60,00 zł
Emilka na falach życia to ostatnia część losów młodej pisarki. Jej twórczość zostaje doceniona przez redaktorów czasopism, wydaje też swoją pierwszą powieść. Nie może jednak zapomnieć o Tadziu - miłości jej życia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 265
Te słowa wpisała Emilia Byrd Starr do swego dziennika w dniu, w którym wróciła do domu, do Srebrnego Nowiu, ukończywszy Wyższą Szkołę w Shrewsbury. Za sobą miała lata szkolne, a przed sobą – nieśmiertelność.
Było to symbolem. Ciotka Elżbieta, pozwalając Emilce na zwykłą herbatę (stale, nie w drodze wyjątkowej łaski!) uznała ją tym samym za dorosłą. Niektóre osoby uważały Emilkę za dorosłą panienkę już od dłuższego czasu, na przykład kuzyn Andrzej Murray i przyjaciel Perry Miller, którzy kolejno oświadczyli się o jej rękę i jednocześnie niemal dostali kosza. Dowiedziawszy się o tym, ciotka Elżbieta zrozumiała, że nie miałoby celu dawanie Emilce rumianku. Ale mimo wszystko Emilka nie miała nadziei, żeby kiedykolwiek wolno jej było nosić jedwabne pończochy. Jedwabna halka „ujdzie” od biedy, gdyż jest ukryta, niewidzialna: wprawdzie szeleści zalotnie… Ale jedwabne pończochy są stanowczo niemoralne.
Tak więc Emilka (o której szeptali jej znajomi nieznajomym, iż „ona pisze”) została uznana za jedną z „pań na Srebrnym Nowiu”, gdzie nic się nie zmieniło od dnia jej przybycia, czyli od siedmiu lat; gdzie płaskorzeźby na starym kredensie były zawsze te same, a dziwny cień, rzucany na ścianę przez figurynkę etiopską, padał w tymże miejscu, w którym z najwyższą rozkoszą zauważyła go dziewczynka. Stary to był dom, i dlatego cichy, mądry i nieco tajemniczy. A także nieco surowy, lecz nie mniej miły. Większość mieszkańców Czarnowody i Shrewsbury sądziła, że jest to nudne miejsce dla młodej dziewczyny, że nieopatrznie postąpiła Emilka, odrzucając propozycję panny Royal w sprawie posady w czasopiśmie nowojorskim. Wzgardzić taką sposobnością zostania „kimś”! Ale Emilka, która miała bardzo jasny pogląd na to, kim być zamierza, nie uważała bynajmniej trybu życia w Srebrnym Nowiu za nudny, ani nie rezygnowała ze wspinania się na upragnione szczyty dlatego tylko, że pozostała w tym cichym zakątku.
Należała z woli Bożej do Starego a Szlachetnego Zakonu Poetów. Gdyby się urodziła o tysiąc lat wcześniej, czarowałaby słuchaczy, siedząc pośrodku gromadki zebranej przy ognisku i wpatrzonej w jej natchnioną twarz. W dzisiejszych czasach zmuszona była docierać do swego audytorium pośrednio.
Ale tematy opowieści są zawsze te same bez względu na stulecie i na okolicę. Narodziny, zgony, małżeństwa, skandale – oto są jedynie naprawdę ciekawe zdarzenia na świecie. Tak więc z mocnym postanowieniem w duszy przystąpiła Emilka do walki o sławę i fortunę… i o coś jeszcze, o co było najtrudniej. Ale pisanie nie było dla Emilii Byrd Starr środkiem do zdobycia walorów światowych ani wieńca laurowego. Było to coś, co ona czynić musiała. Zjawisko… pomysł… wszystko to, co było bardzo piękne lub wybitnie brzydkie… dręczyło ją, dopóki się nie „wypisała”. Z natury była obdarzona zmysłem humoru i poczuciem dramatycznym: komizm i tragizm życia przemawiały do niej z równą mocą i domagały się wcielenia za pomocą pióra. Cały świat nieziszczonych a nieśmiertelnych marzeń, ukryty za kurtyną rzeczywistości, wzywał ją, żądny upostaciowienia i interpretacji…, wzywał ją wielkim głosem, któremu nie mogła i nie śmiała się oprzeć.
Pełna była młodzieńczej radości z samego faktu istnienia. Życie pociągało ją, dawało jej znaki zachęcające i figlarne. Wiedziała, że czeka ją ciężka walka. Wiedziała, że będzie ciągle obrażać uczucia sąsiadów z Czarnowody, którzy chcieliby, żeby pisywała dla nich nekrologi i pomawiali ją o „pozowanie”; wiedziała, że niejeden jej utwór zostanie odrzucony, skrytykowany; wiedziała, że nadejdą dni niemocy, podczas których nie będzie mogła pisać, kiedy daremne byłoby wszelkie usiłowanie w tym kierunku; dni, podczas których niemoc ta doprowadzi ją do takiego napięcia nerwów, że za przykładem Marii Bashkirtseff wyrzuci za okno, wraz z gradem przekleństw, zegar ze swego pokoju. W te dni wszystko, co przedsięweźmie, będzie miernotą i banalnością: w te dni chwiać się będzie jej wiara w życie, w którym według niej jest tyleż poezji co prozy; w te dni, echo owych „przypadkowych podszeptów” bogów, w które wsłuchana była od dzieciństwa tak pilnie, to echo będzie ją tylko drażnić swym żądaniem nieosiągalnej doskonałości i uroku, będącego poza obrębem twórczych możliwości śmiertelnika.
Wiedziała, że ciotka Elżbieta toleruje, ale nie pochwala do dziś dnia jej manii gryzmolenia. Podczas ostatnich dwóch lat pobytu w Wyższej Szkole Emilka, ku zdumieniu ciotki Elżbiety, zarobiła sporo pieniędzy swymi wierszami i nowelkami. Stąd owa tolerancja. Ale żaden z Murrayów, żadna z Murayówien, nie czynili nigdy niczego podobnego. A przy tym był fakt, którego zasadniczo nie lubiła panna Elżbieta Murray, fakt wyróżniania się czymś spośród otoczenia. Ciotka Elżbieta niechętnie patrzyła na ów odrębny świat Emilki, tak inny niż świat Srebrnego Nowiu i Czarnowody, na to królestwo bezkresne i gwiazdami usiane, w którym dziewczę zamykało się nagle, do którego nawet najbardziej stanowcza i najbardziej podejrzliwa z ciotek nie miała dostępu! Przypuszczam, że gdyby oczy Emilki tak często nie spoglądały tęsknie i smutno na otaczający świat, gdyby w nich było mniej utajonego marzenia, ciotka Elżbieta odnosiłaby się życzliwiej do jej aspiracji. Nikt z was, nawet samowystarczalni Murrayowie ze Srebrnego Nowiu, nie lubi stać za drzwiami, które się przed nim nigdy nie otworzą.
Ci z was, którzy już towarzyszyli Emilce w jej zabawach w Srebrnym Nowiu i studiach w Shrewsbury znają jej wygląd zewnętrzny. Tym, którzy witają ją teraz jako osobę obcą postaram się zaprezentować jej sylwetkę jako panienki w siedemnastej wiośnie życia. Szła wśród klombów, na których złociły się chryzantemy, w ów jesienny dzień nad brzegiem morza. Było to czarowne ustronie, ów ogród w Srebrnym Nowiu. Zaciszne, pełne bogatych, ciepłych barw i cudnych, cienistych alejek. Unosiły się tu zapachy róż i goździków, roje pszczół, skarga wichru, dolatywały poszepty zatoki Atlantyku; z sąsiedztwa dochodziły westchnienia świerków z gaiku Wysokiego Jana. Emilka kochała każdy kwiatek, każdą piędź ziemi i każdy dźwięk w tym ogrodzie, każde piękne, sędziwe drzewo, a zwłaszcza jej umiłowane, zaprzyjaźnione z nią Trzy Księżniczki Lombardzkie, oraz wielką sosnę pośrodku ogrodu, srebrzystą topolę i młodego świerczka w kąciku, kokietującego swawolne wietrzyki. Kochała również grupę białych brzóz w gaiku Wysokiego Jana.
Emilka cieszyła się stale, że mieszka wśród tylu starych, prastarych drzew, zasadzonych i wypielęgnowanych rękami ludzi dawno zmarłych, przepojonych radością lub smutkiem, które kolejno przewijały się przez te istnienia.
Smukła, dziewicza postać. Włosy jak czarny jedwab. Szare oczy, podkrążone, pod którymi fioletowe cienie pogłębiały się, ilekroć Emilka czuwała o niedozwolonej, całkiem nie Elżbietańskiej porze, pisząc nowelkę, albo opracowując plan nowego utworu. Usta miała purpurowe, z Murrayowskimi dołeczkami w kącikach. Uszy były spiczaste. Przypominały szekspirowskiego Puka. Może te uszy właśnie i te kąciki ust nasuwały niektórym porównanie z kociakiem. Prześliczną miała linię szyi i podbródka. Uśmiech jej był przedziwnie ujmujący, powoli rozkwitający, znienacka promieniejący radością istnienia. A nogi były „skandalicznie ładne”, jak je oceniła już dawno stara ciotka Nancy z Książego Stawu. Policzki delikatnie zaróżowione, z łatwością stawały się szkarłatne. Byle co wywoływało na tej twarzyczce krwawy rumieniec: powiew wiatru od morza, nagłe odsłonięcie się przed jej wzrokiem błękitnych wzgórz na horyzoncie, czerwone maki na polu lub białe żagle na zatoce w cudny, wiosenny poranek, czy też przy srebrnych blaskach księżyca lub wreszcie biały kwiatuszek w starym ogrodzie, albo cichy szept w gaiku Wysokiego Jana.
Czy była ładna? Nie umiem powiedzieć. Nigdy nie wymieniano Emilki w szeregu piękności czarnowodzkich. Ale kto raz spojrzał na jej twarzyczkę, ten nie zapomniał jej już nigdy. Nikt nie powiedziałby, spotkawszy Emilkę po raz drugi: „Hm… dziwnie znajomą wydaje mi się pani…”. Całe zastępy ślicznych kobiet gasły przy niej. Żadna nie przypominała jej indywidualności. Była żywa, pociągająca i czysta zarazem, jak woda. Myśli niosły ją jak silny podmuch wiatru. Wzruszenie wstrząsało nią jak burza krzewem różanym. Była jedną z tych żywotnych istot, o których powiadamy, gdy umarły, że to chyba niemożliwe, aby one żyć przestały. Na tle swego praktycznego, rozsądnego otoczenia rzucała blask jak brylant. Wiele osób ją lubiło i równie dużo jej nie lubiło. Ale nikt nie był w stosunku do niej obojętny.
Razu pewnego, kiedy Emilka była bardzo maleńka i mieszkała wraz ze swym ojcem w starym domku w Borze Majowym, gdzie umarł Douglas Starr, wyszła z domu, aby przyjrzeć się tęczy. Biegła przez wilgotne pola i pagórki, pełna nadziei i wyczekiwania. Ale gdy tak biegła, zaczął padać deszcz, a cudna tęcza bladła… nikła… aż znikła… Emilka stała sama pośród obcej doliny, niepewna, w którą stronę się zwrócić. Usta jej zadrżały, oczy napełniły się łzami. Aż wtem podniosła główkę i uśmiechnęła się pogodnie do opustoszałego nieba.
– Zjawią się inne tęcze – rzekła.
Emilka była stale w pogoni za tęczami.
Zmieniło się życie w Srebrnym Nowiu. Musiała się przystosować do tych zmian. Nieodłączne od nich było pewne osamotnienie. Ilza Burnley, nieodstępna towarzyszka siedmiu lat wiernej przyjaźni, wyjechała do Szkoły Literatury i Deklamacji w Montrealu. Oba podlotki rozstały się wśród łez, ślubując sobie wzajemnie dozgonną przyjaźń. Nie spotkają się już nigdy w tych samych warunkach. Bo kiedy przyjaciele, najbliżsi bodaj, rozłączą się na czas dłuższy, zawsze daje się odczuć przy ponownym spotkaniem pewną obcość, pewne oddalenie. Jedno z dwojga uważa stale, że to drugie nie jest takie samo. Jest to całkiem naturalne i nieuniknione. Człowiek zawsze posuwa się naprzód, lub się cofa, nie stoi w miejscu. Ale któż z nas zdoła się oprzeć uczuciu przykrego rozczarowania, stwierdzając, że nasz przyjaciel nie jest już i nie może nigdy więcej stać się takim, jakim był kiedyś; któż z nas nie zmartwi się, jeśli nawet ta zmiana jest postępem? Emilka przeczuwała to dziwną intuicją, która zastępuje doświadczenie, czuła, że żegna na zawsze Ilzę ze Srebrnego Nowiu i ze Shrewsbury.
Perry Miller, dawniejszy „najemnik” ze Srebrnego Nowiu, odznaczony medalem Wyższej Szkoły w Shwresbury, odrzucony, lecz nie dający za wygraną konkurent Emilki, przedmiot wiecznego gniewu Ilzy, wyjechał również. Perry studiował teraz prawo w Charlottetown, gdzie jednocześnie pracował w kancelarii adwokackiej. Dla Perry’ego nie istniały tęcze ani mityczne kopalnie złota. Wiedział, czego chce i zmierzał do tego wytrwale. Ludzie zaczynali wierzyć, że on cel osiągnie. Ponieważ nie większa przestrzeń dzieliła kancelarię pana Abla od Sądu Najwyższego i Ministerium, niż ta, która dzieli ową kancelarię od chałupy ciotki Tomaszowej i jej bosonogiego siostrzeńca.
Do typu poszukiwacza tęcz zbliżał się raczej Tadzio Kent. I on wyjeżdżał niebawem do Szkoły Rysunków w Montrealu. I on wiedział, wiedział od wielu lat, ile rozkoszy, uniesień, ile rozpaczy i trwogi pociąga za sobą to dążenie do tęczy.
– Nawet jeżeli jej nigdy nie znajdziemy – rzekł do Emilki, gdy przechadzali się o cudownym zmierzchu, w ogrodzie Srebrnego Nowiu pod fioletowym niebem, w ostatni wieczór przed jego wyjazdem – jest coś w samym poszukiwaniu, co więcej jest bodaj warte, niż znalezienie.
– Ale znajdziemy ją – odrzekła Emilka, podnosząc oczy ku gwieździe błyszczącej nad wierzchołkiem jednej z Trzech Księżniczek.
Użycie przez Tadzia liczby mnogiej „my” napełniło jej serce radosnym przeczuciem. Emilka była zawsze bardzo uczciwa w stosunku do siebie samej i nie zamykała oczu na fakt, że Tadzio Kent był jej bliższy niż ktokolwiek na świecie. A ona, czy go obchodzi? Trochę? Bardzo? Czy wcale?
Nie włożyła kapelusza, lecz wpięła we włosy kokardę z żółtego jedwabiu. Długo rozmyślała nad wyborem sukni, aż w końcu zdecydowała się na różową, jedwabną. Zdawało jej się, że wygląda bardzo ładnie, ale co za różnica, skoro Tadzio tego nie zauważył? Był do niej tak przyzwyczajony, że uważał to za rzecz normalną. Wywołało to u niej pewien bunt. Dean Priest byłby już to spostrzegł i byłby jej z pewnością powiedział jakiś miły, subtelny komplemencik.
– Nie wiem – odpowiedział Tadzio, spoglądając ponuro na topazookiego kota Emilki, Pierwiosnka, kręcącego się jak bąk w pogoni za własnym ogonem. – Nie wiem. Teraz, kiedy wyfruwam naprawdę w szeroki świat, czuję się… głupio. Może nigdy nie zdołam zdziałać niczego, o czym warto by było mówić. Pewne zdolności do rysunku… cóż to wielkiego? Zwłaszcza dla człowieka, który budzi się nagle z biciem serca o trzeciej w nocy…?
– O, znam to uczucie – przyznała Emilka. – Zeszłej nocy przeżuwałam godzinami pomysł noweli i doszłam do rozpaczliwego wniosku, że nigdy nie zdołam jej napisać… że nie warto się wysilać… że nigdy niczego nie zdziałam. Poszłam więc do łóżka i oblałam poduszkę łzami. Obudziłam się o trzeciej godzinie i nawet płakać już nie mogłam. Łzy wydawały mi się równie daremne, jak śmiech, jak ambicja. Byłam istnym bankrutem w stosunku do nadziei i do wiary w przyszłość. Aż wreszcie wstałam o świcie i zaczęłam pisać nową opowieść. Nie należy dać się opanowywać tym nocnym nastrojom.
– Na nieszczęście, co noc jest godzina trzecia – odrzekł Tadzio. – A o tej nieżyczliwej godzinie zawsze jestem przeświadczony, iż zbyt wiele pragniemy wszyscy, że nie osiągniemy niczego. A dwóch rzeczy pragnę jak szaleniec; jedną z nich jest oczywiście wydoskonalenie się w sztuce. Chcę zostać wielkim artystą. Nie uważałem się nigdy za tchórza, Emilko, ale teraz się boję. A jeżeli nie sprostam zadaniu? Będą mnie wyśmiewać. Matka powie, że z góry o tym wiedziała. Ona z nienawiścią odnosi się do mego wyjazdu, wiesz? Pojechać i nie dać rady…! Lepiej byłoby nie jechać.
– Nie, to nie byłoby lepiej – zaprzeczyła Emilka gorąco, zachodząc w głowę w tejże chwili, jakiej drugiej rzeczy Tadzio pragnie „jak szaleniec”. – Nie powinieneś się bać… W owej nocnej rozmowie, którą prowadził ze mną ojciec na tydzień, przed śmiercią, powiedział, żebym się nie bała niczego w życiu. Czy to nie Emerson mówi: „Czyń zawsze to, czego się boisz”?
– Założyłbym się, że Emerson powiedział to, gdy już przestał bać się czegokolwiek, gdy już się uporał z wieloma trudnościami. Łatwo być odważnym, gdy się już zdjęło uprząż.
– Wiesz, że ja wierzę w ciebie, Tadziu – rzekła Emilka łagodnie.
– Tak, wiem. Ty i pan Carpenter. Jedynie wy dwoje wierzycie we mnie. Nawet Ilza jest zdania, że Perry ma większe szanse przywiezienia do domu pieczonych gołąbków.
– Ale ty nie szukasz pieczonych gołąbków. Ty gonisz za złocistą tęczą.
– A jeżeli jej nie znajdę, jeśli cię rozczaruję… to będzie najgorsze…
– Zwyciężysz, Tadziu. Spójrz na tę gwiazdę, która błyszczy w tej chwili nad najmłodszą Księżniczką. Zawsze ją kochałam. Jest to moja najgoręcej umiłowana gwiazda. Czy pamiętasz, jak przed laty, kiedy siedzieliśmy wszyscy dokoła ogniska, a kuzyn Jimmy gotował ziemniaki dla świń, snułeś cudne opowiadania o tej gwieździe i o żywocie, jaki tam na niej wiodłeś, zanim przybyłeś na ziemię? Na tej gwieździe nie było godziny trzeciej w nocy.
– Jakimi szczęśliwymi, beztroskimi dzieciakami byliśmy wtedy – rzekł Tadzio zmęczonym głosem dojrzałego mężczyzny, przygnębionego ciężarem istnienia i wspominającego z rozkoszą pogodne lata dziecięce.
– Przyrzeknij mi – powiedziała Emilka – że kiedykolwiek ujrzysz tę gwiazdę, będziesz pamiętać, iż wierzę w ciebie mocno!
– A ty czy mi przyrzekniesz, że ilekroć spojrzysz na tę gwiazdę, pomyślisz o mnie? – spytał Tadzio. – Albo jeszcze inaczej: przyrzeknijmy sobie nawzajem, że ilekroć spojrzymy na tę gwiazdę oboje, pomyślimy o sobie wzajemnie… zawsze. Gdziekolwiek będziemy do końca naszego życia.
– Przyrzekam – rzekła Emilka z bijącym sercem. Cudownie było patrzeć tak Tadziowi prosto w oczy.
Romantyczny pakt. Co on oznaczał? Emilka nie wiedziała. Rozumiała tylko, że Tadzio odjeżdża, że życie staje się nagle zimne i puste, że wiatr znad zatoki, szemrzący wśród drzew w gaiku Wysokiego Jana szepcze coś bardzo żałosnego, że lato odeszło, że nadeszła jesień. I że owa złota kula, zakończenie tęczy, znajduje się gdzieś, het! na szczycie niedostępnego, bardzo odległego wzgórza.
Dlaczego ona powiedziała to o gwieździe? Dlaczego zapach żywiczny, zmierzch i odblask zachodzącego słońca doprowadzają ludzi do mówienia głupstw?
Dziś nadszedł numer grudniowy „Lasu i Ogrodu” z moim wierszem pod tytułem Lecą liście z drzewa. Uważam to za rzecz godną wzmianki, gdyż poświęcili memu utworowi oddzielną stronicę, a przy tym jest to pierwszy mój wiersz ilustrowany. Po raz pierwszy spotyka mnie podobny zaszczyt. Sam w sobie wiersz jest dość marny, jak mi się zdaje. Pan Carpenter syknął tylko parę razy, gdy mu go czytałam i nie chciał go komentować. Pan Carpenter nigdy „nie psuje pochwałami”, ale umie zdruzgotać niemą naganą. Ale mój poemat wyglądał tak uroczyście na tym poczesnym miejscu, że powierzchowny czytelnik mógł go wziąć za utwór wartościowy. Niech będzie błogosławiony ten zacny wydawca, któremu przyszło na myśl kazać go zaopatrzyć w ilustracje. Podniósł mnie na duchu niemało.
Ale same ilustracje nie podobały mi się. Artysta nie odczuł moich intencji. Tadzio stokroć lepiej wywiązałby się z tego zadania.
Tadzio uczy się świetnie w Szkole Rysunków. A nasza gwiazda świeci stale. Ciekawa jestem, czy on doprawdy myśli o mnie codziennie, patrząc na nią. A może nie widzi jej co wieczór? Może ją zaćmiewają elektryczne latarnie Montrealu? Sądząc z listów, widuje często Ilzę. Jak im musi być dobrze obojgu, że są razem i że każde z nich ma bratnią duszę w tym wielkim, obcym mieście, wśród obcych ludzi.
Dzisiaj było śliczne popołudnie listopadowe, ciepłe jak w lecie, a jednak opromienione urokiem jesieni. Siedziałam długo na cmentarzu, nad jeziorem i czytałam. Ciotka Elżbieta uważa, że jest to najbardziej ponure miejsce w okolicy, że dziwactwem jest tam czytać, a ciotka Laura twierdzi, że we mnie jest pewien rys chorobliwy. Nie widzę w tym nic chorobliwego. Jest to piękne ustronie, dokąd wiatr przynosi wszystkie słodkie zapachy z pól poprzez Czarnowodę. Tak tam jest cicho i spokojnie wśród tych starych grobów dokoła mnie! Mężczyźni i kobiety, należący do mojej rodziny, spoczywają tam pod ziemią. Mężczyźni i kobiety, którzy w życiu zwyciężali, którzy doznawali porażek, a których zwycięstwa i porażki stopiły się obecnie w jedno. Tam nie czuję się nigdy bardzo pełna zapału ani bardzo przygnębiona. Kocham te stare płyty przysypane czerwonym piaskiem, a zwłaszcza tę poświęconą Marii Murray z napisem: „Tu pozostanę”, napisem, w którym mąż jej wyraził cały jad, jaki się w nim nagromadził za jej życia. Jego grób znajduje się na prawo. Pewna jestem, że przebaczyli sobie wzajemnie od wielu lat. A może przychodzą czasami nocą, kiedy księżyc nie świeci i śmieją się razem, patrząc na ten napis? Napis zaciera się zresztą powoli, bo wyrastają na grobie trawy i chwasty, które kuzyn Jimmy plewi, o ile tylko może nadążyć. Z czasem trawa pokryje zupełnie napis, tak że pozostanie tylko zielonosrebrzystoczerwony kontur dawnej płyty grobowej.
Dzisiaj zdarzyło się coś miłego. Czuję się rozradowana. „Madison’s” przyjął moją nowelę: Błąd w akcie oskarżenia!!! Tak, to zasługuje na kilka wykrzykników. Gdyby nie wzgląd na pana Carpentera, napisałabym to kursywą. Kursywą! Nie, wypisałabym wszystkie te wyrazy wielkimi literami. Do „Madison” bardzo trudno jest się dostać. Czyż ja tego nie wiem! Czyż nie usiłowałam kilkakrotnie, a za każdym razem spotykałam się z odpowiedzią: „żałujemy niewymownie…”. Aż wreszcie otworzyły się przede mną i te wrota. Dostać się do „Madison”, to znaczy przebyć już pewną część drogi ku wyżynom, ku szczytowi równemu Alpom. Drogi wydawca był tak uprzejmy i dodał, że jest to śliczna opowieść.
Przemiły człowiek!
Przysłał mi czek na 50 dolarów. Będę mogła wkrótce zwrócić ciotce Ruth i wujowi Wallace’owi koszty mego pobytu w Shrewsbury. Ciotka Elżbieta popatrzyła na czek podejrzliwie, jak zwykle, ale po raz pierwszy nie wyraziła przypuszczenia, że bank zapewne nie wypłaci tej sumy ani nawet nie wątpiła, czy jest pokrycie. Piękne oczy ciotki Laury świeciły dumą. Jest ona z epoki wiktoriańskiej, toteż oczy jej błyszczą naprawdę. Edwardowskie oczy rzucają iskry, ale nigdy nie błyszczą, nie rzucają promieni. A ja lubię te rozpromienione oczy, zwłaszcza gdy przyczyną jest mój sukces.
Kuzyn Jimmy mówi, że „Madison” równa się wszystkim innym czasopismom jankeskim razem wziętym. Przynajmniej według niego.
Ciekawa jestem, czy Deanowi będzie się podobać Błąd w akcie oskarżenia. I czy się do tego przyzna. On nigdy niczego nie chwali. To znaczy niczego, co ja piszę. A ja tak pragnę wymóc na nim pochwałę. Czuję, że jego uznanie jest jedynym, które się liczy naprawdę, oprócz uznania pana Carpentera, które też jest wartościowe.
Dziwny jest ten Dean. Posiada tajemnicę odmładzania się. Jest po prostu coraz młodszy. Przed kilku laty uważałam go za starszego pana. Teraz wydaje mi się tylko panem w wieku dojrzałym. Jeżeli tak dalej pójdzie, to niebawem wyda mi się młodzieńcem. Przypuszczam, że przyczyną jest moje dojrzewanie. Zrównaliśmy się prawie. Ciotka Elżbieta w dalszym ciągu nie lubi naszej zażyłości. Ciotka Elżbieta żywi antypatię do każdego Priesta. A ja nie wiem, co bym robiła bez przyjaźni Deana. Jest to dla mnie rdzeń życia.
Dzisiejszy dzień był burzliwy. Spędziłam bezsenną noc po czterech zwrotach z Mss. Były to nowele, które wydawały mi się szczególnie dobre. Zgodnie z przepowiednią panny Royal, czułam, że postąpiłam idiotycznie, nie jadąc z nią do Nowego Jorku, nie korzystając ze sposobności. Och, nie dziwię się, że dzieci zawsze płaczą, budząc się w nocy! Tak często odczuwam wtedy potrzebę łez, ja także! Wszystko mi ciąży, a żaden obłok nie jest przecięty srebrną linijką. Byłam smutna i podekscytowana przez cały poranek i wypatrywałam listonosza, jako jedynej ucieczki od beznadziejności. Gdy zbliża się godzina poczty, tyle jest w nas wyczekiwania i niepewności! Co mi ona przyniesie? List od Tadzia…? Tadzio pisuje najcudowniejsze listy. Miłą, cienką kopertę z czekiem wewnątrz? Grubą kopertę ze zwrotem jakiegoś rękopisu? Jedne z przedziwnych bazgrot Ilzy? Nic podobnego. Otrzymałam list pełen irytacji od kuzynki Beulah Grant z Gęsiego Stawu. Wydaje jej się, że umieściłam ją w mej noweli: Głupcy, którą wydrukowało niedawno czasopismo nader rozpowszechnione po wsiach i folwarkach. Napisała do mnie list z gorzkimi wyrzutami. List ten przyszedł dzisiaj. Sądzi, że „mogłam oszczędzić starą przyjaciółkę, która zawsze dobrze mi życzyła”. Nie jest przyzwyczajona do „ośmieszania jej osoby w czasopismach” i wyprasza sobie na przyszłość „podobnego używania jej osoby do ostrzenia mego rzekomego dowcipu”. Niektóre szczegóły w tym liście sprawiły mi przykrość, inne wyprowadziły mnie z równowagi. Nigdy nie myślałam o niej ani razu, nawet nie przyszła mi do głowy kuzynka Beulah podczas pisania tej noweli. Charakter „ciotki Katarzyny” jest wysnuty z fantazji. A gdybym nawet myślała o kuzynce Beulah, z pewnością nie umieściłabym jej w noweli. Jest zbyt głupia i banalna. Nie jest bynajmniej podobna do ciotki Katarzyny, która, pochlebiam sobie, jest bardzo żywą, dowcipną, pełną humoru starszą damą.
Ale kuzynka Beulah napisała również do ciotki Elżbiety, więc doszło znów do sceny familijnej. Ciotka Elżbieta nie wierzy, że jestem bez winy, oświadcza, że ciotka Katarzyna jest wiernym obrazem kuzynki Beulah, prosi mnie więc uprzejmie (uprzejme prośby ciotki Elżbiety są rzeczą okropną), abym w przyszłych moich utworach nie umieszczała karykatur moich krewnych.
– Nie jest to – dodała ciotka Elżbieta w swój najwynioślejszy sposób – coś, co mogłaby czynić Murrayówna: zarabiać pieniądze kosztem ułomności swych przyjaciół.
I znów sprawdziła się jedna z przepowiedni panny Royal. Czyżby się nie myliła pod żadnym względem? Jeżeli tak…
Ale najgorsze moje utrapienie pochodzi od kuzyna Jimmy’ego. Chichotał, czytając Głupców.
– Mniejsza o starą Beulah, kurczątko – szepnął. – To jest pyszne. Naturalnie, że ona posłużyła ci za wzór przy szkicowaniu postaci ciotki Katarzyny. Poznałem, że to ona od początku stronicy, od razu! Poznałem ją po nosie.
Na nieszczęście napisałam, że ciotka Katarzyna ma „długi, zakrzywiony nos”. A nie da się zaprzeczyć, że kuzynka Beulah ma nos długi i zakrzywiony! Takie zewnętrzne podobieństwo wystarcza ogółowi czytelników. Na próżno dowodziłam z całą energią, że ani pomyślałam o kuzynce Beulah. Kuzyn Jimmy kiwał tylko głową i chichotał.
– Nie przyznawaj się do tego, rzecz jasna. Zatrzymaj to przy sobie.
Najsmutniejsze ze wszystkiego jest istotne podobieństwo ciotki Katarzyny do kuzynki Beulah. A zatem nie udało mi się stworzyć postaci, jaką sobie wyobraziłam. Niemniej czuję się znacznie lepiej, niż gdy zaczęłam pisać te zwierzenia. Był we mnie bunt, i zawziętość, i zniechęcenie, słowem byłam bardzo biedna. Oto jest główny pożytek dziennika; tak mi się zdaje.
Dziś jest wielki dzień. Przyjęto trzy moje utwory w trzech redakcjach. A jeden z wydawców poprosił o nadesłanie mu kilku nowel. Niemniej nienawidzę tych próśb o nowele. O wiele większe ryzyko, niż przy nadsyłaniu utworu z własnej, nieprzymuszonej woli. Bo gdy wydawca, który prosił o nowelę, zwraca mi ją, jako „nienadającą się dla naszego pisma”, upokorzenie jest stokroć głębsze, cięższe. Gdy ja sama posyłam swoje dzieło, jestem nieznaną, bezosobową autorką… a tu rzeczy mają się już inaczej…
A przy tym spostrzegam, że nie umiem pisać „na zamówienie”. Jest to piekielnie trudne zadanie. Spróbuję jeszcze z czasem… Wydawca „Młodzieży” prosił mnie o nowelę o określonej liczbie wierszy. Napisałam ją. Odesłał mi rękopis, wykazując „niektóre usterki” i zalecając mi poprawienie noweli, ażeby mógł ją zamieścić. Poprawiałam, obcinałam, dodawałam, aż wreszcie nowela moja przypominała mój pierwotny pomysł li tylko ilością wierszy, której przestrzegałam wciąż gorączkowo. Zniecierpliwiona, wrzuciłam ją do pieca kuchennego. Od tej pory postanowiłam, że będę pisywać tylko w miarę własnej wewnętrznej potrzeby, a wydawcy… niech zostawią mnie w spokoju!
Dzisiaj mamy zamglony nów księżycowy.
Moja nowela Ile wart był ten żart? ukazała się w dzisiejszym numerze „Home”. Ale na okładce należę do rubryki „itd”. Natomiast w przedmowie do noworocznego numeru „Panieńskich dni” zostałam wymieniona jako „znana i popularna współpracowniczka”. Kuzyn Jimmy czytał tę przedmowę ze dwadzieścia razy, mrucząc za każdym razem: „Znana i popularna”. Po czym udał się do narożnego sklepu i kupił mi nową „księgę Jimmy’ego”. Ilekroć przebywam jakiś nowy etap drogi ku wyżynom, kuzyn Jimmy upamiętnia ten moment, dając mi nową księgę Jimmy’ego. Nigdy nie kupuję sama zeszytu. To dotknęłoby go osobiście. On spogląda zawsze na stosik ksiąg Jimmy’ego na moim biurku ze czcią i lękiem nieledwie, i wierzy niezachwianie, że w tych zeszytach mieszczą się wszelkiego rodzaju arcydzieła literatury.
Zawsze daję Deanowi do czytania moje utwory. Nie mogę się pozbyć tego zwyczaju, chociaż on mi je stale odnosi bez słowa krytyki lub, co gorsza, z nieszczerymi pochwałami. Jest to już dziś istną manią moje pragnienie dowiedzenia Deanowi, że umiem napisać coś „porządnego”. Gdyby to przyznał, odniosłabym triumf. Ale zanim on to przyzna, wszystko w proch się obróci. Bo on wie.
Z nadejściem wiosny przyjeżdża od czasu do czasu do Shrewsbury pewien młodzieniec, który nie jest konkurentem, mogącym się podobać rodowi Murray’ów ani, co ważniejsza, Emilii Byrd Starr. Ciotka Elżbieta bardzo krzywo patrzała, gdy szłam z nim na koncert. Czuwała jeszcze, gdy wróciłam do domu.
– Jak widzisz, nie uciekłam z nim, ciotko Elżbieto – rzekłam. – Przyrzekam ci, że tego w ogóle nie uczynię. Jeżeli kiedykolwiek wyjdę za mąż za kogokolwiek, uprzedzę cię o tym, choć może wyjdę za mąż wbrew twej woli.
Nie wiem, czy ciotka Elżbieta poszła do łóżka z lżejszym sercem, czy nie. Matka moja uciekła (Bogu dzięki!), a ciotka Elżbieta należy do niezachwianych wyznawczyń teorii dziedziczności.
Dzisiaj wieczorem poszłam na wzgórze i przechadzałam się przy świetle księżyca nad Domem Rozczarowanym. Dom Rozczarowany został wybudowany przed trzydziestu siedmiu laty (niedokończony jest zresztą) dla młodej żony, która nigdy w nim nie zamieszkała. Od tej pory stoi, surowy, zrozpaczony, nawiedzany przez nieśmiałe, odosobnione widma zjawisk, które powinny były tu zaistnieć, a nie zaistniały. Tak mi zawsze go żal! Tak mi żal jego biednych i ślepych oczu, które nigdy nie przejrzały, które nie mają nawet wspomnień. Żadne światełko domowe nie świeciło z nich nigdy, tylko raz jeden, bardzo dawno, blask ognia. A byłby to taki miły domek, przytulony do lesistych pagórków, zasłonięty od wiatrów gaikiem sosnowym. Ciepły, gościnny domek! A przy tym życzliwy, łagodny. Nie taki, jak ten narożny dom, który buduje Tom Semple. Tamten jest niepoczciwym domem. Kapryśny, o małych oczkach i spiczastych łokciach. Dziwne, jak silną indywidualność może mieć dom, chociaż nigdy nie był zamieszkany! Przed laty, kiedy Tadzio i ja byliśmy dziećmi, czepialiśmy się palcami parapetu okiennego, wdrapywaliśmy się do wnętrza i rozpalaliśmy ogień na kominku. Siedzieliśmy tam, snując plany na przyszłość. Zamierzaliśmy żyć razem w tym domku. Zapewne Tadzio zapomniał o tych niedorzecznościach dziecinnych. Pisuje często, a listy jego są pełne treści i ładne, takie Tadziowate. Opowiada mi wszystkie drobne zdarzenia ze swego życia. Ale ostatnie listy są bardziej bezosobowe, tak mi się przynajmniej wydaje. Mogłyby równie dobrze być napisane do Ilzy, jak do mnie.
Biedny Domku Rozczarowany! Zapewne pozostaniesz rozczarowany po wsze czasy.
Znów wiosna! Młode topole złocą się na drodze. Zatoka burzy się i pieni za piaszczystymi wydmami.
Zima minęła nieprawdopodobnie szybko, mimo szeregu ponurych godzin trzecich w nocy, mimo samotnych, zniechęcających zmierzchów. Dean wróci niebawem z Florydy. Ale ani Tadzio, ani Ilza nie przyjadą tego lata. Z tego powodu spędziłam dwie bezsenne noce. Ilza jedzie nad morze do jednej ze swych ciotek, do siostry swej matki, która dotychczas się nią nie zajmowała. A Tadziowi poszczęściło się: dostał zamówienie na ilustracje do pewnego wydawnictwa w Nowym Jorku i musi jechać na północ po wzory z natury. Jest to ogromna wygrana w życiu Tadzia i byłabym z tego powodu szczerze zadowolona, gdyby nie fakt, że nie okazuje on najmniejszego żalu z powodu naszych zmarnowanych wspólnych wakacji w Czarnowodzie. Najmniejszego!
Widocznie Czarnowoda i ten dawny tutejszy tryb życia są dla niego pieśnią, która już przebrzmiała.
Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo liczyłam na spędzenie lata z Ilzą i z Tadziem, ile sobie obiecywałam radości z tych letnich miesięcy. Ta myśl podtrzymywała mnie przez całą zimę. Gdy sobie uprzytomnię, że ani razu w ciągu lata nie usłyszę sygnału Tadzia, gwiżdżącego w umówiony sposób w gaiku Wysokiego Jana, że ani razu nie schronimy się tam, aby się nagadać do woli, że ani razu nie zamienimy błyskawicznych spojrzeń, kiedy wśród gromady obcych ludzi zdarzy się coś co ma szczególne znaczenie dla nas dwojga, gdy to sobie uprzytomnię, zdaje mi się, że życie staje się bezbarwne, że jest ono stosem zgliszcz i gruzu.
Pani Kent spotkała mnie wczoraj na poczcie i przystanęła, żeby porozmawiać, co czyni nader rzadko. Nienawidzi mnie po dawnemu.
– Słyszałaś chyba, że Tadzio nie przyjeżdża na lato?
– Tak – odrzekłam lakonicznie.
W oczach jej był wyraz dziwnego, bolesnego triumfu, gdy się odwracała ode mnie: zrozumiałam. Jest nieszczęśliwa, bo Tadzio nie przyjedzie do niej, ale cieszy się, że on nie przyjedzie do mnie. To dowodzi według niej, że on nie dba o mnie.
Niestety, zdaje mi się, że ona ma słuszność. A jednak na wiosnę człowiek nie może być beznadziejnie smutny.
Andrzej się zaręczył! Z panną, o której ciotka Addie wyraża się z najwyższym uznaniem. „Gdybym sama ją wybrała, nie byłabym bardziej zadowolona, tak odpowiada mi wybór Andrzeja” – oświadczyła dzisiaj w rozmowie z ciotką Elżbietą. Ja też byłam obecna. Ciotka Elżbieta umiarkowanie się cieszyła, a przynajmniej twierdziła, że się cieszy. Ciotka Laura popłakała troszeczkę. Ciotka Laura zawsze płacze, gdy się dowiaduje o narodzinach, zgonie lub małżeństwie. Była przy tym trochę rozczarowana. Andrzej byłby takim „bezpiecznym” mężem dla mnie. Tak, dynamitu nie ma w nim na pewno.
Z początku nikt nie uważał choroby pana Carpentera za niebezpieczną. Miewał już nieraz ataki reumatyczne w ostatnich latach i leżał w łóżku po parę dni. A potem szedł do pracy ponownie, kulejąc, ponury i sarkastyczny, jak zawsze, z językiem tym mocniej wyostrzonym. Zdaniem pana Carpentera nauczanie w Czarnowodzie już nie było tym, czym było dawniej. Teraz, mówił, są tu same miernoty, same bezduszne zera.
– Wszystko, co mówię, przelatuje przez te głowy, jak przez sito – mówił.
Tadzio i Ilza, Perry i Emilka, ci uczniowie, którzy naprawdę korzystali z jego wskazówek, skończyli szkołę. A może był pan Carpenter troszkę zmęczony… w ogóle. Nie był bardzo stary, to znaczy nie miał bardzo wielu lat życia za sobą, ale przepalił się przedwcześnie. Drobna, nieśmiała, zwiędła kobieta, jego żona, umarła zeszłej jesieni, odeszła niepostrzeżenie, równie cicho, jak żyła. Nigdy nie zdawała się odgrywać wielkiej roli w domu pana Carpentera. Lecz po jej śmierci „pochylił się” bardzo. Dało się to zauważyć bezpośrednio po pogrzebie. Dzieci w szkole drżały przed zjadliwością jego języka i przed jego coraz to częściej powtarzającymi się napadami złego humoru. Władze szkolne kiwały głową i wspominały o konieczności sprowadzenia innego nauczyciela z końcem bieżącego roku.
Choroba pana Carpentera zaczęła się, jak dawniej, od ataku reumatycznego. Potem okazało się, że serce niedomaga. Doktor Burnley, który go odwiedził wbrew jego upartej odmowie zasięgnięcia porady lekarskiej, przybrał minę poważną i przebąkiwał o „braku woli do życia”. Ciotka Luiza Drummond z Gęsiego Stawu przyjechała, aby go pielęgnować. Pan Carpenter przyjął to z rezygnacją, niewróżącą nic dobrego, jakby nic już go nie obchodziło.
– Bylebym miał spokój. Ona może krzątać się dokoła, a ja myślę o czym innym. Dopóki jestem sam w pokoju, nie wiem o jej istnieniu. Obojętne mi, co ona robi. Nie chcę się odżywiać i nie chcę mieć prześcielanego łóżka. Nienawidzę jej włosów. Takie proste i błyszczące. Powiedz jej, żeby na to znalazła jakąś radę. A dlaczego nos jej wygląda zawsze tak, jak gdyby było wiecznie zimno?
Emilka przybiegała co wieczór i przesiadywała przy łóżku chorego. Była jedyną osobą, którą chętnie widywał. Niedużo mówił, ale co parę minut otwierał oczy i zamieniali uśmiechy porozumiewawcze, jak gdyby oboje ubawili się jednocześnie jakimś świetnym dowcipem, którego finezję oni tylko dwoje odczuwali. Ciotka Luiza nie wiedziała, co ma znaczyć ta wymiana spojrzeń i ta mimika, toteż nie pochwalała jej. Była to poczciwa istota, o macierzyńskim sercu, zamkniętym w jej staropanieńskiej piersi, ale drażniły ją te niezrozumiałe, złośliwe uśmiechy jej pacjenta, leżącego na śmiertelnym łożu. Uważała, że lepiej zrobiłby myśląc o zbawieniu swej duszy. Wszak nie był członkiem zboru kościelnego? Nie pozwalał nawet na odwiedziny pastora. A Emilka Starr była stale gościem mile widzianym, ilekroć przyszła. Ciotka Luiza powzięła pewne podejrzenia w stosunku do owej Emilki Starr. Przecież ona pisuje! Przecież jedną ze swych kuzynek skarykaturowała w noweli! Prawdopodobnie szukała nowych wzorów przy śmiertelnym łożu starego poganina. To tłumaczy jej interesowanie się losami chorego, niewątpliwie to! Ciotka Luiza patrzyła ciekawie na tę zachłanną młodą dziewczynę. Miała nadzieję, że ją, Luizę, ta mała oszczędzi w swej następnej nowelce.
Emilka przez długi czas nie chciała wierzyć, że jest to śmiertelne łoże pana Carpentera. On nie może być aż tak chory! Nie cierpi, nie skarży się. Wyzdrowieje, skoro tylko się ociepli. Powtarzała to sobie tak często, aż w końcu w to uwierzyła. Nie mogła sobie wyobrazić życia w Czarnowodzie bez pana Carpentera.
Pewnego razu, w piękny wieczór majowy pan Carpenter czuł się znacznie lepiej. Oczy jego błyszczały po dawnemu, głos dźwięczał mocno. Żartował z biednej ciotki Luizy, która nie rozumiała nigdy jego żartów, ale znosiła je z chrześcijańską cierpliwością. Chorzy powinni się śmiać. Opowiedział Emilce zabawną anegdotkę i śmiali się oboje na cały głos. Ciotka Luiza pokiwała głową. Wielu rzeczy nie wiedziała, biedaczka, ale znała swój skromny zawód pielęgniarki z amatorstwa. Wiedziała, że takie odmłodzenie, taki niespodziewany powrót sił jest złym znakiem. Emilka w swym niedoświadczeniu nie wiedziała o tym. Wróciła do domu rozradowana tym polepszeniem zdrowia ukochanego nauczyciela. Niebawem będzie znów czynny w szkole, będzie ciskał gromy na uczniów i uczennice, będzie się snuł po drogach w zamyśleniu, czytając jakiegoś starego klasyka, krytykował jej rękopisy ze zwykłym swym humorem. Emilka cieszyła się. Pan Carpenter był przyjacielem, którego straty nie mogłaby przeboleć.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki