Emilka dojrzewa (ekskluzywna edycja) - Lucy Maud Montgomery - ebook

Emilka dojrzewa (ekskluzywna edycja) ebook

Lucy Maud Montgomery

0,0
80,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Ekskluzywna edycja oprawiona w delikatną gładką tkaninę o właściwościach jedwabiu.

Szczera i wzruszająca powieść z wątkami osobistymi autorki. Dalsze losy dorastającej Emilki. Pisanie opowiadań i poezji nadal jest jej pasją, a w swoim pamiętniku celnie ukazuje ludzkie charaktery. Wierzy w siebie i w to, że uda jej się w końcu spełnić marzenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 366

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział I. Emilka pisze

Roz­dział I

Emilka pisze

Emi­lia Byrd Starr sie­działa w swym pokoju w Srebr­nym Nowiu w Czar­no­wo­dzie. Był ponury wie­czór lutowy, za oknami sza­lała zadymka. Emilka była szczę­śliwa, tak szczę­śliwa, jak tylko czło­wiek szczę­śli­wym być może. Ciotka Elż­bieta pozwo­liła jej, ze względu na silny mróz, roz­nie­cić ogień w kominku – wyjąt­kowa łaska! Teraz palił się wesoło, migo­cząc czer­wo­no­zło­ta­wymi pło­mie­niami w nie­wiel­kim, schlud­nym poko­iku o wiel­kich oknach, ze sta­ro­mod­nymi meblami; w zamar­z­nięte, zsi­niałe szyby ude­rzały ryt­micz­nie białe płatki śniegu pędzone przez wicher. Pło­mie­nie nada­wały zwier­cia­dłu wiszą­cemu na prze­ciw­le­głej ścia­nie wygląd tajem­ni­czy, pogłę­biały per­spek­tywę z Emilką sie­dzącą na oto­ma­nie przed komin­kiem, przy dwóch dużych, bia­łych świe­cach, jedy­nym oświe­tle­niu dozwo­lo­nym w Srebr­nym Nowiu. Emilka pisała. Na kola­nach trzy­mała nowiutką, opra­wioną w skórę księgę, jedną z tak zwa­nych „ksiąg Jimmy’ego”, którą kuzyn Jimmy poda­ro­wał jej tegoż dnia. Emilka bar­dzo się cie­szyła z tego pre­zentu, bo już zapi­sała wszyst­kie kartki księgi, którą ofia­ro­wał jej kuzyn Jimmy ubie­głej jesieni. Od tygo­dnia odczu­wała pra­gnie­nie pisa­nia, gdyż była pozba­wiona papieru i nie mogła kon­ty­nu­ować swego pamięt­nika.

Pamięt­nik ten stał się głów­nym moty­wem jej mło­dego, buj­nego życia. Zastę­po­wał listy, które wcze­śniej pisy­wała do swego zmar­łego ojca, listy, będące wyra­zem potrzeby „wypi­sa­nia się”, powie­rze­nia komuś swych trosk i utra­pień, gdyż nawet w owym cza­row­nym wieku lat nie­spełna czter­na­stu czło­wiek ma swe tro­ski i utra­pie­nia, zwłasz­cza gdy ów „czło­wiek” żyje pod surową, nie­zmier­nie życz­liwą, lecz nie zawsze czułą opieką ciotki Elż­biety Mur­ray. Cza­sami Emilka czuła, że ów pamięt­nik ratuje ją przed spa­le­niem się we wła­snym ogniu. Gruba księga Jimmy’ego wyda­wała jej się oso­bi­stym przy­ja­cie­lem, naj­pew­niej­szym powier­ni­kiem rze­czy, które doma­gały się koniecz­nie uze­wnętrz­nie­nia, a były zbyt draż­liwe, aby je powie­rzać uszom jakiej­kol­wiek istoty żyją­cej. Ale nie­za­pi­sane księgi lub choćby stro­nice nie były czę­stym zja­wi­skiem w Srebr­nym Nowiu i gdyby nie kuzyn Jimmy, Emilka ni­gdy nie doszłaby do posia­da­nia tych nie­odzow­nych, kocha­nych bia­łych kar­tek. Ciotka Elż­bieta z pew­no­ścią nie dałaby jej księgi pamięt­nikowej. Ciotka Elż­bieta była zda­nia, że Emilka traci za dużo czasu na te „nie­do­rzeczne bazgroły”, a ciotka Laura nie ośmie­li­łaby się postą­pić wbrew woli sio­stry, tym bar­dziej, że i ona sądziła, iż Emilka mogłaby spę­dzić czas poży­tecz­niej, a nawet przy­jem­niej. Ciotka Laura była naj­zac­niej­szą kobietą pod słoń­cem, ale pew­nych rze­czy nie mogła pojąć.

Kuzyn Jimmy zaś nie bał się ciotki Elż­biety, i kiedy mu się zda­wało, według jego obli­czeń, że Emilce jest już potrzebna nowa księga, kupo­wał ją i ofia­ro­wy­wał jej, nie zwa­ża­jąc na gniewne spoj­rze­nia ciotki Elż­biety. Tego dnia wła­śnie poje­chał do Shrews­bury, w tę zawieję śnieżną, tylko po ten spra­wu­nek, bez żad­nego innego powodu. Tak więc Emilka była uszczę­śli­wiona, pisząc przy świe­tle świec i tego sub­tel­nego, przy­ja­znego odbla­sku ognia, gdy jed­no­cze­śnie za oknami wiatr wył i gwiz­dał, wygi­na­jąc gałę­zie sta­rych drzew, śląc płatki śniegu do ulu­bio­nego ogródka Jimmy’ego i pastwiąc się nad Trzema Księż­nicz­kami, jak stale nazy­wała Emilka trzy wyso­kie drzewa w kącie ogrodu.

Lubię taką zadymkę wie­czorną, gdy nie jestem zmu­szona wyjść z domu – pisała Emilka. – Kuzyn Jimmy i ja ukła­da­li­śmy plany na następny sezon letni, a mia­no­wi­cie, co zasa­dzimy w ogródku. Oglą­da­li­śmy ceny w kata­logu; spro­wa­dzimy nasiona astrów czer­wo­nych, ale będziemy pie­lę­gno­wać na­dal te złote astry, które teraz drze­mią pod śnieżną koł­derką. Lubię ukła­dać plany na lato, gdy za oknami sza­leje taka oto zadymka. Doznaję wtedy wra­że­nia, jak gdy­bym odno­siła zwy­cię­stwo nad czymś znacz­nie moc­niej­szym i potęż­niej­szym ode mnie, a to dla­tego tylko, że ja mam mózg, a zawieja jest ślepą siłą, straszną, lecz ślepą. Tego samego doznaję wra­że­nia, gdy tam, za oknem sza­leją żywioły, a ja tutaj sie­dzę, bez­pieczna w moim kąciku, przy moim kocha­nym kominku i śmieję się z nich. A to dzięki temu, że przed stu laty z górą pra-pra-pra­dzia­dek Mur­ray zbu­do­wał ten dom i dobrze go zbu­do­wał. Zasta­na­wiam się, czy za sto lat kto­kol­wiek odnie­sie zwy­cię­stwo nad czym­kol­wiek dla­tego, że ja żyłam kie­dyś na świe­cie, albo dla­tego, że ja umar­łam. Ta myśl jest mi bodź­cem i natchnie­niem.

Wyróż­ni­łam te wyrazy, zanim się opa­mię­ta­łam. Pan Car­pen­ter mówi, że nad­uży­wam wyróż­nień. Powiada, że jest to mania wcze­snej epoki wik­to­riań­skiej i że muszę koniecz­nie odzwy­czaić się od tego. Doszłam do wnio­sku, że istot­nie muszę odzwy­czaić się od tej manii, bo zaj­rzaw­szy do słow­nika widzę, że być mania­kiem nie jest wska­zane, jak­kol­wiek nie jest to jesz­cze tak źle, jak być opę­ta­nym. Znowu pod­kre­ślam! Ale zdaje mi się, że tym razem wyróż­nie­nie jest uza­sad­nione.

Czy­tuję teraz słow­nik codzien­nie po godzi­nie, aż ciotka Elż­bieta przyj­rzała mi się podejrz­li­wie i oświad­czyła, że lepiej, abym cero­wała poń­czo­chy. Nie wie ona, dla­czego nie­do­brze jest szpe­rać godzi­nami w słow­niku, ale zdaje jej się, że to musi być źle, bo ona sama ni­gdy nie odczuwa tej potrzeby. Ja tak lubię czy­tać słow­nik! (Tak, to wyróż­nie­nie jest nie­zbędne, panie Car­pen­ter. Zwy­kłe „lubię” nie odda­łoby moich uczuć!). Słowa są czymś fascy­nu­ją­cym. Teraz przy­ła­pa­łam się w porę na pod­kre­śle­niu (przy pierw­szej syla­bie!) Sam dźwięk nie­któ­rych wyra­zów (na przy­kład: „nawie­dzony”, „mistyczny”) już budzi we mnie „pro­myk”. (O, Boże! Ale ja muszę pod­kre­ślać „pro­myk”. To nie jest zwy­kły pro­myk, to jest naj­bar­dziej nie­zwy­kła i cudowna rzecz w całym moim życiu. Kiedy to się budzi we mnie, mam wra­że­nie, że nagle ściana roz­stę­puje się przede mną i przez te nowe, skąd­inąd nie­wi­dzialne drzwi, zaglą­dam do samego nieba). Znowu wyróż­nie­nie! Och, widzę, że pan Car­pen­ter ma słusz­ność, gdy mnie łaje! Muszę sama dbać o wyru­go­wa­nie tego nawyku.

Dłu­gie wyrazy ni­gdy nie są ładne: „rewin­dy­ko­wać”, „awan­tur­ni­czy”, „mię­dzy­na­ro­dowy”, „kon­sty­tu­cyjny”. Przy­po­mi­nają te ogromne chry­zan­temy, które mi poka­zał kuzyn Jimmy w Char­lot­te­town na wysta­wie kwia­tów. My nie mogli­śmy dopa­trzeć się w nich żad­nej pięk­no­ści, cho­ciaż nie­które osoby uwa­żały je za wyjąt­kowo piękne. Kuzyn Jimmy ma w ogródku kwiaty nor­mal­nej wiel­ko­ści oraz drobne, nie­po­zorne kwiatki, które są sto razy pięk­niej­sze. Ale odstę­puję od tematu, co rów­nież jest moim nie­do­brym zwy­cza­jem, jak słusz­nie mówi pan Car­pen­ter. Mówi on, że muszę (to wyróż­nie­nie jest jego wła­sne!) nauczyć się sku­piać. Sku­piać się, czyli kon­cen­tro­wać uwagę: „kon­cen­tro­wać” jest też dużym, dłu­gim i bar­dzo brzyd­kim wyra­zem.

Spę­dzam mile czas nad słow­ni­kiem, znacz­nie lepiej, niż nad cero­wa­niem poń­czoch. Chcia­ła­bym mieć jedną parę, nie wię­cej jak jedną parę, jedwab­nych poń­czoch. Ilza ma trzy pary! Ojciec poda­ro­wał jej te poń­czochy, bo daje jej wszystko od czasu, gdy ją poko­chał! Ale ciotka Elż­bieta mówi, że jedwabne poń­czochy są nie­mo­ralne. Zasta­na­wiam się, dla­czego; dla­czego poń­czocha może być nie­mo­ralna, a suk­nia z tegoż mate­riału – nie!?

Skoro już mowa o jedwab­nych suk­niach: ciotka Janey Mil­l­burn z Gęsiego Stawu (to nie jest nasza krewna, ale wszy­scy ją tak nazy­wają) ślu­bo­wała, że ni­gdy nie będzie nosić jedwab­nych sukien, dopóki cały świat pogań­ski nie nawróci się na reli­gię chrze­ści­jań­ską. To mi się ogrom­nie podoba. Ja chcia­ła­bym być tak dobra jak ona, ale nie zdo­będę się na to, zanadto lubię jedwab. To takie bogate i błysz­czące. Chcia­ła­bym zawsze mieć jedwab na sobie, a gdy­bym mogła sama sobie kupo­wać suk­nie i miała dosta­teczne środki, zawsze ubie­ra­ła­bym się w jedwa­bie, cho­ciaż przy­pusz­czam, że ile­kroć pomy­śla­ła­bym o kocha­nej ciotce Janey i o nie­naw­ró­co­nych poga­nach, dozna­wa­ła­bym strasz­nych wyrzu­tów sumie­nia. Ale dużo lat jesz­cze upły­nie, zanim będzie mnie stać na jedną jedwabną suk­nię, a tym­cza­sem oddaję co mie­siąc część moich pie­nię­dzy z jajek na misje. (Mam teraz pięć kur, wszyst­kie pocho­dzą od sza­rej kwoczki, którą poda­ro­wał mi Perry na uro­dziny, kiedy skoń­czy­łam dwa­na­ście lat). Jeżeli będę mogła kupić sobie kie­dy­kol­wiek w życiu jedwabną suk­nię, wiem, jak ona będzie wyglą­dać. Nie będzie czarna ani brą­zowa, ani nie­bie­ska, nie będzie koloru roz­sąd­nego, prak­tycz­nego, takiego, jakie zawsze noszą Mur­ray­ówny ze Srebr­nego Nowiu, o nie! Będzie to suk­nia z mie­nią­cego się jedwa­biu, nie­bie­ska przy pew­nym oświe­tle­niu, srebrna przy innym, taka jak niebo o zmierz­chu oglą­dane przez szyby pokryte szro­nem. Tu i ówdzie zdobna będzie kawał­kami koronki, przy­po­mi­na­ją­cymi te drobne piórka śnieżne ude­rza­jące w moje okno. Tadzio mówi, że nama­luje mnie w tej sukni i nazwie ten por­tret: „Lodo­wata Dziew­czyna”. Ciotka Laura uśmie­cha się i mówi słodko, łaska­wie, w pewien sobie wła­ściwy spo­sób, któ­rego bar­dzo nie lubię, nawet u kocha­nej ciotki Laury:

– Cóż ci przyj­dzie z takiej sukni, Emilko?

Tu nie o poży­tek cho­dzi, ale czu­ła­bym się w niej tak, jak gdy­bym była tylko cząstką samej sie­bie, tą naj­lep­szą cząstką, bez domieszki codzien­no­ści i sza­rzy­zny. Muszę mieć cho­ciaż jedną taką suk­nię w życiu! I do tego jedwabną halkę i jedwabne poń­czo­chy!

Ilza ma teraz jedwabną sukienkę, jasno­czer­woną. Ciotka Elż­bieta mówi, że dok­tor Burn­ley ubiera Ilzę za staro i za bogato jak na dziecko. Ale on chce jej wyna­gro­dzić ten długi czas, kiedy wcale jej nie ubie­rał. (Nie mam na myśli, że Ilza cho­dziła nago, ale mogłaby i tak cho­dzić, gdyby to zale­żało wyłącz­nie od jej ojca). Teraz on robi wszystko, czego Ilza zapra­gnie i ustę­puje jej na każ­dym kroku. Ciotka Elż­bieta powiada, że wyj­dzie jej to na złe, ale zda­rza się, że zazdrosz­czę Ilzie tro­szeczkę. Wiem, że to nie­ład­nie, ale nie mogę nic na to pora­dzić.

Dok­tor Bur­nely pośle Ilzę nie­ba­wem do wyż­szej szkoły w Shrews­bury, ale dopiero póź­niej poje­dzie ona na poważne stu­dia do Mont­re­alu. Dla­tego głów­nie jej zazdrosz­czę, nie z powodu jedwab­nej sukni. Chcia­ła­bym, żeby ciotka Elż­bieta i mnie pozwo­liła poje­chać do Shrews­bury, ale oba­wiam się, że ona ni­gdy się na to nie zgo­dzi. Uważa, że nie może mnie puścić na krok od sie­bie, ponie­waż moja matka ucie­kła. Ale nie powinna się bać o mnie: ja ni­gdy nie ucieknę. Posta­no­wi­łam, że za mąż nie wyjdę. Ja poślu­bię sztukę.

Tadzio chciałby poje­chać do szkoły do Shrews­bury, ale matka mu nie pozwala. Nie dla­tego, iżby się bała, że on uciek­nie, ale dla­tego, że kocha go zanadto, aby się z nim roz­stać. Tadzio chce zostać arty­stą, a pan Car­pen­ter mówi, iż on jest geniu­szem i powi­nien spró­bo­wać szczę­ścia. Ale każdy boi się poroz­ma­wiać z panią Kent. Ona jest drobną kobietą, doprawdy nie wyż­szą ode mnie, a jed­nak wszy­scy się jej boją, mnie nie wyłą­cza­jąc… Strasz­nie się jej boję. Wie­dzia­łam zawsze, że ona mnie nie lubi, już wtedy to wie­dzia­łam, kiedy Ilza i ja zaczę­ły­śmy cho­dzić do nich i bawić się z cho­rym Tadziem. Ale teraz ona mnie nie­na­wi­dzi, jestem tego pewna, a to dla­tego wła­śnie, że Tadzio mnie lubi. Ona nie znosi jego uczuć dla kogo­kol­wiek bądź, prócz niej samej. Nawet o malar­stwo jest zazdro­sna. Tak że nie ma nadziei na jego wyjazd do Shrews­bury. Perry wyjeż­dża. Nie ma gro­sza przy duszy, ale będzie pra­co­wał i prze­brnie. Dla­tego woli poje­chać do Shrews­bury, bo sądzi, że tu w sąsiedz­twie łatwiej mu przyj­dzie zna­leźć pracę, a przy tym życie będzie tań­sze niż gdzie indziej.

– Ta stara bestia ciotka Toma­szowa mało ma pie­nię­dzy – mówi Perry – ale mnie nie da ani gro­sza, o ile… o ile…

Popa­trzył na mnie zna­cząco.

Zaru­mie­ni­łam się, bo nie mogłam nad tym zapa­no­wać, a potem byłam wście­kła na sie­bie samą za ten rumie­niec i na Perry’ego, bo przy­po­mniał mi coś, o czym nie chcia­łam myśleć ani słu­chać… Było to już dawno, gdy jego ciotka Toma­szowa spo­tkała mnie na ścieżce w gaiku Wyso­kiego Jana i prze­ra­ziła śmier­tel­nie pyta­niem, czy zga­dzam się zostać żoną Perry’ego, skoro tylko doro­snę. Zażą­dała ode mnie przy­rze­cze­nia, że za niego wyjdę, a w takim razie ona każe go kształ­cić. Nikomu o tym nie powie­dzia­łam, bo się wsty­dzi­łam. Wyją­tek zro­bi­łam dla Ilzy, która rze­kła:

– Pomy­sły ma stara ciotka Toma­szowa! Zachciewa jej się Mur­ray­ówny dla Perry’ego!

Ale też Ilza bar­dzo jest twarda dla Perry’ego i kłóci się z nim zawzię­cie o byle co, o takie rze­czy, które u mnie tylko wywo­łują uśmiech. Perry nie lubi być prze­ści­gnię­tym przez kogoś w czym­kol­wiek bądź. W zeszłym tygo­dniu byli­śmy wszy­scy na pod­wie­czorku u Amy Morre. Jej wuj opo­wie­dział nam histo­rię o dziw­nym cie­lę­ciu, które miało trzy nogi od uro­dze­nia. Perry ode­zwał się:

– To jesz­cze nic w porów­na­niu z kaczką, którą ja widzia­łem w Nor­we­gii.

(Perry istot­nie był w Nor­we­gii. Gdy był mały, ojciec jego zabie­rał go wszę­dzie z sobą. Ale nie wie­rzę w jego opo­wieść o kaczce. Kła­mał, albo przy­naj­mniej bujał. Drogi panie Car­pen­ter, nie mogę się obejść bez wyróż­nie­nia!)

Kaczka Perry’ego miała cztery nogi, według jego opo­wia­da­nia, dwie wła­ściwe nóżki, które każda kaczka mieć powinna, a dwie wyra­sta­jące z ple­ców. Otóż gdy była zmę­czona prze­chadzką na zwy­kłej parze nóg, kła­dła się na wznak i cho­dziła na dru­giej parze!

Perry opo­wie­dział tę bajkę z wielką powagą. Wszy­scy się śmiali, a wuj Amy rzekł: „Pomy­słowy jesteś Perry”. Ale Ilza była roz­wście­czona i nie chciała z nim roz­ma­wiać w dro­dze powrot­nej. Mówiła, że on robi z sie­bie bła­zna, że „zgrywa się” swymi głu­pimi histo­riami, że „dżen­tel­men” nie uczy­niłby tego ni­gdy, przeni­gdy!

Perry rzekł:

– Ja nie jestem dżen­tel­me­nem, jestem tylko najem­ni­kiem, ale z cza­sem, panno Ilzo, będę wykwint­niej­szym dżen­tel­me­nem niż wszy­scy ci, któ­rych znasz.

– Dżen­tel­me­nem – odrze­kła Ilza nadą­sana – trzeba się uro­dzić. Nie można się nim stać, wiedz o tym!

Ilza pra­wie zupeł­nie prze­stała teraz wymy­ślać i uży­wać prze­zwisk, jak to czy­niła daw­niej, kłó­cąc się ze mną lub z Per­rym, teraz mówi spo­koj­niej, ale nie­raz powie nam coś okrut­nego, strasz­nie cię­tego. To bar­dziej boli, niż owe prze­zwiska, ale ja nie zwa­żam na to pra­wie wcale, a w każ­dym razie nie­długo, bo wiem, że Ilza mnie kocha nie mniej niż ja ją. Perry zaś mówi, że takie wyrazy są żądłem, które tkwi długo w ranie. Nie roz­ma­wiali już ze sobą aż do samego domu, ale naza­jutrz znów Ilza zaczęła mu doku­czać, zarzu­ca­jąc mu nie­gra­ma­tyczny spo­sób mówie­nia oraz nie­wsta­wa­nie z miej­sca, kiedy dama wcho­dzi do pokoju.

– Oczy­wi­ście nie można ocze­ki­wać po tobie takiej zna­jo­mo­ści manier – rze­kła swym naj­ostrzej­szym gło­sem. – Ale pewna jestem, że pan Car­pen­ter zadał sobie dużo trudu, aby cię nauczyć gra­ma­tyki.

Perry nic jej nie odpo­wie­dział, tylko zwró­cił się do mnie.

– Czy zechcesz mi wyty­kać moje błędy? – spy­tał. – Od cie­bie przyjmę uwagi, prze­cież ty będziesz miała ze mną do czy­nie­nia, gdy doro­śniemy, nie Ilza.

Powie­dział to roz­myśl­nie, aby podraż­nić Ilzę, ale roz­gnie­wał raczej mnie, bo było to alu­zją do zaka­za­nego tematu. Prze­sta­ły­śmy więc obie roz­ma­wiać z nim przez dwa dni.

Perry nie jest jedyną osobą w Srebr­nym Nowiu, która doznaje czy­jejś nie­ła­ski. Ja też powie­dzia­łam wczo­raj wie­czo­rem coś głu­piego. Rumie­nię się na samo wspo­mnie­nie… Ciotka Elż­bieta zapro­siła parę osób na kola­cję. Ilza i ja cze­ka­ły­śmy, aż starsi zje­dzą, gdyż nie mogły­śmy się pomie­ścić jed­no­cze­śnie przy stole. Z początku bawi­łam się dobrze, przy­słu­chu­jąc się roz­mo­wie, ale kiedy już wszy­scy zaczęli jeść, zale­gło mil­cze­nie i zro­biło się nudno. Sta­nę­łam zatem przy oknie i ukła­da­łam w myśli poemat, patrząc na ogród. Byłam tak pogrą­żona w myślach i w pracy, że zapo­mnia­łam o gościach, aż nagle usły­sza­łam głos ciotki Elż­biety, bar­dzo ostry: „Emilko!” Spoj­rzała przy tym zna­cząco na pana John­sona, tutej­szego nowego pastora. Byłam zmie­szana, chwy­ci­łam co rychlej imbry­czek z her­batą i zawo­ła­łam:

– Panie Fili­żanko, czy mam napeł­nić pań­skiego john­sona?

Roz­legł się szmer, ciotka Elż­bieta miała wyraz bole­snego nie­smaku, ciotka Laura zawsty­dze­nia, ja zaś pra­gnę­łam, aby się zie­mia roz­stą­piła pode mną. Nie spa­łam pół nocy, wciąż roz­my­śla­łam nad tym. Naj­dziw­niej­szy był mój ogromny wstyd z tego powodu, więk­szy, niż gdy­bym naprawdę popeł­niła coś złego. To jest z pew­no­ścią owa „duma Mur­ray­ow­ska” i zdaje mi się, że to jest bar­dzo nie­ładne uczu­cie. Cza­sami wydaje mi się, że ciotka Ruth Dut­ton ma słusz­ność, sądząc mnie tak surowo.

„Nie, ona nie ma racji!”

Ale tra­dy­cją Srebr­nego Nowiu jest, że tutej­sze kobiety powinny być na wyso­ko­ści każ­dej sytu­acji, zawsze uprzejme i pełne god­no­ści. No, a zadać takie pyta­nie nowemu pasto­rowi nie było postęp­kiem uprzej­mym ani god­nym. Pewna jestem, że on nie będzie mógł spoj­rzeć na mnie, żeby sobie nie przy­po­mnieć tego nie­mi­łego zda­rze­nia, a ja zawsze będę się wić i kur­czyć pod jego wzro­kiem.

Ale teraz, kiedy to opi­sa­łam w moim dzien­niczku, czuję się już troszkę lepiej. Nic nie wydaje się takie okropne ani przy­tła­cza­jące – ani takie piękne i takie wiel­kie też nie, nie­stety! – kiedy jest już opi­sane, wypo­wie­dziane sło­wami. Wszelka rzecz jest potężna i ogromna, dopóki się ją tylko odczuwa, albo o niej myśli. Kiedy ją ujmu­jemy w słowa, maleje od razu. I ten wiersz, który wła­śnie uło­ży­łam w chwili zada­wa­nia owego nie­do­rzecz­nego pyta­nia, nie jest ani w poło­wie tak sub­telny, jak mnie­ma­łam, two­rząc go tam, przy oknie:

„Gdzie aksa­mitna stopa mroku sunie cicho”.

To już nie to. Stra­cił na świe­żo­ści. A kiedy tak sta­łam, patrząc w ciemną dal, zda­wało mi się, że widzę mrok sunący przez ogród, wspi­na­jący się na wzgó­rza, jak piękna kobieta w ciem­nej sza­cie wędru­jąca w śnieżną, zimową noc. Oczami jej były gwiazdy i one to natchnęły mnie, zbu­dziły we mnie pro­myk i zapo­mnia­łam o wszyst­kim, co nie było tym pięk­nem, które nale­żało koniecz­nie wyra­zić sło­wami. Kiedy ten wiersz przy­szedł mi na myśl, dozna­łam wra­że­nia, że to nie ja go two­rzę, że to ktoś inny usi­łuje prze­mó­wić do mnie w ten spo­sób, że to ktoś inny pod­su­nął mi go i uczy­nił te wyrazy tak cudow­nymi… A teraz wydają mi się one takie pła­skie, głu­pie, a obraz, który chcia­łam odma­lo­wać, nie jest tak pla­styczny, jak sądzi­łam.

Och, gdy­bym mogła wyra­żać rze­czy i zja­wi­ska tak jak widzę! Pan Car­pen­ter mówi: „Pra­cuj… pra­cuj… sta­raj się… słowa są twoim medium, uczyń z nich two­ich nie­wol­ni­ków, aż będą same wyra­żać za cie­bie to, co chcesz, aby wyra­żały”. To prawda: będę usi­ło­wała dojść do tego, ale mnie się wydaje, że jest jesz­cze coś poza, czy też ponad sło­wami, wszel­kimi sło­wami, wszyst­kimi sło­wami… coś, co stale się wymyka, gdy już, już, mamy na tym rękę poło­żyć, a prze­cież pozo­staje nam w ręku okruch, któ­rego byśmy nie mieli, gdy­by­śmy w ogóle nie się­gnęli po owo „coś”.

Pamię­tam, jak pew­nego razu w zeszłym roku Dean i ja poszli­śmy na Cza­rowną Górę, na jej lesi­ste stoki. Rosną tam pra­wie same świerki, ale jest też kącik wspa­nia­łych, sta­rych sosen. Usie­dli­śmy w cie­niu i Dean czy­tał mi poezje Scotta, po czym spoj­rzał dokoła i rzekł:

– Bogo­wie szep­czą wśród sosen, bogo­wie sta­rej kra­iny pół­noc­nej, bogo­wie sagi wikin­gów. Gwiaz­deczko, czy znasz wier­sze Emer­sona?

I nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź przy­to­czył mi te wier­sze, które zapa­mię­ta­łam i poko­cha­łam od tej pory. W tych wier­szach było owo „coś”, które mnie stale się wymyka. Wciąż nad­sta­wiam ucha, żeby je pochwy­cić, ale wiem, że to darem­nie, że nie mam dość ostrego słu­chu… Lecz pewna jestem, że cza­sami sły­szę leciut­kie, słabe, dale­kie echo owego „cze­goś” i odczu­wam wtedy taką roz­kosz, jaka jest nie­mal bólem i roz­pa­czą, gdyż nie będę zdolna prze­tłu­ma­czyć piękna wszech­świata na ludzką mowę, wiem o tym.

Ale szkoda, że byłam taką gęsią bez­po­śred­nio po tym cudow­nym prze­ży­ciu.

Gdy­bym umiała uwi­jać się z gra­cją dokoła osoby pastora i nalać mu her­baty ze srebr­nego imbryczka wła­sno­ści pra-pra­babki Mur­ray­owej, tak jak moja Kró­lowa Mro­ków wlewa ciem­no­ści w białą fili­żankę dolinki czar­no­wodz­kiej, ciotka Elż­bieta byłaby znacz­nie bar­dziej zado­wo­lona ze mnie, niż gdy­bym zdo­łała napi­sać naj­cu­dow­niej­szy poemat na świe­cie.

Kuzyn Jimmy jest taki inny! Zade­kla­mo­wa­łam mu mój poemat owego wie­czora, kiedy skoń­czy­li­śmy prze­glą­da­nie kata­logu. On uważa, że tą są piękne wier­sze. (On nie wie, nie może wie­dzieć, jak dalece to nie odpo­wiada tre­ści, jaką mia­łam w duszy, ukła­da­jąc ten poema­cik). Kuzyn Jimmy sam pisze poezje. Jest nie­kiedy bar­dzo mądry, bo zda­rza się, że bywa ina­czej. Swego czasu ciotka Elż­bieta popchnęła go i wpadł do studni. Po wstrzą­sie mózgu pozo­stały trwałe ślady. Toteż ludzie nazy­wają go głu­pim, a ciotka Ruth śmie mówić, że on nie odróż­nia kota od śmie­tanki! A jed­nak, jeżeli zło­żyć i dodać wszyst­kie jego „klepki mądro­ści”, to nie ma w Czar­no­wo­dzie nikogo, kto by mu dorów­ny­wał rozu­mem. Nikt! Nawet pan Car­pen­ter! Rzecz tylko w tym, że nie można zło­żyć jego „kle­pek mądro­ści” razem, zawsze jest próż­nia pomię­dzy nimi. Ale ja kocham kuzyna Jimmy’ego i ni­gdy się go nie boję, gdy przy­cho­dzą na niego takie dziwne chwile… Poza tym wszy­scy się go boją w takich momen­tach, nawet ciotka Elż­bieta. Perry zawsze mówi, że się nie boi nikogo i niczego, że nie wie, co to jest strach. To jest doprawdy cudowne, być tak odważ­nym! Pra­gnę­ła­bym być rów­nie nie­ustra­szoną. Pan Car­pen­ter mówi, że strach jest rze­czą brzydką, że jest to począ­tek wszyst­kich nie­mal rze­czy nie­do­brych i nie­ład­nych, jakie się zda­rzają na świe­cie.

– Wyrzuć strach z serca – mówi. – Strach jest wyzna­niem sła­bo­ści. To, czego się boisz, jest moc­niej­sze niż ty, w prze­ciw­nym razie nie oba­wia­ła­byś się tego. Pamię­taj radę Emer­sona: czyń zawsze to, czego się boisz.

Ale to jest wska­zówka dosko­na­ło­ści, jak mówi Dean, a ja nie sądzę, abym była zdolna osią­gnąć dosko­na­łość. Jeżeli mam być szczera, to boję się całego sze­regu rze­czy, ale osób tylko dwóch na całym świe­cie: jedną z nich jest pani Kent, a drugą sza­lony pan Mor­ri­son. Strasz­nie się go boję i zdaje mi się, że każdy jest prze­ra­żony jego wido­kiem. Mieszka w Gęsim Sta­wie, ale pra­wie ni­gdy go tam nie ma, błąka się po oko­licy, szu­ka­jąc swej żony. Był żonaty parę tygo­dni zale­d­wie, gdy żona jego umarła i od tej pory nie odzy­skał ni­gdy rów­no­wagi umy­sło­wej. Twier­dzi upar­cie, że tylko zagi­nęła bez wie­ści i że on ją w końcu odnaj­dzie. Jest stary, zgar­biony, ale dla niego ona jest wciąż młoda i piękna, i nie rozu­mie, że rów­nież ona by się zesta­rzała, gdyby żyła.

W zeszłym roku w lecie był tutaj, ale nie chciał wejść do domu, stał na progu kuchni i pytał:

– Czy Aneczka jest tutaj?

Bar­dzo był łagodny tego dnia, ale bywa gwał­towny i dziki. Twier­dzi, że wciąż sły­szy głos woła­ją­cej go Aneczki. Twarz ma pomarsz­czoną, wygląda jak bar­dzo sędziwa małpa. Ale czego naj­bar­dziej w nim nie­na­wi­dzę, to jego pra­wej ręki, całej pokry­tej czer­wo­nymi kro­stami. Za nic na świe­cie nie dotknę­ła­bym tej ręki. Cza­sami śmieje się on tak okrop­nie, że dreszcz mnie prze­szywa. Jedyną istotą, na któ­rej mu zależy i o którą dba, jest czarny pies, który zawsze jest przy jego boku. Powia­dają, że on ni­gdy nikogo nie poprosi o kęs chleba dla sie­bie. O ile mu nic nie dadzą, będzie cho­dził po świe­cie głodny i wycień­czony, ale potrafi żebrać dla swego psa.

Och, strasz­nie się go boję i owego dnia, kiedy tu przy­był, cie­szy­łam się, że nie wszedł do miesz­ka­nia. Ciotka Elż­bieta popa­trzyła za nim, gdy odcho­dził.

– Fair­fax Mor­ri­son był nie­gdyś mądrym, przy­stoj­nym mło­dym czło­wie­kiem, roku­ją­cym naj­pięk­niej­sze nadzieje – rze­kła. – Nie­zba­dane są wyroki boże.

– Dla­tego wła­śnie są takie inte­re­su­jące – rze­kłam.

Ciotka Elż­bieta ścią­gnęła brwi i odparła, abym nie była bez­bożna. To się powta­rza, ile­kroć powiem słówko o Panu Bogu. Nie wiem dla­czego. Nie pozwala Perry’emu i mnie mówić o Nim, cho­ciaż Perry bar­dzo się Nim inte­re­suje i stara się dowie­dzieć o Stwórcy jak naj­wię­cej. Ciotka Elż­bieta posły­szała razu pew­nego, w nie­dzielę, gdy tłu­ma­czy­łam Perry’emu, jak sobie wyobra­żam Boga; oświad­czyła, że to istny skan­dal.

Nie­prawda! Cała rzecz w tym, że ciotka Elż­bieta i ja mamy róż­nych Bogów, ot i wszystko! Każdy ma innego Boga, zdaje mi się. Na przy­kład ciotka Ruth ma Boga, który tylko wymie­rza kary jej nie­przy­ja­cio­łom, wciąż jest zajęty wyda­wa­niem wyro­ków. Jim Cos­grain używa swego Boga do zakli­na­nia się Jego imie­niem. A ciotka Janey Mil­l­brun cho­dzi ską­pana w nie­biań­skim bla­sku i pro­mie­niuje nim – dzięki swemu Bogu.

Wypi­sa­łam się dosta­tecz­nie na dzi­siej­szy wie­czór i teraz idę spać. Wiem, że „dużo słów roz­trwo­ni­łam” w tym dzien­niku. Jest to jedna z wad mego stylu, według pana Car­pen­tera.

– Trwo­nisz słowa, dziecko, sza­fu­jesz nimi zbyt szczo­drze. Musisz się nauczyć oszczęd­no­ści i zwię­zło­ści, koniecz­nie!

On ma słusz­ność, natu­ral­nie, toteż sta­ram się sto­so­wać do jego nauk w moich roz­pra­wach i powiast­kach. Ale w moim dzien­niku, któ­rego nikt nie czyta prócz mnie, któ­rego nikt nie ujrzy, dopóki nie umrę, chcę być sobą i pozwa­lam sobie na to.

Emilka spoj­rzała na świecę: doga­sała. Wie­działa, że dru­giej nie dosta­nie na dzi­siej­szy wie­czór. Ciotka Elż­bieta miała zasady Medów i Per­sów. Emilka odło­żyła dzien­nik, nakryła wyga­sa­jący ogień w kominku, roze­brała się i poło­żyła do łóżka. Zga­siła świecę. Pokój napeł­niał się stop­niowo upior­nym, bia­łym odbla­skiem śniegu, wła­ści­wym nocom, w ciągu któ­rych księ­życ ukryty jest za chmu­rami. W chwili, kiedy Emilka już, już miała usnąć, przy­szła jej do głowy cudowna myśl: pomysł bajecz­nej noweli. Wysu­nęła się spod koł­dry. Zadrżała: w pokoju było bar­dzo zimno. Ale nie można się wyrzec takiego pomy­słu. Emilka wsu­nęła rękę mię­dzy puchowy pier­nat a mate­rac i wydo­była stam­tąd na pół spa­loną świeczkę, ukrytą tam na taką ewen­tu­al­ność wła­śnie.

Rzecz jasna, że nie było to uczciwe. Tak nie postę­pują grzeczne dzieci. Ale ni­gdy nie twier­dzi­łam, że Emilka jest grzecz­nym dziec­kiem. Nie pisze się ksią­żek o grzecz­nych dzie­ciach. Byłyby one tak nudne, że nikt by ich nie czy­tał.

Zapa­liła świecę, wło­żyła poń­czo­chy i cie­płe okry­cie, wyjęła z szafy inną oprawną księgę o bia­łych kar­tach i zaczęła pisać przy tej świeczce, sta­no­wią­cej maleńką oazę świetlną na tle ciem­nego pokoju. Emilka pisała, pisała, z czarną główką pochy­loną nad księgą, godziny upły­wały, inni miesz­kańcy Srebr­nego Nowiu spali snem głę­bo­kim. Emilka kur­czyła się z zimna, była prze­mę­czona; ale nie zda­wała sobie z tego sprawy. Oczy ją paliły, policzki miała zaru­mie­nione, spie­czone, słowa cisnęły się pod jej pióro jak oswo­jona stad­nina. Gdy naresz­cie świeczka zga­sła, Emilka, przy­wo­łana do rze­czy­wi­sto­ści, wes­tchnęła i wzdry­gnęła się. Było jej okrut­nie zimno. Zegar wska­zy­wał godzinę drugą, toteż czuła wiel­kie zmę­cze­nie, ale skoń­czyła swą nowelę, a była to naj­lep­sza, jaką kie­dy­kol­wiek napi­sała. Wsu­nęła się do swego zim­nego łóżka z uczu­ciem zado­wo­le­nia: usnęła momen­tal­nie przy odgło­sach sza­le­ją­cej burzy śnież­nej.

Rozdział II. Różnorodne wrażenia

Roz­dział II

Róż­no­rodne wra­że­nia

Książka niniej­sza nie będzie się by­naj­mniej skła­dać z frag­men­tów dzien­nika Emilki. Ale musimy dać jesz­cze kilka wyjąt­ków z jej auto­bio­gra­fii, ażeby zazna­jo­mić czy­tel­nika z pew­nymi szcze­gó­łami koniecz­nymi dla zobra­zo­wa­nia życia i indy­wi­du­al­no­ści naszej małej boha­terki. Zresztą dla­czego nie sko­rzy­stać z mate­riału, który mamy pod ręką? Dzien­nik Emilki ze swo­imi wyróż­nie­niami, mło­dzień­czą bez­względ­no­ścią i cią­głą ana­lizą wła­snej duszy, cen­niej­szym będzie nie­jed­no­krot­nie przy­czyn­kiem do pozna­nia dziew­czynki ze Srebr­nego Nowiu, niż naj­sym­pa­tycz­niej­sze opisy obcego bio­grafa. A zatem zaj­rzyjmy ponow­nie do pożół­kłych kar­tek sta­rej „księgi Jimmy’ego”, zapi­sa­nych kie­dyś w poko­iku na pod­da­szu w Srebr­nym Nowiu.

15 lutego 19…

Posta­no­wi­łam, że będę noto­wać codzien­nie w tym dzien­niku wszyst­kie moje dobre i wszyst­kie złe uczynki. Wyczy­ta­łam ten pomysł w jakiejś książce i mi się spodo­bał. Mam zamiar być naj­uczciw­sza. Noto­wać dobre uczynki będzie rze­czą łatwą, rozu­mie się, ale złe… nie! to będzie bar­dzo przy­kre.

Dzi­siaj zro­bi­łam tylko jedną rzecz, która nie była dobra, a raczej taką, któ­rej ja nie uwa­żam za dobrą. Byłam nie­grzeczna dla ciotki Elż­biety. Ona była zda­nia, że za długo zmy­wam tale­rze i pół­mi­ski. Ja zaś nie uwa­ża­łam, że mam się spie­szyć, nie widzia­łam powodu do pośpie­chu, więc ukła­da­łam w duchu opo­wieść pod tytu­łem Tajem­nica Młyna. Ciotka Elż­bieta przyj­rzała mi się, po czym spoj­rzała na zegar i rze­kła bar­dzo nie­przy­jem­nym tonem:

– Czy śli­mak jest twoim bra­tem, Emilko?

– Nie – odrze­kłam wynio­śle. – Śli­maki nie są moimi krew­nymi.

Treść tego zda­nia nie była nie­grzeczna, tylko spo­sób, w jaki odpo­wie­dzia­łam ciotce Elż­bie­cie. I chcia­łam być nie­grzeczna. Byłam bar­dzo zła, bo zawsze gnie­wają mnie zwroty sar­ka­styczne. Potem żało­wa­łam, że dałam się unieść zło­ści, ale żało­wa­łam nie dla­tego, że postą­pi­łam nie­słusz­nie, lecz dla­tego, że to było głu­pie i nie­godne. Zdaje mi się, że to nie jest praw­dziwa skru­cha.

Co do moich dobrych uczyn­ków, to dzi­siaj speł­ni­łam ich dwa. Oca­li­łam dwa ist­nie­nia. Nie­zno­śnik porwał ptaszka, a ja mu go ode­bra­łam. Pofru­nął natych­miast i widzia­łam, że jest szczę­śliwy. Po połu­dniu poszłam na strych i zasta­łam tam mysz w pułapce. Wła­ści­wie nie cała myszka wpa­dła do pułapki, tylko nóżkę jej przy­trzy­mała sprę­żynka. Bie­dac­two leżało bez­silne, wyczer­pane daremną walką. Tak żało­śnie patrzyła swymi czar­nymi oczkami! Nie mogłam znieść tego widoku i uwol­ni­łam ją, a ona bar­dzo szybko ucie­kła, cho­ciaż miała zra­nioną nóżkę. Nie jestem zupeł­nie pewna, czy to był dobry uczy­nek. Wiem, że był dobry z punktu widze­nia myszy, ale co by powie­działa ciotka Elż­bieta?

Dzi­siaj wie­czo­rem ciotka Laura i ciotka Elż­bieta czy­tały i paliły stare listy. Czy­tały je gło­śno i komen­to­wały, a ja sie­dzia­łam w kąciku i cero­wa­łam poń­czo­chy. Listy były bar­dzo zaj­mu­jące, dowie­dzia­łam się mnó­stwa rze­czy o Mur­ray­ach. Czuję, że jest to wiel­kie szczę­ście nale­żeć do takiej rodziny. Nic dziw­nego, że miesz­kańcy Czar­no­wody nazy­wają nas „ludem wybra­nym”, cho­ciaż oni mówią to w sen­sie nie­po­chleb­nym. Zdaję sobie sprawę, że powin­nam sta­nąć na wyso­ko­ści tra­dy­cji rodzin­nych.

Dzi­siaj otrzy­ma­łam długi list od Deana Prie­sta. Spę­dza zimę w Algie­rze. Pisze, że wraca w kwiet­niu i zamieszka ze swą sio­strą, panią Alfre­dową Evans. Z nią spę­dzi tu całe lato. Tak się cie­szę! To będzie cudowne mieć go przy sobie w Czar­no­wo­dzie. Nikt nie mówi do mnie tak jak Dean. On jest naj­bar­dziej inte­re­su­jącą i naj­mil­szą star­szą osobą, jaką znam. Ciotka Elż­bieta mówi, że jest ego­istą, że wszy­scy Prie­sto­wie są ego­istami. Ale ona jest uprze­dzona do Prie­stów. I zawsze nazywa go Gar­bu­sem, co mnie wypro­wa­dza z rów­no­wagi. Jedna łopatka Deana jest tro­szeczkę wyż­sza niż druga, ale to nie jego wina. Pro­si­łam już ciotkę Elż­bietę, aby go tak nie nazy­wała, ale ona odrze­kła:

– Nie ja go tak prze­zwa­łam, Emilko. Jego wła­sna rodzina tak nazywa twego przy­ja­ciela… Prie­sto­wie nie słyną z deli­kat­no­ści uczuć.

Tadzio rów­nież otrzy­mał list od Deana i książkę: Żywoty Wiel­kich Arty­stów: Michała Anioła, Rafa­ela, Vela­squ­eza, Rem­brandta, Tycjana. Tadzio mówi, że nie śmie poka­zać matce tej książki, bo gdy zoba­czy, że on ją czyta z zaję­ciem, spali ją. Pewna jestem, że Tadzio zostałby rów­nież wiel­kim arty­stą, jak ci wymie­nieni, byle tylko miał spo­sob­ność się kształ­cić i wypró­bo­wać swój talent.

18 lutego 19…

Spę­dzi­łam dzi­siaj cudow­nie czas, wyszedł­szy ze szkoły. Poszłam na prze­chadzkę do gaiku Wyso­kiego Jana. Słońce było już nisko, a śnieg był tak biały, tak biały jak ni­gdy! A cie­nie drzew na nim wyda­wały się błę­kitne. A kiedy weszłam do ogrodu, mój wła­sny cień wyglą­dał tak zabaw­nie, taki był długi, że się­gał nie­mal dru­giego krańca naszego ogródka. Nie­zwłocz­nie uło­ży­łam na ten temat poema­cik, któ­rego dwa wier­sze brzmią, jak nastę­puje:

Gdy­by­śmy byli wzro­stu naszych cieni

jakże te cie­nie byłyby wiel­kie!

Zdaje mi się, że w tym powie­dze­niu jest nie­mało filo­zo­fii. Dzi­siaj napi­sa­łam nowelę. Ciotka Elż­bieta wie­działa, co piszę i była bar­dzo nie­za­do­wo­lona. Zła­jała mnie, że tracę czas. Ale to nie był stra­cony czas. Doj­rze­wa­łam, pisząc ten utwór, czuję to z całą pew­no­ścią. A przy tym lubię nie­które zda­nia tej noweli. „Biała i wynio­sła, szła przez ciemny las jak luna­tyczka”. To jest chyba ładne. A pan Car­pen­ter mówi, że gdy mi się jakieś zda­nie szcze­gól­nie podoba, to powin­nam je wła­śnie wykre­ślić. Ale tego nie mogę wykre­ślić, och nie! Za nic na świe­cie! Dziwne jest tylko to jedno, że ile­kroć pan Car­pen­ter radzi mi coś wykre­ślić, ja się sprze­ci­wiam jego woli, a po trzech mie­sią­cach docho­dzę do wnio­sku, że on miał słusz­ność i wsty­dzę się wła­snego pomy­słu. Pan Car­pen­ter obszedł się nie­mi­ło­sier­nie z moim dzi­siej­szym ćwi­cze­niem. Nic mu się w nim nie podo­bało.

– Trzy „nie­stety” w jed­nym zda­niu, Emilko. Jedno byłoby zby­teczne w tym roku łaski! „Bar­dziej nie­prze­party”… Emilko, na miłość Boską, pisz po ludzku! To jest kary­godne.

Istot­nie. Sama to uznaję i czu­łam, że wstyd mnie prze­nika całą od stóp do wierz­chołka głowy. Wła­ści­wie pan Car­pen­ter pod­kre­ślił nie­bie­skim ołów­kiem każdą pra­wie sen­ten­cję, wykre­ślił wszyst­kie moje naj­ład­niej­sze zda­nia i zna­lazł błędy skła­dniowe w naj­kunsz­tow­niej­szych powie­dze­niach. Powie­dział mi, że mam manię mędr­ko­wa­nia we wszyst­kim, co piszę, rzu­cił mi mój zeszyt od ćwi­czeń, wziął się obu­rącz za głowę i rzekł:

– Ależ piszesz! Dziecko, weź lepiej do ręki łyżkę drew­nianą i naucz się goto­wać.

Odszedł, klnąc nie­zbyt gło­śno, ale nie­mniej gor­li­wie. Pod­nio­słam z pod­łogi moje biedne ćwi­cze­nie i nie czu­łam się wcale zasmu­cona. Goto­wać umiem, a pana Car­pen­tera już pod pew­nymi wzglę­dami pozna­łam. Gniewa się i zło­ści o moje naj­lep­sze ćwi­cze­nia. Im lep­sze, tym on wię­cej łaje. Obecne ćwi­cze­nie jest widocz­nie bar­dzo dobre. Ale jego gniewa, że ja mogła­bym napi­sać jesz­cze lepiej, a nie uczy­ni­łam tego przez nie­dbal­stwo lub leni­stwo lub obo­jęt­ność – tak się jemu przy­naj­mniej zdaje.

Ciotka Elż­bieta nie zga­dza się z panem John­so­nem. Mówi, że jego teo­lo­gia nie jest zgodna z duchem naszej reli­gii. Powie­dział w swoim kaza­niu ubie­głej nie­dzieli, że jest wiele dobrego w bud­dy­zmie.

– Nie­ba­wem powie, że jest wiele dobrego w pra­wo­sła­wiu – rze­kła ciotka Elż­bieta z obu­rze­niem pod­czas obiadu.

Moż­liwe, że jest coś dobrego w bud­dy­zmie. Muszę o to zapy­tać Deana, gdy przy­je­dzie.

2 marca 19…

Byli­śmy dzi­siaj wszy­scy na pogrze­bie sta­rej pani Sary Paul. Zawsze chęt­nie cho­dzę na pogrzeby. Kiedy to powie­dzia­łam, ciotka Elż­bieta popa­trzyła ze zgor­sze­niem na ciotkę Laurę, a ciotka Laura rze­kła:

– Och, droga Emilko!

Ja dość lubię gor­szyć ciotkę Elż­bietę, ale zawsze mi przy­kro, ile­kroć zasę­pię ciotkę Laurę, ona jest taką kochaną, słodką istotą. Więc pró­bo­wa­łam jej wytłu­ma­czyć moje pobudki. Ale cza­sami bar­dzo jest trudno coś wytłu­ma­czyć, zwłasz­cza ciotce Elż­bie­cie.

– Pogrzeby są zaj­mu­jące – rze­kłam – i zabawne także.

Naj­wi­docz­niej pogor­szy­łam tylko sytu­ację tym powie­dze­niem. Cho­ciaż ciotka Elż­bieta wie dosko­nale, że zabawne jest oglą­dać krew­nych pani Paul na jej pogrze­bie, tych krew­nych, któ­rzy od wielu lat jej nie­na­wi­dzili (co prawda nie dawała się lubić, trzeba to stwier­dzić, cho­ciaż umarła!), a teraz sie­dzą z chu­s­tecz­kami przy oczach i udają, że pła­czą. Wie­dzia­łam dobrze, co każdy w szcze­góle i wszy­scy razem myślą w duchu. Jakub Paul roz­my­ślał, czy „stare utra­pie­nie” zapi­sało mu coś w swej ostat­niej woli, a Ali­cja Paul, która wie­działa, że nic nie dosta­nie, miała nadzieję, że Jakub rów­nież został pomi­nięty. To by jej spra­wiło ulgę. A pani Karo­lowa Paul zasta­na­wiała się, po jak dłu­gim cza­sie będzie można urzą­dzić dom ina­czej, według swych upodo­bań, cał­kiem róż­nych od gustu nie­boszczki. A ciotka Micha­lina trosz­czyła się, że za mało kazała upiec mię­siwa dla tej liczby kuzy­nów i kuzy­nek, bo ni­gdy się nie spo­dzie­wała takiego zjazdu. A Lizeta Paul liczyła obec­nych i czuła się upo­ko­rzona, bo mniej było osób niż na pogrze­bie pani Hen­ry­ko­wej Lister w zeszłym tygo­dniu. Gdy powie­działam o tym ciotce Lau­rze, rze­kła poważ­nie:

– Może to wszystko i prawda, Emilko (ona wie, że to prawda), ale jed­nak nie powinna taka mło­dziutka dziew­czyna zaprzą­tać sobie głowy takimi spra­wami.

Cóż ja temu winna, że widzę te rze­czy! Uko­chana ciotka Laura tak zawsze współ­czuje ludziom, że nie dostrzega ich stron śmiesz­nych. Ale ja inne rze­czy także widzę. Widzia­łam, że mały Kubuś Fritz, któ­rego pani Paul adop­to­wała i bar­dzo pie­ściła, był wręcz nie­po­cie­szony, widzia­łam, że Marta Paul była zmar­twiona i zawsty­dzona, myśląc o swej daw­nej kłótni z panią Paul – i widzia­łam, że twarz pani Paul, która za życia wyglą­dała tak swar­li­wie i gorzko, była teraz pełna bło­go­ści i maje­statu, nie­omal piękna… jak gdyby śmierć dała jej naresz­cie zado­wo­le­nie. Tak, pogrzeby są inte­re­su­jące.

5 marca 19…

Dzi­siaj pada śnieg. Lubię patrzeć, jak śnieg osiada powoli na drze­wach, bez szmeru nie­mal.

Zdaje mi się, że speł­ni­łam dobry uczy­nek. Jazon Mer­rowby przy­szedł i poma­gał kuzy­nowi Jimmy’emu w rąba­niu drzewa. Zoba­czy­łam, jak wszedł do chlewu i pił wódkę z butelki, którą wyjął z kie­szeni. Ale nikomu nie powie­dzia­łam o tym ani słowa i to jest mój dobry uczy­nek.

Gdy­bym to powie­działa ciotce Elż­bie­cie, tak jak wła­ści­wie powin­nam, nie wyna­ję­łaby go już ni­gdy do roboty, a on musi pra­co­wać na swą biedną żonę i dzieci. Docho­dzę do wnio­sku, że nie jest łatwą sprawą roz­róż­nić, które nasze uczynki są dobre, a które złe.

20 marca 19…

Wczo­raj ciotka Elż­bieta bar­dzo się gnie­wała, ponie­waż nie zgo­dzi­łam się napi­sać „pośmiert­nego wspo­mnie­nia wier­szem” na cześć sta­rego Pio­tra Dege­era, który zmarł w zeszłym tygo­dniu. Pani Degeer przy­szła i popro­siła mnie o to. Ja nie chcia­łam, byłam bar­dzo obu­rzona tą prośbą. Uwa­ża­łam, że byłaby to pro­fa­na­cja mojej sztuki, cho­ciaż rzecz pro­sta, nie powie­dzia­łam tego pani Degeer. Po pierw­sze byłoby ją to ura­ziło, a po wtóre, nie mia­łaby naj­mniej­szego poję­cia, o co mi cho­dzi. Nawet ciotka Elż­bieta nie mogła zro­zu­mieć, kiedy po odej­ściu pani Degeer tłu­ma­czy­łam jej mój punkt widze­nia.

– Piszesz wiecz­nie stosy głupstw, które nikomu na nic się nie przy­da­dzą – rze­kła. – Mogła­byś też napi­sać coś, co znaj­dzie zasto­so­wa­nie. To by zro­biło przy­jem­ność bied­nej pani Degeer. „Pro­fa­na­cja twej sztuki”! Doprawdy! Skoro już musisz mówić, Emilko, dla­czego nie mówisz roz­sąd­nie?

Spró­bo­wa­łam mówić roz­sąd­nie:

– Ciotko Elż­bieto – rze­kłam poważ­nie – jak­że­bym mogła napi­sać dla niej taki wiersz? Nie mogę prze­cież pisać nie­szcze­rze, aby komuś zro­bić przy­jem­ność. A prze­cież sama wiesz, że nie można powie­dzieć nic dobrego i praw­dzi­wego zara­zem o bied­nym, sta­rym Pio­trze Dege­erze!

Ciotka Elż­bieta nie wie­działa o tym, przy­naj­mniej tak twier­dziła, ale to ją uspo­so­biło tym gorzej w sto­sunku do mnie. Tak mnie roz­zło­ściła, że w końcu poszłam do mego pokoju i napi­sa­łam wiersz-nekro­log o Pio­trze, dla wła­snej satys­fak­cji. Jest to nie­za­wod­nie bar­dzo zabawne pisać „praw­do­mówny” nekro­log o kimś, kogo się nie lubi. To nie zna­czy, że ja czu­łam nie­chęć do Pio­tra Dege­era: po pro­stu gar­dzi­łam nim, podob­nie jak wszy­scy. Ale ciotka Elż­bieta zde­ner­wo­wała mnie, a kiedy się roz­gnie­wam, staję się sar­ka­styczna. I znów czu­łam, że „coś” pisze moją ręką, ale inne „coś” niż zazwy­czaj, zło­śliwe, szy­der­cze. Coś, co cie­szy się z wydrwi­wa­nia bied­nego, leni­wego, nie­do­łęż­nego kłamcy, głupca, hipo­kryty, sta­rego Pio­tra Dege­era. Myśli, słowa, rymy zda­wały się wyra­stać na zawo­ła­nie, a to Coś chi­cho­tało.

Ten utwór wyda­wał mi się tak mądry, że nie opar­łam się poku­sie poka­za­nia go panu Car­pen­te­rowi. Sądzi­łam, że się ucie­szy i istot­nie wie­dzia­łam, że mu się podo­bały moje wier­sze, ale prze­czy­taw­szy całość odło­żył zeszyt i popa­trzył na mnie poważ­nie.

– Poj­muję, że jest pewna przy­jem­ność w takim ośmie­sza­niu błę­dów i ułom­no­ści ludz­kich – rzekł. – Biedny stary Piotr był czło­wie­kiem zmar­no­wa­nym… umarł… jego Stwórca będzie miło­sierny dla nie­szczę­snego grzesz­nika, ale ludzie, jego bliźni, istoty jemu podobne, nie znają miło­sier­dzia. Kiedy ja umrę, Emilko, czy też napi­szesz o mnie w ten spo­sób, w tym duchu? Masz dar… o tak, to jest bar­dzo mądrze ujęte… Umiesz odma­lo­wać sła­bostki ludz­kie, głu­potę i nie­go­dzi­wość, umiesz to wszystko w stop­niu prze­ra­sta­ją­cym zwy­kle moż­li­wo­ści dziew­czynki w twoim wieku. Ale… czy to warto, Emilko?

– Nie, nie – odrze­kłam. Byłam tak zawsty­dzona, tak skru­szona, że musia­łam uciec i wypła­kać się. Okropna była myśl, że pan Car­pen­ter wyobraża sobie swoje pośmiertne wspo­mnie­nie, napi­sane przeze mnie w podob­nym stylu, rów­nie zło­śliwe, po tym wszyst­kim, co uczy­nił dla mnie.

Kiedy wró­ci­łam, pan Car­pen­ter rzekł łagod­nie:

– Nie warto pisać takich rze­czy. Satyra ma zasto­so­wa­nie; zapewne, bywają infek­cje, które tylko wypa­lić można, ale pozo­staw tę czyn­ność wiel­kim geniu­szom. Lepiej jest leczyć niż bić. My, ułomni ludzie wiemy coś o tym.

– Och, panie Car­pen­ter – zaczę­łam. Pra­gnę­łam powie­dzieć mu, że on nie jest ułom­nym czło­wie­kiem… pra­gnę­łam powie­dzieć mu tysiąc rze­czy… ale wie­dzia­łam, że on mi nie da dokoń­czyć.

– Nie mówmy już o tym, Emilko. Gdy umrę, powiedz: „On błą­dził, ale nikt nie wie­dział dokład­nie, nikt z więk­szą gory­czą nie odczu­wał ułom­no­ści jego natury, niż on sam”. Bądź miło­sierna dla grzesz­ni­ków, Emilko. Szydź z nie­go­dzi­wo­ści, o ile musisz szy­dzić, ale miej litość nad sła­bo­ścią.

Wstał i zwo­łał uczniów i uczen­nice na lek­cje. Od tej pory czuję się zła i spać nie mogłam tej nocy. Ale uro­czy­ście wpi­suję te słowa do mego dzien­nika, jako dewizę. „Pióro moje ma leczyć, a nie ranić”. Pod­kre­ślam te wyrazy, niech to sobie będzie maniera wik­to­riań­ska, albo nie, pod­kre­ślam, bo są to wyrazy nie­zmier­nie donio­słe i bez­względ­nie się będę do nich sto­so­wać.

Nie znisz­czy­łam tego poematu, cho­ciaż… nie, nie mogłam… za dobry jest, żeby go podrzeć. Wło­ży­łam go mię­dzy inne moje papiery i prze­czy­tam go jesz­cze nie­raz dla wła­snej ucie­chy, ale nikomu go nie pokażę.

Och, jak­że­bym chciała, żeby pan Car­pen­ter nie czuł się dotknięty!

1 kwiet­nia 19…

Dzi­siaj sły­sza­łam zda­nie przy­jezd­nych o Czar­no­wo­dzie, które mnie bar­dzo dotknęło. Pań­stwo Sawyer, miesz­kańcy Char­lot­te­town, byli na poczcie jed­no­cze­śnie ze mną. Pani Sawyer, która jest bar­dzo ładna, mod­nie ubrana i zaro­zu­miała, rze­kła do swego męża: „Jak tutejsi ludzie mogą wytrzy­mać w tej norze? Ja bym osza­lała. Tu się ni­gdy nic nie dzieje”.

Była­bym jej chęt­nie opo­wie­działa o Czar­no­wo­dzie. Ale, natu­ral­nie, miesz­kańcy Srebr­nego Nowiu nie urzą­dzają awan­tur publicz­nych. Poprze­sta­łam więc tylko na bar­dzo zim­nym ski­nię­ciu głową, gdy prze­mó­wiła do mnie i bez słowa odpo­wie­dzi prze­szłam mimo. Sły­sza­łam za sobą głos pana Sawy­era: „Kto to jest ta mała?”. A jego żona odpo­wie­działa: „To jest ta mała Star­równa, ma spo­sób trzy­ma­nia głowy cha­rak­te­ry­styczny dla Mur­rayów”.

Cóż to za powie­dze­nie: tu się ni­gdy nic nie dzieje! Dla­czego? Dzieje się mnó­stwo rze­czy nie­zmier­nie waż­nych, wstrzą­sa­ją­cych nie­kiedy. Uwa­żam, że życie jest tutaj cudowne. Tyle jest stale tematu do śmie­chu, do roz­mowy i do łez.

Przyj­rzyjmy się zda­rze­niom z ostat­nich trzech tygo­dni: co za pomie­sza­nie kome­dii i tra­ge­dii! James Baxter prze­stał nagle roz­ma­wiać ze swoją żoną, a nikt nie wie dla­czego. Ona też nie, bie­dac­two, i ma zła­mane serce z tego powodu. Stary Adam Gilian, który nie­na­wi­dził wszel­kich wynu­rzeń, umarł przed dwoma tygo­dniami, a ostat­nie jego słowa były: „Żądam, aby nie było na moim pogrze­bie żad­nego wycia i pocią­ga­nia nosem”. Nikt więc nie „pocią­gał nosem” ani nie „wył”. Nikt nie miał na to ochoty, a że zabro­nił, więc nie było o czym mówić. Ni­gdy jesz­cze nie było takiego dziw­nego pogrzebu w Czar­no­wo­dzie. Widy­wa­łam wesela bar­dziej melan­cho­lijne niż ten pogrzeb. Na przy­kład ślub Elli Brice. Jak przy­gnę­biona musiała być Ella, skoro zapo­mniała wło­żyć białe pan­to­felki i zeszła do salonu w ślub­nej sukni i w sta­rych, przy­dep­ta­nych pan­to­fel­kach domo­wych, z dziu­rami, przez które wyglą­dały palce stóp. Gdyby się poka­zała nago, nie byliby ludzie wię­cej o tym mówili! Biedna Ella pła­kała bez­u­stan­nie pod­czas kola­cji wesel­nej, tak ją to zmar­twiło i upo­ko­rzyło.

Stary Robert Sco­bie i jego sio­stra przy­rod­nia pokłó­cili się, prze­żyw­szy razem trzy­dzie­ści lat w przy­kład­nej zgo­dzie, cho­ciaż o niej mówią, że jest zrzę­dliwą kobietą. Ona nic nie uczy­niła, co by go mogło roz­gnie­wać, ani nie powie­działa mu przy­krego słowa, tylko zja­dła orze­chy, które on bar­dzo lubi i zosta­wił je sobie na póź­niej, aby zjeść wie­czo­rem w łóżku. Gdy spo­strzegł, że ich nie ma, wybuch­nął strasz­nym gnie­wem. Nazwał ją starą dia­blicą i roz­ka­zał opu­ścić jego dom. Matylda wypro­wa­dziła się natych­miast do swo­jej sio­stry w Gęsim Sta­wie, a Robert ani myśli ją prze­pro­sić. Oboje są zawzięci, jak wszy­scy Sco­bio­wie. Żadne z nich już nie zazna szczę­ścia ani zado­wo­le­nia. Jerzy Lake wra­cał do domu z Gęsiego Stawu w noc księ­ży­cową. Było to przed dwoma tygo­dniami. Nagle ujrzał jakiś czarny cień, idący tuż za nim, widoczny na śniegu. A dokoła nie było nikogo, był tylko ten czarny cień. Jerzy wpadł do naj­bliż­szego domu, na pół mar­twy z prze­ra­że­nia i powia­dają, że od tej pory nie jest to już ten sam czło­wiek.

To jest naj­dra­ma­tycz­niej­sze zda­rze­nie ubie­głych tygo­dni. Dreszcz mnie przej­muje, kiedy o tym piszę. Jerzy omy­lił się, nie­za­wod­nie. Ale jest to rze­telny czło­wiek, który nie pije. Sama nie wiem, co o tym myśleć.

Armi­niusz Sco­bie jest czło­wie­kiem małost­ko­wym. Stale kupuje kape­lu­sze dla swej żony i stale za nie prze­płaca. A czyni to wła­śnie dla­tego, żeby ona nie kupo­wała zbyt dro­gich kape­lu­szy! W całym Shrews­bury śmieją się z niego. W zeszłym tygo­dniu kupo­wał u pana Jonesa kape­lusz dla żony, a pan Jones powie­dział mu, że odda mu wybrany kape­lusz, darmo, o ile Armi­niusz przej­dzie do dworca w nim na gło­wie. Armi­niusz zgo­dził się. Do sta­cji była prze­szło mila drogi i wszy­scy mali chłopcy bie­gli za nim ze śmie­chem i z gwiz­dem. Ale Armi­niuszowi było to obo­jętne. Oca­lił 3 dolary 95 cen­tów.

A tutaj w Srebr­nym Nowiu ja wyla­łam pew­nego wie­czoru jajko na miękko na drugą z rzędu, co do ele­gan­cji, suk­nię kasz­mi­rową ciotki Elż­biety. To chyba też było zda­rze­nie! Upa­dek jed­nej z monar­chii euro­pej­skich nie wywo­łałby w Srebr­nym Nowiu takiego wra­że­nia jak ten fakt wła­śnie!

Tak więc, pani Sawyer, myli się pani. A przy tym nawet bez zda­rzeń wyjąt­ko­wych życie tu pły­nie cie­ka­wie, bo ludzie tutejsi są cie­kawi. Nie wszyst­kich lubię, ale inte­re­sują mnie wszy­scy. Na przy­kład panna Matty Small, która ma lat 40, a nosi tylko jasne suk­nie. W kościele miała ostat­nio różową suk­nię i szkar­łatny kape­lusz. Stary wuj Reu­ben Bascom, który jest tak leniwy, że wolał spać, trzy­ma­jąc para­solkę nad głową, pod­czas gdy dach w jego domu był uszko­dzony; wolał to, niż odsu­nąć łóżko. Pan Clo­skey, który opo­wia­da­jąc o misjo­na­rzach, nie śmie wspo­mi­nać o ich spodniach, tylko mówi: „dolna część gar­de­roby”! Amasa Derry, który otrzy­mał na wysta­wie pierw­szą nagrodę za warzywa skra­dzione z pola sta­rego Ron­niego. Ron­nie nato­miast nie otrzy­mał żad­nej nagrody. A Joe Belle, który przy­szedł wczo­raj, i przy­niósł domek dla mego pie­ska. Wszy­scy ci ludzie są cie­kawi, zaj­mu­jący i zabawni.

Chyba dowio­dłam pani Sawyer, że się omy­liła w swym sądzie. Teraz jestem już mniej na nią zagnie­wana, cho­ciaż nazwała mnie „małą Star­równą”.

Dla­czego nie lubię, gdy mnie nazy­wają „małą”, skoro małe kotki na przy­kład, są tak uro­czymi stwo­rze­niami? A lubię kiedy mówią o mnie „kociątko”.

29 kwiet­nia 19…

Przed dwoma tygo­dniami posła­łam naj­lep­szy mój utwór poetycki do tygo­dnika wycho­dzą­cego w Nowym Jorku, a dzi­siaj otrzy­ma­łam zwrot z adno­ta­cją: „Żału­jemy, że nie możemy sko­rzy­stać”.

Czuję się okrop­nie. Widzę, że ni­gdy nie zdo­łam napi­sać niczego, co by było naprawdę dobre.

Ow­szem! Zdo­łam! Ten tygo­dnik będzie szczę­śliwy, że wolno mu dru­ko­wać utwory dzi­siaj wzgar­dzo­nej autorki!

Nie powie­dzia­łam panu Car­pen­te­rowi, że posła­łam ten utwór. Nie pochwa­liłby tego. Jego zda­niem za pięć lat dosyć będzie czasu na szu­ka­nie wydaw­ców. Ale ja wiem, że nie­które poezje, dru­ko­wane w tymże tygo­dniku, nie są ani troszkę lep­sze od moich.

Bar­dziej jestem uspo­so­biona do pisa­nia poezji na wio­snę niż kie­dy­kol­wiek. Pan Car­pen­ter radzi mi zwal­czać ten odruch. Powiada, że wio­sna ponosi odpo­wie­dzial­ność za więk­szą ilość głupstw, niż jaki­kol­wiek inny czyn­nik na całym świe­cie.

1 maja 19…

Dean przy­je­chał. Wczo­raj był u swej sio­stry, a potem przy­szedł tutaj. Prze­cha­dza­li­śmy się wzdłuż zegara sło­necz­nego i roz­ma­wia­li­śmy. Cudow­nie, że powró­cił – ze swo­imi zie­lo­nymi oczami i ład­nymi ustami.

Roz­mowa nasza trwała długo. Mówi­li­śmy o Algie­rze, o wędrówce dusz, o kre­ma­to­riach, o pro­fi­lach (Dean mówi, że ja mam dobry, czy­sto grecki pro­fil). Bar­dzo lubię kom­ple­menty Deana.

– Gwiazdko poranna, jakże uro­słaś! – rzekł. – Zeszłej jesieni odjeż­dża­jąc, zosta­wi­łem dziecko, a zastaję kobietę!

(Koń­czę czter­na­ście lat za trzy tygo­dnie i jestem duża jak na mój wiek. Dean cie­szy się z tego naj­wy­raź­niej, w prze­ci­wień­stwie do ciotki Laury, która stale wzdy­cha, prze­dłu­ża­jąc moje sukienki i mówi, że dzieci zbyt szybko rosną).

– Czas posuwa się naprzód – odrze­kłam, powta­rza­jąc mak­symę wyrytą przy zega­rze sło­necz­nym na kamie­niu i czu­jąc się w nastroju wielce filo­zo­ficz­nym.

– Jesteś pra­wie tego wzro­stu, co ja – rzekł. I z gory­czą dodał: – Fakt, że Gar­bus Priest nie jest zbyt postawny.

Ni­gdy nie wspo­mi­na­łam o jego łopatce, uni­ka­łam świa­do­mie tego tematu, ale teraz ode­zwa­łam się:

– Deanie, pro­szę cię, nie mów o sobie tym szy­der­czym tonem, przy­naj­mniej nie ze mną. Ni­gdy nie myśla­łam o tobie jako o Gar­bu­sie.

Dean wziął mnie za rękę i zaj­rzał mi w oczy, jak gdyby chciał czy­tać na dnie mojej duszy.

– Czyż pewna jesteś, Emilko, że ni­gdy nie myślisz o moim gar­bie, moim kalec­twie? Czy nie pra­gnę­ła­byś nie­raz, abym był pro­sty, jak inni ludzie?

– Dla twego dobra pra­gnę­ła­bym tego – odrze­kłam. – Ale jeśli o mnie cho­dzi, jest mi to zupeł­nie obo­jętne i ni­gdy nie będzie mnie obcho­dzić.

– Ni­gdy? Gdy­bym był tego pewien, Emilko, gdy­bym był tego pewien!

– Możesz być tego pewien – oświad­czy­łam żywo. Gnie­wało mnie jego powąt­pie­wa­nie, a jed­nak coś w jego twa­rzy mówiło mi, że nie wszystko rozu­miem, że może on ma cień słusz­no­ści. Czu­łam się dziw­nie nie­swojo. Nagle przy­po­mniała mi się owa scena, kiedy on ura­to­wał mi życie i powie­dział, że teraz cała moja przy­szłość do niego należy, ponie­waż on mnie ura­to­wał. A ja nie­chęt­nie o tym myślę, iżby moje życie miało nale­żeć do kogo­kol­wiek bądź, nawet do Deana, a nie do mnie samej. A z dru­giej strony wolę Deana niż wszyst­kich ludzi na świe­cie.

Kiedy się ściem­niło, kiedy uka­zały się gwiazdy, patrzy­li­śmy na nie przez tele­skop Deana. To było bar­dzo cie­kawe. Dean dużo wie o gwiaz­dach, mnie się zdaje, że on bar­dzo dużo wie o wszyst­kim. Ale kiedy mu to oznaj­mi­łam, odrzekł:

– Jed­nej tajem­nicy nie wiem z pew­no­ścią, a oddał­bym całą wie­dzę za tę jedną jedyną tajem­nicę, któ­rej ni­gdy bodaj nie zba­dam. A mia­no­wi­cie spo­sób pozy­ska­nia… spo­sób pozy­ska­nia…

– Czego? – spy­ta­łam cie­ka­wie.

– Serca, któ­rego pra­gnę, do któ­rego tęsk­nię – rzekł Dean roz­ma­rzony, patrząc na migo­cącą gwiazdę, która zda­wała się być zawie­szona nad Trzema Księż­nicz­kami. – Mam wra­że­nie, że jest ono rów­nie nie­osią­galne jak ta gwiazda, podobna do klej­notu. Ale kto wie, Emilko…?

Cie­kawa jestem, czy­jego serca Dean tak mocno pra­gnie.

4 maja 19…

Dean przy­wiózł mi śliczną tekę do papie­rów z Paryża, a ja wpi­sa­łam na odwrot­nej stro­nie okładki mój ulu­biony wiersz, z któ­rego wyję­łam motto niniej­szego dzien­nika. Ślu­bo­wa­łam wszakże, że „wejdę na szczyt alpej­ski”. Zaczy­nam poj­mo­wać, że wspi­na­nie się na szczyty w prze­no­śni jest rze­czą bar­dzo trudną i że nie wystar­cza „mieć świetlne skrzy­dła”. Pan Car­pen­ter ode­brał mi sporo złu­dzeń.

– Musisz pra­co­wać w pocie czoła, z zaci­śnię­tymi zębami, to jest jedyna droga, pro­wa­dząca do celu – rzekł.

Ubie­głej nocy, leżąc w łóżku, obmy­śla­łam tytuły moich ksią­żek, tych, które napi­szę w przy­szło­ści: Dama w wiel­kim Stylu, Wierna na Śmierć i Życie, Blada Mał­go­rzata, Kró­le­stwo nad Morzem.

Teraz muszę tylko wymy­ślić treść ksią­żek.

Piszę powieść pod tytu­łem Dom wśród ruin, chyba bar­dzo dobry tytuł, ale roz­mowy miło­sne wciąż jesz­cze mnie nudzą. Wszystko, co piszę z tej dzie­dziny, takie jest mdłe, głu­pie, że roz­pacz mnie ogar­nia. Pyta­łam Deana, czy on mógłby mnie nauczyć, jak pisać porząd­nie dia­logi ludzi zako­cha­nych i przy­po­mnia­łam mu, że mi to obie­cał, ale on powie­dział, że jestem jesz­cze za młoda. Powie­dział to w ów jemu wła­ściwy tajem­ni­czy spo­sób. Można pomy­śleć, że w jego sło­wach kryje się znacz­nie wię­cej, niż mogłoby się to wyda­wać nie­wta­jem­ni­czo­nym. Chcia­ła­bym się nauczyć tego spo­sobu mówie­nia zna­czą­cego, bo to czyni czło­wieka wysoce inte­re­su­ją­cym.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki