Emilka na falach życia (ekskluzywna edycja) - Lucy Maud Montgomery - ebook

Emilka na falach życia (ekskluzywna edycja) ebook

Lucy Maud Montgomery

0,0
60,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Emilka na falach życia to ostatnia część losów młodej pisarki. Jej twórczość zostaje doceniona przez redaktorów czasopism, wydaje też swoją pierwszą powieść. Nie może jednak zapomnieć o Tadziu - miłości jej życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 265

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział I

„Nie będę już pijać rumianku”.

Te słowa wpi­sała Emi­lia Byrd Starr do swego dzien­nika w dniu, w któ­rym wró­ciła do domu, do Srebr­nego Nowiu, ukoń­czyw­szy Wyż­szą Szkołę w Shrews­bury. Za sobą miała lata szkolne, a przed sobą – nie­śmier­tel­ność.

Było to sym­bo­lem. Ciotka Elż­bieta, pozwa­la­jąc Emilce na zwy­kłą her­batę (stale, nie w dro­dze wyjąt­ko­wej łaski!) uznała ją tym samym za doro­słą. Nie­które osoby uwa­żały Emilkę za doro­słą panienkę już od dłuż­szego czasu, na przy­kład kuzyn Andrzej Mur­ray i przy­ja­ciel Perry Mil­ler, któ­rzy kolejno oświad­czyli się o jej rękę i jed­no­cze­śnie nie­mal dostali kosza. Dowie­dziaw­szy się o tym, ciotka Elż­bieta zro­zu­miała, że nie mia­łoby celu dawa­nie Emilce rumianku. Ale mimo wszystko Emilka nie miała nadziei, żeby kie­dy­kol­wiek wolno jej było nosić jedwabne poń­czo­chy. Jedwabna halka „ujdzie” od biedy, gdyż jest ukryta, nie­wi­dzialna: wpraw­dzie sze­le­ści zalot­nie… Ale jedwabne poń­czo­chy są sta­now­czo nie­mo­ralne.

Tak więc Emilka (o któ­rej szep­tali jej zna­jomi nie­zna­jo­mym, iż „ona pisze”) została uznana za jedną z „pań na Srebr­nym Nowiu”, gdzie nic się nie zmie­niło od dnia jej przy­by­cia, czyli od sied­miu lat; gdzie pła­sko­rzeźby na sta­rym kre­den­sie były zawsze te same, a dziwny cień, rzu­cany na ścianę przez figu­rynkę etiop­ską, padał w tymże miej­scu, w któ­rym z naj­wyż­szą roz­ko­szą zauwa­żyła go dziew­czynka. Stary to był dom, i dla­tego cichy, mądry i nieco tajem­ni­czy. A także nieco surowy, lecz nie mniej miły. Więk­szość miesz­kań­ców Czar­no­wody i Shrews­bury sądziła, że jest to nudne miej­sce dla mło­dej dziew­czyny, że nie­opatrz­nie postą­piła Emilka, odrzu­ca­jąc pro­po­zy­cję panny Royal w spra­wie posady w cza­so­pi­śmie nowo­jor­skim. Wzgar­dzić taką spo­sob­no­ścią zosta­nia „kimś”! Ale Emilka, która miała bar­dzo jasny pogląd na to, kim być zamie­rza, nie uwa­żała by­naj­mniej trybu życia w Srebr­nym Nowiu za nudny, ani nie rezy­gno­wała ze wspi­na­nia się na upra­gnione szczyty dla­tego tylko, że pozo­stała w tym cichym zakątku.

Nale­żała z woli Bożej do Sta­rego a Szla­chet­nego Zakonu Poetów. Gdyby się uro­dziła o tysiąc lat wcze­śniej, cza­ro­wa­łaby słu­cha­czy, sie­dząc pośrodku gro­madki zebra­nej przy ogni­sku i wpa­trzo­nej w jej natchnioną twarz. W dzi­siej­szych cza­sach zmu­szona była docie­rać do swego audy­to­rium pośred­nio.

Ale tematy opo­wie­ści są zawsze te same bez względu na stu­le­cie i na oko­licę. Naro­dziny, zgony, mał­żeń­stwa, skan­dale – oto są jedy­nie naprawdę cie­kawe zda­rze­nia na świe­cie. Tak więc z moc­nym posta­no­wie­niem w duszy przy­stą­piła Emilka do walki o sławę i for­tunę… i o coś jesz­cze, o co było naj­trud­niej. Ale pisa­nie nie było dla Emi­lii Byrd Starr środ­kiem do zdo­by­cia walo­rów świa­to­wych ani wieńca lau­ro­wego. Było to coś, co ona czy­nić musiała. Zja­wi­sko… pomysł… wszystko to, co było bar­dzo piękne lub wybit­nie brzyd­kie… drę­czyło ją, dopóki się nie „wypi­sała”. Z natury była obda­rzona zmy­słem humoru i poczu­ciem dra­ma­tycz­nym: komizm i tra­gizm życia prze­ma­wiały do niej z równą mocą i doma­gały się wcie­le­nia za pomocą pióra. Cały świat nie­zisz­czo­nych a nie­śmier­tel­nych marzeń, ukryty za kur­tyną rze­czy­wi­sto­ści, wzy­wał ją, żądny upo­sta­cio­wie­nia i inter­pre­ta­cji…, wzy­wał ją wiel­kim gło­sem, któ­remu nie mogła i nie śmiała się oprzeć.

Pełna była mło­dzień­czej rado­ści z samego faktu ist­nie­nia. Życie pocią­gało ją, dawało jej znaki zachę­ca­jące i figlarne. Wie­działa, że czeka ją ciężka walka. Wie­działa, że będzie cią­gle obra­żać uczu­cia sąsia­dów z Czar­no­wody, któ­rzy chcie­liby, żeby pisy­wała dla nich nekro­logi i poma­wiali ją o „pozo­wa­nie”; wie­działa, że nie­je­den jej utwór zosta­nie odrzu­cony, skry­ty­ko­wany; wie­działa, że nadejdą dni nie­mocy, pod­czas któ­rych nie będzie mogła pisać, kiedy daremne byłoby wszel­kie usi­ło­wa­nie w tym kie­runku; dni, pod­czas któ­rych nie­moc ta dopro­wa­dzi ją do takiego napię­cia ner­wów, że za przy­kła­dem Marii Bash­kirt­seff wyrzuci za okno, wraz z gra­dem prze­kleństw, zegar ze swego pokoju. W te dni wszystko, co przed­się­weź­mie, będzie mier­notą i banal­no­ścią: w te dni chwiać się będzie jej wiara w życie, w któ­rym według niej jest tyleż poezji co prozy; w te dni, echo owych „przy­pad­ko­wych pod­szep­tów” bogów, w które wsłu­chana była od dzie­ciń­stwa tak pil­nie, to echo będzie ją tylko draż­nić swym żąda­niem nie­osią­gal­nej dosko­na­ło­ści i uroku, będą­cego poza obrę­bem twór­czych moż­li­wo­ści śmier­tel­nika.

Wie­działa, że ciotka Elż­bieta tole­ruje, ale nie pochwala do dziś dnia jej manii gry­zmo­le­nia. Pod­czas ostat­nich dwóch lat pobytu w Wyż­szej Szkole Emilka, ku zdu­mie­niu ciotki Elż­biety, zaro­biła sporo pie­nię­dzy swymi wier­szami i nowel­kami. Stąd owa tole­ran­cja. Ale żaden z Mur­rayów, żadna z Muray­ó­wien, nie czy­nili ni­gdy niczego podob­nego. A przy tym był fakt, któ­rego zasad­ni­czo nie lubiła panna Elż­bieta Mur­ray, fakt wyróż­nia­nia się czymś spo­śród oto­cze­nia. Ciotka Elż­bieta nie­chęt­nie patrzyła na ów odrębny świat Emilki, tak inny niż świat Srebr­nego Nowiu i Czar­no­wody, na to kró­le­stwo bez­kre­sne i gwiaz­dami usiane, w któ­rym dziew­czę zamy­kało się nagle, do któ­rego nawet naj­bar­dziej sta­now­cza i naj­bar­dziej podejrz­liwa z cio­tek nie miała dostępu! Przy­pusz­czam, że gdyby oczy Emilki tak czę­sto nie spo­glą­dały tęsk­nie i smutno na ota­cza­jący świat, gdyby w nich było mniej uta­jo­nego marze­nia, ciotka Elż­bieta odno­si­łaby się życz­li­wiej do jej aspi­ra­cji. Nikt z was, nawet samo­wy­star­czalni Mur­rayowie ze Srebr­nego Nowiu, nie lubi stać za drzwiami, które się przed nim ni­gdy nie otwo­rzą.

Ci z was, któ­rzy już towa­rzy­szyli Emilce w jej zaba­wach w Srebr­nym Nowiu i stu­diach w Shrews­bury znają jej wygląd zewnętrzny. Tym, któ­rzy witają ją teraz jako osobę obcą posta­ram się zapre­zen­to­wać jej syl­wetkę jako panienki w sie­dem­na­stej wio­śnie życia. Szła wśród klom­bów, na któ­rych zło­ciły się chry­zan­temy, w ów jesienny dzień nad brze­giem morza. Było to cza­rowne ustro­nie, ów ogród w Srebr­nym Nowiu. Zaciszne, pełne boga­tych, cie­płych barw i cud­nych, cie­ni­stych ale­jek. Uno­siły się tu zapa­chy róż i goź­dzi­ków, roje psz­czół, skarga wichru, dola­ty­wały poszepty zatoki Atlan­tyku; z sąsiedz­twa docho­dziły wes­tchnie­nia świer­ków z gaiku Wyso­kiego Jana. Emilka kochała każdy kwia­tek, każdą piędź ziemi i każdy dźwięk w tym ogro­dzie, każde piękne, sędziwe drzewo, a zwłasz­cza jej umi­ło­wane, zaprzy­jaź­nione z nią Trzy Księż­niczki Lom­bardz­kie, oraz wielką sosnę pośrodku ogrodu, sre­brzy­stą topolę i mło­dego świerczka w kąciku, kokie­tu­ją­cego swa­wolne wie­trzyki. Kochała rów­nież grupę bia­łych brzóz w gaiku Wyso­kiego Jana.

Emilka cie­szyła się stale, że mieszka wśród tylu sta­rych, prasta­rych drzew, zasa­dzo­nych i wypie­lę­gno­wa­nych rękami ludzi dawno zmar­łych, prze­po­jo­nych rado­ścią lub smut­kiem, które kolejno prze­wi­jały się przez te ist­nie­nia.

Smu­kła, dzie­wi­cza postać. Włosy jak czarny jedwab. Szare oczy, pod­krą­żone, pod któ­rymi fio­le­towe cie­nie pogłę­biały się, ile­kroć Emilka czu­wała o nie­do­zwo­lo­nej, cał­kiem nie Elż­bie­tań­skiej porze, pisząc nowelkę, albo opra­co­wu­jąc plan nowego utworu. Usta miała pur­pu­rowe, z Mur­ray­ow­skimi dołecz­kami w kąci­kach. Uszy były spi­cza­ste. Przy­po­mi­nały szek­spi­row­skiego Puka. Może te uszy wła­śnie i te kąciki ust nasu­wały nie­któ­rym porów­na­nie z kocia­kiem. Prze­śliczną miała linię szyi i pod­bródka. Uśmiech jej był prze­dziw­nie ujmu­jący, powoli roz­kwi­ta­jący, znie­nacka pro­mie­nie­jący rado­ścią ist­nie­nia. A nogi były „skan­da­licz­nie ładne”, jak je oce­niła już dawno stara ciotka Nancy z Ksią­żego Stawu. Policzki deli­kat­nie zaró­żo­wione, z łatwo­ścią sta­wały się szkar­łatne. Byle co wywo­ły­wało na tej twa­rzyczce krwawy rumie­niec: powiew wia­tru od morza, nagłe odsło­nię­cie się przed jej wzro­kiem błę­kit­nych wzgórz na hory­zon­cie, czer­wone maki na polu lub białe żagle na zatoce w cudny, wio­senny pora­nek, czy też przy srebr­nych bla­skach księ­życa lub wresz­cie biały kwia­tu­szek w sta­rym ogro­dzie, albo cichy szept w gaiku Wyso­kiego Jana.

Czy była ładna? Nie umiem powie­dzieć. Ni­gdy nie wymie­niano Emilki w sze­regu pięk­no­ści czar­no­wodz­kich. Ale kto raz spoj­rzał na jej twa­rzyczkę, ten nie zapo­mniał jej już ni­gdy. Nikt nie powie­działby, spo­tkaw­szy Emilkę po raz drugi: „Hm… dziw­nie zna­jomą wydaje mi się pani…”. Całe zastępy ślicz­nych kobiet gasły przy niej. Żadna nie przy­po­mi­nała jej indy­wi­du­al­no­ści. Była żywa, pocią­ga­jąca i czy­sta zara­zem, jak woda. Myśli nio­sły ją jak silny podmuch wia­tru. Wzru­sze­nie wstrzą­sało nią jak burza krze­wem róża­nym. Była jedną z tych żywot­nych istot, o któ­rych powia­damy, gdy umarły, że to chyba nie­moż­liwe, aby one żyć prze­stały. Na tle swego prak­tycz­nego, roz­sąd­nego oto­cze­nia rzu­cała blask jak bry­lant. Wiele osób ją lubiło i rów­nie dużo jej nie lubiło. Ale nikt nie był w sto­sunku do niej obo­jętny.

Razu pew­nego, kiedy Emilka była bar­dzo maleńka i miesz­kała wraz ze swym ojcem w sta­rym domku w Borze Majo­wym, gdzie umarł Douglas Starr, wyszła z domu, aby przyj­rzeć się tęczy. Bie­gła przez wil­gotne pola i pagórki, pełna nadziei i wycze­ki­wa­nia. Ale gdy tak bie­gła, zaczął padać deszcz, a cudna tęcza bla­dła… nikła… aż zni­kła… Emilka stała sama pośród obcej doliny, nie­pewna, w którą stronę się zwró­cić. Usta jej zadrżały, oczy napeł­niły się łzami. Aż wtem pod­nio­sła główkę i uśmiech­nęła się pogod­nie do opu­sto­sza­łego nieba.

– Zja­wią się inne tęcze – rze­kła.

Emilka była stale w pogoni za tęczami.

Zmie­niło się życie w Srebr­nym Nowiu. Musiała się przy­sto­so­wać do tych zmian. Nie­od­łączne od nich było pewne osa­mot­nie­nie. Ilza Burn­ley, nie­od­stępna towa­rzyszka sied­miu lat wier­nej przy­jaźni, wyje­chała do Szkoły Lite­ra­tury i Dekla­ma­cji w Mont­re­alu. Oba pod­lotki roz­stały się wśród łez, ślu­bu­jąc sobie wza­jem­nie dozgonną przy­jaźń. Nie spo­tkają się już ni­gdy w tych samych warun­kach. Bo kiedy przy­ja­ciele, naj­bliżsi bodaj, roz­łą­czą się na czas dłuż­szy, zawsze daje się odczuć przy ponow­nym spo­tka­niem pewną obcość, pewne odda­le­nie. Jedno z dwojga uważa stale, że to dru­gie nie jest takie samo. Jest to cał­kiem natu­ralne i nie­unik­nione. Czło­wiek zawsze posuwa się naprzód, lub się cofa, nie stoi w miej­scu. Ale któż z nas zdoła się oprzeć uczu­ciu przy­krego roz­cza­ro­wa­nia, stwier­dza­jąc, że nasz przy­ja­ciel nie jest już i nie może ni­gdy wię­cej stać się takim, jakim był kie­dyś; któż z nas nie zmar­twi się, jeśli nawet ta zmiana jest postę­pem? Emilka prze­czu­wała to dziwną intu­icją, która zastę­puje doświad­cze­nie, czuła, że żegna na zawsze Ilzę ze Srebr­nego Nowiu i ze Shrews­bury.

Perry Mil­ler, daw­niej­szy „najem­nik” ze Srebr­nego Nowiu, odzna­czony meda­lem Wyż­szej Szkoły w Shw­res­bury, odrzu­cony, lecz nie dający za wygraną kon­ku­rent Emilki, przed­miot wiecz­nego gniewu Ilzy, wyje­chał rów­nież. Perry stu­dio­wał teraz prawo w Char­lot­te­town, gdzie jed­no­cze­śnie pra­co­wał w kan­ce­la­rii adwo­kac­kiej. Dla Perry’ego nie ist­niały tęcze ani mityczne kopal­nie złota. Wie­dział, czego chce i zmie­rzał do tego wytrwale. Ludzie zaczy­nali wie­rzyć, że on cel osią­gnie. Ponie­waż nie więk­sza prze­strzeń dzie­liła kan­ce­la­rię pana Abla od Sądu Naj­wyż­szego i Mini­ste­rium, niż ta, która dzieli ową kan­ce­la­rię od cha­łupy ciotki Toma­szo­wej i jej boso­no­giego sio­strzeńca.

Do typu poszu­ki­wa­cza tęcz zbli­żał się raczej Tadzio Kent. I on wyjeż­dżał nie­ba­wem do Szkoły Rysun­ków w Mont­re­alu. I on wie­dział, wie­dział od wielu lat, ile roz­ko­szy, unie­sień, ile roz­pa­czy i trwogi pociąga za sobą to dąże­nie do tęczy.

– Nawet jeżeli jej ni­gdy nie znaj­dziemy – rzekł do Emilki, gdy prze­cha­dzali się o cudow­nym zmierz­chu, w ogro­dzie Srebr­nego Nowiu pod fio­le­to­wym nie­bem, w ostatni wie­czór przed jego wyjaz­dem – jest coś w samym poszu­ki­wa­niu, co wię­cej jest bodaj warte, niż zna­le­zie­nie.

– Ale znaj­dziemy ją – odrze­kła Emilka, pod­no­sząc oczy ku gwieź­dzie błysz­czą­cej nad wierz­choł­kiem jed­nej z Trzech Księż­ni­czek.

Uży­cie przez Tadzia liczby mno­giej „my” napeł­niło jej serce rado­snym prze­czu­ciem. Emilka była zawsze bar­dzo uczciwa w sto­sunku do sie­bie samej i nie zamy­kała oczu na fakt, że Tadzio Kent był jej bliż­szy niż kto­kol­wiek na świe­cie. A ona, czy go obcho­dzi? Tro­chę? Bar­dzo? Czy wcale?

Nie wło­żyła kape­lu­sza, lecz wpięła we włosy kokardę z żół­tego jedwa­biu. Długo roz­my­ślała nad wybo­rem sukni, aż w końcu zde­cy­do­wała się na różową, jedwabną. Zda­wało jej się, że wygląda bar­dzo ład­nie, ale co za róż­nica, skoro Tadzio tego nie zauwa­żył? Był do niej tak przy­zwy­cza­jony, że uwa­żał to za rzecz nor­malną. Wywo­łało to u niej pewien bunt. Dean Priest byłby już to spo­strzegł i byłby jej z pew­no­ścią powie­dział jakiś miły, sub­telny kom­ple­men­cik.

– Nie wiem – odpo­wie­dział Tadzio, spo­glą­da­jąc ponuro na topa­zo­okiego kota Emilki, Pier­wiosnka, krę­cą­cego się jak bąk w pogoni za wła­snym ogo­nem. – Nie wiem. Teraz, kiedy wyfru­wam naprawdę w sze­roki świat, czuję się… głu­pio. Może ni­gdy nie zdo­łam zdzia­łać niczego, o czym warto by było mówić. Pewne zdol­no­ści do rysunku… cóż to wiel­kiego? Zwłasz­cza dla czło­wieka, który budzi się nagle z biciem serca o trze­ciej w nocy…?

– O, znam to uczu­cie – przy­znała Emilka. – Zeszłej nocy prze­żu­wa­łam godzi­nami pomysł noweli i doszłam do roz­pacz­li­wego wnio­sku, że ni­gdy nie zdo­łam jej napi­sać… że nie warto się wysi­lać… że ni­gdy niczego nie zdzia­łam. Poszłam więc do łóżka i obla­łam poduszkę łzami. Obu­dzi­łam się o trze­ciej godzi­nie i nawet pła­kać już nie mogłam. Łzy wyda­wały mi się rów­nie daremne, jak śmiech, jak ambi­cja. Byłam ist­nym ban­kru­tem w sto­sunku do nadziei i do wiary w przy­szłość. Aż wresz­cie wsta­łam o świ­cie i zaczę­łam pisać nową opo­wieść. Nie należy dać się opa­no­wy­wać tym noc­nym nastro­jom.

– Na nie­szczę­ście, co noc jest godzina trze­cia – odrzekł Tadzio. – A o tej nie­życz­li­wej godzi­nie zawsze jestem prze­świad­czony, iż zbyt wiele pra­gniemy wszy­scy, że nie osią­gniemy niczego. A dwóch rze­czy pra­gnę jak sza­le­niec; jedną z nich jest oczy­wi­ście wydo­sko­na­le­nie się w sztuce. Chcę zostać wiel­kim arty­stą. Nie uwa­ża­łem się ni­gdy za tchó­rza, Emilko, ale teraz się boję. A jeżeli nie spro­stam zada­niu? Będą mnie wyśmie­wać. Matka powie, że z góry o tym wie­działa. Ona z nie­na­wi­ścią odnosi się do mego wyjazdu, wiesz? Poje­chać i nie dać rady…! Lepiej byłoby nie jechać.

– Nie, to nie byłoby lepiej – zaprze­czyła Emilka gorąco, zacho­dząc w głowę w tejże chwili, jakiej dru­giej rze­czy Tadzio pra­gnie „jak sza­le­niec”. – Nie powi­nie­neś się bać… W owej noc­nej roz­mo­wie, którą pro­wa­dził ze mną ojciec na tydzień, przed śmier­cią, powie­dział, żebym się nie bała niczego w życiu. Czy to nie Emer­son mówi: „Czyń zawsze to, czego się boisz”?

– Zało­żył­bym się, że Emer­son powie­dział to, gdy już prze­stał bać się cze­go­kol­wiek, gdy już się upo­rał z wie­loma trud­no­ściami. Łatwo być odważ­nym, gdy się już zdjęło uprząż.

– Wiesz, że ja wie­rzę w cie­bie, Tadziu – rze­kła Emilka łagod­nie.

– Tak, wiem. Ty i pan Car­pen­ter. Jedy­nie wy dwoje wie­rzy­cie we mnie. Nawet Ilza jest zda­nia, że Perry ma więk­sze szanse przy­wie­zie­nia do domu pie­czo­nych gołąb­ków.

– Ale ty nie szu­kasz pie­czo­nych gołąb­ków. Ty gonisz za zło­ci­stą tęczą.

– A jeżeli jej nie znajdę, jeśli cię roz­cza­ruję… to będzie naj­gor­sze…

– Zwy­cię­żysz, Tadziu. Spójrz na tę gwiazdę, która błysz­czy w tej chwili nad naj­młod­szą Księż­niczką. Zawsze ją kocha­łam. Jest to moja naj­go­rę­cej umi­ło­wana gwiazda. Czy pamię­tasz, jak przed laty, kiedy sie­dzie­li­śmy wszy­scy dokoła ogni­ska, a kuzyn Jimmy goto­wał ziem­niaki dla świń, snu­łeś cudne opo­wia­da­nia o tej gwieź­dzie i o żywo­cie, jaki tam na niej wio­dłeś, zanim przy­by­łeś na zie­mię? Na tej gwieź­dzie nie było godziny trze­ciej w nocy.

– Jakimi szczę­śli­wymi, bez­tro­skimi dzie­cia­kami byli­śmy wtedy – rzekł Tadzio zmę­czo­nym gło­sem doj­rza­łego męż­czy­zny, przy­gnę­bio­nego cię­ża­rem ist­nie­nia i wspo­mi­na­ją­cego z roz­ko­szą pogodne lata dzie­cięce.

– Przy­rzek­nij mi – powie­działa Emilka – że kie­dy­kol­wiek ujrzysz tę gwiazdę, będziesz pamię­tać, iż wie­rzę w cie­bie mocno!

– A ty czy mi przy­rzek­niesz, że ile­kroć spoj­rzysz na tę gwiazdę, pomy­ślisz o mnie? – spy­tał Tadzio. – Albo jesz­cze ina­czej: przy­rzek­nijmy sobie nawza­jem, że ile­kroć spoj­rzymy na tę gwiazdę oboje, pomy­ślimy o sobie wza­jem­nie… zawsze. Gdzie­kol­wiek będziemy do końca naszego życia.

– Przy­rze­kam – rze­kła Emilka z biją­cym ser­cem. Cudow­nie było patrzeć tak Tadziowi pro­sto w oczy.

Roman­tyczny pakt. Co on ozna­czał? Emilka nie wie­działa. Rozu­miała tylko, że Tadzio odjeż­dża, że życie staje się nagle zimne i puste, że wiatr znad zatoki, szem­rzący wśród drzew w gaiku Wyso­kiego Jana szep­cze coś bar­dzo żało­snego, że lato ode­szło, że nade­szła jesień. I że owa złota kula, zakoń­cze­nie tęczy, znaj­duje się gdzieś, het! na szczy­cie nie­do­stęp­nego, bar­dzo odle­głego wzgó­rza.

Dla­czego ona powie­działa to o gwieź­dzie? Dla­czego zapach żywiczny, zmierzch i odblask zacho­dzą­cego słońca dopro­wa­dzają ludzi do mówie­nia głupstw?

Rozdział II

Srebrny Nów,18 listopada 19…

Dziś nad­szedł numer gru­dniowy „Lasu i Ogrodu” z moim wier­szem pod tytu­łem Lecą liście z drzewa. Uwa­żam to za rzecz godną wzmianki, gdyż poświę­cili memu utwo­rowi oddzielną stro­nicę, a przy tym jest to pierw­szy mój wiersz ilu­stro­wany. Po raz pierw­szy spo­tyka mnie podobny zaszczyt. Sam w sobie wiersz jest dość marny, jak mi się zdaje. Pan Car­pen­ter syk­nął tylko parę razy, gdy mu go czy­ta­łam i nie chciał go komen­to­wać. Pan Car­pen­ter ni­gdy „nie psuje pochwa­łami”, ale umie zdru­zgo­tać niemą naganą. Ale mój poemat wyglą­dał tak uro­czy­ście na tym pocze­snym miej­scu, że powierz­chowny czy­tel­nik mógł go wziąć za utwór war­to­ściowy. Niech będzie bło­go­sła­wiony ten zacny wydawca, któ­remu przy­szło na myśl kazać go zaopa­trzyć w ilu­stra­cje. Pod­niósł mnie na duchu nie­mało.

Ale same ilu­stra­cje nie podo­bały mi się. Arty­sta nie odczuł moich inten­cji. Tadzio sto­kroć lepiej wywią­załby się z tego zada­nia.

Tadzio uczy się świet­nie w Szkole Rysun­ków. A nasza gwiazda świeci stale. Cie­kawa jestem, czy on doprawdy myśli o mnie codzien­nie, patrząc na nią. A może nie widzi jej co wie­czór? Może ją zaćmie­wają elek­tryczne latar­nie Mont­re­alu? Sądząc z listów, widuje czę­sto Ilzę. Jak im musi być dobrze obojgu, że są razem i że każde z nich ma brat­nią duszę w tym wiel­kim, obcym mie­ście, wśród obcych ludzi.

26 listopada 19…

Dzi­siaj było śliczne popo­łu­dnie listo­pa­dowe, cie­płe jak w lecie, a jed­nak opro­mie­nione uro­kiem jesieni. Sie­dzia­łam długo na cmen­ta­rzu, nad jezio­rem i czy­ta­łam. Ciotka Elż­bieta uważa, że jest to naj­bar­dziej ponure miej­sce w oko­licy, że dzi­wac­twem jest tam czy­tać, a ciotka Laura twier­dzi, że we mnie jest pewien rys cho­ro­bliwy. Nie widzę w tym nic cho­ro­bli­wego. Jest to piękne ustro­nie, dokąd wiatr przy­nosi wszyst­kie słod­kie zapa­chy z pól poprzez Czar­no­wodę. Tak tam jest cicho i spo­koj­nie wśród tych sta­rych gro­bów dokoła mnie! Męż­czyźni i kobiety, nale­żący do mojej rodziny, spo­czy­wają tam pod zie­mią. Męż­czyźni i kobiety, któ­rzy w życiu zwy­cię­żali, któ­rzy dozna­wali pora­żek, a któ­rych zwy­cię­stwa i porażki sto­piły się obec­nie w jedno. Tam nie czuję się ni­gdy bar­dzo pełna zapału ani bar­dzo przy­gnę­biona. Kocham te stare płyty przy­sy­pane czer­wo­nym pia­skiem, a zwłasz­cza tę poświę­coną Marii Mur­ray z napi­sem: „Tu pozo­stanę”, napi­sem, w któ­rym mąż jej wyra­ził cały jad, jaki się w nim nagro­ma­dził za jej życia. Jego grób znaj­duje się na prawo. Pewna jestem, że prze­ba­czyli sobie wza­jem­nie od wielu lat. A może przy­cho­dzą cza­sami nocą, kiedy księ­życ nie świeci i śmieją się razem, patrząc na ten napis? Napis zaciera się zresztą powoli, bo wyra­stają na gro­bie trawy i chwa­sty, które kuzyn Jimmy plewi, o ile tylko może nadą­żyć. Z cza­sem trawa pokryje zupeł­nie napis, tak że pozo­sta­nie tylko zie­lo­no­sre­brzy­sto­czer­wony kon­tur daw­nej płyty gro­bo­wej.

30 grudnia 19…

Dzi­siaj zda­rzyło się coś miłego. Czuję się roz­ra­do­wana. „Madi­son’s” przy­jął moją nowelę: Błąd w akcie oskar­że­nia!!! Tak, to zasłu­guje na kilka wykrzyk­ni­ków. Gdyby nie wzgląd na pana Car­pen­tera, napi­sa­ła­bym to kur­sywą. Kur­sywą! Nie, wypi­sa­ła­bym wszyst­kie te wyrazy wiel­kimi lite­rami. Do „Madi­son” bar­dzo trudno jest się dostać. Czyż ja tego nie wiem! Czyż nie usi­ło­wa­łam kil­ka­krot­nie, a za każ­dym razem spo­ty­ka­łam się z odpo­wie­dzią: „żału­jemy nie­wy­mow­nie…”. Aż wresz­cie otwo­rzyły się przede mną i te wrota. Dostać się do „Madi­son”, to zna­czy prze­być już pewną część drogi ku wyży­nom, ku szczy­towi rów­nemu Alpom. Drogi wydawca był tak uprzejmy i dodał, że jest to śliczna opo­wieść.

Prze­miły czło­wiek!

Przy­słał mi czek na 50 dola­rów. Będę mogła wkrótce zwró­cić ciotce Ruth i wujowi Wal­lace’owi koszty mego pobytu w Shrews­bury. Ciotka Elż­bieta popa­trzyła na czek podejrz­li­wie, jak zwy­kle, ale po raz pierw­szy nie wyra­ziła przy­pusz­cze­nia, że bank zapewne nie wypłaci tej sumy ani nawet nie wąt­piła, czy jest pokry­cie. Piękne oczy ciotki Laury świe­ciły dumą. Jest ona z epoki wik­to­riań­skiej, toteż oczy jej błysz­czą naprawdę. Edwar­dow­skie oczy rzu­cają iskry, ale ni­gdy nie błysz­czą, nie rzu­cają pro­mieni. A ja lubię te rozpro­mienione oczy, zwłasz­cza gdy przy­czyną jest mój suk­ces.

Kuzyn Jimmy mówi, że „Madi­son” równa się wszyst­kim innym cza­so­pi­smom jan­ke­skim razem wzię­tym. Przy­naj­mniej według niego.

Cie­kawa jestem, czy Deanowi będzie się podo­bać Błąd w akcie oskar­że­nia. I czy się do tego przy­zna. On ni­gdy niczego nie chwali. To zna­czy niczego, co ja piszę. A ja tak pra­gnę wymóc na nim pochwałę. Czuję, że jego uzna­nie jest jedy­nym, które się liczy naprawdę, oprócz uzna­nia pana Car­pen­tera, które też jest war­to­ściowe.

Dziwny jest ten Dean. Posiada tajem­nicę odmła­dza­nia się. Jest po pro­stu coraz młod­szy. Przed kilku laty uwa­ża­łam go za star­szego pana. Teraz wydaje mi się tylko panem w wieku doj­rza­łym. Jeżeli tak dalej pój­dzie, to nie­ba­wem wyda mi się mło­dzień­cem. Przy­pusz­czam, że przy­czyną jest moje doj­rze­wa­nie. Zrów­na­li­śmy się pra­wie. Ciotka Elż­bieta w dal­szym ciągu nie lubi naszej zaży­ło­ści. Ciotka Elż­bieta żywi anty­pa­tię do każ­dego Prie­sta. A ja nie wiem, co bym robiła bez przy­jaźni Deana. Jest to dla mnie rdzeń życia.

15 stycznia 19…

Dzi­siej­szy dzień był burz­liwy. Spę­dzi­łam bez­senną noc po czte­rech zwro­tach z Mss. Były to nowele, które wyda­wały mi się szcze­gól­nie dobre. Zgod­nie z prze­po­wied­nią panny Royal, czu­łam, że postą­pi­łam idio­tycz­nie, nie jadąc z nią do Nowego Jorku, nie korzy­sta­jąc ze spo­sob­no­ści. Och, nie dzi­wię się, że dzieci zawsze pła­czą, budząc się w nocy! Tak czę­sto odczu­wam wtedy potrzebę łez, ja także! Wszystko mi ciąży, a żaden obłok nie jest prze­cięty srebrną linijką. Byłam smutna i pod­eks­cy­to­wana przez cały pora­nek i wypa­try­wa­łam listo­no­sza, jako jedy­nej ucieczki od bez­na­dziej­no­ści. Gdy zbliża się godzina poczty, tyle jest w nas wycze­ki­wa­nia i nie­pew­no­ści! Co mi ona przy­nie­sie? List od Tadzia…? Tadzio pisuje naj­cu­dow­niej­sze listy. Miłą, cienką kopertę z cze­kiem wewnątrz? Grubą kopertę ze zwro­tem jakie­goś ręko­pisu? Jedne z prze­dziw­nych bazgrot Ilzy? Nic podob­nego. Otrzy­ma­łam list pełen iry­ta­cji od kuzynki Beu­lah Grant z Gęsiego Stawu. Wydaje jej się, że umie­ści­łam ją w mej noweli: Głupcy, którą wydru­ko­wało nie­dawno cza­so­pi­smo nader roz­po­wszech­nione po wsiach i fol­war­kach. Napi­sała do mnie list z gorz­kimi wyrzu­tami. List ten przy­szedł dzi­siaj. Sądzi, że „mogłam oszczę­dzić starą przy­ja­ciółkę, która zawsze dobrze mi życzyła”. Nie jest przy­zwy­cza­jona do „ośmie­sza­nia jej osoby w cza­so­pi­smach” i wypra­sza sobie na przy­szłość „podob­nego uży­wa­nia jej osoby do ostrze­nia mego rze­ko­mego dow­cipu”. Nie­które szcze­góły w tym liście spra­wiły mi przy­krość, inne wypro­wa­dziły mnie z rów­no­wagi. Ni­gdy nie myśla­łam o niej ani razu, nawet nie przy­szła mi do głowy kuzynka Beu­lah pod­czas pisa­nia tej noweli. Cha­rak­ter „ciotki Kata­rzyny” jest wysnuty z fan­ta­zji. A gdy­bym nawet myślała o kuzynce Beu­lah, z pew­no­ścią nie umie­ści­ła­bym jej w noweli. Jest zbyt głu­pia i banalna. Nie jest by­naj­mniej podobna do ciotki Kata­rzyny, która, pochle­biam sobie, jest bar­dzo żywą, dow­cipną, pełną humoru star­szą damą.

Ale kuzynka Beu­lah napi­sała rów­nież do ciotki Elż­biety, więc doszło znów do sceny fami­lij­nej. Ciotka Elż­bieta nie wie­rzy, że jestem bez winy, oświad­cza, że ciotka Kata­rzyna jest wier­nym obra­zem kuzynki Beu­lah, prosi mnie więc uprzej­mie (uprzejme prośby ciotki Elż­biety są rze­czą okropną), abym w przy­szłych moich utwo­rach nie umiesz­czała kary­ka­tur moich krew­nych.

– Nie jest to – dodała ciotka Elż­bieta w swój naj­wy­nio­ślej­szy spo­sób – coś, co mogłaby czy­nić Mur­ray­ówna: zara­biać pie­nią­dze kosz­tem ułom­no­ści swych przy­ja­ciół.

I znów spraw­dziła się jedna z prze­po­wiedni panny Royal. Czyżby się nie myliła pod żad­nym wzglę­dem? Jeżeli tak…

Ale naj­gor­sze moje utra­pie­nie pocho­dzi od kuzyna Jimmy’ego. Chi­cho­tał, czy­ta­jąc Głup­ców.

– Mniej­sza o starą Beu­lah, kur­czątko – szep­nął. – To jest pyszne. Natu­ral­nie, że ona posłu­żyła ci za wzór przy szki­co­wa­niu postaci ciotki Kata­rzyny. Pozna­łem, że to ona od początku stro­nicy, od razu! Pozna­łem ją po nosie.

Na nie­szczę­ście napi­sa­łam, że ciotka Kata­rzyna ma „długi, zakrzy­wiony nos”. A nie da się zaprze­czyć, że kuzynka Beu­lah ma nos długi i zakrzy­wiony! Takie zewnętrzne podo­bień­stwo wystar­cza ogó­łowi czy­tel­ni­ków. Na próżno dowo­dzi­łam z całą ener­gią, że ani pomy­śla­łam o kuzynce Beu­lah. Kuzyn Jimmy kiwał tylko głową i chi­cho­tał.

– Nie przy­zna­waj się do tego, rzecz jasna. Zatrzy­maj to przy sobie.

Naj­smut­niej­sze ze wszyst­kiego jest istotne podo­bień­stwo ciotki Kata­rzyny do kuzynki Beu­lah. A zatem nie udało mi się stwo­rzyć postaci, jaką sobie wyobra­zi­łam. Nie­mniej czuję się znacz­nie lepiej, niż gdy zaczę­łam pisać te zwie­rze­nia. Był we mnie bunt, i zawzię­tość, i znie­chę­ce­nie, sło­wem byłam bar­dzo biedna. Oto jest główny poży­tek dzien­nika; tak mi się zdaje.

3 lutego 19…

Dziś jest wielki dzień. Przy­jęto trzy moje utwory w trzech redak­cjach. A jeden z wydaw­ców popro­sił o nade­sła­nie mu kilku nowel. Nie­mniej nie­na­wi­dzę tych próśb o nowele. O wiele więk­sze ryzyko, niż przy nad­sy­ła­niu utworu z wła­snej, nie­przy­mu­szo­nej woli. Bo gdy wydawca, który pro­sił o nowelę, zwraca mi ją, jako „nie­na­da­jącą się dla naszego pisma”, upo­ko­rze­nie jest sto­kroć głęb­sze, cięż­sze. Gdy ja sama posy­łam swoje dzieło, jestem nie­znaną, bez­oso­bową autorką… a tu rze­czy mają się już ina­czej…

A przy tym spo­strze­gam, że nie umiem pisać „na zamó­wie­nie”. Jest to pie­kiel­nie trudne zada­nie. Spró­buję jesz­cze z cza­sem… Wydawca „Mło­dzieży” pro­sił mnie o nowelę o okre­ślo­nej licz­bie wier­szy. Napi­sa­łam ją. Ode­słał mi ręko­pis, wyka­zu­jąc „nie­które usterki” i zale­ca­jąc mi popra­wie­nie noweli, ażeby mógł ją zamie­ścić. Popra­wia­łam, obci­na­łam, doda­wa­łam, aż wresz­cie nowela moja przy­po­mi­nała mój pier­wotny pomysł li tylko ilo­ścią wier­szy, któ­rej prze­strze­ga­łam wciąż gorącz­kowo. Znie­cier­pli­wiona, wrzu­ci­łam ją do pieca kuchen­nego. Od tej pory posta­no­wi­łam, że będę pisy­wać tylko w miarę wła­snej wewnętrz­nej potrzeby, a wydawcy… niech zosta­wią mnie w spo­koju!

Dzi­siaj mamy zamglony nów księ­ży­cowy.

16 lutego 19…

Moja nowela Ile wart był ten żart? uka­zała się w dzi­siej­szym nume­rze „Home”. Ale na okładce należę do rubryki „itd”. Nato­miast w przed­mo­wie do nowo­rocz­nego numeru „Panień­skich dni” zosta­łam wymie­niona jako „znana i popu­larna współ­pra­cow­niczka”. Kuzyn Jimmy czy­tał tę przed­mowę ze dwa­dzie­ścia razy, mru­cząc za każ­dym razem: „Znana i popu­larna”. Po czym udał się do naroż­nego sklepu i kupił mi nową „księgę Jimmy’ego”. Ile­kroć prze­by­wam jakiś nowy etap drogi ku wyży­nom, kuzyn Jimmy upa­mięt­nia ten moment, dając mi nową księgę Jimmy’ego. Ni­gdy nie kupuję sama zeszytu. To dotknę­łoby go oso­bi­ście. On spo­gląda zawsze na sto­sik ksiąg Jimmy’ego na moim biurku ze czcią i lękiem nie­le­d­wie, i wie­rzy nie­za­chwia­nie, że w tych zeszy­tach miesz­czą się wszel­kiego rodzaju arcy­dzieła lite­ra­tury.

Zawsze daję Deanowi do czy­ta­nia moje utwory. Nie mogę się pozbyć tego zwy­czaju, cho­ciaż on mi je stale odnosi bez słowa kry­tyki lub, co gor­sza, z nie­szcze­rymi pochwa­łami. Jest to już dziś istną manią moje pra­gnie­nie dowie­dze­nia Deanowi, że umiem napi­sać coś „porząd­nego”. Gdyby to przy­znał, odnio­sła­bym triumf. Ale zanim on to przy­zna, wszystko w proch się obróci. Bo on wie.

2 kwietnia 19…

Z nadej­ściem wio­sny przy­jeż­dża od czasu do czasu do Shrews­bury pewien mło­dzie­niec, który nie jest kon­ku­ren­tem, mogą­cym się podo­bać rodowi Mur­ray’ów ani, co waż­niej­sza, Emi­lii Byrd Starr. Ciotka Elż­bieta bar­dzo krzywo patrzała, gdy szłam z nim na kon­cert. Czu­wała jesz­cze, gdy wró­ci­łam do domu.

– Jak widzisz, nie ucie­kłam z nim, ciotko Elż­bieto – rze­kłam. – Przy­rze­kam ci, że tego w ogóle nie uczy­nię. Jeżeli kie­dy­kol­wiek wyjdę za mąż za kogo­kol­wiek, uprze­dzę cię o tym, choć może wyjdę za mąż wbrew twej woli.

Nie wiem, czy ciotka Elż­bieta poszła do łóżka z lżej­szym ser­cem, czy nie. Matka moja ucie­kła (Bogu dzięki!), a ciotka Elż­bieta należy do nie­za­chwia­nych wyznaw­czyń teo­rii dzie­dzicz­no­ści.

15 kwietnia 19…

Dzi­siaj wie­czo­rem poszłam na wzgó­rze i prze­cha­dza­łam się przy świe­tle księ­życa nad Domem Roz­cza­ro­wa­nym. Dom Roz­cza­ro­wany został wybu­do­wany przed trzy­dzie­stu sied­miu laty (nie­do­koń­czony jest zresztą) dla mło­dej żony, która ni­gdy w nim nie zamiesz­kała. Od tej pory stoi, surowy, zroz­pa­czony, nawie­dzany przez nie­śmiałe, odosob­nione widma zja­wisk, które powinny były tu zaist­nieć, a nie zaist­niały. Tak mi zawsze go żal! Tak mi żal jego bied­nych i śle­pych oczu, które ni­gdy nie przej­rzały, które nie mają nawet wspo­mnień. Żadne świa­tełko domowe nie świe­ciło z nich ni­gdy, tylko raz jeden, bar­dzo dawno, blask ognia. A byłby to taki miły domek, przy­tu­lony do lesi­stych pagór­ków, zasło­nięty od wia­trów gaikiem sosno­wym. Cie­pły, gościnny domek! A przy tym życz­liwy, łagodny. Nie taki, jak ten narożny dom, który buduje Tom Sem­ple. Tam­ten jest nie­po­czci­wym domem. Kapry­śny, o małych oczkach i spi­cza­stych łok­ciach. Dziwne, jak silną indy­wi­du­al­ność może mieć dom, cho­ciaż ni­gdy nie był zamiesz­kany! Przed laty, kiedy Tadzio i ja byli­śmy dziećmi, cze­pia­li­śmy się pal­cami para­petu okien­nego, wdra­py­wa­li­śmy się do wnę­trza i roz­pa­la­li­śmy ogień na kominku. Sie­dzie­li­śmy tam, snu­jąc plany na przy­szłość. Zamie­rza­li­śmy żyć razem w tym domku. Zapewne Tadzio zapo­mniał o tych nie­do­rzecz­no­ściach dzie­cin­nych. Pisuje czę­sto, a listy jego są pełne tre­ści i ładne, takie Tadzio­wate. Opo­wiada mi wszyst­kie drobne zda­rze­nia ze swego życia. Ale ostat­nie listy są bar­dziej bez­oso­bowe, tak mi się przy­naj­mniej wydaje. Mogłyby rów­nie dobrze być napi­sane do Ilzy, jak do mnie.

Biedny Domku Roz­cza­ro­wany! Zapewne pozo­sta­niesz roz­cza­ro­wany po wsze czasy.

Znów wio­sna! Młode topole złocą się na dro­dze. Zatoka burzy się i pieni za piasz­czy­stymi wydmami.

Zima minęła nie­praw­do­po­dob­nie szybko, mimo sze­regu ponu­rych godzin trze­cich w nocy, mimo samot­nych, znie­chę­ca­ją­cych zmierz­chów. Dean wróci nie­ba­wem z Flo­rydy. Ale ani Tadzio, ani Ilza nie przy­jadą tego lata. Z tego powodu spę­dzi­łam dwie bez­senne noce. Ilza jedzie nad morze do jed­nej ze swych cio­tek, do sio­stry swej matki, która dotych­czas się nią nie zaj­mo­wała. A Tadziowi poszczę­ściło się: dostał zamó­wie­nie na ilu­stra­cje do pew­nego wydaw­nic­twa w Nowym Jorku i musi jechać na pół­noc po wzory z natury. Jest to ogromna wygrana w życiu Tadzia i była­bym z tego powodu szcze­rze zado­wo­lona, gdyby nie fakt, że nie oka­zuje on naj­mniej­szego żalu z powodu naszych zmar­no­wa­nych wspól­nych waka­cji w Czar­no­wo­dzie. Naj­mniej­szego!

Widocz­nie Czar­no­woda i ten dawny tutej­szy tryb życia są dla niego pie­śnią, która już prze­brzmiała.

Nie zda­wa­łam sobie sprawy, jak bar­dzo liczy­łam na spę­dze­nie lata z Ilzą i z Tadziem, ile sobie obie­cy­wa­łam rado­ści z tych let­nich mie­sięcy. Ta myśl pod­trzy­my­wała mnie przez całą zimę. Gdy sobie uprzy­tom­nię, że ani razu w ciągu lata nie usły­szę sygnału Tadzia, gwiż­dżą­cego w umó­wiony spo­sób w gaiku Wyso­kiego Jana, że ani razu nie schro­nimy się tam, aby się naga­dać do woli, że ani razu nie zamie­nimy bły­ska­wicz­nych spoj­rzeń, kiedy wśród gro­mady obcych ludzi zda­rzy się coś co ma szcze­gólne zna­cze­nie dla nas dwojga, gdy to sobie uprzy­tom­nię, zdaje mi się, że życie staje się bez­barwne, że jest ono sto­sem zgliszcz i gruzu.

Pani Kent spo­tkała mnie wczo­raj na poczcie i przy­sta­nęła, żeby poroz­ma­wiać, co czyni nader rzadko. Nie­na­wi­dzi mnie po daw­nemu.

– Sły­sza­łaś chyba, że Tadzio nie przy­jeż­dża na lato?

– Tak – odrze­kłam lako­nicz­nie.

W oczach jej był wyraz dziw­nego, bole­snego triumfu, gdy się odwra­cała ode mnie: zro­zu­mia­łam. Jest nie­szczę­śliwa, bo Tadzio nie przy­je­dzie do niej, ale cie­szy się, że on nie przy­je­dzie do mnie. To dowo­dzi według niej, że on nie dba o mnie.

Nie­stety, zdaje mi się, że ona ma słusz­ność. A jed­nak na wio­snę czło­wiek nie może być bez­na­dziej­nie smutny.

Andrzej się zarę­czył! Z panną, o któ­rej ciotka Addie wyraża się z naj­wyż­szym uzna­niem. „Gdy­bym sama ją wybrała, nie była­bym bar­dziej zado­wo­lona, tak odpo­wiada mi wybór Andrzeja” – oświad­czyła dzi­siaj w roz­mo­wie z ciotką Elż­bietą. Ja też byłam obecna. Ciotka Elż­bieta umiar­ko­wa­nie się cie­szyła, a przy­naj­mniej twier­dziła, że się cie­szy. Ciotka Laura popła­kała tro­szeczkę. Ciotka Laura zawsze pła­cze, gdy się dowia­duje o naro­dzi­nach, zgo­nie lub mał­żeń­stwie. Była przy tym tro­chę roz­cza­ro­wana. Andrzej byłby takim „bez­piecz­nym” mężem dla mnie. Tak, dyna­mitu nie ma w nim na pewno.

Rozdział III

Z początku nikt nie uwa­żał cho­roby pana Car­pen­tera za nie­bez­pieczną. Mie­wał już nie­raz ataki reu­ma­tyczne w ostat­nich latach i leżał w łóżku po parę dni. A potem szedł do pracy ponow­nie, kule­jąc, ponury i sar­ka­styczny, jak zawsze, z języ­kiem tym moc­niej wyostrzo­nym. Zda­niem pana Car­pen­tera naucza­nie w Czar­no­wo­dzie już nie było tym, czym było daw­niej. Teraz, mówił, są tu same mier­noty, same bez­duszne zera.

– Wszystko, co mówię, prze­la­tuje przez te głowy, jak przez sito – mówił.

Tadzio i Ilza, Perry i Emilka, ci ucznio­wie, któ­rzy naprawdę korzy­stali z jego wska­zó­wek, skoń­czyli szkołę. A może był pan Car­pen­ter troszkę zmę­czony… w ogóle. Nie był bar­dzo stary, to zna­czy nie miał bar­dzo wielu lat życia za sobą, ale prze­pa­lił się przed­wcze­śnie. Drobna, nie­śmiała, zwię­dła kobieta, jego żona, umarła zeszłej jesieni, ode­szła nie­po­strze­że­nie, rów­nie cicho, jak żyła. Ni­gdy nie zda­wała się odgry­wać wiel­kiej roli w domu pana Car­pen­tera. Lecz po jej śmierci „pochy­lił się” bar­dzo. Dało się to zauwa­żyć bez­po­śred­nio po pogrze­bie. Dzieci w szkole drżały przed zja­dli­wo­ścią jego języka i przed jego coraz to czę­ściej powta­rza­ją­cymi się napa­dami złego humoru. Wła­dze szkolne kiwały głową i wspo­mi­nały o koniecz­no­ści spro­wa­dze­nia innego nauczy­ciela z koń­cem bie­żą­cego roku.

Cho­roba pana Car­pen­tera zaczęła się, jak daw­niej, od ataku reu­ma­tycz­nego. Potem oka­zało się, że serce nie­do­maga. Dok­tor Burn­ley, który go odwie­dził wbrew jego upar­tej odmo­wie zasię­gnię­cia porady lekar­skiej, przy­brał minę poważną i prze­bą­ki­wał o „braku woli do życia”. Ciotka Luiza Drum­mond z Gęsiego Stawu przy­je­chała, aby go pie­lę­gno­wać. Pan Car­pen­ter przy­jął to z rezy­gna­cją, nie­wró­żącą nic dobrego, jakby nic już go nie obcho­dziło.

– Byle­bym miał spo­kój. Ona może krzą­tać się dokoła, a ja myślę o czym innym. Dopóki jestem sam w pokoju, nie wiem o jej ist­nie­niu. Obo­jętne mi, co ona robi. Nie chcę się odży­wiać i nie chcę mieć prze­ście­la­nego łóżka. Nie­na­wi­dzę jej wło­sów. Takie pro­ste i błysz­czące. Powiedz jej, żeby na to zna­la­zła jakąś radę. A dla­czego nos jej wygląda zawsze tak, jak gdyby było wiecz­nie zimno?

Emilka przy­bie­gała co wie­czór i prze­sia­dy­wała przy łóżku cho­rego. Była jedyną osobą, którą chęt­nie widy­wał. Nie­dużo mówił, ale co parę minut otwie­rał oczy i zamie­niali uśmie­chy poro­zu­mie­waw­cze, jak gdyby oboje uba­wili się jed­no­cze­śnie jakimś świet­nym dow­ci­pem, któ­rego fine­zję oni tylko dwoje odczu­wali. Ciotka Luiza nie wie­działa, co ma zna­czyć ta wymiana spoj­rzeń i ta mimika, toteż nie pochwa­lała jej. Była to poczciwa istota, o macie­rzyń­skim sercu, zamknię­tym w jej sta­ro­pa­nień­skiej piersi, ale draż­niły ją te nie­zro­zu­miałe, zło­śliwe uśmie­chy jej pacjenta, leżą­cego na śmier­tel­nym łożu. Uwa­żała, że lepiej zro­biłby myśląc o zba­wie­niu swej duszy. Wszak nie był człon­kiem zboru kościel­nego? Nie pozwa­lał nawet na odwie­dziny pastora. A Emilka Starr była stale gościem mile widzia­nym, ile­kroć przy­szła. Ciotka Luiza powzięła pewne podej­rze­nia w sto­sunku do owej Emilki Starr. Prze­cież ona pisuje! Prze­cież jedną ze swych kuzy­nek ska­ry­ka­tu­ro­wała w noweli! Praw­do­po­dob­nie szu­kała nowych wzo­rów przy śmier­tel­nym łożu sta­rego poga­nina. To tłu­ma­czy jej inte­re­so­wa­nie się losami cho­rego, nie­wąt­pli­wie to! Ciotka Luiza patrzyła cie­ka­wie na tę zachłanną młodą dziew­czynę. Miała nadzieję, że ją, Luizę, ta mała oszczę­dzi w swej następ­nej nowelce.

Emilka przez długi czas nie chciała wie­rzyć, że jest to śmier­telne łoże pana Car­pen­tera. On nie może być aż tak chory! Nie cierpi, nie skarży się. Wyzdro­wieje, skoro tylko się ocie­pli. Powta­rzała to sobie tak czę­sto, aż w końcu w to uwie­rzyła. Nie mogła sobie wyobra­zić życia w Czar­no­wo­dzie bez pana Car­pen­tera.

Pew­nego razu, w piękny wie­czór majowy pan Car­pen­ter czuł się znacz­nie lepiej. Oczy jego błysz­czały po daw­nemu, głos dźwię­czał mocno. Żar­to­wał z bied­nej ciotki Luizy, która nie rozu­miała ni­gdy jego żar­tów, ale zno­siła je z chrze­ści­jań­ską cier­pli­wo­ścią. Cho­rzy powinni się śmiać. Opo­wie­dział Emilce zabawną aneg­dotkę i śmiali się oboje na cały głos. Ciotka Luiza poki­wała głową. Wielu rze­czy nie wie­działa, bie­daczka, ale znała swój skromny zawód pie­lę­gniarki z ama­tor­stwa. Wie­działa, że takie odmło­dze­nie, taki nie­spo­dzie­wany powrót sił jest złym zna­kiem. Emilka w swym nie­do­świad­cze­niu nie wie­działa o tym. Wró­ciła do domu roz­ra­do­wana tym polep­sze­niem zdro­wia uko­cha­nego nauczy­ciela. Nie­ba­wem będzie znów czynny w szkole, będzie ciskał gromy na uczniów i uczen­nice, będzie się snuł po dro­gach w zamy­śle­niu, czy­ta­jąc jakie­goś sta­rego kla­syka, kry­ty­ko­wał jej ręko­pisy ze zwy­kłym swym humo­rem. Emilka cie­szyła się. Pan Car­pen­ter był przy­ja­cie­lem, któ­rego straty nie mogłaby prze­bo­leć.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki