osłupiała. To moja komnata? W polerowanym drewnie? Rzeźbionym jak w kościele?

Zastałam urodziwe panny w tańcu. Jakże łyskały w świecach! Ależ błyszczały w złotych sukniach w kwiaty, kółka, listki zielone, niebieskie i żółte! Ale tańczyć panny nie potrafiły. Gdyby widziała je Ludmiła, za takie pląsanie chleba by im ze trzy dni nie dała!

Starsza dziewczyna na przedzie chyba drwiła ze mnie. Nie do końca rozumiałam ichnią mowę, ale to po minie widać było.

– Co mówią? – zapytałam podglądacza.

– Że chętnie nauczą królewską małżonkę tańców, jakich jeszcze nie zna. – Oleśnicki uśmiechnął się zjadliwie.

Widziałam, że wszystkim w komnacie lśniły oczy z uciechy. Kilka siedzących starszych dam w ogromnych białych czepcach spoglądało na mnie z ciekawością.

Wszedł Jogajła. Na jego widok panny wyprostowały się i niczym posłuszne klacze zaczęły zginać przed królem wdzięcznie karki. Starzec omiótł podejrzliwym wzrokiem komnatę, jakbym kogo tu chowała, i wyszedł bez słowa. Dziewki nadal stały bez ruchu.

Nauczyciel tańca w za krótkim dublecie7 też czekał mego gestu. Skłonił się. Nawet zgrabnie. Tańca chcecie mnie uczyć? Sameście chciały, brzydule, pomyślałam z radością. Ustawiłam się przed nimi i dałam znak grajkom. Popłynęłam. Każdy mój ruch był w głowie. Od razu zapamiętywałam każdy taniec. Nie wiem, skąd to miałam, ale miałam! Znałam setki kroków.

Skończyłam. Tak jak myślałam, panny patrzyły osłupiałe. Nauczyciel skłonił się w pas.

Nabrałam głęboko powietrza.

– To nie wszystko – odezwałam się. – Ty – wskazałam tę na przedzie. – Łokcie równo i wyżej. – Ty – wyciągnęłam ręce i chwyciłam dłoń panny z tyłu – palce prosto. – Uniosłam je do swojej twarzy. – A paznokcie mają być czyste.

Odwróciłam się i wyszłam z komnaty.

*

Znowu po tym siedziałam w sypialni Jogajły z podkurczonymi nogami, okręcona futrem. Nie wierzyłam, no nie wierzyłam, że dał mi suknie po swojej pierwszej żonie! Pewnie dlatego, że Jadwiga była tak samo wysoka jak ja. Wszyscy inni byli mniejsi. Tylko piękny pan Hincza był mego wzrostu. I włosy miał jasne, lśniące i miękko fryzowane…

Zerwałam się w końcu z łoża, bo po sypialni jak po sieni od świtu chodzili panowie. Nawet na mnie nie patrzyli, a król ich goły przyjmował. Goły! Do tego te psy! Cała sfora snuła się za Jogajłą.

Westchnęłam i dotknęłam sukni z zielonego adamaszku. Była śliczna. I te klejnoty! Założyłam ją. W ramionach strasznie szeroka, w talii za luźna, a w biodrach za ciasna. To niewiasta była?! Przeglądałam się w polerowanym zwierciadle.

Po niej Jogajła miał jeszcze dwie żony. Po drugiej została mu się ta mała, co siedziała obrażona przy stole, a trzecią, choć stara – podobno prawdziwie miłował… Nie może to być. On jak martwy.

– Nie pasuje na was – powiedział nagi starzec, rozparty na łożu. – Zdejmijcie – dodał i spojrzał tak, że wiedziałam, iż znowu zlec muszę obok niego.

O świcie, znudzona, postanowiłam sama zobaczyć, co najciekawsze, a czego wcześniej mi nie pokazano. Zmieniłam koszulę i zarzuciłam na plecy lisią szubę8. Na podłodze leżał porzucony gacnik9 Jogajły. Z obrzydzeniem kopnęłam go pod łoże, chwyciłam świecę i wymknęłam się z komnat. Zimny wiatr przenikał cienką materię koszuli pod luźnym płaszczem. Wtuliłam się w ciepłe okrycie i szłam wolno drewnianymi krużgankami. Delikatnie pchnęłam drzwi i weszłam do pięknych komnat w nowej wieży, pełnych cennych kobierców i lśniących od klejnotów cudowności. Szybko minęłam nieładnie pachnące świeżym wapnem sale. W wąskiej salce z okienkami dokoła było pusto. Serce zatłukło mi się w piersi, kiedy wkroczyłam do królewskiej sypialni. Na szczęście nie było go. Szłam dalej. Druga sypialnia? Zamarłam na widok niewielkiej komnatki ze szmaragdowym wykuszem10. Barwione szybki! Przecie to takie drogie! Przecie okna wozi się ze sobą, a nie wprawia na stałe! I jeszcze jedna sala. O ileż one ładniejsze od moich…

Wróciłam do pierwszej komnaty. Uniosłam świecę. To królewska sypialnia, niewieścia! Blask światła padł na klejnoty obszernej sukni rozłożonej na łożu i na mnóstwo drobiazgów znacznej pani. Szczotki, pierścienie, chustki… U wezgłowia leżał jej wizerunek. Ruszyłam, by się przyjrzeć.

– Nie trzeba. Nie trzeba, dziewczyno…

Wzdrygnęłam się na dźwięk królewskiego głosu. Skurczyłam się, jakby Jogajła miał się na mnie rzucić.

Podszedł wolno i objął mnie za kark. Wyprowadził na krużganki i zamknął za mną drzwi. Zimny wiatr uderzył mnie w twarz.

*

Wszystko tu było inne. Ponure, wyniosłe i srogie. Świec w katedrze niby więcej, ale braciszkowie śpiewali tak, jakby zaraz umrzeć mieli – bez ducha, bez radości. Dźwięki, zamiast do Boga, niosły się do krypt głębokich, jakby tam na zawsze zostać miały.

Miałam wszystko, czego potrzebowałam: suknie, czepce, bieliznę delikatną nad wyraz i kucharza. I świec, ile chciałam, i łojowe lampki nocą, i skrzynie pięknie malowane. Najbardziej lubiłam tę ze smukłym rycerzem trzymającym przed sobą wielki kielich.

Cóż z tego, skoro dni były takie nudne… Wstawaj, kiedy noc prawie jeszcze, jedz, kiedyś niegłodna, siedź, kiedy chcesz biegać, módl się, kiedyś się już modliła, milcz, kiedy chcesz pytać, mów, kiedy milczeć wolisz, wstań, siedź, patrz, nie patrz, módl się, śpij. „Panie Boże, zabierz mnie do domu, do Drucka” – o to jedno modliłam się od pierwszych dni przed cierpiącym drewnianym Chrystusem.

*

Stałam na ganku i spoglądałam wychylona na pusty dziedziniec. Mocowałam się z nudą. Komnaty moje i króla oddzielał od lewej strony rząd domów, każdy z osobnym wejściem i drewnianym gankiem na wysokich słupach. Dworskie domki po prawej stronie zamkniętego dziedzińca spięte były ładnymi krużgankami dochodzącymi aż do mieszkania króla. Znajdujący się na wprost mojego Jogajłowy dom z gładkiego białego zdobionego kamienia wyróżniał się najbardziej, bo smukły był i niedrewniany.

Najciekawsze były przyziemia, gdzie ruch trwał nieustanny. A to człek wesoły się zaśmiał, a to wóz jaki podjechał, a to zwierz się odezwał…

Stara, drobna niewiasta w skromnej sukni i z wielkim paternostrem11 u pasa pchnęła mnie delikatnie w tył, bym nadmierną ciekawością grzechu nie popełniła. W głowę chyba nie uderzy, pomyślałam i spojrzałam na nią zagniewana. Ale ona na mój mars skłoniła się delikatnie i odpowiedziała łagodnym uśmiechem, śmiało patrząc mi w oczy. Zrobiło mi się smutno i wstydno. Też delikatnie skrzywiłam usta i odkłoniłam się leciutko.

Hincza dołączył do nas, wsparł się o gruby drewniany słup i rozejrzał wokół z zadowoleniem.

– Zamek wawelski piękny – oznajmił dumny.

– Wyście go nie zbudowali, a we Wilnie dwór większy – odpowiedziałam i ciągle smętna jakaś, wolnym krokiem wróciłam do siebie.

Pamiętałam, by dłonie w małdrzyk12 złożyć, patrzeć pod stopy i zębów w uśmiechu już nie pokazywać, jak to zdarzało mi się po przyjeździe. I wzroku nie podnosić, kiedy mówić będę z małżonkiem. Mówić?! Przecie on ani do mnie mówi, ani mnie słucha. I wodę tylko pija. Pewnie dlatego taki smętny.

*

Następnego ranka panny i mężatki bez słowa siedziały w dużej komnacie. Nie podniosły się ze skrzyń, kiedy weszłam. Muzycy wpatrzeni we mnie trwali bez ruchu. Nie wiedziałam, co z nimi robić. Usiadłam na podwyższonym krześle i błądziłam wzrokiem po malowanym suficie. Przynajmniej malowidła swojskie – ruskie. Komnaty moje nijak się miały do jasnych komnat wcześniejszej królowej: były ponure, od zachodu, z oknami wychodzącymi na maleńki dziedzińczyk z widokiem tylko na tył katedry.

Joanna pochyliła się do mego ucha.

– Pani, może muzyka i haftowanie? – powiedziała cicho.

– Tak! Muzyka i haftowanie! – wykrzyknęłam.

Panny posłały sobie drwiące spojrzenia. Muzyka stłumiła ich śmiechy. Widziałam, jak mały pacholik strojny w drogi dublet już drugi raz niezauważenie dla pozostałych chwycił ze złotej misy i włożył do ust wielką wędzoną śliwkę. Nagły kaszel i sina twarz chłopca wzbudziły panikę jednej z niewiast.

– Co ci to? Przedbór! Syneczku?! Dusi się! Ratujcie! – wykrzykiwała pobladła młodziutka matka o wielkich błękitnych oczach.

Wszyscy stali w grozie osłupiali. Chłopiec osunął się na ziemię. Zerwałam się z krzesła, chwyciłam malca za nogi i strzepnęłam go jak mokry ręcznik. Duża pestka wypadła z ust dziecięcia i trzy razy odbiła się od twardej podłogi, nim zatrzymała się pod oknem.

Postawiłam chłopca i uderzyłam go w kark, by nabrał powietrza. Zdrowy ryk wstrząsnął małym ciałkiem. Matka porwała w ramiona dziecko i opadła na krzesło, osłabła z ulgi i szczęścia.

– Dzięki ci, pani, dzięki – wyszeptała w moją stronę.

Po chwili wbiegł do komnaty mąż i przypadł do młodej niewiasty i małego synka.

– Kto oni? – szepnęłam do Joanny.

– Koniecpolscy. Jan i Dorota.

– Miłościwa pani, wdzięczen jestem i po grób będę. – Rosły mąż, poruszony wielce, przypadł do podestu, a za nim chudziutka małżonka, wciąż z dziecięciem w ramionach.

Szybkim krokiem do komnaty weszła starsza para: mąż potężny, od razu widać było, że ojciec Koniecpolskiego, i niewiasta, która strzegła mnie przed złym na krużgankach, staruszka tak maleńka, że gdyby nie twarz usiana zmarszczkami, pomyślałabym, że to dziesięcioletni pacholik. Cały fraucymer zerwał się z miejsc i jak na rozkaz pochylił przed nimi głowy.

– A to kto? – zapytałam, zaciekawiona atencją dworu wobec starszej pary.

– Rodziciele Jana. Jakub i Konstancja. On kanclerz wielki koronny, a ona pani wielce uczona, z akademikami w dysputy wchodzi.

Białowłosy starszy pan Koniecpolski spojrzał na mnie i powiedział:

– Wyście, pani, wielkiego rozumu i roztropności mężowskiej.

Muzycy, przybyli dworzanie stojący w drzwiach i cały fraucymer patrzyli na mnie z podziwem. Tak na mnie nikt nigdy nie patrzył! Czułam się naprawdę zawstydzona. Głupi! Co on plecie! Słyszałam, żem piękna, ale mądra?! Wybuchnęłam śmiechem, dołączyła do mnie ochmistrzyni i po chwili cała komnata.

– Toby się mateczka zdziwiła!

Wieczorem, kiedy w doskonałym humorze wracałam z ceny13, wystraszył mnie ruch w sypialni i coś, co śmignęło obok mnie w przejściu. Już miałam zawołać łożnych14, kiedy usłyszałam dziecięcy chichot, a na łożu ujrzałam dwa miodowniki15 w kształcie serca.

Do komnaty weszła Konstancja Koniecpolska. Lekko pochyliła głowę.

– Przepraszam, to mój wnuk – powiedziała z uśmiechem. – Napraszał się podziękować pięknej pani – dodała z nieukrywaną dumą i wskazała na ciastka.

*

Po złych nocach przychodziły miłe dni. Zaczęłam uczyć panny prawdziwego tańca i nawet niektóre matrony dołączały. Śmiałyśmy się bez przerwy, jeszcze bardziej, gdy przychodzili ich małżonkowie, narzeczeni i inni młodzieńcy. Piękny pan Hincza był na mym dworze i miał zuchwały uśmiech.

Witold zły, raz zrugał mnie przez posłańca, że z głupotami posyłam. Ale ja naprawdę dobrze się bawiłam za dnia, więc posyłałam wieści, co jadłam, nosiłam, co tańczyłam, jakeśmy raz z młodzią urządzili gonitwy po wszystkich komnatach… Widać kiepski ze mnie szpieg.

Ale najważniejsze, że nocami byłam już sama! Stary król ostawił mnie po czterech niedzielach i odjechał gdzieś. Mówili, że na długo.

*

Któregoś wieczoru razem z Joanną opadłam ze śmiechem na łoże. Byłyśmy radośnie zmęczone po całym dniu tańców i zabaw.

– Joanno – mówiłam z przejęciem. – To żaden taniec! Ja kiedyś widziałam taniec! – Odwróciłam się na brzuch i szeptałam jej w twarz. – Dziki! Burzący krew! Mężowie wyli i tupali.

Usiadła zaciekawiona.

– Gdzie?

– Na dworze Witoldowym – szeptałam dalej. – Niewiasty jak z nieba albo z piekieł! Obnażone do połowy i tylko biodrami ruszały. Szybciej i szybciej! I oczy! Ich oczy, Joanno!

– Co z ich oczami? – Patrzyła z uniesionymi brwiami, chora z ciekawości.

– Pomalowane! – wybuchnęłam.

– Pani… – Joanna poczerwieniała.

– Na czarno!

Ochmistrzyni oblizała usta. Ciekawość zwyciężyła.

– Czym?

– Jakby sadzą… Mam to!

– Jak to?!

– Nie mogłam zasnąć po tym, co widziałam, i zakradłam się do ich komnat. Śmiały się bardzo i jedna dała mi czernidło! Pokażę ci! – Zerwałam się i rozejrzałam za cudownie pachnącym puzderkiem z nieznanego mi drzewa. Chwyciłam skarb, wskoczyłam z powrotem na łoże i powoli otworzyłam pięść przed błyszczącymi oczami Joanny. Delikatnie zdjęła wieczko, zanurzyła palec w czarnej mazi i od razu pacnęła powiekę.

– Delikatnie! – syknęłam. – To trzeba patyczkiem.

Dziewczyna, jakby przywrócona do świata, starła dłonią mazidło. Została jej koło nosa czarna plama. Podbiegłyśmy do lustra i roześmiałyśmy się na całe gardło.

– Tańca też próbowałam. Pokażę ci! – Opuściłam koszulę, która zatrzymała się na biodrach.

– Pani! – zakrzyknęła strwożona Joanna.

– Cicho, patrz! – Przyłożyłam palec do ust i zamknęłam oczy. Zobaczyłam w myślach tamtą salę, ruch delikatny i płynny. Usłyszałam muzykę. Poruszyłam w takt podbródkiem i zaczęłam kręcić biodrami. Najpierw wolno, potem szybciej, coraz szybciej. Joanna chichotała z zasłoniętymi ustami.

Za ścianą usłyszałam wyraźnie czyjś bieg. Otworzyłam oczy.

– Co to?

– Przejście! – krzyknęła Joanna. – Ktoś podglądał – wyjęczała żałośnie.

Natychmiast zarzuciłam koszulę z powrotem.

Chciało mi się płakać ze strachu.

– Jakie przejście?

Zerwała się z pościeli i odsunęła makatę za łożem.

– Między komnatami!

Spojrzałyśmy na siebie i znowu wybuchnęłyśmy śmiechem.

*

Siedząc na drewnianej ławie, z przyjemnością wietrzyłam wiosenne powietrze jak pies. Mały ogród między ciasnymi murami, zwany przez wszystkich hortusem, stał mi się niemal domem. Kiedy mogłam, goniłam towarzystwo na zewnątrz.

Otworzyłam jedno oko.

– Zbudował sobie gniazdo – przemówiłam do Joanny na widok dziwnej komnaty, wspartej jakby na kurzej nodze, wystającej poza mury zamku. – Jak się nazywa?

– Kurza Noga16.

– I tak wygląda! – Zaśmiałam się. – A w środku mały kogut – szepnęłam.

Parsknęłyśmy śmiechem. Zerknęłam na Pięknego Pana, który żartował z brzydką Klichną. Coś ugryzło mnie w serce.

– Hincza! – zakrzyknęłam w jego stronę. Spojrzał na mnie jakby z niechęcią. – Przynieś nam wina – dodałam ciszej.

Wstał z darniowej ławy i sięgnął do kowsza17. Nalał ostrożnie napitku i zważając, by go nie rozlać, podał wino mnie i Joannie, po czym natychmiast wrócił do rozradowanej Klichny.

– Stało się co? – zapytała Joanna, patrząc na mą smutną minę.

– Nie, nie – odparłam z głębi czarki. – Powiedz co zabawnego, przyjaciółko.

– Narzeczony Jadwigi przyjeżdża.

*

Jadwiga nigdy nie chciała dołączyć do moich komnat, a wrażenie miałam, że zewsząd mnie obserwuje. Na mszach czułam jej wzrok na moich plecach tak zły, że ledwo mogłam się powstrzymać przed drapaniem albo oglądaniem się za siebie. Kiedy wychodziłam z kaplicy, panna patrzyła na wprost, mimo że powinna złożyć ukłon. W kwietniu cały Wawel huczał od jej nakazów i zakazów, choć trzy lata ode mnie młodsza. A to ja miałam zostać królową! Nie mogła się już doczekać, kiedy ten jej Fryderyk od Hohenzollernów przyjedzie, by wesprzeć ją w walce ze mną.

Ja się tutaj nie pchałam! Z nikim walczyć nie będę.

*

– Pani, król dla was zapis zrobił, jako się należy królewskiej małżonce.

Hincza oderwał moje myśli od Jadwigi.

– Cóż to za zapis? – spytałam obojętnie i odwróciłam się od okna.

Kilka zwiniętych kart spadło ze stołu. Niezdarnie próbował je ułożyć z powrotem na ciemnym blacie.

– Dziesięć tysięcy grzywien i starostwo radomskie, sądeckie, bieckie, żarnowieckie i nowomiejskie korczyńskie.

– To pięknie! – Ucieszyłam się. – Wyjadę do tego Korczyna. Nie chcę tu teraz być.

– Lepiej zostać. Niech nie myślą, że się pani boicie królewny.

– Ja? Jej? – Parsknęłam. – Pacholątko.

– To i zostańcie.

– Będzie kwasy czynić.

– Niech czyni. Wy będziecie królową. Okażecie łaskę i łagodność. – Chyba się lekko uśmiechnął.

Przygładziłam sutą spódnicę. Skinęłam głową i odwzajemniłam uśmiech.

– Okażę.

Na uroczystej uczcie narzeczony Jadwigi patrzył na mnie przenikliwie z chęcią mordu w oczach, a królewna wcale nie łagodniej. Jeśli urodzę następcę starcowi, Jadwiga nie zostanie królową, a Fryderyk królem, i będą musieli opuścić Kraków. Posłałam narzeczonym piękny ukłon. Na to książę wyprężył pierś i wyszczerzył zęby w baranim uśmiechu. Jadwiga szturchnęła chłopca i spojrzała na mnie zza zwężonych ze złości powiek. Chciałaś, to masz, pomyślałam i z niewinną miną dotknęłam złoconego rożka na głowie.

*

Lato mijało niepostrzeżenie wśród modlitw, zabaw, śmiechu i muzyki. Gdy gościł w Krakowie król, komnaty dworskie milkły znacznie później niż niewieście. Ale dziś gwar jakowyś nastał mimo nieobecności Jogajły i radosne wrzaski niosły się nie od królewskiej wieży, a od pańskich domów z głębi wawelskiego wzgórza.

– Cóż dzisiaj za święto? – zapytałam Kochny.

– Pokój nad Jeziorem Mielnieńskim król z Krzyżakiem podpisał po długiej wojnie.

– Po wojnie… Cóż zatem ustalono? – zapytałam szybko, by ukryć niewiedzę.

Jak na zawołanie weszli przez wysoki próg, wspierając się wzajemnie, podpici i ożywieni Jan Koniecpolski i Hincza.

– Żmudź ostawił Krzyżak w spokoju! – ryknął Koniecpolski i wzniósł kielich w moim kierunku.

– A co Jogajła zyskał? – zapytałam jeno z ciekawości, nim zasiadłam na swoim miejscu i chwyciłam napitek.

Konstancja zerknęła ukradkiem na syna.

Upiłam trochę wina i oddałam naczynie usłużnej Kasi Szczukowskiej.

– Nieszawę – odpowiedział mniej radośnie Hincza.

– To kraina jaka wielka? Jak Żmudź?

– Nie, pani. Osada.

– To chyba mało? – zapytałam, zajęta układaniem szerokich rękawów w letniej sukni.

Nie wiedzieć czemu radosny nastrój prysnął w jednej chwili. Mężowie w pokłonach opuścili mnie i moje damy.

– Nie powinniście wprost pytać i myśli wyrażać – odezwała się w końcu Kochna. Nie rozumiałam.

– Ale ty wyrażasz!

Uśmiechnęła się jak zawsze.

– Bom ja nie królowa.

*

Boże Narodzenie mej nowej wiary było syte i nudne.

Półleżałam na zdobnym krześle. Machałam stopą i patrzyłam, jak błyska czerwony klejnot na nowym pantofelku. Król przysłał mi dwie nowe suknie i właśnie te mięciutkie, bieluchne buciki.

Poprawiłam się na krześle i rzuciłam znudzone spojrzenie Ciołkowi. Nawet ja wiedziałam, że nazbyt mocno przypiął się do mnie. Kanonik, sekretarz. Królewski. Cóż więc tutaj robi? Szpieguje mnie dla starca? Wyprostowałam się i zatrzymałam drżącą ciężką zausznicę.

Brawa gruchnęły ze wszystkich kątów Laskowca18. Ciołek znowu ułożył piękne strofy o mnie. Wysoki, gładkowłosy, stał ze sztywną kartą pergaminu w dłoni i uszczęśliwiony uśmiechał się do zebranych. Nagle przestał i spojrzał na mnie z wyrzutem, jakbym mu winna była uznanie.

Pochyliłam się do Joanny.

– To on oddalony został za paszkwilusy o zmarłej królowej?

– Tak mówią…

– I znowu jest na dworze?

Joanna wzruszyła ramionami.

– Nudzę się. – Westchnęłam i zakręciłam głową, by zniknął ból karku. Dałam znak Ciołkowi, że może usiąść. Zajął jasne miejsce pod oknem i wyjął maleńki kościany grzebień z perłą. Zaczął w zamyśleniu wolno przeczesywać długie włosy.

– Nie lubił jej? – zapytałam po chwili przysypiającą ochmistrzynię.

– Kto? Kogo?

– Sekretarz. Ciołek nie lubił królowej? Dlaczego? – pytałam dalej, wpatrzona w kanonika.

– Nie wiem, pani. Jestem tu od niedawna…

– To popytaj.

Wstałam i podeszłam do okna.

– Wszyscy do ogrodu! Śnieg pada! – Klasnęłam w dłonie uradowana, budząc przy tym przysypiających.

– Jam stary i ciepło mi milsze… – Ciołek uśmiechnął się przepraszająco.

– Wszyscy, wszyscy! – Machnęłam rękami, jakbym zaganiała kaczki.

Sekretarz zdziwiony podniósł się z kamiennej ławy. Któryś z dworzan parsknął śmiechem.

Zabawa była przednia. Dorota Koniecpolska śmiała się w głos, nacierając śniegiem buzię piszczącej z uciechy Szczukowskiej, a stara pani Rabsztyńska chichotała.

– Wiesz już co o Ciołku? – zapytałam Joanny, gdy wracałyśmy zgrzane po zabawie między murami.

– Nikt nic nie wie albo mówić nie chce – odpowiedziała zdyszana, z trudem wspinając się po schodach w przemokniętej sukni. – A i młody Branicki ciągle na mnie patrzył i… – dodała, wcale tym nie zasmucona.

– Żaden z ciebie szpieg, wyrzucę cię ze dworu. Razem z Branickim.

Objęłam ją. Joanna zachichotała, zasłoniwszy usta. Ciołek idący za nami burknął coś zgorszony, wycierając włosy ociekające roztopionym śniegiem.

Po sutym posiłku i modlitwie rozsiadłyśmy się do nieśpiesznej wieczornej toalety. Panny zdjęły mi suknie, inne rozplotły włosy i założyły koszulę. Malutka Koniecpolska układała pod oknem świeże sosnowe gałązki. Przyjemny aromat rozszedł się po komnacie.

– Nie gniewniście? – zapytałam ją cicho, bo nie wiedziałam, czy zabawa w śniegu godna była królowej.

Odwróciła się i z czułością dotknęła mego policzka. Cofnęłam się, bo nigdy mnie nikt tak nie dotykał. Niezrażona powtórzyła pieszczotę, a ja poczułam ciepło takie, że płakać mi się zachciało.

– Śmiech Boga raduje – odpowiedziała. – Tylko rechot to diabelski sprzymierzeniec.

– Rechotałam? – zapytałam cichutko ze strachem.

– Nie więcej niż ja. – Przesunęła kciukiem po moim policzku i jakby tym gestem uwolniła wszystkie moje tajone strachy. Pokiwałam głową i wielkie łzy same zaczęły mi kapać na koszulę.

Przytuliła mnie bardzo mocno.

*

– Ciołek piękne strofy dla mnie składa i patrzy, jakby mnie lubił – zagadnęłam pewnego zimowego ranka Hinczę stojącego pod ścianą. Okręciłam się zgrabnie, podziwiając blask pereł na nowej sukni, i uśmiechnęłam się pogodnie do siedzącego za stołem ochmistrza. Ligęza odwzajemnił się jeszcze piękniejszym uśmiechem.

Hincza oderwał plecy od miękkiej opony.

– Darmo strof nie pisze. Oleśnicki kanclerzem chce zostać, to i Ciołek liczy, że pomożecie mu zdobyć tytuł podkanclerzego królewskiego – odpowiedział bez uśmiechu.

Zatrzymałam się, wsunęłam niesforny kosmyk włosów pod czepek i usiadłam sztywno przed ochmistrzem, tyłem do Jana. Nie wiem, dlaczego ten młodzik przyszedł i stał pod ścianą. Listów nawet żadnych nie miał!

– Życzliwy mi jest i pomogę mu – powiedziałam hardo.

– Jak? – Rozbawiony Hincza parsknął śmiechem. – Nominację może nadać tylko król.

Oblałam się rumieńcem. Okropny! Jak śmie! Wie, że król by mnie nie posłuchał. Nawet wieści nie posyłał…

Ligęza przysunął się do mnie.

– Napiszemy za Ciołkiem do wielkiego księcia Witolda, król z pewnością wysłucha kuzyna – przemówił łagodnie i kiwnął głową, by zyskać mą zgodę. Zerwałam się z krzesła.

– Nie! Nie do niego!

– Potrzebujemy, pani, ludzi życzliwych… – mówił.

Hincza wyszedł z komnaty.

– Dobrze, napisz – postanowiłam i opuściłam salę.

Na ganku wiatr studził mą gorejącą twarz. Wielki książę… A gdzie Jan? Rozejrzałam się dyskretnie za rycerzem. Nie znalazłam go wśród podążających w różnych kierunkach dworzan. Zrobiło mi się smutno.

1 opona – zasłona, tkanina dekoracyjna

2 delia – rodzaj płaszcza

3 diak – duchowny prawosławny, tutaj: kancelista królowej

4 kutlof – miejsce zabijania zwierząt rzeźnych

5 fraucymer – panny, wdowy i mężatki ze szlachetnych rodów towarzyszące królowej

6 matrony – mężatki i wdowy towarzyszące królowej

7 dublet – kaftan męski sięgający bioder

8 szuba – luźny, długi płaszcz

9 gacnik – element bielizny męskiej; pas, do którego wiązano nogawice

10 wykusz – wystający element budynku, zwiększający kubaturę pomieszczenia

11 paternoster – różaniec

12 dłonie złożyć w małdrzyk – złożyć dłonie razem wewnętrzną stroną do siebie

13 cena – posiłek między 15.00 a 18.00; na królewskich dworach jadano dwukrotnie w ciągu dnia

14 łożni – dbali o łoże, bieliznę i inne przedmioty w sypialni

15 miodownik – rodzaj piernika

16 Kurza Noga (Kurza Stopka) – najbardziej wysunięty wykusz na zamku na Wawelu; istnieje do dziś

17 kowsz – rodzaj wazy na wino

18 Laskowiec – komnata królowej Sonki, wyłożona ozdobnym drewnianym laskowaniem w postaci wąskich kolumienek. Obecnie nie istnieje.

1423

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1424

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1425

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1426

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1427

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1428

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1429

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1430

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1431

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1432

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1433

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1434

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1435

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1436

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1437

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1438

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1439

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1440

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1441

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1442

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1443

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1444

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1445

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1446

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1447

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1448

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1449

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1450

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1451

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1452

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1453

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1454

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1455

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1456

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1457

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1458

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1459

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1460

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1461

Rozdział dostępny w pełnej wersji

1467

Rozdział dostępny w pełnej wersji

EPILOG

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Copyright © 2020, Dorota Pająk-Puda Copyright © 2020, Wydawnictwo MG

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-650-4

Projekt okładki: Anna Slotorsz Ilustracje wykorzystane na okładce: polona.pl (domena publiczna)

Korekta: Agnieszka Zielińska

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]@gmail.com

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Angelika Duchnik