80,00 zł
Ekskluzywna edycja oprawiona w delikatną gładką tkaninę o właściwościach jedwabiu.
Szczera i wzruszająca powieść z wątkami osobistymi autorki. Dalsze losy dorastającej Emilki. Pisanie opowiadań i poezji nadal jest jej pasją, a w swoim pamiętniku celnie ukazuje ludzkie charaktery. Wierzy w siebie i w to, że uda jej się w końcu spełnić marzenia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 366
Rozdział I
Emilka pisze
Emilia Byrd Starr siedziała w swym pokoju w Srebrnym Nowiu w Czarnowodzie. Był ponury wieczór lutowy, za oknami szalała zadymka. Emilka była szczęśliwa, tak szczęśliwa, jak tylko człowiek szczęśliwym być może. Ciotka Elżbieta pozwoliła jej, ze względu na silny mróz, rozniecić ogień w kominku – wyjątkowa łaska! Teraz palił się wesoło, migocząc czerwonozłotawymi płomieniami w niewielkim, schludnym pokoiku o wielkich oknach, ze staromodnymi meblami; w zamarznięte, zsiniałe szyby uderzały rytmicznie białe płatki śniegu pędzone przez wicher. Płomienie nadawały zwierciadłu wiszącemu na przeciwległej ścianie wygląd tajemniczy, pogłębiały perspektywę z Emilką siedzącą na otomanie przed kominkiem, przy dwóch dużych, białych świecach, jedynym oświetleniu dozwolonym w Srebrnym Nowiu. Emilka pisała. Na kolanach trzymała nowiutką, oprawioną w skórę księgę, jedną z tak zwanych „ksiąg Jimmy’ego”, którą kuzyn Jimmy podarował jej tegoż dnia. Emilka bardzo się cieszyła z tego prezentu, bo już zapisała wszystkie kartki księgi, którą ofiarował jej kuzyn Jimmy ubiegłej jesieni. Od tygodnia odczuwała pragnienie pisania, gdyż była pozbawiona papieru i nie mogła kontynuować swego pamiętnika.
Pamiętnik ten stał się głównym motywem jej młodego, bujnego życia. Zastępował listy, które wcześniej pisywała do swego zmarłego ojca, listy, będące wyrazem potrzeby „wypisania się”, powierzenia komuś swych trosk i utrapień, gdyż nawet w owym czarownym wieku lat niespełna czternastu człowiek ma swe troski i utrapienia, zwłaszcza gdy ów „człowiek” żyje pod surową, niezmiernie życzliwą, lecz nie zawsze czułą opieką ciotki Elżbiety Murray. Czasami Emilka czuła, że ów pamiętnik ratuje ją przed spaleniem się we własnym ogniu. Gruba księga Jimmy’ego wydawała jej się osobistym przyjacielem, najpewniejszym powiernikiem rzeczy, które domagały się koniecznie uzewnętrznienia, a były zbyt drażliwe, aby je powierzać uszom jakiejkolwiek istoty żyjącej. Ale niezapisane księgi lub choćby stronice nie były częstym zjawiskiem w Srebrnym Nowiu i gdyby nie kuzyn Jimmy, Emilka nigdy nie doszłaby do posiadania tych nieodzownych, kochanych białych kartek. Ciotka Elżbieta z pewnością nie dałaby jej księgi pamiętnikowej. Ciotka Elżbieta była zdania, że Emilka traci za dużo czasu na te „niedorzeczne bazgroły”, a ciotka Laura nie ośmieliłaby się postąpić wbrew woli siostry, tym bardziej, że i ona sądziła, iż Emilka mogłaby spędzić czas pożyteczniej, a nawet przyjemniej. Ciotka Laura była najzacniejszą kobietą pod słońcem, ale pewnych rzeczy nie mogła pojąć.
Kuzyn Jimmy zaś nie bał się ciotki Elżbiety, i kiedy mu się zdawało, według jego obliczeń, że Emilce jest już potrzebna nowa księga, kupował ją i ofiarowywał jej, nie zważając na gniewne spojrzenia ciotki Elżbiety. Tego dnia właśnie pojechał do Shrewsbury, w tę zawieję śnieżną, tylko po ten sprawunek, bez żadnego innego powodu. Tak więc Emilka była uszczęśliwiona, pisząc przy świetle świec i tego subtelnego, przyjaznego odblasku ognia, gdy jednocześnie za oknami wiatr wył i gwizdał, wyginając gałęzie starych drzew, śląc płatki śniegu do ulubionego ogródka Jimmy’ego i pastwiąc się nad Trzema Księżniczkami, jak stale nazywała Emilka trzy wysokie drzewa w kącie ogrodu.
Lubię taką zadymkę wieczorną, gdy nie jestem zmuszona wyjść z domu – pisała Emilka. – Kuzyn Jimmy i ja układaliśmy plany na następny sezon letni, a mianowicie, co zasadzimy w ogródku. Oglądaliśmy ceny w katalogu; sprowadzimy nasiona astrów czerwonych, ale będziemy pielęgnować nadal te złote astry, które teraz drzemią pod śnieżną kołderką. Lubię układać plany na lato, gdy za oknami szaleje taka oto zadymka. Doznaję wtedy wrażenia, jak gdybym odnosiła zwycięstwo nad czymś znacznie mocniejszym i potężniejszym ode mnie, a to dlatego tylko, że ja mam mózg, a zawieja jest ślepą siłą, straszną, lecz ślepą. Tego samego doznaję wrażenia, gdy tam, za oknem szaleją żywioły, a ja tutaj siedzę, bezpieczna w moim kąciku, przy moim kochanym kominku i śmieję się z nich. A to dzięki temu, że przed stu laty z górą pra-pra-pradziadek Murray zbudował ten dom i dobrze go zbudował. Zastanawiam się, czy za sto lat ktokolwiek odniesie zwycięstwo nad czymkolwiek dlatego, że ja żyłam kiedyś na świecie, albo dlatego, że ja umarłam. Ta myśl jest mi bodźcem i natchnieniem.
Wyróżniłam te wyrazy, zanim się opamiętałam. Pan Carpenter mówi, że nadużywam wyróżnień. Powiada, że jest to mania wczesnej epoki wiktoriańskiej i że muszę koniecznie odzwyczaić się od tego. Doszłam do wniosku, że istotnie muszę odzwyczaić się od tej manii, bo zajrzawszy do słownika widzę, że być maniakiem nie jest wskazane, jakkolwiek nie jest to jeszcze tak źle, jak być opętanym. Znowu podkreślam! Ale zdaje mi się, że tym razem wyróżnienie jest uzasadnione.
Czytuję teraz słownik codziennie po godzinie, aż ciotka Elżbieta przyjrzała mi się podejrzliwie i oświadczyła, że lepiej, abym cerowała pończochy. Nie wie ona, dlaczego niedobrze jest szperać godzinami w słowniku, ale zdaje jej się, że to musi być źle, bo ona sama nigdy nie odczuwa tej potrzeby. Ja tak lubię czytać słownik! (Tak, to wyróżnienie jest niezbędne, panie Carpenter. Zwykłe „lubię” nie oddałoby moich uczuć!). Słowa są czymś fascynującym. Teraz przyłapałam się w porę na podkreśleniu (przy pierwszej sylabie!) Sam dźwięk niektórych wyrazów (na przykład: „nawiedzony”, „mistyczny”) już budzi we mnie „promyk”. (O, Boże! Ale ja muszę podkreślać „promyk”. To nie jest zwykły promyk, to jest najbardziej niezwykła i cudowna rzecz w całym moim życiu. Kiedy to się budzi we mnie, mam wrażenie, że nagle ściana rozstępuje się przede mną i przez te nowe, skądinąd niewidzialne drzwi, zaglądam do samego nieba). Znowu wyróżnienie! Och, widzę, że pan Carpenter ma słuszność, gdy mnie łaje! Muszę sama dbać o wyrugowanie tego nawyku.
Długie wyrazy nigdy nie są ładne: „rewindykować”, „awanturniczy”, „międzynarodowy”, „konstytucyjny”. Przypominają te ogromne chryzantemy, które mi pokazał kuzyn Jimmy w Charlottetown na wystawie kwiatów. My nie mogliśmy dopatrzeć się w nich żadnej piękności, chociaż niektóre osoby uważały je za wyjątkowo piękne. Kuzyn Jimmy ma w ogródku kwiaty normalnej wielkości oraz drobne, niepozorne kwiatki, które są sto razy piękniejsze. Ale odstępuję od tematu, co również jest moim niedobrym zwyczajem, jak słusznie mówi pan Carpenter. Mówi on, że muszę (to wyróżnienie jest jego własne!) nauczyć się skupiać. Skupiać się, czyli koncentrować uwagę: „koncentrować” jest też dużym, długim i bardzo brzydkim wyrazem.
Spędzam mile czas nad słownikiem, znacznie lepiej, niż nad cerowaniem pończoch. Chciałabym mieć jedną parę, nie więcej jak jedną parę, jedwabnych pończoch. Ilza ma trzy pary! Ojciec podarował jej te pończochy, bo daje jej wszystko od czasu, gdy ją pokochał! Ale ciotka Elżbieta mówi, że jedwabne pończochy są niemoralne. Zastanawiam się, dlaczego; dlaczego pończocha może być niemoralna, a suknia z tegoż materiału – nie!?
Skoro już mowa o jedwabnych sukniach: ciotka Janey Millburn z Gęsiego Stawu (to nie jest nasza krewna, ale wszyscy ją tak nazywają) ślubowała, że nigdy nie będzie nosić jedwabnych sukien, dopóki cały świat pogański nie nawróci się na religię chrześcijańską. To mi się ogromnie podoba. Ja chciałabym być tak dobra jak ona, ale nie zdobędę się na to, zanadto lubię jedwab. To takie bogate i błyszczące. Chciałabym zawsze mieć jedwab na sobie, a gdybym mogła sama sobie kupować suknie i miała dostateczne środki, zawsze ubierałabym się w jedwabie, chociaż przypuszczam, że ilekroć pomyślałabym o kochanej ciotce Janey i o nienawróconych poganach, doznawałabym strasznych wyrzutów sumienia. Ale dużo lat jeszcze upłynie, zanim będzie mnie stać na jedną jedwabną suknię, a tymczasem oddaję co miesiąc część moich pieniędzy z jajek na misje. (Mam teraz pięć kur, wszystkie pochodzą od szarej kwoczki, którą podarował mi Perry na urodziny, kiedy skończyłam dwanaście lat). Jeżeli będę mogła kupić sobie kiedykolwiek w życiu jedwabną suknię, wiem, jak ona będzie wyglądać. Nie będzie czarna ani brązowa, ani niebieska, nie będzie koloru rozsądnego, praktycznego, takiego, jakie zawsze noszą Murrayówny ze Srebrnego Nowiu, o nie! Będzie to suknia z mieniącego się jedwabiu, niebieska przy pewnym oświetleniu, srebrna przy innym, taka jak niebo o zmierzchu oglądane przez szyby pokryte szronem. Tu i ówdzie zdobna będzie kawałkami koronki, przypominającymi te drobne piórka śnieżne uderzające w moje okno. Tadzio mówi, że namaluje mnie w tej sukni i nazwie ten portret: „Lodowata Dziewczyna”. Ciotka Laura uśmiecha się i mówi słodko, łaskawie, w pewien sobie właściwy sposób, którego bardzo nie lubię, nawet u kochanej ciotki Laury:
– Cóż ci przyjdzie z takiej sukni, Emilko?
Tu nie o pożytek chodzi, ale czułabym się w niej tak, jak gdybym była tylko cząstką samej siebie, tą najlepszą cząstką, bez domieszki codzienności i szarzyzny. Muszę mieć chociaż jedną taką suknię w życiu! I do tego jedwabną halkę i jedwabne pończochy!
Ilza ma teraz jedwabną sukienkę, jasnoczerwoną. Ciotka Elżbieta mówi, że doktor Burnley ubiera Ilzę za staro i za bogato jak na dziecko. Ale on chce jej wynagrodzić ten długi czas, kiedy wcale jej nie ubierał. (Nie mam na myśli, że Ilza chodziła nago, ale mogłaby i tak chodzić, gdyby to zależało wyłącznie od jej ojca). Teraz on robi wszystko, czego Ilza zapragnie i ustępuje jej na każdym kroku. Ciotka Elżbieta powiada, że wyjdzie jej to na złe, ale zdarza się, że zazdroszczę Ilzie troszeczkę. Wiem, że to nieładnie, ale nie mogę nic na to poradzić.
Doktor Burnely pośle Ilzę niebawem do wyższej szkoły w Shrewsbury, ale dopiero później pojedzie ona na poważne studia do Montrealu. Dlatego głównie jej zazdroszczę, nie z powodu jedwabnej sukni. Chciałabym, żeby ciotka Elżbieta i mnie pozwoliła pojechać do Shrewsbury, ale obawiam się, że ona nigdy się na to nie zgodzi. Uważa, że nie może mnie puścić na krok od siebie, ponieważ moja matka uciekła. Ale nie powinna się bać o mnie: ja nigdy nie ucieknę. Postanowiłam, że za mąż nie wyjdę. Ja poślubię sztukę.
Tadzio chciałby pojechać do szkoły do Shrewsbury, ale matka mu nie pozwala. Nie dlatego, iżby się bała, że on ucieknie, ale dlatego, że kocha go zanadto, aby się z nim rozstać. Tadzio chce zostać artystą, a pan Carpenter mówi, iż on jest geniuszem i powinien spróbować szczęścia. Ale każdy boi się porozmawiać z panią Kent. Ona jest drobną kobietą, doprawdy nie wyższą ode mnie, a jednak wszyscy się jej boją, mnie nie wyłączając… Strasznie się jej boję. Wiedziałam zawsze, że ona mnie nie lubi, już wtedy to wiedziałam, kiedy Ilza i ja zaczęłyśmy chodzić do nich i bawić się z chorym Tadziem. Ale teraz ona mnie nienawidzi, jestem tego pewna, a to dlatego właśnie, że Tadzio mnie lubi. Ona nie znosi jego uczuć dla kogokolwiek bądź, prócz niej samej. Nawet o malarstwo jest zazdrosna. Tak że nie ma nadziei na jego wyjazd do Shrewsbury. Perry wyjeżdża. Nie ma grosza przy duszy, ale będzie pracował i przebrnie. Dlatego woli pojechać do Shrewsbury, bo sądzi, że tu w sąsiedztwie łatwiej mu przyjdzie znaleźć pracę, a przy tym życie będzie tańsze niż gdzie indziej.
– Ta stara bestia ciotka Tomaszowa mało ma pieniędzy – mówi Perry – ale mnie nie da ani grosza, o ile… o ile…
Popatrzył na mnie znacząco.
Zarumieniłam się, bo nie mogłam nad tym zapanować, a potem byłam wściekła na siebie samą za ten rumieniec i na Perry’ego, bo przypomniał mi coś, o czym nie chciałam myśleć ani słuchać… Było to już dawno, gdy jego ciotka Tomaszowa spotkała mnie na ścieżce w gaiku Wysokiego Jana i przeraziła śmiertelnie pytaniem, czy zgadzam się zostać żoną Perry’ego, skoro tylko dorosnę. Zażądała ode mnie przyrzeczenia, że za niego wyjdę, a w takim razie ona każe go kształcić. Nikomu o tym nie powiedziałam, bo się wstydziłam. Wyjątek zrobiłam dla Ilzy, która rzekła:
– Pomysły ma stara ciotka Tomaszowa! Zachciewa jej się Murrayówny dla Perry’ego!
Ale też Ilza bardzo jest twarda dla Perry’ego i kłóci się z nim zawzięcie o byle co, o takie rzeczy, które u mnie tylko wywołują uśmiech. Perry nie lubi być prześcigniętym przez kogoś w czymkolwiek bądź. W zeszłym tygodniu byliśmy wszyscy na podwieczorku u Amy Morre. Jej wuj opowiedział nam historię o dziwnym cielęciu, które miało trzy nogi od urodzenia. Perry odezwał się:
– To jeszcze nic w porównaniu z kaczką, którą ja widziałem w Norwegii.
(Perry istotnie był w Norwegii. Gdy był mały, ojciec jego zabierał go wszędzie z sobą. Ale nie wierzę w jego opowieść o kaczce. Kłamał, albo przynajmniej bujał. Drogi panie Carpenter, nie mogę się obejść bez wyróżnienia!)
Kaczka Perry’ego miała cztery nogi, według jego opowiadania, dwie właściwe nóżki, które każda kaczka mieć powinna, a dwie wyrastające z pleców. Otóż gdy była zmęczona przechadzką na zwykłej parze nóg, kładła się na wznak i chodziła na drugiej parze!
Perry opowiedział tę bajkę z wielką powagą. Wszyscy się śmiali, a wuj Amy rzekł: „Pomysłowy jesteś Perry”. Ale Ilza była rozwścieczona i nie chciała z nim rozmawiać w drodze powrotnej. Mówiła, że on robi z siebie błazna, że „zgrywa się” swymi głupimi historiami, że „dżentelmen” nie uczyniłby tego nigdy, przenigdy!
Perry rzekł:
– Ja nie jestem dżentelmenem, jestem tylko najemnikiem, ale z czasem, panno Ilzo, będę wykwintniejszym dżentelmenem niż wszyscy ci, których znasz.
– Dżentelmenem – odrzekła Ilza nadąsana – trzeba się urodzić. Nie można się nim stać, wiedz o tym!
Ilza prawie zupełnie przestała teraz wymyślać i używać przezwisk, jak to czyniła dawniej, kłócąc się ze mną lub z Perrym, teraz mówi spokojniej, ale nieraz powie nam coś okrutnego, strasznie ciętego. To bardziej boli, niż owe przezwiska, ale ja nie zważam na to prawie wcale, a w każdym razie niedługo, bo wiem, że Ilza mnie kocha nie mniej niż ja ją. Perry zaś mówi, że takie wyrazy są żądłem, które tkwi długo w ranie. Nie rozmawiali już ze sobą aż do samego domu, ale nazajutrz znów Ilza zaczęła mu dokuczać, zarzucając mu niegramatyczny sposób mówienia oraz niewstawanie z miejsca, kiedy dama wchodzi do pokoju.
– Oczywiście nie można oczekiwać po tobie takiej znajomości manier – rzekła swym najostrzejszym głosem. – Ale pewna jestem, że pan Carpenter zadał sobie dużo trudu, aby cię nauczyć gramatyki.
Perry nic jej nie odpowiedział, tylko zwrócił się do mnie.
– Czy zechcesz mi wytykać moje błędy? – spytał. – Od ciebie przyjmę uwagi, przecież ty będziesz miała ze mną do czynienia, gdy dorośniemy, nie Ilza.
Powiedział to rozmyślnie, aby podrażnić Ilzę, ale rozgniewał raczej mnie, bo było to aluzją do zakazanego tematu. Przestałyśmy więc obie rozmawiać z nim przez dwa dni.
Perry nie jest jedyną osobą w Srebrnym Nowiu, która doznaje czyjejś niełaski. Ja też powiedziałam wczoraj wieczorem coś głupiego. Rumienię się na samo wspomnienie… Ciotka Elżbieta zaprosiła parę osób na kolację. Ilza i ja czekałyśmy, aż starsi zjedzą, gdyż nie mogłyśmy się pomieścić jednocześnie przy stole. Z początku bawiłam się dobrze, przysłuchując się rozmowie, ale kiedy już wszyscy zaczęli jeść, zaległo milczenie i zrobiło się nudno. Stanęłam zatem przy oknie i układałam w myśli poemat, patrząc na ogród. Byłam tak pogrążona w myślach i w pracy, że zapomniałam o gościach, aż nagle usłyszałam głos ciotki Elżbiety, bardzo ostry: „Emilko!” Spojrzała przy tym znacząco na pana Johnsona, tutejszego nowego pastora. Byłam zmieszana, chwyciłam co rychlej imbryczek z herbatą i zawołałam:
– Panie Filiżanko, czy mam napełnić pańskiego johnsona?
Rozległ się szmer, ciotka Elżbieta miała wyraz bolesnego niesmaku, ciotka Laura zawstydzenia, ja zaś pragnęłam, aby się ziemia rozstąpiła pode mną. Nie spałam pół nocy, wciąż rozmyślałam nad tym. Najdziwniejszy był mój ogromny wstyd z tego powodu, większy, niż gdybym naprawdę popełniła coś złego. To jest z pewnością owa „duma Murrayowska” i zdaje mi się, że to jest bardzo nieładne uczucie. Czasami wydaje mi się, że ciotka Ruth Dutton ma słuszność, sądząc mnie tak surowo.
„Nie, ona nie ma racji!”
Ale tradycją Srebrnego Nowiu jest, że tutejsze kobiety powinny być na wysokości każdej sytuacji, zawsze uprzejme i pełne godności. No, a zadać takie pytanie nowemu pastorowi nie było postępkiem uprzejmym ani godnym. Pewna jestem, że on nie będzie mógł spojrzeć na mnie, żeby sobie nie przypomnieć tego niemiłego zdarzenia, a ja zawsze będę się wić i kurczyć pod jego wzrokiem.
Ale teraz, kiedy to opisałam w moim dzienniczku, czuję się już troszkę lepiej. Nic nie wydaje się takie okropne ani przytłaczające – ani takie piękne i takie wielkie też nie, niestety! – kiedy jest już opisane, wypowiedziane słowami. Wszelka rzecz jest potężna i ogromna, dopóki się ją tylko odczuwa, albo o niej myśli. Kiedy ją ujmujemy w słowa, maleje od razu. I ten wiersz, który właśnie ułożyłam w chwili zadawania owego niedorzecznego pytania, nie jest ani w połowie tak subtelny, jak mniemałam, tworząc go tam, przy oknie:
„Gdzie aksamitna stopa mroku sunie cicho”.
To już nie to. Stracił na świeżości. A kiedy tak stałam, patrząc w ciemną dal, zdawało mi się, że widzę mrok sunący przez ogród, wspinający się na wzgórza, jak piękna kobieta w ciemnej szacie wędrująca w śnieżną, zimową noc. Oczami jej były gwiazdy i one to natchnęły mnie, zbudziły we mnie promyk i zapomniałam o wszystkim, co nie było tym pięknem, które należało koniecznie wyrazić słowami. Kiedy ten wiersz przyszedł mi na myśl, doznałam wrażenia, że to nie ja go tworzę, że to ktoś inny usiłuje przemówić do mnie w ten sposób, że to ktoś inny podsunął mi go i uczynił te wyrazy tak cudownymi… A teraz wydają mi się one takie płaskie, głupie, a obraz, który chciałam odmalować, nie jest tak plastyczny, jak sądziłam.
Och, gdybym mogła wyrażać rzeczy i zjawiska tak jak widzę! Pan Carpenter mówi: „Pracuj… pracuj… staraj się… słowa są twoim medium, uczyń z nich twoich niewolników, aż będą same wyrażać za ciebie to, co chcesz, aby wyrażały”. To prawda: będę usiłowała dojść do tego, ale mnie się wydaje, że jest jeszcze coś poza, czy też ponad słowami, wszelkimi słowami, wszystkimi słowami… coś, co stale się wymyka, gdy już, już, mamy na tym rękę położyć, a przecież pozostaje nam w ręku okruch, którego byśmy nie mieli, gdybyśmy w ogóle nie sięgnęli po owo „coś”.
Pamiętam, jak pewnego razu w zeszłym roku Dean i ja poszliśmy na Czarowną Górę, na jej lesiste stoki. Rosną tam prawie same świerki, ale jest też kącik wspaniałych, starych sosen. Usiedliśmy w cieniu i Dean czytał mi poezje Scotta, po czym spojrzał dokoła i rzekł:
– Bogowie szepczą wśród sosen, bogowie starej krainy północnej, bogowie sagi wikingów. Gwiazdeczko, czy znasz wiersze Emersona?
I nie czekając na odpowiedź przytoczył mi te wiersze, które zapamiętałam i pokochałam od tej pory. W tych wierszach było owo „coś”, które mnie stale się wymyka. Wciąż nadstawiam ucha, żeby je pochwycić, ale wiem, że to daremnie, że nie mam dość ostrego słuchu… Lecz pewna jestem, że czasami słyszę leciutkie, słabe, dalekie echo owego „czegoś” i odczuwam wtedy taką rozkosz, jaka jest niemal bólem i rozpaczą, gdyż nie będę zdolna przetłumaczyć piękna wszechświata na ludzką mowę, wiem o tym.
Ale szkoda, że byłam taką gęsią bezpośrednio po tym cudownym przeżyciu.
Gdybym umiała uwijać się z gracją dokoła osoby pastora i nalać mu herbaty ze srebrnego imbryczka własności pra-prababki Murrayowej, tak jak moja Królowa Mroków wlewa ciemności w białą filiżankę dolinki czarnowodzkiej, ciotka Elżbieta byłaby znacznie bardziej zadowolona ze mnie, niż gdybym zdołała napisać najcudowniejszy poemat na świecie.
Kuzyn Jimmy jest taki inny! Zadeklamowałam mu mój poemat owego wieczora, kiedy skończyliśmy przeglądanie katalogu. On uważa, że tą są piękne wiersze. (On nie wie, nie może wiedzieć, jak dalece to nie odpowiada treści, jaką miałam w duszy, układając ten poemacik). Kuzyn Jimmy sam pisze poezje. Jest niekiedy bardzo mądry, bo zdarza się, że bywa inaczej. Swego czasu ciotka Elżbieta popchnęła go i wpadł do studni. Po wstrząsie mózgu pozostały trwałe ślady. Toteż ludzie nazywają go głupim, a ciotka Ruth śmie mówić, że on nie odróżnia kota od śmietanki! A jednak, jeżeli złożyć i dodać wszystkie jego „klepki mądrości”, to nie ma w Czarnowodzie nikogo, kto by mu dorównywał rozumem. Nikt! Nawet pan Carpenter! Rzecz tylko w tym, że nie można złożyć jego „klepek mądrości” razem, zawsze jest próżnia pomiędzy nimi. Ale ja kocham kuzyna Jimmy’ego i nigdy się go nie boję, gdy przychodzą na niego takie dziwne chwile… Poza tym wszyscy się go boją w takich momentach, nawet ciotka Elżbieta. Perry zawsze mówi, że się nie boi nikogo i niczego, że nie wie, co to jest strach. To jest doprawdy cudowne, być tak odważnym! Pragnęłabym być równie nieustraszoną. Pan Carpenter mówi, że strach jest rzeczą brzydką, że jest to początek wszystkich niemal rzeczy niedobrych i nieładnych, jakie się zdarzają na świecie.
– Wyrzuć strach z serca – mówi. – Strach jest wyznaniem słabości. To, czego się boisz, jest mocniejsze niż ty, w przeciwnym razie nie obawiałabyś się tego. Pamiętaj radę Emersona: czyń zawsze to, czego się boisz.
Ale to jest wskazówka doskonałości, jak mówi Dean, a ja nie sądzę, abym była zdolna osiągnąć doskonałość. Jeżeli mam być szczera, to boję się całego szeregu rzeczy, ale osób tylko dwóch na całym świecie: jedną z nich jest pani Kent, a drugą szalony pan Morrison. Strasznie się go boję i zdaje mi się, że każdy jest przerażony jego widokiem. Mieszka w Gęsim Stawie, ale prawie nigdy go tam nie ma, błąka się po okolicy, szukając swej żony. Był żonaty parę tygodni zaledwie, gdy żona jego umarła i od tej pory nie odzyskał nigdy równowagi umysłowej. Twierdzi uparcie, że tylko zaginęła bez wieści i że on ją w końcu odnajdzie. Jest stary, zgarbiony, ale dla niego ona jest wciąż młoda i piękna, i nie rozumie, że również ona by się zestarzała, gdyby żyła.
W zeszłym roku w lecie był tutaj, ale nie chciał wejść do domu, stał na progu kuchni i pytał:
– Czy Aneczka jest tutaj?
Bardzo był łagodny tego dnia, ale bywa gwałtowny i dziki. Twierdzi, że wciąż słyszy głos wołającej go Aneczki. Twarz ma pomarszczoną, wygląda jak bardzo sędziwa małpa. Ale czego najbardziej w nim nienawidzę, to jego prawej ręki, całej pokrytej czerwonymi krostami. Za nic na świecie nie dotknęłabym tej ręki. Czasami śmieje się on tak okropnie, że dreszcz mnie przeszywa. Jedyną istotą, na której mu zależy i o którą dba, jest czarny pies, który zawsze jest przy jego boku. Powiadają, że on nigdy nikogo nie poprosi o kęs chleba dla siebie. O ile mu nic nie dadzą, będzie chodził po świecie głodny i wycieńczony, ale potrafi żebrać dla swego psa.
Och, strasznie się go boję i owego dnia, kiedy tu przybył, cieszyłam się, że nie wszedł do mieszkania. Ciotka Elżbieta popatrzyła za nim, gdy odchodził.
– Fairfax Morrison był niegdyś mądrym, przystojnym młodym człowiekiem, rokującym najpiękniejsze nadzieje – rzekła. – Niezbadane są wyroki boże.
– Dlatego właśnie są takie interesujące – rzekłam.
Ciotka Elżbieta ściągnęła brwi i odparła, abym nie była bezbożna. To się powtarza, ilekroć powiem słówko o Panu Bogu. Nie wiem dlaczego. Nie pozwala Perry’emu i mnie mówić o Nim, chociaż Perry bardzo się Nim interesuje i stara się dowiedzieć o Stwórcy jak najwięcej. Ciotka Elżbieta posłyszała razu pewnego, w niedzielę, gdy tłumaczyłam Perry’emu, jak sobie wyobrażam Boga; oświadczyła, że to istny skandal.
Nieprawda! Cała rzecz w tym, że ciotka Elżbieta i ja mamy różnych Bogów, ot i wszystko! Każdy ma innego Boga, zdaje mi się. Na przykład ciotka Ruth ma Boga, który tylko wymierza kary jej nieprzyjaciołom, wciąż jest zajęty wydawaniem wyroków. Jim Cosgrain używa swego Boga do zaklinania się Jego imieniem. A ciotka Janey Millbrun chodzi skąpana w niebiańskim blasku i promieniuje nim – dzięki swemu Bogu.
Wypisałam się dostatecznie na dzisiejszy wieczór i teraz idę spać. Wiem, że „dużo słów roztrwoniłam” w tym dzienniku. Jest to jedna z wad mego stylu, według pana Carpentera.
– Trwonisz słowa, dziecko, szafujesz nimi zbyt szczodrze. Musisz się nauczyć oszczędności i zwięzłości, koniecznie!
On ma słuszność, naturalnie, toteż staram się stosować do jego nauk w moich rozprawach i powiastkach. Ale w moim dzienniku, którego nikt nie czyta prócz mnie, którego nikt nie ujrzy, dopóki nie umrę, chcę być sobą i pozwalam sobie na to.
Emilka spojrzała na świecę: dogasała. Wiedziała, że drugiej nie dostanie na dzisiejszy wieczór. Ciotka Elżbieta miała zasady Medów i Persów. Emilka odłożyła dziennik, nakryła wygasający ogień w kominku, rozebrała się i położyła do łóżka. Zgasiła świecę. Pokój napełniał się stopniowo upiornym, białym odblaskiem śniegu, właściwym nocom, w ciągu których księżyc ukryty jest za chmurami. W chwili, kiedy Emilka już, już miała usnąć, przyszła jej do głowy cudowna myśl: pomysł bajecznej noweli. Wysunęła się spod kołdry. Zadrżała: w pokoju było bardzo zimno. Ale nie można się wyrzec takiego pomysłu. Emilka wsunęła rękę między puchowy piernat a materac i wydobyła stamtąd na pół spaloną świeczkę, ukrytą tam na taką ewentualność właśnie.
Rzecz jasna, że nie było to uczciwe. Tak nie postępują grzeczne dzieci. Ale nigdy nie twierdziłam, że Emilka jest grzecznym dzieckiem. Nie pisze się książek o grzecznych dzieciach. Byłyby one tak nudne, że nikt by ich nie czytał.
Zapaliła świecę, włożyła pończochy i ciepłe okrycie, wyjęła z szafy inną oprawną księgę o białych kartach i zaczęła pisać przy tej świeczce, stanowiącej maleńką oazę świetlną na tle ciemnego pokoju. Emilka pisała, pisała, z czarną główką pochyloną nad księgą, godziny upływały, inni mieszkańcy Srebrnego Nowiu spali snem głębokim. Emilka kurczyła się z zimna, była przemęczona; ale nie zdawała sobie z tego sprawy. Oczy ją paliły, policzki miała zarumienione, spieczone, słowa cisnęły się pod jej pióro jak oswojona stadnina. Gdy nareszcie świeczka zgasła, Emilka, przywołana do rzeczywistości, westchnęła i wzdrygnęła się. Było jej okrutnie zimno. Zegar wskazywał godzinę drugą, toteż czuła wielkie zmęczenie, ale skończyła swą nowelę, a była to najlepsza, jaką kiedykolwiek napisała. Wsunęła się do swego zimnego łóżka z uczuciem zadowolenia: usnęła momentalnie przy odgłosach szalejącej burzy śnieżnej.
Rozdział II
Różnorodne wrażenia
Książka niniejsza nie będzie się bynajmniej składać z fragmentów dziennika Emilki. Ale musimy dać jeszcze kilka wyjątków z jej autobiografii, ażeby zaznajomić czytelnika z pewnymi szczegółami koniecznymi dla zobrazowania życia i indywidualności naszej małej bohaterki. Zresztą dlaczego nie skorzystać z materiału, który mamy pod ręką? Dziennik Emilki ze swoimi wyróżnieniami, młodzieńczą bezwzględnością i ciągłą analizą własnej duszy, cenniejszym będzie niejednokrotnie przyczynkiem do poznania dziewczynki ze Srebrnego Nowiu, niż najsympatyczniejsze opisy obcego biografa. A zatem zajrzyjmy ponownie do pożółkłych kartek starej „księgi Jimmy’ego”, zapisanych kiedyś w pokoiku na poddaszu w Srebrnym Nowiu.
15 lutego 19…
Postanowiłam, że będę notować codziennie w tym dzienniku wszystkie moje dobre i wszystkie złe uczynki. Wyczytałam ten pomysł w jakiejś książce i mi się spodobał. Mam zamiar być najuczciwsza. Notować dobre uczynki będzie rzeczą łatwą, rozumie się, ale złe… nie! to będzie bardzo przykre.
Dzisiaj zrobiłam tylko jedną rzecz, która nie była dobra, a raczej taką, której ja nie uważam za dobrą. Byłam niegrzeczna dla ciotki Elżbiety. Ona była zdania, że za długo zmywam talerze i półmiski. Ja zaś nie uważałam, że mam się spieszyć, nie widziałam powodu do pośpiechu, więc układałam w duchu opowieść pod tytułem Tajemnica Młyna. Ciotka Elżbieta przyjrzała mi się, po czym spojrzała na zegar i rzekła bardzo nieprzyjemnym tonem:
– Czy ślimak jest twoim bratem, Emilko?
– Nie – odrzekłam wyniośle. – Ślimaki nie są moimi krewnymi.
Treść tego zdania nie była niegrzeczna, tylko sposób, w jaki odpowiedziałam ciotce Elżbiecie. I chciałam być niegrzeczna. Byłam bardzo zła, bo zawsze gniewają mnie zwroty sarkastyczne. Potem żałowałam, że dałam się unieść złości, ale żałowałam nie dlatego, że postąpiłam niesłusznie, lecz dlatego, że to było głupie i niegodne. Zdaje mi się, że to nie jest prawdziwa skrucha.
Co do moich dobrych uczynków, to dzisiaj spełniłam ich dwa. Ocaliłam dwa istnienia. Nieznośnik porwał ptaszka, a ja mu go odebrałam. Pofrunął natychmiast i widziałam, że jest szczęśliwy. Po południu poszłam na strych i zastałam tam mysz w pułapce. Właściwie nie cała myszka wpadła do pułapki, tylko nóżkę jej przytrzymała sprężynka. Biedactwo leżało bezsilne, wyczerpane daremną walką. Tak żałośnie patrzyła swymi czarnymi oczkami! Nie mogłam znieść tego widoku i uwolniłam ją, a ona bardzo szybko uciekła, chociaż miała zranioną nóżkę. Nie jestem zupełnie pewna, czy to był dobry uczynek. Wiem, że był dobry z punktu widzenia myszy, ale co by powiedziała ciotka Elżbieta?
Dzisiaj wieczorem ciotka Laura i ciotka Elżbieta czytały i paliły stare listy. Czytały je głośno i komentowały, a ja siedziałam w kąciku i cerowałam pończochy. Listy były bardzo zajmujące, dowiedziałam się mnóstwa rzeczy o Murrayach. Czuję, że jest to wielkie szczęście należeć do takiej rodziny. Nic dziwnego, że mieszkańcy Czarnowody nazywają nas „ludem wybranym”, chociaż oni mówią to w sensie niepochlebnym. Zdaję sobie sprawę, że powinnam stanąć na wysokości tradycji rodzinnych.
Dzisiaj otrzymałam długi list od Deana Priesta. Spędza zimę w Algierze. Pisze, że wraca w kwietniu i zamieszka ze swą siostrą, panią Alfredową Evans. Z nią spędzi tu całe lato. Tak się cieszę! To będzie cudowne mieć go przy sobie w Czarnowodzie. Nikt nie mówi do mnie tak jak Dean. On jest najbardziej interesującą i najmilszą starszą osobą, jaką znam. Ciotka Elżbieta mówi, że jest egoistą, że wszyscy Priestowie są egoistami. Ale ona jest uprzedzona do Priestów. I zawsze nazywa go Garbusem, co mnie wyprowadza z równowagi. Jedna łopatka Deana jest troszeczkę wyższa niż druga, ale to nie jego wina. Prosiłam już ciotkę Elżbietę, aby go tak nie nazywała, ale ona odrzekła:
– Nie ja go tak przezwałam, Emilko. Jego własna rodzina tak nazywa twego przyjaciela… Priestowie nie słyną z delikatności uczuć.
Tadzio również otrzymał list od Deana i książkę: Żywoty Wielkich Artystów: Michała Anioła, Rafaela, Velasqueza, Rembrandta, Tycjana. Tadzio mówi, że nie śmie pokazać matce tej książki, bo gdy zobaczy, że on ją czyta z zajęciem, spali ją. Pewna jestem, że Tadzio zostałby również wielkim artystą, jak ci wymienieni, byle tylko miał sposobność się kształcić i wypróbować swój talent.
18 lutego 19…
Spędziłam dzisiaj cudownie czas, wyszedłszy ze szkoły. Poszłam na przechadzkę do gaiku Wysokiego Jana. Słońce było już nisko, a śnieg był tak biały, tak biały jak nigdy! A cienie drzew na nim wydawały się błękitne. A kiedy weszłam do ogrodu, mój własny cień wyglądał tak zabawnie, taki był długi, że sięgał niemal drugiego krańca naszego ogródka. Niezwłocznie ułożyłam na ten temat poemacik, którego dwa wiersze brzmią, jak następuje:
Gdybyśmy byli wzrostu naszych cieni
jakże te cienie byłyby wielkie!
Zdaje mi się, że w tym powiedzeniu jest niemało filozofii. Dzisiaj napisałam nowelę. Ciotka Elżbieta wiedziała, co piszę i była bardzo niezadowolona. Złajała mnie, że tracę czas. Ale to nie był stracony czas. Dojrzewałam, pisząc ten utwór, czuję to z całą pewnością. A przy tym lubię niektóre zdania tej noweli. „Biała i wyniosła, szła przez ciemny las jak lunatyczka”. To jest chyba ładne. A pan Carpenter mówi, że gdy mi się jakieś zdanie szczególnie podoba, to powinnam je właśnie wykreślić. Ale tego nie mogę wykreślić, och nie! Za nic na świecie! Dziwne jest tylko to jedno, że ilekroć pan Carpenter radzi mi coś wykreślić, ja się sprzeciwiam jego woli, a po trzech miesiącach dochodzę do wniosku, że on miał słuszność i wstydzę się własnego pomysłu. Pan Carpenter obszedł się niemiłosiernie z moim dzisiejszym ćwiczeniem. Nic mu się w nim nie podobało.
– Trzy „niestety” w jednym zdaniu, Emilko. Jedno byłoby zbyteczne w tym roku łaski! „Bardziej nieprzeparty”… Emilko, na miłość Boską, pisz po ludzku! To jest karygodne.
Istotnie. Sama to uznaję i czułam, że wstyd mnie przenika całą od stóp do wierzchołka głowy. Właściwie pan Carpenter podkreślił niebieskim ołówkiem każdą prawie sentencję, wykreślił wszystkie moje najładniejsze zdania i znalazł błędy składniowe w najkunsztowniejszych powiedzeniach. Powiedział mi, że mam manię mędrkowania we wszystkim, co piszę, rzucił mi mój zeszyt od ćwiczeń, wziął się oburącz za głowę i rzekł:
– Ależ piszesz! Dziecko, weź lepiej do ręki łyżkę drewnianą i naucz się gotować.
Odszedł, klnąc niezbyt głośno, ale niemniej gorliwie. Podniosłam z podłogi moje biedne ćwiczenie i nie czułam się wcale zasmucona. Gotować umiem, a pana Carpentera już pod pewnymi względami poznałam. Gniewa się i złości o moje najlepsze ćwiczenia. Im lepsze, tym on więcej łaje. Obecne ćwiczenie jest widocznie bardzo dobre. Ale jego gniewa, że ja mogłabym napisać jeszcze lepiej, a nie uczyniłam tego przez niedbalstwo lub lenistwo lub obojętność – tak się jemu przynajmniej zdaje.
Ciotka Elżbieta nie zgadza się z panem Johnsonem. Mówi, że jego teologia nie jest zgodna z duchem naszej religii. Powiedział w swoim kazaniu ubiegłej niedzieli, że jest wiele dobrego w buddyzmie.
– Niebawem powie, że jest wiele dobrego w prawosławiu – rzekła ciotka Elżbieta z oburzeniem podczas obiadu.
Możliwe, że jest coś dobrego w buddyzmie. Muszę o to zapytać Deana, gdy przyjedzie.
2 marca 19…
Byliśmy dzisiaj wszyscy na pogrzebie starej pani Sary Paul. Zawsze chętnie chodzę na pogrzeby. Kiedy to powiedziałam, ciotka Elżbieta popatrzyła ze zgorszeniem na ciotkę Laurę, a ciotka Laura rzekła:
– Och, droga Emilko!
Ja dość lubię gorszyć ciotkę Elżbietę, ale zawsze mi przykro, ilekroć zasępię ciotkę Laurę, ona jest taką kochaną, słodką istotą. Więc próbowałam jej wytłumaczyć moje pobudki. Ale czasami bardzo jest trudno coś wytłumaczyć, zwłaszcza ciotce Elżbiecie.
– Pogrzeby są zajmujące – rzekłam – i zabawne także.
Najwidoczniej pogorszyłam tylko sytuację tym powiedzeniem. Chociaż ciotka Elżbieta wie doskonale, że zabawne jest oglądać krewnych pani Paul na jej pogrzebie, tych krewnych, którzy od wielu lat jej nienawidzili (co prawda nie dawała się lubić, trzeba to stwierdzić, chociaż umarła!), a teraz siedzą z chusteczkami przy oczach i udają, że płaczą. Wiedziałam dobrze, co każdy w szczególe i wszyscy razem myślą w duchu. Jakub Paul rozmyślał, czy „stare utrapienie” zapisało mu coś w swej ostatniej woli, a Alicja Paul, która wiedziała, że nic nie dostanie, miała nadzieję, że Jakub również został pominięty. To by jej sprawiło ulgę. A pani Karolowa Paul zastanawiała się, po jak długim czasie będzie można urządzić dom inaczej, według swych upodobań, całkiem różnych od gustu nieboszczki. A ciotka Michalina troszczyła się, że za mało kazała upiec mięsiwa dla tej liczby kuzynów i kuzynek, bo nigdy się nie spodziewała takiego zjazdu. A Lizeta Paul liczyła obecnych i czuła się upokorzona, bo mniej było osób niż na pogrzebie pani Henrykowej Lister w zeszłym tygodniu. Gdy powiedziałam o tym ciotce Laurze, rzekła poważnie:
– Może to wszystko i prawda, Emilko (ona wie, że to prawda), ale jednak nie powinna taka młodziutka dziewczyna zaprzątać sobie głowy takimi sprawami.
Cóż ja temu winna, że widzę te rzeczy! Ukochana ciotka Laura tak zawsze współczuje ludziom, że nie dostrzega ich stron śmiesznych. Ale ja inne rzeczy także widzę. Widziałam, że mały Kubuś Fritz, którego pani Paul adoptowała i bardzo pieściła, był wręcz niepocieszony, widziałam, że Marta Paul była zmartwiona i zawstydzona, myśląc o swej dawnej kłótni z panią Paul – i widziałam, że twarz pani Paul, która za życia wyglądała tak swarliwie i gorzko, była teraz pełna błogości i majestatu, nieomal piękna… jak gdyby śmierć dała jej nareszcie zadowolenie. Tak, pogrzeby są interesujące.
5 marca 19…
Dzisiaj pada śnieg. Lubię patrzeć, jak śnieg osiada powoli na drzewach, bez szmeru niemal.
Zdaje mi się, że spełniłam dobry uczynek. Jazon Merrowby przyszedł i pomagał kuzynowi Jimmy’emu w rąbaniu drzewa. Zobaczyłam, jak wszedł do chlewu i pił wódkę z butelki, którą wyjął z kieszeni. Ale nikomu nie powiedziałam o tym ani słowa i to jest mój dobry uczynek.
Gdybym to powiedziała ciotce Elżbiecie, tak jak właściwie powinnam, nie wynajęłaby go już nigdy do roboty, a on musi pracować na swą biedną żonę i dzieci. Dochodzę do wniosku, że nie jest łatwą sprawą rozróżnić, które nasze uczynki są dobre, a które złe.
20 marca 19…
Wczoraj ciotka Elżbieta bardzo się gniewała, ponieważ nie zgodziłam się napisać „pośmiertnego wspomnienia wierszem” na cześć starego Piotra Degeera, który zmarł w zeszłym tygodniu. Pani Degeer przyszła i poprosiła mnie o to. Ja nie chciałam, byłam bardzo oburzona tą prośbą. Uważałam, że byłaby to profanacja mojej sztuki, chociaż rzecz prosta, nie powiedziałam tego pani Degeer. Po pierwsze byłoby ją to uraziło, a po wtóre, nie miałaby najmniejszego pojęcia, o co mi chodzi. Nawet ciotka Elżbieta nie mogła zrozumieć, kiedy po odejściu pani Degeer tłumaczyłam jej mój punkt widzenia.
– Piszesz wiecznie stosy głupstw, które nikomu na nic się nie przydadzą – rzekła. – Mogłabyś też napisać coś, co znajdzie zastosowanie. To by zrobiło przyjemność biednej pani Degeer. „Profanacja twej sztuki”! Doprawdy! Skoro już musisz mówić, Emilko, dlaczego nie mówisz rozsądnie?
Spróbowałam mówić rozsądnie:
– Ciotko Elżbieto – rzekłam poważnie – jakżebym mogła napisać dla niej taki wiersz? Nie mogę przecież pisać nieszczerze, aby komuś zrobić przyjemność. A przecież sama wiesz, że nie można powiedzieć nic dobrego i prawdziwego zarazem o biednym, starym Piotrze Degeerze!
Ciotka Elżbieta nie wiedziała o tym, przynajmniej tak twierdziła, ale to ją usposobiło tym gorzej w stosunku do mnie. Tak mnie rozzłościła, że w końcu poszłam do mego pokoju i napisałam wiersz-nekrolog o Piotrze, dla własnej satysfakcji. Jest to niezawodnie bardzo zabawne pisać „prawdomówny” nekrolog o kimś, kogo się nie lubi. To nie znaczy, że ja czułam niechęć do Piotra Degeera: po prostu gardziłam nim, podobnie jak wszyscy. Ale ciotka Elżbieta zdenerwowała mnie, a kiedy się rozgniewam, staję się sarkastyczna. I znów czułam, że „coś” pisze moją ręką, ale inne „coś” niż zazwyczaj, złośliwe, szydercze. Coś, co cieszy się z wydrwiwania biednego, leniwego, niedołężnego kłamcy, głupca, hipokryty, starego Piotra Degeera. Myśli, słowa, rymy zdawały się wyrastać na zawołanie, a to Coś chichotało.
Ten utwór wydawał mi się tak mądry, że nie oparłam się pokusie pokazania go panu Carpenterowi. Sądziłam, że się ucieszy i istotnie wiedziałam, że mu się podobały moje wiersze, ale przeczytawszy całość odłożył zeszyt i popatrzył na mnie poważnie.
– Pojmuję, że jest pewna przyjemność w takim ośmieszaniu błędów i ułomności ludzkich – rzekł. – Biedny stary Piotr był człowiekiem zmarnowanym… umarł… jego Stwórca będzie miłosierny dla nieszczęsnego grzesznika, ale ludzie, jego bliźni, istoty jemu podobne, nie znają miłosierdzia. Kiedy ja umrę, Emilko, czy też napiszesz o mnie w ten sposób, w tym duchu? Masz dar… o tak, to jest bardzo mądrze ujęte… Umiesz odmalować słabostki ludzkie, głupotę i niegodziwość, umiesz to wszystko w stopniu przerastającym zwykle możliwości dziewczynki w twoim wieku. Ale… czy to warto, Emilko?
– Nie, nie – odrzekłam. Byłam tak zawstydzona, tak skruszona, że musiałam uciec i wypłakać się. Okropna była myśl, że pan Carpenter wyobraża sobie swoje pośmiertne wspomnienie, napisane przeze mnie w podobnym stylu, równie złośliwe, po tym wszystkim, co uczynił dla mnie.
Kiedy wróciłam, pan Carpenter rzekł łagodnie:
– Nie warto pisać takich rzeczy. Satyra ma zastosowanie; zapewne, bywają infekcje, które tylko wypalić można, ale pozostaw tę czynność wielkim geniuszom. Lepiej jest leczyć niż bić. My, ułomni ludzie wiemy coś o tym.
– Och, panie Carpenter – zaczęłam. Pragnęłam powiedzieć mu, że on nie jest ułomnym człowiekiem… pragnęłam powiedzieć mu tysiąc rzeczy… ale wiedziałam, że on mi nie da dokończyć.
– Nie mówmy już o tym, Emilko. Gdy umrę, powiedz: „On błądził, ale nikt nie wiedział dokładnie, nikt z większą goryczą nie odczuwał ułomności jego natury, niż on sam”. Bądź miłosierna dla grzeszników, Emilko. Szydź z niegodziwości, o ile musisz szydzić, ale miej litość nad słabością.
Wstał i zwołał uczniów i uczennice na lekcje. Od tej pory czuję się zła i spać nie mogłam tej nocy. Ale uroczyście wpisuję te słowa do mego dziennika, jako dewizę. „Pióro moje ma leczyć, a nie ranić”. Podkreślam te wyrazy, niech to sobie będzie maniera wiktoriańska, albo nie, podkreślam, bo są to wyrazy niezmiernie doniosłe i bezwzględnie się będę do nich stosować.
Nie zniszczyłam tego poematu, chociaż… nie, nie mogłam… za dobry jest, żeby go podrzeć. Włożyłam go między inne moje papiery i przeczytam go jeszcze nieraz dla własnej uciechy, ale nikomu go nie pokażę.
Och, jakżebym chciała, żeby pan Carpenter nie czuł się dotknięty!
1 kwietnia 19…
Dzisiaj słyszałam zdanie przyjezdnych o Czarnowodzie, które mnie bardzo dotknęło. Państwo Sawyer, mieszkańcy Charlottetown, byli na poczcie jednocześnie ze mną. Pani Sawyer, która jest bardzo ładna, modnie ubrana i zarozumiała, rzekła do swego męża: „Jak tutejsi ludzie mogą wytrzymać w tej norze? Ja bym oszalała. Tu się nigdy nic nie dzieje”.
Byłabym jej chętnie opowiedziała o Czarnowodzie. Ale, naturalnie, mieszkańcy Srebrnego Nowiu nie urządzają awantur publicznych. Poprzestałam więc tylko na bardzo zimnym skinięciu głową, gdy przemówiła do mnie i bez słowa odpowiedzi przeszłam mimo. Słyszałam za sobą głos pana Sawyera: „Kto to jest ta mała?”. A jego żona odpowiedziała: „To jest ta mała Starrówna, ma sposób trzymania głowy charakterystyczny dla Murrayów”.
Cóż to za powiedzenie: tu się nigdy nic nie dzieje! Dlaczego? Dzieje się mnóstwo rzeczy niezmiernie ważnych, wstrząsających niekiedy. Uważam, że życie jest tutaj cudowne. Tyle jest stale tematu do śmiechu, do rozmowy i do łez.
Przyjrzyjmy się zdarzeniom z ostatnich trzech tygodni: co za pomieszanie komedii i tragedii! James Baxter przestał nagle rozmawiać ze swoją żoną, a nikt nie wie dlaczego. Ona też nie, biedactwo, i ma złamane serce z tego powodu. Stary Adam Gilian, który nienawidził wszelkich wynurzeń, umarł przed dwoma tygodniami, a ostatnie jego słowa były: „Żądam, aby nie było na moim pogrzebie żadnego wycia i pociągania nosem”. Nikt więc nie „pociągał nosem” ani nie „wył”. Nikt nie miał na to ochoty, a że zabronił, więc nie było o czym mówić. Nigdy jeszcze nie było takiego dziwnego pogrzebu w Czarnowodzie. Widywałam wesela bardziej melancholijne niż ten pogrzeb. Na przykład ślub Elli Brice. Jak przygnębiona musiała być Ella, skoro zapomniała włożyć białe pantofelki i zeszła do salonu w ślubnej sukni i w starych, przydeptanych pantofelkach domowych, z dziurami, przez które wyglądały palce stóp. Gdyby się pokazała nago, nie byliby ludzie więcej o tym mówili! Biedna Ella płakała bezustannie podczas kolacji weselnej, tak ją to zmartwiło i upokorzyło.
Stary Robert Scobie i jego siostra przyrodnia pokłócili się, przeżywszy razem trzydzieści lat w przykładnej zgodzie, chociaż o niej mówią, że jest zrzędliwą kobietą. Ona nic nie uczyniła, co by go mogło rozgniewać, ani nie powiedziała mu przykrego słowa, tylko zjadła orzechy, które on bardzo lubi i zostawił je sobie na później, aby zjeść wieczorem w łóżku. Gdy spostrzegł, że ich nie ma, wybuchnął strasznym gniewem. Nazwał ją starą diablicą i rozkazał opuścić jego dom. Matylda wyprowadziła się natychmiast do swojej siostry w Gęsim Stawie, a Robert ani myśli ją przeprosić. Oboje są zawzięci, jak wszyscy Scobiowie. Żadne z nich już nie zazna szczęścia ani zadowolenia. Jerzy Lake wracał do domu z Gęsiego Stawu w noc księżycową. Było to przed dwoma tygodniami. Nagle ujrzał jakiś czarny cień, idący tuż za nim, widoczny na śniegu. A dokoła nie było nikogo, był tylko ten czarny cień. Jerzy wpadł do najbliższego domu, na pół martwy z przerażenia i powiadają, że od tej pory nie jest to już ten sam człowiek.
To jest najdramatyczniejsze zdarzenie ubiegłych tygodni. Dreszcz mnie przejmuje, kiedy o tym piszę. Jerzy omylił się, niezawodnie. Ale jest to rzetelny człowiek, który nie pije. Sama nie wiem, co o tym myśleć.
Arminiusz Scobie jest człowiekiem małostkowym. Stale kupuje kapelusze dla swej żony i stale za nie przepłaca. A czyni to właśnie dlatego, żeby ona nie kupowała zbyt drogich kapeluszy! W całym Shrewsbury śmieją się z niego. W zeszłym tygodniu kupował u pana Jonesa kapelusz dla żony, a pan Jones powiedział mu, że odda mu wybrany kapelusz, darmo, o ile Arminiusz przejdzie do dworca w nim na głowie. Arminiusz zgodził się. Do stacji była przeszło mila drogi i wszyscy mali chłopcy biegli za nim ze śmiechem i z gwizdem. Ale Arminiuszowi było to obojętne. Ocalił 3 dolary 95 centów.
A tutaj w Srebrnym Nowiu ja wylałam pewnego wieczoru jajko na miękko na drugą z rzędu, co do elegancji, suknię kaszmirową ciotki Elżbiety. To chyba też było zdarzenie! Upadek jednej z monarchii europejskich nie wywołałby w Srebrnym Nowiu takiego wrażenia jak ten fakt właśnie!
Tak więc, pani Sawyer, myli się pani. A przy tym nawet bez zdarzeń wyjątkowych życie tu płynie ciekawie, bo ludzie tutejsi są ciekawi. Nie wszystkich lubię, ale interesują mnie wszyscy. Na przykład panna Matty Small, która ma lat 40, a nosi tylko jasne suknie. W kościele miała ostatnio różową suknię i szkarłatny kapelusz. Stary wuj Reuben Bascom, który jest tak leniwy, że wolał spać, trzymając parasolkę nad głową, podczas gdy dach w jego domu był uszkodzony; wolał to, niż odsunąć łóżko. Pan Closkey, który opowiadając o misjonarzach, nie śmie wspominać o ich spodniach, tylko mówi: „dolna część garderoby”! Amasa Derry, który otrzymał na wystawie pierwszą nagrodę za warzywa skradzione z pola starego Ronniego. Ronnie natomiast nie otrzymał żadnej nagrody. A Joe Belle, który przyszedł wczoraj, i przyniósł domek dla mego pieska. Wszyscy ci ludzie są ciekawi, zajmujący i zabawni.
Chyba dowiodłam pani Sawyer, że się omyliła w swym sądzie. Teraz jestem już mniej na nią zagniewana, chociaż nazwała mnie „małą Starrówną”.
Dlaczego nie lubię, gdy mnie nazywają „małą”, skoro małe kotki na przykład, są tak uroczymi stworzeniami? A lubię kiedy mówią o mnie „kociątko”.
29 kwietnia 19…
Przed dwoma tygodniami posłałam najlepszy mój utwór poetycki do tygodnika wychodzącego w Nowym Jorku, a dzisiaj otrzymałam zwrot z adnotacją: „Żałujemy, że nie możemy skorzystać”.
Czuję się okropnie. Widzę, że nigdy nie zdołam napisać niczego, co by było naprawdę dobre.
Owszem! Zdołam! Ten tygodnik będzie szczęśliwy, że wolno mu drukować utwory dzisiaj wzgardzonej autorki!
Nie powiedziałam panu Carpenterowi, że posłałam ten utwór. Nie pochwaliłby tego. Jego zdaniem za pięć lat dosyć będzie czasu na szukanie wydawców. Ale ja wiem, że niektóre poezje, drukowane w tymże tygodniku, nie są ani troszkę lepsze od moich.
Bardziej jestem usposobiona do pisania poezji na wiosnę niż kiedykolwiek. Pan Carpenter radzi mi zwalczać ten odruch. Powiada, że wiosna ponosi odpowiedzialność za większą ilość głupstw, niż jakikolwiek inny czynnik na całym świecie.
1 maja 19…
Dean przyjechał. Wczoraj był u swej siostry, a potem przyszedł tutaj. Przechadzaliśmy się wzdłuż zegara słonecznego i rozmawialiśmy. Cudownie, że powrócił – ze swoimi zielonymi oczami i ładnymi ustami.
Rozmowa nasza trwała długo. Mówiliśmy o Algierze, o wędrówce dusz, o krematoriach, o profilach (Dean mówi, że ja mam dobry, czysto grecki profil). Bardzo lubię komplementy Deana.
– Gwiazdko poranna, jakże urosłaś! – rzekł. – Zeszłej jesieni odjeżdżając, zostawiłem dziecko, a zastaję kobietę!
(Kończę czternaście lat za trzy tygodnie i jestem duża jak na mój wiek. Dean cieszy się z tego najwyraźniej, w przeciwieństwie do ciotki Laury, która stale wzdycha, przedłużając moje sukienki i mówi, że dzieci zbyt szybko rosną).
– Czas posuwa się naprzód – odrzekłam, powtarzając maksymę wyrytą przy zegarze słonecznym na kamieniu i czując się w nastroju wielce filozoficznym.
– Jesteś prawie tego wzrostu, co ja – rzekł. I z goryczą dodał: – Fakt, że Garbus Priest nie jest zbyt postawny.
Nigdy nie wspominałam o jego łopatce, unikałam świadomie tego tematu, ale teraz odezwałam się:
– Deanie, proszę cię, nie mów o sobie tym szyderczym tonem, przynajmniej nie ze mną. Nigdy nie myślałam o tobie jako o Garbusie.
Dean wziął mnie za rękę i zajrzał mi w oczy, jak gdyby chciał czytać na dnie mojej duszy.
– Czyż pewna jesteś, Emilko, że nigdy nie myślisz o moim garbie, moim kalectwie? Czy nie pragnęłabyś nieraz, abym był prosty, jak inni ludzie?
– Dla twego dobra pragnęłabym tego – odrzekłam. – Ale jeśli o mnie chodzi, jest mi to zupełnie obojętne i nigdy nie będzie mnie obchodzić.
– Nigdy? Gdybym był tego pewien, Emilko, gdybym był tego pewien!
– Możesz być tego pewien – oświadczyłam żywo. Gniewało mnie jego powątpiewanie, a jednak coś w jego twarzy mówiło mi, że nie wszystko rozumiem, że może on ma cień słuszności. Czułam się dziwnie nieswojo. Nagle przypomniała mi się owa scena, kiedy on uratował mi życie i powiedział, że teraz cała moja przyszłość do niego należy, ponieważ on mnie uratował. A ja niechętnie o tym myślę, iżby moje życie miało należeć do kogokolwiek bądź, nawet do Deana, a nie do mnie samej. A z drugiej strony wolę Deana niż wszystkich ludzi na świecie.
Kiedy się ściemniło, kiedy ukazały się gwiazdy, patrzyliśmy na nie przez teleskop Deana. To było bardzo ciekawe. Dean dużo wie o gwiazdach, mnie się zdaje, że on bardzo dużo wie o wszystkim. Ale kiedy mu to oznajmiłam, odrzekł:
– Jednej tajemnicy nie wiem z pewnością, a oddałbym całą wiedzę za tę jedną jedyną tajemnicę, której nigdy bodaj nie zbadam. A mianowicie sposób pozyskania… sposób pozyskania…
– Czego? – spytałam ciekawie.
– Serca, którego pragnę, do którego tęsknię – rzekł Dean rozmarzony, patrząc na migocącą gwiazdę, która zdawała się być zawieszona nad Trzema Księżniczkami. – Mam wrażenie, że jest ono równie nieosiągalne jak ta gwiazda, podobna do klejnotu. Ale kto wie, Emilko…?
Ciekawa jestem, czyjego serca Dean tak mocno pragnie.
4 maja 19…
Dean przywiózł mi śliczną tekę do papierów z Paryża, a ja wpisałam na odwrotnej stronie okładki mój ulubiony wiersz, z którego wyjęłam motto niniejszego dziennika. Ślubowałam wszakże, że „wejdę na szczyt alpejski”. Zaczynam pojmować, że wspinanie się na szczyty w przenośni jest rzeczą bardzo trudną i że nie wystarcza „mieć świetlne skrzydła”. Pan Carpenter odebrał mi sporo złudzeń.
– Musisz pracować w pocie czoła, z zaciśniętymi zębami, to jest jedyna droga, prowadząca do celu – rzekł.
Ubiegłej nocy, leżąc w łóżku, obmyślałam tytuły moich książek, tych, które napiszę w przyszłości: Dama w wielkim Stylu, Wierna na Śmierć i Życie, Blada Małgorzata, Królestwo nad Morzem.
Teraz muszę tylko wymyślić treść książek.
Piszę powieść pod tytułem Dom wśród ruin, chyba bardzo dobry tytuł, ale rozmowy miłosne wciąż jeszcze mnie nudzą. Wszystko, co piszę z tej dziedziny, takie jest mdłe, głupie, że rozpacz mnie ogarnia. Pytałam Deana, czy on mógłby mnie nauczyć, jak pisać porządnie dialogi ludzi zakochanych i przypomniałam mu, że mi to obiecał, ale on powiedział, że jestem jeszcze za młoda. Powiedział to w ów jemu właściwy tajemniczy sposób. Można pomyśleć, że w jego słowach kryje się znacznie więcej, niż mogłoby się to wydawać niewtajemniczonym. Chciałabym się nauczyć tego sposobu mówienia znaczącego, bo to czyni człowieka wysoce interesującym.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki