Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowiada historię kilkunastoletniej dziewczynki, która po śmierci ojca musi zamieszkać u nieznanych krewnych w tytułowym Srebrnym Nowiu. Trudno jest jej odnaleźć się w nowym otoczeniu, przywyknąć do nieznanych tradycji i zwyczajów, a także znaleźć wspólny język z surową i apodyktyczną ciotka Elżbietą. Swoje przeżycia opisuje w listach, pisanych do zmarłego ojca, które przechowuje na strychu. Dzięki wrażliwości i bujnej wyobraźni zyskuje przyjaciół, przywiązuje się do swoich opiekunów, a Srebrny Nów zaczyna uważać za swój prawdziwy dom.
Szczera i wzruszająca powieść, zawierająca najwięcej wątków autobiograficznych ze wszystkich utworów autorki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 425
ROZDZIAŁ I
Domek w wąwozie
Domek w wąwozie był położony o „milę drogi od zewsząd”, jak mówili mieszkańcy Boru Majowego. Wąwóz ten stanowiła porosła trawą dolinka; domek wyglądał na tym tle, jakby nie był dziełem rąk ludzkich, tak jak inne budynki, lecz jakby wyrósł tam nagle jako wielki, brunatny grzyb. Prowadziła do niego wąska, zarośnięta zielenią ścieżka, ukryta przed ludzkim okiem przez zwarty szereg młodych krzewów. Nie było stamtąd widać żadnego innego domostwa, chociaż miasteczko położone było na wzgórzu.
– Helena Greene mówiła, że jest to najbardziej samotne miejsce na świecie i zapewniała, że nie pozostałaby tam ani przez jedną dobę, gdyby jej nie było żal dziecka.
Emilka nie wiedziała, że jest przedmiotem współczucia; nie wiedziała również, co znaczy samotność. Ona miała towarzystwa pod dostatkiem: ojciec, Kicia, Nieznośnik; Królowa Wichrów też jest w pobliżu; a drzewa: Adam i Ewa, Świerk Wyniosły, a wszystkie te zaprzyjaźnione z nią dzieci-krzewy!
Nie zapominajmy też o „promyku”. Nigdy nie wiedziała, kiedy on zabłyśnie, a ciągła możliwość napełniała ją radością wyczekiwania.
Emilka wymknęła się o zmierzchu na przechadzkę. Było chłodno. Przez całe życie pamiętać będzie ową przechadzkę, może dlatego, że opromieniona była jakimś feerycznym pięknem, a może dlatego, że po raz pierwszy owego tygodnia rozbłysnął „promyk”, ale najprawdopodobniej dlatego, że zdarzyło się to, co się zdarzyło, gdy wróciła z tej właśnie przechadzki.
Był to posępny dzień pierwszej połowy maja; chmury ustawicznie groziły deszczem, ale deszcz nie spadł ani razu. Ojciec spędził cały dzień na szezlongu w saloniku. Dużo kaszlał, rozmawiał niewiele. Dla Emilki było to rzeczą niezwykłą. Tego dnia leżał przeważnie z rękami podłożonymi pod głowę, a jego wielkie, podkrążone oczy utkwione były z sennym wyrazem, jak gdyby nic nie widziały, w zachmurzone niebo, którego skrawek widoczny był pomiędzy gałęziami sosen rosnących przed gankiem. Sosny te nazywano Adamem i Ewą, gdyż Emilka zauważyła niegdyś wybitne podobieństwo między ich stosunkiem do trzeciego drzewa, małej jabłoni, a pozycją Adama i Ewy wobec drzewa wiadomości dobrego i złego, odmalowaną na staroświeckim obrazku w książce Heleny Greene. Drzewo wiadomości dobrego i złego wyglądało zupełnie tak samo jak ta krępa jabłoń, a Adam i Ewa stali po obu stronach, sztywni, jakby zastygli, zupełnie tak jak te dwie sosny.
Emilka zastanawiała się, o czym ojciec myśli, ale nigdy nie nudziła go pytaniami, gdy kaszel się wzmagał. Pragnęła tylko mieć kogoś do rozmowy. Tego dnia Helena Greene też nie była usposobiona do pogawędki. Wciąż zrzędziła, a to znaczyło, że Helena była czymś strapiona. Poprzedniego wieczora też zrzędziła po odejściu doktora, który szeptał coś do niej w kuchni; zrzędziła, podając Emilce przed spaniem kolacyjkę, złożoną z chleba i z syropu cukrowego. Emilka nie lubiła chleba z syropem, ale jadła i piła, aby nie urazić Heleny. Helena nieczęsto pozwalała jej jeść przed spaniem; skoro to uczyniła, to widocznie odczuwała potrzebę okazania jej szczególnych względów.
Emilka miała nadzieję, że ten atak zrzędzenia minie do wieczora. Zwykle tak bywało. Ale dzisiaj i to zawiodło, tak że Helena nie mogła być brana w rachubę jako towarzystwo. Nie znaczy to, że kiedy indziej była ona idealną towarzyszką. Douglas Starr powiedział razu pewnego w przystępie uniesienia, że Helena Greene jest „nudną, starą zrzędą bez rozumu”; ilekroć Emilka patrzyła na Helenę, przychodziło jej na myśl to określenie, które wydawało jej się uderzająco trafne.
Tak więc przez całe popołudnie bujała się Emilka na fotelu na biegunach, czytając Podróż Pielgrzyma. Emilka ogromnie lubiła Podróż Pielgrzyma. Niejednokrotnie przechadzała się po ciasnym wąwozie z Krystynem i z Krystyną, ale bez porównania bardziej podobały jej się przygody Krystyna, niż przygody Krystyny. Bo przede wszystkim tak tłoczno było wiecznie dokoła Krystyny! Nie wywierała ona ani w części tego uroku, jakim była opromieniona samotna, nieustraszona postać, stawiająca czoło wszystkim cieniom Ponurej Doliny i spotkanemu tam Apollinowi. Ciemności i widma są niczym, kiedy człowiek jest w towarzystwie. Ale być samą, och, Emilka wzdrygała się na tę myśl!
Gdy Helena oznajmiła, że już podała kolację, Douglas Starr polecił Emilce przejść do jadalni.
– Ja nie będę dzisiaj jadł. Będę leżał tutaj i odpoczywał. A kiedy wrócisz z kolacji, porozmawiamy poważnie.
Uśmiechnął się swym dawnym, pięknym uśmiechem, pełnym uczucia, słodkim, jak mówiła w swych myślach Emilka. Zjadła szybko kolację, uszczęśliwiona, jakkolwiek posiłek nie był dobry. Chleb był zeschły, jajka niedogotowane, ale jakimś cudownym zrządzeniem losu pozwolono jej mieć przy boku Kicię i Nieznośnika: siedzieli przy niej, jedno po lewej, drugie po prawej ręce, a Helena zrzędziła tylko wtedy, kiedy Emilka karmiła ich oboje, rzucając im kawałki chleba z masłem.
Kicia miała taki zabawny sposób siadania na tylnych łapkach i chwytania chleba przednimi łapkami, a Nieznośnik tak umiał trącać nogę Emilki niemal ludzkim dotykiem, gdy zbyt długo dawała mu czekać na jego kolejkę. Emilka lubiła ich oboje, ale Kicia była jej ulubienicą. Była to ładna, szarooka kotka o wielkich, hebanowoczarnych oczach: a taka była milutka, pulchna, taka pieszczoszka! Nieznośnik zawsze był chudy. Żadna ilość jedzenia nie zdołała nigdy pokryć wystających żeber. Emilka lubiła go, ale nigdy nie przyszło jej na myśl pogłaskać go lub poklepać, dlatego właśnie, że był taki chudy. A jednak miał on pewną rasową piękność, która przemawiała do Emilki. Był to szarobiały kot, miejscami bardzo biały, o bardzo gładkiej sierści, o wydłużonym pyszczku, długich uszach i bardzo zielonych oczach; niebezpieczny bojownik, który w mgnieniu oka poskramiał obce koty! Rzucał się nawet na duże psy i wyganiał je bez pardonu.
Emilka kochała swoje kotki. Ona sama je wychowała, jak mawiała z dumą. Otrzymała je w prezencie od swego nauczyciela ze szkółki niedzielnej, gdy były malutkimi kociętami.
– Żywy prezent jest czymś szczególnie miłym – zwierzyła się Emilka Helenie – bo z biegiem czasu staje się coraz milszy.
Ale martwiła ją bezdzietność tej pary.
– Nie wiem, dlaczego Kicia nie ma małych kociąt – skarżyła się Helenie. – O ile wiem, większość kotów ma tyle kociąt, że sami rodzice nie wiedzą, co z nimi robić.
Po kolacji Emilka wróciła do saloniku: ojciec usnął. Bardzo ją to ucieszyło: wiedziała, że niewiele sypiał od dwóch dni. Była troszkę rozczarowana, ponieważ nie będą mieli owej „poważnej rozmowy”. „Poważne” rozmowy z ojcem były zawsze czymś rozkosznym! Ale najlepiej będzie na razie pójść na przechadzkę, na taką cudną, samotną przechadzkę o wiosennym zmierzchu. Od tak dawna nie była już na przechadzce.
– Włóż kapturek i bacz, abyś wróciła do domu natychmiast, gdyby zaczął padać deszcz – upominała Helena. – Ty nie możesz moknąć na zimnie, tak jak inne kozy w twoim wieku.
– Dlaczego ja nie mogę?! – spytała Emilka z oburzeniem. Dlaczego ona ma być pozbawiona przywileju „moknięcia na zimnie”, skoro inne dzieci mokną bezkarnie? To nie jest w porządku.
Ale Helena tylko tak zrzędzi. Emilka z kolei mruczy sama do siebie dla własnej satysfakcji: „Jesteś nudną starą zrzędą bez cienia rozumu!” Wchodzi po schodach, gdyż trzeba wyjąć z szafy kaptur i płaszcz. Wchodzi po kapturek opieszale, bo ogromnie lubi biegać z gołą głową. Wkłada wypłowiały kapturek na swe krucze warkocze i uśmiecha się przyjaźnie do swego odbicia w małym zwierciadle. Uśmiech rodzi się w kącikach jej ust i powoli rozlewa się po całej twarzyczce, subtelny, miękki, prześliczny, jak myśli nieraz Douglas Starr. Jest to uśmiech jej zmarłej matki, ten czar, który chwycił go za serce i przykuł od pierwszego wejrzenia do Julii Murray. Na pozór jest to jedyne dziedzictwo fizyczne Emilki po matce. Z wszystkich innych cech, myśli ojciec, jest ona podobna do rodziny Starrów: ma ich wielkie, złotoszare oczy, ocienione długimi rzęsami i czarnymi brwiami, ich wysokie, białe czoło (zbyt wysokie, aby mogła być pięknością), ich delikatny owal, ich bladość, ich nerwowe usta i maleńkie uszy, wskazujące na jej pokrewieństwo z rodem Dobrych Wróżek.
– Idę na przechadzkę z Królową Wichrów, kochanie – rzecze Emilka. – Chciałabym móc cię zabrać z sobą. Czy ty wyszłaś kiedykolwiek poza mury tego pokoju? Wątpię. Dzisiejszego wieczora wyjdzie Królowa Wichrów na pola. Jest ona wysoka i w mgłę spowita, owiana przejrzystymi, jedwabnymi szatami barwy szarej; ma skrzydła, podobnie jak nietoperz, ale przez jej skrzydła widać świat dokoła, ma oczy błyszczące jak gwiazdy, prześwitujące poprzez jej długie, rozpuszczone włosy. Ona umie fruwać, ale dzisiaj pójdzie się przejść ze mną w pole. Ona jest moją wielką przyjaciółką. Królowa Wichrów! Znam ją od chwili, kiedy skończyłam sześć lat. Jesteśmy starymi, starymi przyjaciółkami, ale nie tak dawnymi jak ja i ty, mała Emilko-w-Zwierciadle. My jesteśmy przyjaciółkami od niepamiętnych czasów, prawda?
Emilka-spoza-Zwierciadła posyła dłonią pocałunek Emilce-w-Zwierciadle i znika.
Królowa Wichrów czeka na nią za drzwiami, kołysząc trawą rosnącą pod oknem saloniku, potrząsając rozłożystymi gałęziami Adama i Ewy, szepcząc coś na ucho krzewom, łając Wyniosły Świerk.
Emilka od tak dawna nie była na przechadzce, że wręcz szaleje z radości. Zima była burzliwa, spadło tyle śniegu, że nie wolno było wychodzić z domu. Kwiecień był miesiącem dżdżu i wiatru. Tak więc w ten wieczór majowy czuła się jak więzień wypuszczony na wolność. Dokąd pójść? Czy w stronę miasteczka, czy na przełaj przez pola? Emilka wybrała to drugie.
Szła w kierunku zeschłych świerków, na skraj rozległego, stromego pastwiska. Tam było ustronie, wyczarowane przez magiczne moce. Tam doznawała nieznanych nikomu rozkoszy, pełni radości ze swego pierworództwa. Kto by był widział Emilkę sunącą przez nagie pole, nie zazdrościłby jej bynajmniej. Była drobna, blada, biednie odziana: chwilami drżała z zimna w swym lekkim żakieciku; a jednak niejedna królowa oddałaby chętnie koronę za jej wizje, za jej cudne marzenia. Brunatne, zdeptane trawy pod jej stopami były aksamitem. Stary, pogięty skarłowaciały świerk, pod którym odpoczęła przez chwilę, patrząc w niebo, był marmurową kolumną w pałacu bogów. Odległe, mglisto rysujące się pagórki były fortami strzegącymi cudownego grobu. A towarzyszyły jej w tej wędrówce wszystkie Dobre Wróżki okolicy, bo tutaj wierzyła w dobre duchy, w owe czarodziejki w białych szatach i lśniących klejnotach, w ów zielony ludek traw, elfy mieszkające w młodych świerkach, w duchy wichru i dzikiej paproci. Tu wszystko mogło się zdarzyć, wszystko mogło stać się prawdą.
A ta polanka wśród iglastych drzew była takim uroczym zakątkiem, gdzie można było bawić się w chowanego z Królową Wichrów. Ona była tutaj tak bardzo rzeczywista: byle tylko skoczyć dość żwawo i ukryć się w porę za pniem drzewa – w tym rzecz, że nigdy nie można zdążyć! – a ujrzysz ją, tak jak ją czujesz i słyszysz. Bo ona jest, oto jest powiew jej szat, nie! To śmiech jej słychać na wierzchołku najwyższych drzew i znów rozpoczyna się polowanie, aż wreszcie, nagle… zdaje się, że Królowa Wichrów odeszła. Wieczór skąpany jest w cudownej ciszy, gdy wtem rozrywają się na zachodzie skłębione chmury i ukazuje się czarowny, blady skrawek nieba, błękitnozielonawy, a na nim – srebrny nów.
Emilka stoi i patrzy w górę ze złożonymi rękami, z czarną główką przegiętą do tyłu. Musi wrócić do domu i opisać tę chwilę w swym żółtym zeszycie, w którym ostatni zapisek brzmi: „Życiorys Kici”. Ciążyć jej będzie to piękno, dopóki go nie wypowie w opisie. A potem przeczyta to ojcu. Notuje sobie w pamięci, że wierzchołki drzew na wzgórzu odcinają się na tle błękitnozielonawego stropu jak cieniutka czarna koronka.
I w tym, na jedną wspaniałą, przecudowną chwilę, zstąpił na nią „promyk”.
Emilka tak to nazywała, chociaż czuła, że ta nazwa nie oddaje wiernie jej przeżycia. Ono nie dawało się wyrazić słowami. Nawet ojciec nie mógł tego pojąć, zawsze wydawał się trochę zaskoczony na dźwięk tego wyrazu. Z nikim więcej o tym nie rozmawiała.
Myślała zawsze, jak daleko pamięć jej sięgała, że była bardzo, bardzo bliską świata cudownego piękna. Świat ten był oddzielony od niej tylko cienką zasłoną; ona nigdy nie mogła uchylić tej zasłony ani na chwilę, ale czasem… podmuch wiatru rozwiewał ją na jeden błysk i wówczas Emilka doznawała olśnienia, była oczarowana, na przeciąg sekundy otwierała przed nią swe pokoje kraina cudu… jeden błysk tylko…! Słyszała tony nieziemskiej melodii.
Takie chwile zdarzały się rzadko, mijały szybko, pozostawiając ją zdyszaną, upojoną. Nigdy nie mogła ich wskrzesić na zawołanie, nigdy ich sobie uprzytomnić, nigdy zastąpić wyobraźnią; ale świadomość cudu towarzyszyła jej przez szereg dni. Cud nie ponawiał się nigdy w tej samej postaci. Dzisiaj stworzyły go te ciemne gałęzie na odległym niebie. Przynosił go wiatr nocny na skrzydłach dzikiej, donośnej muzyki, wraz z cieniem snującym się po polu, wraz z błyskawicą zaglądającą do jej okna podczas burzy letniej, wraz ze śpiewem: „Święty, mocny, Święty Nieśmiertelny” rozbrzmiewającym w kościele, wraz z tym blaskiem ognia, jaki zastała kiedyś w kuchni, wracając do domu w jesienny wieczór; wraz z nowym wyrazem szczęśliwie odkrytym przez nią podczas kreślenia „opisu” jakiegoś zjawiska. A ilekroć ów „promyk” odwiedzał ją Emilka, czuła, że życie jest rzeczą cudną, tajemniczą, niezniszczalnym pięknem.
Rzuciła się ku domowi w wąwozie. Pilno jej było przybyć do swego pokoju i przystąpić do opisu, zanim obraz, jaki ujrzała, ulegnie w jej pamięci częściowemu zaćmieniu. Wiedziała na razie tylko, od jakich słów zacznie. Zdanie to było już, rzekłbyś, wyryte na dnie jej duszy: „Wzgórze zawołało mnie, a we mnie coś odpowiedziało echem na to wołanie”.
Zastała Helenę Greene na progu: czekała na nią. Emilka tak była przepełniona szczęściem, że wszystkich w tej chwili kochała, nawet nudne zrzędy bez cienia rozumu. Objęła oburącz kolana Heleny i przytuliła się do nich. Helena patrzyła ze smutkiem na tę twarzyczkę, na której ożywienie namalowało ciemnoróżowy rumieniec i rzekła, tłumiąc westchnienie:
– Czy wiesz, że twój tatuś będzie jeszcze żył zaledwie tydzień, może dwa tygodnie…?
ROZDZIAŁ II
Noc czuwania
Emilka stała bez słowa i wpatrywała się w ciemną, ogorzałą twarz Heleny; znieruchomiała, jakby skamieniała. Była ogłuszona, jak gdyby Helena uderzyła ją młotkiem w głowę. Rumieńce znikły z jej twarzyczki, źrenice rozszerzyły się tak, że znikły zupełnie tęczówki, oczy jej stały się czarne jak mroczne otchłanie. Wrażenie było tak przerażająco silne, że nawet Helena Greene poczuła się nieswojo.
– Mówię ci o tym dlatego, że według mnie czas najwyższy, abyś wiedziała – rzekła. – Prosiłam już od szeregu miesięcy tatusia, żeby ci to powiedział, ale on wciąż odkłada i odkłada termin tej rozmowy. Powiedziałam mu: „Pan wie, jak ona się przejmuje wszystkim, więc jeżeli pan pewnego dnia umrze nagle, ją może to zabić, o ile nie będzie na ten fakt przygotowana”. A on na to: „Jeszcze czas, jeszcze czas, Heleno”. Ale nigdy słówkiem o tym nie wspomniał, a kiedy doktor oznajmił mi wczoraj, że koniec jest bliski, zrozumiałam, że mnie przypada zadanie poinformowania cię o stanie ojca i przygotowania cię na to nieszczęście. Opanuj się, dziecko, nie patrz takimi oczami na mnie! Nic złego ci się nie stanie, będziesz miała opiekę. Krewni twojej mamy zajmą się tobą, chociażby ze względu na dumę rodzinną Murrayów, jeżeli nie z innych pobudek. Nie pozwolą umrzeć albo iść do obcych ludzi dziecku z ich krwi zrodzonemu, nawet jeżeli to jest dziecko ojca przez nich znienawidzonego. Będziesz miała ognisko domowe, lepsze niż dotychczas. Nie troszcz się o nic. A co do tatusia, to powinnaś się cieszyć, że on odpocznie. On umiera od pięciu lat. Tai to przed tobą, ale to istny męczennik. Ludzie powiadają, że serce ma złamane od chwili śmierci twojej mamy: tak nagle to na niego przyszło… chorowała tylko trzy dni. Dlatego chcę, żebyś wiedziała z góry, co ma nastąpić; przynajmniej nie będziesz zaskoczona, gdy to się stanie. Na miłość boską, Emilio Byrd Starr, nie stój i nie patrz tak przed siebie! W głowie mi się mąci! Nie będziesz przecież pierwszym dzieckiem na świecie, które zostaje sierotą, ani ostatnim! Staraj się być rozsądna. I nie nudź tatusia tym, co ci powiedziałam, pamiętaj! A teraz wejdź do domu, powietrze jest przejmujące; dam ci coś gorącego do wypicia, zanim pójdziesz do łóżka.
Helena chciała wziąć dziecko za rękę. Emilka odzyskała władzę w członkach; byłaby krzyknęła głośno, gdyby Helena dotknęła jej w tej chwili. Wydała dźwięk ostry, gorzki i ze łzami w oczach uniknęła ręki Heleny, wyciągniętej po nią poprzez próg. Uciekła na ciemne schody.
Helena pokiwała głową i wróciła do kuchni.
Ja spełniłam tylko mój obowiązek – rozmyślała. On wciąż powtarza, że „jeszcze czas”, aż w końcu umrze, a ona zostanie tym zaskoczona. Teraz oswoi się z tą myślą, a za parę dni przestanie się nad tym zastanawiać. Dla niej będzie to zresztą wyzwoleniem, jeżeli prawdą jest to wszystko, co słyszałam o rodzinie Murrayów. Im też niełatwo przyjdzie ją przegadać. Ona odziedziczyła po nich dumę i pychę i to jej dopomoże znieść ten cios. Powinnam zawiadomić Murrayów, że on umiera, ale nie jestem pewna, kiedy to nastąpi. Mało która kobieta byłaby tu wytrzymała na moim miejscu! Wstyd na przykład, jak tu się wychowuje dziecko: nawet do szkoły nie chodzi! Hm, nieraz mu mówiłam, co o tym sądzę, nie mam sobie nic do wyrzucenia, to mnie pociesza. Chodź tu zaraz, Nieznośniku, ty utrapienie! A gdzież jest Kicia?
Helena nie mogła znaleźć Kici dla bardzo prostej przyczyny: Kicia była na górze z Emilką, która trzymała ją mocno przytuloną do siebie, siedząc po ciemku na brzegu swego łóżeczka. Wśród tej rozpaczy, tego opuszczenia pewną pociechę stanowiło to miękkie futerko i ten okrągły aksamitny pyszczek tuż przy jej twarzyczce.
Emilka nie płakała: patrzyła prosto przed siebie w otaczający mrok, starała się spojrzeć w oczy temu potwornemu nieszczęściu, którego zwiastunem była Helena Greene. Nie wątpiła, coś jej mówiło, że to prawda. Dlaczego ona nie może umrzeć również? Ona nie będzie mogła nadal żyć bez tatusia.
– Gdybym ja była Bogiem, nie pozwoliłabym, żeby się zdarzały takie rzeczy – rzekła.
Czuła, że to bardzo brzydko z jej strony tak mówić. Helena powiedziała jej kiedyś, że najgorszym przestępstwem, jakie można popełnić, jest niezadowolenie z Boga. Ale mniejsza o to! Jeśli będzie bardzo niegrzeczna, to może Bóg ją ukarze, odbierając jej życie, a wtedy ona i ojciec będą znów razem.
Ale nic się nie zdarzyło, tylko Kicia uczuła zmęczenie, bo zbyt długo trzymana była mocno w objęciach Emilki, było jej ciasno i duszno. Wysunęła się i umknęła bez szmeru. Teraz dziewczynka była zupełnie sama z tym okropnym bólem, który odczuwała w całej swej istocie, a przecież nie był to ból fizyczny. Nie mogła go opanować. Nie mogła z nim walczyć, pisząc o nim w swym żółtym zeszycie. Tam opisała swe zmartwienie, gdy odjeżdżał jej nauczyciel ze szkółki niedzielnej; tam się zwierzała, gdy szła spać o głodzie; gdy Helena mówiła, że Emilka jest chyba obłąkana, kiedy baje o jakiejś Królowej Wichrów i o „promyku”; a ilekroć się wypisała, wszystkie te rzeczy przestawały być bolesne. Ale o tym nie mogła pisać. Nie mogła nawet udać się do ojca po słowo pociechy, tak jak wówczas, kiedy tak strasznie oparzyła sobie rękę, zrywając przez omyłkę pokrzywę. Ojciec trzymał ją przez całą noc na kolanach, opowiadał jej bajeczki i pomógł jej znieść cierpienie. Ale ojciec, tak mówi Helena, umrze za tydzień, a może za dwa tygodnie. Emilka doznawała wrażenia, jak gdyby Helena powiedziała jej o tym przed wielu, wielu laty. A przecież nie upłynęła jeszcze godzina od chwili, kiedy się bawiła z Królową Wichrów i wpatrywała się, zachwycona, w nów księżycowy na tle błękitnozielonawego nieba.
„Promyk” nie zjawi się już nigdy, to niemożliwe – myślała.
Ale Emilka odziedziczyła pewne cechy po swych wytwornych starych przodkach: męstwo, dar znoszenia cierpień, miłosierdzie, moc kochania z głębi serca, umiejętność radowania się, wytrwałość. Miała te wszystkie cechy i patrzyła na życie rozumnie swymi szarymi oczami. Dar znoszenia cierpień i wytrwałość przyszły jej teraz z pomocą, podtrzymały w niej ducha. Nie wolno dać poznać ojcu, że Helena miała z nią tę rozmowę, to by go strasznie zmartwiło. Ona musi to zachować przy sobie i kochać ojca, och! Tak bardzo go kochać przez ten krótki czas, który im jeszcze pozostał.
Słyszała jego kaszel w pokoju na dole; musi już być w łóżku, gdy on wejdzie na piętro. Rozebrała się tak szybko, jak tylko na to pozwalały zziębnięte palce i wsunęła się do łóżeczka stojącego przy otwartym oknie. Głosy wiosny, głosy nocy przemawiały do niej zewsząd, niewidzialne. Królowa Wichrów pogwizdywała w oddali. Chochlików nie było słychać. Chochliki mieszkają tylko w królestwie Szczęścia. Nie mając duszy, nie mogą przekroczyć progu królestwa Smutku.
Leżała tak, zziębnięta, bez łez, bez czucia. Ojciec wszedł do pokoju. Jak wolno szedł, jak bardzo powoli zdejmował ubranie! Jak to się stało, że ona dotychczas nigdy nie zwróciła uwagi na te objawy? Ale nie kaszlał wcale. Och, żeby Helena mogła się mylić, a może się myli…? Dzika nadzieja zerwała się w zbolałym serduszku. Westchnęła.
Douglas Starr podszedł do jej łóżeczka. Czuła jego ukochaną obecność. Usiadł na krześle przy niej w swym starym czerwonym szlafroku. Och, jakże ona go kochała! Na całym świecie nie ma drugiego takiego ojca jak on, nigdy takiego nie było, tak pełnego czułości, tak wyrozumiałego, tak cudownego! Zawsze byli oboje parą kolegów; tak się wzajemnie kochali! Nie! To być nie może, żeby oni mieli się rozstać.
– Maleńka, śpisz?
– Nie – szepnęła Emilka.
– A jesteś senna, moje kochanie?
– Nie… nie… nie jestem senna.
Douglas Starr wziął ją za rękę i trzymał mocno w swych dłoniach.
– W takim razie porozmawiamy, maleństwo. Ja też nie mogę spać. Muszę ci coś powiedzieć.
– O, ja wiem, wiem już! – wybuchnęła Emilka. – Och, ojcze, wiem już o tym! Helena mi powiedziała.
Douglas Starr siedział przez chwilę w milczeniu. Po czym rzekł półgłosem:
– Stara głupia… głupia gruba baba… – Jakby tusza Heleny była okolicznością jeszcze bardziej obciążającą z tytułu jej głupoty. Znowu, po raz ostatni, wstąpiła w Emilkę nadzieja. Może to wszystko było straszną pomyłką, jednym więcej rysem głupoty Heleny.
– To nieprawda, czy tak, ojcze? – szepnęła.
– Emilko, dziecko – odrzekł ojciec – ja nie mogę wziąć cię za rękę, nie mam siły… ale wstań i usiądź mi na kolanach, tak po dawnemu.
Emilka wyślizgnęła się z łóżeczka i wskoczyła ojcu na kolana. On otulił ją swoim szlafrokiem i trzymał ją mocno w objęciu, twarz miał pochyloną ku niej.
– Drogie dzieciątko moje, ukochana Emilko, to jest prawda – rzekł. – Miałem zamiar sam ci to powiedzieć dziś wieczorem. A teraz ta stara idiotka Helena oznajmiła ci to, zapewne w brutalny sposób, i okropnie tobą wstrząsnęła. Ona ma kurzy mózg, a uczuciowość krowią. Niech szakale zdepczą grób jej babki! Ja nie byłbym ci zadał bólu, kochanie.
Emilka walczyła z czymś, co ją dławiło.
– Ojcze… ja nie mogę… nie mogę znieść tej myśli… ja tego nie przeżyję.
– Owszem, możesz i musisz się z nią pogodzić. Będziesz żyć nadal, bo masz pewne zadanie do spełnienia na świecie. Ty masz moje zdolności, a ponadto coś, czego mnie zawsze brakowało. Ty dokonasz tego, czego ja nie zdołałem, Emilko. Ja niewiele zdziałałem dla ciebie, słoneczko moje, ale robiłem, co mogłem. Nauczyłem cię pewnych rzeczy, tak mi się wydaje, mimo Heleny Greene. Emilko, czy pamiętasz twoją matkę?
– Troszeczkę… niektóre rysy… jakby cudne urywki sennego marzenia…
– Miałaś zaledwie cztery lata, gdy ona umarła. Nigdy z tobą nie rozmawiałem o niej, nie mogłem. Ale dzisiaj powiem ci o niej wszystko. Teraz już nie cierpię, gdy o niej mówię, zobaczę ją wkrótce! Nie jesteś do niej podobna, Emilko: tylko gdy się uśmiechasz, przypominasz ją… Poza tym podobna jesteś zupełnie do twej imienniczki, do mojej matki. Gdy się urodziłaś, chciałem cię ochrzcić imieniem Julii, imieniem twej matki. Ale ona nie chciała… Mówiła, że jeżeli będziemy wołać na ciebie, „Julko”, to niebawem ja będę ją nazywał „matką” dla odróżnienia, a tego ona nie zniesie. Mówiła, że ciotka jej, Nancy, powiedziała razu pewnego: „Gdy po raz pierwszy mąż twój powie do ciebie: „matko”, romans twego życia będzie skończony”. Nazwaliśmy cię więc po mojej matce Emilką; jej panieńskie imię i nazwisko brzmiało: Emilia Byrd. Twoja matka uważała, że Emilia jet to najładniejsze z imion, wytworne, śliczne, dźwięczne. Emilko, twoja matka była najsłodszą kobietą, jaką kiedykolwiek Bóg stworzył.
Głos mu zadrżał przy tych słowach, Emilka przytuliła się mocniej do ojca.
– Poznałem ją przed dwunastoma laty, kiedy byłem drugim redaktorem pisma „Enterpreise” w Charlottetown, a ona była w ostatniej klasie na pensji. Była wysoka, miała blond włosy i niebieskie oczy. Była trochę podobna do ciotki Laury, ale Laura nie była nigdy taka ładna. Zwłaszcza z oczu i z głosu były do siebie podobne. Pochodziła z rodziny Murrayów z Czarnowody. Nigdy ci nie opowiadałem o rodzinie twojej matki, Emilko. Oni od paruset lat siedzą w okolicy Czarnowody, są właścicielami farmy Srebrny Nów. Okręt, na którym przywędrował pierwszy Murray w roku 1790, nazywał się „Srebrny Nów”, stąd nazwa farmy.
– Ładna nazwa, nów księżycowy jest takim ślicznym zjawiskiem – rzekła Emilka, której na chwilę przykuło to uwagę.
– Ta farma od tej pory należy do Murrayów. Są oni rodziną bardzo dumną, duma Murrayów jest przysłowiowa w północnej części kraju, Emilko. Hm, mają poniekąd prawo być dumni, temu nie da się zaprzeczyć, ale oni posuwają tę dumę zbyt daleko. Lud nazywa ich tam „rodem wybranym”. Rozmnażali się szybko, ale z czasem rozproszyli się po świecie, tak że teraz mieszkają w Srebrnym Nowiu tylko dwie twoje ciotki, Elżbieta i Laura oraz ich kuzyn, Jimmy Murray. One nigdy nie były zamężne, nie mogły znaleźć nikogo, kto by był godny ręki Murrayówny, tak przynajmniej mówiono ogólnie. Twój wujaszek Oliver i wujaszek Wallace mieszkają w Summerside, a ciotka Ruth w Shrewsbury; twoja babka cioteczna Nancy mieszka w Księżym Stawie.
– Księży Staw to ciekawa nazwa, nie tak ładna, jak Srebrny Nów lub Czarnowoda, ale ciekawa – rzekła Emilka. Pod wpływem ciepła ojcowskiego ramienia ustąpiło chwilowo uczucie grozy, po prostu przestawała wierzyć w tę okropność.
Douglas Starr owinął ją szczelniej szlafrokiem, ucałował jej ciemną główkę i ciągnął dalej:
– Elżbieta i Laura, Wallace i Oliver oraz Ruth byli dziećmi starego Archibalda Murraya. Matką ich była jego pierwsza żona. Gdy miał lat 60, ożenił się po raz drugi z młodziutką dziewczyną, która umarła równocześnie z narodzinami twej matki. Julia była dwadzieścia lat młodsza od swego przyrodniego rodzeństwa, jak je sama nazywała. Była bardzo ładna i pełna wdzięku, więc kochali ją wszyscy i pieścili, i byli z niej dumni. Kiedy się zakochała we mnie, w biednym dziennikarzu, niemającym niczego na świecie, prócz pióra i ambicji, rodzina uważała to za katastrofę. Duma rodowa Murrayów nie mogła tego przeboleć. Nie jestem zawzięty, ale padły tam słowa, których nie mogłem nigdy zapomnieć ani przebaczyć. Twoja matka wyszła za mnie za mąż, Emilko, a tamci ze Srebrnego Nowiu zerwali z nami. Czy wierzysz, że mimo to, ona nigdy nie żałowała, że wyszła za mnie za mąż.
Emilka wyciągnęła rękę i poklepała ojca po wychudłym policzku.
– Naturalnie, że nie żałowała. Naturalnie, wolała ciebie niż wszystkich Murrayów z księżyca i z ziemi.
Ojciec zaśmiał się lekko, w głosie jego był odcień triumfu.
– Tak, zdaje się, że ona tak odczuwała. A byliśmy tacy szczęśliwi, ach, Emileczko, nigdy nie było chyba szczęśliwszych ludzi od nas. Ty jesteś dzieckiem naszego szczęścia. Przypominam sobie tę noc, gdy przyszłaś na świat w Charlottetown. Było to w maju, wiał wiatr zachodni, pędząc srebrne obłoki na księżyc. Tu i ówdzie błyszczały gwiazdy. W naszym ogródku, małym jak wszystko to, co posiadaliśmy, z wyjątkiem naszej miłości i naszego szczęścia, było ciemno i cicho. Chodziłem tam i na powrót wśród klombów bratków, zasadzonych ręką twojej matki i modliłem się. Blady świt zaróżowił się na wschodzie, gdy wtem przybiegł ktoś do mnie z oznajmieniem, że mam córeczkę. Poszedłem w głąb domu, a matka twoja powitała mnie tym słodkim, cudownym uśmiechem, który tak kochałem i rzekła: „Drogi mój, mamy teraz dziecię nasze, to jedno tylko obchodzi nas na świecie”. Pomyśl, co za szczęście!
– Chciałabym, żeby ludzie mogli pamiętać wszystko od chwili przyjścia na świat – rzekła Emilka. – To byłoby takie ciekawe.
– Pozwolę sobie zauważyć, że mielibyśmy cały szereg nieprzyjemnych wspomnień – odrzekł ojciec, śmiejąc się znowu. – Przyzwyczajanie się do życia nie może być rzeczą przyjemną, podobnie jak odzwyczajanie się od niego. Ale tobie istnienie nie wydawało się czymś trudnym, Emileczko, przynajmniej nie robiłaś tego wrażenia; byłaś dobrym stworzonkiem. Przeżyliśmy cztery lata w szczęściu, a potem… czy pamiętasz ten okres, w którym twoja matka umarła?
– Pamiętam pogrzeb, ojcze, to pamiętam dokładnie. Staliśmy pośrodku jakiegoś pokoju, trzymając się za ręce, potem wziąłeś mnie na rękę, a matka leżała przed nami w długiej, czarnej trumnie. Ty płakałeś, a ja nie mogłam pojąć dlaczego, zastanawiałam się też, dlaczego mama jest taka biała i nie otwiera oczu. Przechyliłam się i dotknęłam jej policzka; taki był zimny. Zadrżałam. W pokoju ktoś się odezwał: „Biedactwo małe!”, a ja się przeraziłam i ukryłam twarz na twoim ramieniu.
– Tak i ja to pamiętam. Matka twoja umarła nagle, o tym nie będziemy mówili. Wszyscy Murrayowie przybyli na pogrzeb. Murrayowie mają pewne tradycje i tych przestrzegają ściśle. Jedną z nich jest zwyczaj, że tylko świece mogą się palić w Srebrnym Nowiu, żadna lampa! A drugą ich niewzruszalną tradycją jest zasada, że nieporozumienia nie mogą trwać wobec majestatu śmierci. Przybyli więc, kiedy umarła; byliby zapewne przybyli na wieść o jej chorobie, gdyby byli o niej wiedzieli, chcę w to wierzyć. Zachowywali się bardzo dobrze, doprawdy bez zarzutu. W niczym nie byli wówczas Murrayami ze Srebrnego Nowiu. Ciotka Elżbieta miała na sobie swoją najlepszą suknię z czarnego atłasu. Nie sprzeciwiali się, gdy oznajmiłem, że twoja matka będzie pochowana w grobie rodzinnym Starrów w Charlottetown. Chcieli przewieźć ją do grobu Murrayów w Czarnowodzie, ale twój wuj Wallace przyznał, że kobieta powinna należeć do rodziny męża zarówno za życia, jak po śmierci. Potem zaś zaproponowali, że ciebie zabiorą i zajmą się twoim wychowaniem „w zastępstwie twej matki”. Odmówiłem. Nie chciałem cię im oddać… wówczas. Czy miałem słuszność, Emilko?
– Tak… tak… tak! – szeptała Emilka, okrywając ojca pocałunkami za każdym „tak”.
– Powiedziałem Oliverowi Murrayowi (to on rozmawiał ze mną o tobie), że dopóki żyć będę, nie rozłączę się z moim dzieckiem. Odrzekł: „Jeżeliby pan kiedykolwiek zmienił zdanie, niech nas pan zawiadomi”. Ale nie zmieniłem zdania, nawet trzy lata później, kiedy doktor zabronił mi pracować. „Jeżeli pan nie zaniecha pracy, pożyje pan najwyżej jeszcze rok” – rzekł – „o ile zaś będzie pan żył spokojnie, przeważnie na świeżym powietrzu, to może pan żyć i trzy i cztery lata”. Okazał się dobrym prorokiem. Przyjechałem tutaj i tu spędziliśmy te nasze przemiłe cztery lata wspólnego pobytu. Miłe były, prawda, moje najdroższe maleństwo?
– O, tak, tak!
– Te lata i to, czego przez ten czas cię nauczyłem, to jest jedyne dziedzictwo, jakie ci pozostawiam, Emilko. Żyliśmy z małej renty dożywotniej, jaką mi wyznaczył, umierając, stary wuj, wuj, który umarł, zanim się ożeniłem. Majątek przejdzie teraz na własność publiczną, a ten mały domek, w którym mieszkamy, jest tylko wynajęty od właściciela. Z punktu widzenia światowego jestem chybionym istnieniem. Ale tobą zaopiekują się krewni twojej matki. Tego jestem pewien. Duma Murrayów jest tu dostateczną gwarancją, o ile nie wchodziłyby w grę żadne inne uczucia. A nie mogą cię nie kochać. Może powinienem był posłać po nich przedtem, może jeszcze dzisiaj powinienem to uczynić. Ale ja też mam swoją dumę, rodzina Starrów też nie jest pozbawiona tradycji, a Murrayowie powiedzieli mi bardzo gorzkie słowa, gdy się żeniłem z twoją matką. Czy mam dać znać do Srebrnego Nowiu, żeby przyjechali po ciebie, Emilko?
– Nie! – odrzekła Emilka niemal dziko.
Nie trzeba, żeby ktokolwiek wdzierał się pomiędzy ojca a nią podczas tych ostatnich, cennych kilku dni. Sama myśl była jej okropna. Dość okropne będzie ich przybycie… po tym. Ale wtedy wszystko już będzie jej obojętne.
– A zatem pozostaniemy razem do końca, moja maleńka Emileczko. Nie rozstaniemy się ani na minutę. A proszę cię, bądź dzielna! Nie lękaj się niczego, Emilko. Śmierć nie jest czymś strasznym. Wszechświat pełen jest miłości, wiosna powraca stale i jest wszędzie, a śmierć jest tylko otwarciem i zamknięciem drzwi. Z tamtej strony drzwi też są piękne rzeczy. Tam odnajdę twoją matkę; o niejednym zwątpiłem, ale o tym nie wątpiłem nigdy. Czasami obawiałem się, że ona się wzniesie ponad mój poziom, krocząc ścieżkami wieczności od tak dawna, że wzniesie się tak wysoko, iż jej nie doścignę. Ale teraz czuję, że ona czeka na mnie. A oboje będziemy czekać na ciebie; nie będzie nam pilno… będziemy spędzali czas na błogim odpoczynku, aż się doczekamy, że i ty połączysz się z nami.
– Chciałabym, żebyś mnie zabrał ze sobą i przeniósł przez ten próg – szepnęła Emilka.
– Po pewnym czasie nie będziesz tego pragnęła. Musisz się dopiero nauczyć cenić czas. Tobie życie coś da, czuję to. Idź prosto przed siebie bez obawy, kochanie. Idź życiu naprzeciw. Wiem, że dotychczas nie odczuwałaś w ten sposób, ale zapamiętaj na zawsze te moje słowa.
– W tej chwili – rzekła Emilka, która nie umiałaby ukryć czegokolwiek przed ojcem – czuję tylko, że już wcale nie lubię Pana Boga.
Douglas Starr roześmiał się; był to śmiech, który Emilka najbardziej lubiła. Taki kochany śmiech, taki, że aż trzeba tchu zaczerpnąć z radości, że może istnieć taki cudny śmiech. Ramiona ojca objęły ją jeszcze mocniej.
– Owszem maleńka, kochasz Boga. Nie możesz Go nie kochać. On jest Miłością. Widzisz, nie wolno, ci, rzecz jasna, zamieniać Go z Bogiem Heleny Greene.
Emilka nie rozumiała dobrze, co ojciec ma na myśli. Ale natychmiast odczuła ukojenie: nie bała się już. Zniknęła wszelka gorycz, ustąpił nieznośny ból, uciskający jej serduszko. Doznawała wrażenia, że jest ze wszystkich stron otoczona miłością, że miłość jest ponad nią i dokoła niej, ona sama tchnęła wielką, niewidzialną, uskrzydloną miłością. Człowiek nie może trwożyć się lub być gorzkim tam, gdzie jest miłość, a miłość jest wszędzie. Ojciec przejdzie przez owe drzwi, nie, on tylko uchyli zasłony… ten obraz bardziej jej odpowiadał, bo zasłona nie jest czymś tak twardym i sztywnym jak drzwi: przesunie się w ów świat, którego próbki widywała, gdy nawiedzał ją „promyk”. Tam będzie żył wiecznie w pięknie i zawsze będzie blisko niej. Ona zaś wszystko zniesie, wszystkiemu podoła, byle tylko czuła, że ojciec nie jest zbyt daleko, że jest tuż za ową zasłoną.
Douglas Starr trzymał ją na kolanach, dopóki nie usnęła; wówczas, mimo swego osłabienia, uniósł ją, złożył na łóżeczku, opatulił.
– Ona będzie kochać głęboko, będzie strasznie cierpieć, zazna wielu promiennych chwil w nagrodę za ból doznany; podobnie jak ja. Niech Bóg postąpi z rodziną jej matki tak, jak oni z nią postąpią – mówił urywanym szeptem.
ROZDZIAŁ III
Nowa rodzina
Douglas Starr żył jeszcze dwa tygodnie. Po szeregu lat, kiedy boleść zniknęła z jej wspomnień, Emilka uważała te dwa tygodnie za najcenniejsze w swym życiu. Były to piękne dni; piękne i niesmutne. A pewnego wieczoru, kiedy leżał na szezlongu w saloniku, a Emilka siedziała obok niego na starym fotelu na biegunach, przekroczył próg wieczności, zniknął za „zasłoną” tak cicho, tak łatwo, że Emilka nie wiedziała, iż go nie ma, dopóki nie uderzyła jej ta dziwna cisza w pokoju, w którym nie było słychać niczyjego oddechu oprócz jej własnego.
– Ojcze…! Ojcze…! – krzyknęła. Po czym zaczęła wielkim głosem wzywać Helenę.
Helena Greene oznajmiła Murrayom, gdy przyjechali, że Emilka zachowała się doprawdy dobrze, jeżeli wziąć pod uwagę wszelkie okoliczności. Istotnie, płakała wprawdzie przez całą noc i nie zmrużyła oka, ale z rana otarła łzy, była blada, spokojna i posłuszna.
– Teraz jesteś rozsądna – rzekła Helena. – Musimy się godnie przygotować do pogrzebu. Twój tatuś był tak szalony, że ostrzegł cię przede mną, jako przed starą wariatką, wiem o tym; nie był też grzeczny dla mnie, nawet w ostatnich chwilach swego życia. Ale ja nie mam do niego urazy. Spełniłam mój obowiązek. Pani Hubbard szyje dla ciebie czarną sukienkę; dzisiaj wieczorem będzie gotowa. Rodzina twojej matki przyjeżdża mniej więcej o tej porze, tak mi dali znać telegraficznie. Chciałabym, żeby uznali twój wygląd za godny i przyzwoity. Oni są zamożni i zaopiekują się tobą. Twój tatuś nie pozostawił ani centa, ale też nie miał żadnych długów, kazał mi to powiedzieć państwu Murray w jego imieniu. Czy byłaś już na górze, żeby zobaczyć ciało?
– Nie nazywaj go tak! – zawołała Emilka z płaczem. Okropnie było słyszeć ten sposób nazywania ojca.
– Dlaczego nie? Cóż za dziwaczne dziecko z ciebie! On lepiej wygląda jako nieboszczyk, niż przypuszczałam; taki był wychudzony. Zresztą był zawsze przystojnym mężczyzną, chociaż był taki szczupły.
– Heleno Greene – rzekła nagle Emilka, cofając się o krok – jeżeli powiesz jeszcze słówko… tego rodzaju… o ojcu, rzucę na ciebie przekleństwo!
Helena Greene zdumiała się.
– Nie rozumiem, o co, u Boga Ojca ci chodzi. Ale w ten sposób nie wolno mówić do mnie, i to po tym wszystkim, co zrobiłam dla ciebie. Lepiej będzie, żeby Murrayowie nie usłyszeli takich wyrazów w twoich ustach: przekleństwo! Ślicznie! Oto jest wdzięczność!
Oczy Emilki wyrażały cierpienie. Była przecież samotną, opuszczoną, maleńką istotą i boleśnie odczuwała brak wszelkiej przyjaźni. Lecz nie miała bynajmniej wyrzutów sumienia z powodu słów wyrzeczonych do Heleny i ani myślała udawać skruchę.
– Chodź tu i pomóż mi pozmywać te talerze – rozkazała Helena. – To ci zrobi dobrze, oderwie cię od zmartwienia, a potem będziesz umiała cenić ludzi, którzy dla twojej wygody pracują w pocie czoła i nie będziesz ich przeklinać.
Emilka rzuciła okiem wymownie na ręce Heleny i wyjęła z szuflady ścierkę do wycierania talerzy.
– Masz grube i pulchne ręce – rzekła – wcale nie widać kości.
– Ale umiem nimi pracować! Wstrętne rzeczy mówisz, zupełnie tak jak twój tatuś. Ale wyleczysz się rychło z tych przywar, jak weźmie cię do siebie twoja ciotka Ruth.
– Czy ciotka Ruth będzie moją opiekunką?
– Nie wiem, ale ona powinna się zająć twym wychowaniem. Jest wdową i nie ma dzieci, ani nawet psa czy kota, przy tym jest zamożna.
– Zdaje mi się, że nie chciałabym, żeby ciotka Ruth wzięła mnie do siebie – rzekła Emilka rezolutnie po chwili namysłu.
– Tak, ale nie ty będziesz wybierać. Powinnaś być wdzięczna każdemu, kto cię przygarnie. Pamiętaj, że nie jesteś ważną osobą.
– Jestem ważna dla siebie samej! – zawołała Emilka dumnie.
– Niełatwą sprawą będzie wychowywanie takiej dziewczynki – mruczała Helena. – Według mnie jedyną, która temu podoła, jest ciotka Ruth. Ona jest mądrą kobietą i najlepszą gospodynią w całej okolicy. U niej można jeść na podłodze.
– Nie mam zamiaru jadać u niej na podłodze. Mało mnie obchodzi, czy jakaś podłoga jest brudna, byle obrus na stole był czysty.
– No, obrusy też są u niej czyste, przypuszczam. Ona zajmuje w Shresbury bardzo elegancki domek z weneckimi oknami i boazeriami. Bardzo wykwintny. To będzie odpowiedni dom dla ciebie. Ona cię nauczy rozsądku i zrobi dużo dobrego dla ciebie.
– Nie chcę się uczyć rozsądku, nie chcę, żeby mi robiono dużo dobrego – krzyknęła Emilka, a usta jej drżały. – Chcę… chcę, żeby mnie ktoś kochał.
– No, to musisz się zachowywać grzecznie, jeżeli chcesz, żeby cię lubiano. Nie mogę cię nawet sądzić zbyt surowo, twój tatuś psuł cię okropnie. Tyle razy mówiłam mu o tym, ale on się tylko śmiał. Mam nadzieję, że teraz nie bierze mi tego za złe. Faktem jest, Emilio Starr, że jesteś dziwaczką, a ludzie nie lubią dziwacznych dzieci.
– Dlaczego jestem dziwaczką? – spytała Emilka.
– Mówisz dziwne rzeczy i postępujesz dziwnie, a czasami wyglądasz dziwacznie. Przy tym za stara jesteś na swoje lata, ale to już nie jest twoja wina. To dlatego, że nigdy nie przebywasz z innymi dziećmi. Zawsze nagabywałam twego ojca, by posyłał cię do szkoły… nauka w domu to co innego… ale naturalnie nie usłuchał mnie, jak zwykle! Może nawet umiesz ile trzeba z tego, co piszą w książkach, ale nie umiesz być podobną do innych dzieci. Pod pewnym względem dobrze byłoby dla ciebie, gdyby cię wziął do swego domu twój wuj Oliver, bo on ma bardzo liczną rodzinę. Ale on jest mniej zamożny niż tamci inni. Mógłby cię przygarnąć twój wuj Wallace, ponieważ on jest głową rodziny i za takiego się uważa. On ma tylko jedną córkę, już dorosłą. Ale jego żona jest wątła, a przede wszystkim kapryśna.
– Ja bym chciała, żeby mnie wzięła do siebie ciotka Laura – rzekła Emilka. Pamiętała słowa ojca, iż ciotka Laura jest z pewnych cech podobna do jej matki.
– Ciotka Laura! Ona nie będzie miała głosu w tej sprawie, w Srebrnym Nowiu rządzi Elżbieta. Jimmy Murray uwija się na folwarku, ale nie sądzę, żeby on tam był całą duszą, całym ciałem…
– A jaka cząstka jego osoby tam się znajduje? – spytała Emilka ciekawie.
– Widzisz, z jego umysłem jest coś nie w porządku, dziecko. Jest on trochę głupi. Za młodu zdarzył mu się jakiś wypadek, jak mi mówiono, ale nie wiem dokładnie, co to było. Wiem tylko, że Elżbieta była w to zamieszana, ale nigdy nie mogłam się dowiedzieć szczegółów. Nie sądzę, żeby mieszkańcy Srebrnego Nowiu mieli ochotę obarczać się tobą. Oni lubią swoje przyzwyczajenia. Posłuchaj mojej rady, staraj się przypodobać twojej ciotce Ruth. Bądź grzeczna, dobrze wychowana, może ona cię polubi. No, już wszystkie talerze pozmywane. Idź teraz na górę i nie zawadzaj mi tutaj.
– Czy mogę zabrać z sobą Kicię i Nieznośnika? – spytała Emilka.
– Nie, nie możesz.
– Miałabym towarzystwo – prosiła Emilka.
– „Towarzystwo, towarzystwo”. Nie możesz ich zabrać do swego pokoju: są przed domem i tam pozostaną. Nie chcę, żeby mi galopowały po całym mieszkaniu. Przed godziną wyszorowałam podłogę.
– Dlaczego nie szorowałaś podłóg za życia ojca? – spytała Emilka. – On tak lubił czystość i ład! A ty dopiero teraz szorujesz podłogi.
– Niech tylko ktoś posłucha! Czy ja mam stale szorować podłogi, cierpiąc na taki reumatyzm? Idź na górę. Najlepiej zrobisz, jeżeli się położysz i odpoczniesz.
– Pójdę na górę, ale się nie położę – rzekła Emilka. – Mam bardzo dużo do przemyślenia.
– Jedno muszę ci jeszcze doradzić – rzekła Helena, która stanowczo spełniała skrupulatnie to, co nazywała swoim obowiązkiem: – klęknij i pomódl się do Boga, ażeby ci pozwolił być dobrym, posłusznym i wdzięcznym dzieckiem.
Emilka zatrzymała się przed pierwszym stopniem schodów i zwróciła ku niej główkę.
– Ojciec powiedział, że powinnam nie mieć nic wspólnego z twoim Bogiem – rzekła poważnie.
Helena otworzyła oczy szeroko, ale żadna odpowiedź nie przyszła jej do głowy wobec tego pogańskiego orzeczenia. Odwołała się do całej ludzkości.
– Czy słyszał ktokolwiek na świecie o czymś podobnym?!
– Ja wiem, jaki jest twój Bóg – rzekła Emilka. – Widziałam jego podobiznę w twojej książce o Adamie i Ewie. On ma wąsy i nosi szlafrok. Nie lubię go. Kocham natomiast Pana Boga mego ojca.
– A jakiż jest ten Bóg twego ojca, jeżeli wolno spytać? – zapytała Helena ironicznie.
Emilka nie miała pojęcia, jaki jest Bóg jej ojca, ale postanowiła nie ustąpić Helenie.
– Jest jasny jak księżyc, świetlany jak słońce, a straszny jak wojsko ze sztandarami – odrzekła triumfująco.
– No, dobrze, musisz mieć ostatnie słowo – rzekła Helena, dając za wygraną. – Murrayowie nauczą cię posłuszeństwa. To są surowi prezbiterianie i nie pozwolą na te wstrętne poglądy twego ojca. Idź na górę.
Emilka poszła do południowego pokoju, bardzo zmartwiona.
– Nie ma teraz nikogo na świecie, kto by mnie kochał – mówiła, kręcąc się na swym łóżeczku pod oknem. Ale postanowiła, że nie będzie płakać. Murrayowie, którzy nienawidzili jej ojca, nie zobaczą jej łez. Czuła, że nie cierpi ich wszystkich, z wyjątkiem może ciotki Laury. Jaki duży, jaki pusty stał się nagle świat! Wszystko przestało być ciekawe. Nieważne było, że ta mała jabłoń między Adamem i Ewą miała ni stąd ni zowąd kilka różowośnieżnych pączków, że wzgórza nad wąwozem były jedwabistozielone, przetykane purpurą, że narcyzy rozkwitły w ogrodzie, że brzozy uginają się pod złotymi gałkami, że Królowa Wichrów pędzi białe obłoczki po niebie. Żadne z tych zjawisk nie miało już teraz powabu, żadne nie było pociechą. W swym niedoświadczeniu mniemała, że one już nigdy nie odzyskają wartości w jej oczach.
– Ale przyrzekłam ojcu, że będę dzielna – szeptała zaciskając piąstki – i dotrzymam słowa. I nie dam poznać Murrayom, że się ich boję… i nie będę się ich bać.
Gdy rozległ się na wzgórzu przeciągły świst pociągu popołudniowego, serce Emilki zaczęło bić mocno. Splotła dłonie i wzniosła twarzyczkę ku niebu.
– Proszę Cię, dopomóż mi, Boże ojca… nie Boże Heleny Greene – rzekła. – Pomóż mi być dzielną i nie płakać w obecności Murrayów.
Wkrótce potem rozległ się turkot kół i dźwięk głosów, donośnych, stanowczych głosów. Helena wbiegła, dysząc, po schodach i przyniosła czarną suknię, lichy łachmanek z czarnej wełenki.
– Panna Hubbard zdążyła w samą porę. Bogu dzięki. Nie zgodziłabym się za nic na świecie pokazać cię Murrayom, nieubraną żałobnie. Nie powiedzą, że nie spełniłam mego obowiązku. Wszyscy już są: i ci ze Srebrnego Nowiu, i Oliver, i jego żona, ciotka Addie, i Wallace z żoną, ciotka Ewa i ciotka Ruth. Ciotka Ruth nazywa się Dutton, zapamiętaj. No, teraz jesteś gotowa. Chodź.
– Czy mogę włożyć mój wenecki naszyjnik? – spytała Emilka.
– Czy słyszał kto o czymś podobnym! Wenecki naszyjnik i żałobna suknia! Wstydź się! Czy pora myśleć teraz o zadowoleniu próżności?
– To nie o próżność chodzi! – zawołała Emilka. – Ojciec dał mi ten naszyjnik na Boże Narodzenie, a ja chcę pokazać Murrayom, że też coś mam!
– Nie pleć głupstw! Chodź na dół, mówię! Dbaj o swe maniery, twoja przyszłość zależy od wrażenia, jakie wywrzesz na „nich”.
Emilka szła sztywno obok Heleny. Osiem osób siedziało w saloniku. Natychmiast uczuła krytyczne wejrzenie ośmiu par oczu ludzkich. Była bardzo blada i drobna w swej czarnej sukience. Pod oczami miała fioletowe cienie, znać było po jej wielkich, podkrążonych oczach, że płakała. Była okropnie wystraszona i wiedziała o tym, ale nie chciała tego okazać Murrayom. Podniosła głowę, gotowa znieść mężnie czekającą ją próbę.
– Oto jest – rzekła Helena, zwracając ją za ramiona we właściwą stronę – twój wuj Wallace.
Emilka drgnęła i wyciągnęła przed siebie rękę. Nie polubi wuja Wallace’a (od razu to poczuła). Był ponury, skrzywiony, brzydki, brwi miał ściągnięte, krzaczaste, usta zaciśnięte, nieubłaganie stanowcze w wyrazie. Pod oczami miał sine cienie i nabrzmiałe „torby”, przy czym nosił bokobrody. Emilka stwierdziła bez wahania, że nie podobają jej się bokobrody.
– Jak się miewasz, Emilko? – spytał chłodno i niemniej chłodno ucałował jej policzek.
Fala oburzenia zalała nagle serce Emilki. Jak on śmie ją całować, on, który nienawidził jej ojca i wyrzekł się jej matki. Szybkim jak błyskawica ruchem wyjęła z kieszeni chusteczkę i otarła swój znieważony policzek.
– Dobrze… doskonale! – rozległ się z głębi nieprzyjemny głos.
Wuj Wallace wyglądał jak człowiek, który miałby niejedno do powiedzenia, ale nie może zebrać myśli. Helena gestem rozpaczy pchnęła Emilkę ku następnej osobie.
– Twoja ciotka Ewa – rzekła.
Ciotka siedziała zawinięta w szal. Miała ścierpłą twarz chorej z urojenia. Uścisnęła Emilce rękę nie mówiąc ani słowa. Emilka postąpiła tak samo.
– Twój wuj Oliver – oznajmiła Helena.
Emilce podobał się wuj Oliver z powierzchowności. Był wysoki i tęgi, różowy, przystojny. Pomyślała, że byłaby mniej oburzona, gdyby ten ją pocałował, chociaż miał duże białe wąsy. Ale wuj Oliver skorzystał z nauki udzielonej wujowi Wallace’owi.
– Dam ci upominek za pocałunek – szepnął dobrotliwie. Wuj Oliver żartował, chcąc być miłym i wzbudzić sympatię w siostrzeniczce, ale Emilka nie wiedziała o tej intencji i obraziła się na niego.
– Nie sprzedaję moich pocałunków – odrzekła, podnosząc głowę tak wysoko, jak tylko stać na to Murrayównę.
Wuj Oliver zachichotał i był niesłychanie ubawiony, a wcale nie wydawał się dotknięty. Ale Emilka posłyszała syknięcie zgorszenia w głębi pokoju.
Następną osobą była ciotka Addie. Była pulchna, różowa i przystojna, podobnie jak jej mąż; uścisnęła zimną rączkę Emilki bardzo serdecznie.
– Jak się miewasz, kochanie? – spytała.
Pod wpływem tego wyrazu: „kochanie”, Emilka troszkę odtajała. Ale następne powitanie zmroziło ją niezwłocznie. Była to ciotka Ruth. Emilka wiedziała od razu, że ma przed sobą ciotkę Ruth, jeszcze zanim Helena wymówiła imię. Wiedziała również, że to ciotka Ruth powiedziała: „Dobrze… doskonale!” i syknęła. Widziała teraz zimne, szare oczy, sztywne, ciemne włosy, krępą postać, wąskie, ściągnięte bezlitosne usta.
Ciotka Ruth wyciągnęła do niej końce palców, ale Emilka nie dotknęła ich.
– Uściśnij dłoń ciotce Ruth – szepnęła Helena gniewnie.
– Ona nie życzy sobie uścisnąć mojej ręki – odrzekła Emilka wyraźnie – więc i ja nie uścisnę jej dłoni.
Ciotka Ruth złożyła swą wzgardzoną rękę na kolanach, na fałdach czarnej jedwabnej sukni.
– Jesteś bardzo źle wychowanym dzieckiem – rzekła – ale niczego innego nie można było się spodziewać.
Emilka uczuła nagle wyrzut sumienia. Czy pomyślała o ojcu, zachowując się w ten sposób? Może powinna była uścisnąć dłoń ciotce Ruth. Ale już było za późno. Helena już ją przerzuciła o parą kroków dalej.
– Oto jest twój kuzyn, pan Jimmy Murray – rzekła Helena zniechęcona, tonem osoby, która daje za wygraną i pragnie tylko jak najrychlej spełnić niewdzięczne zadanie.
– Kuzyn Jimmy… Kuzyn Jimmy – powtórzył ten człowiek. Emilka popatrzyła na niego uważnie i od razu polubiła go bez zastrzeżeń.
Miał on różową, figlarną twarz z siwiejącą brodą; włosy jego falowały nad czołem, a duże piwne oczy były łagodne i szczere jak oczy dziecka. Uścisnął Emilce dłoń serdecznie, patrząc pytająco na siedzącą na wprost niego damę.
– Halo, kurczątko! – rzekł pogodnie.
Emilka zaczęła się uśmiechać, ale uśmiech ten był tak nieśmiały, tak powoli wykwitał na jej twarzyczce, że zanim był w pełnym rozkwicie, już ją Helena postawiła przed następną osobą, tak że tej właśnie przypadł on w udziale. Osobą tą była ciotka Laura.
– Uśmiech Julii! – rzekła zniżonym głosem. Ciotka Ruth syknęła ponownie.
Ciotka Laura nie była podobna do żadnej z osób obecnych w pokoju. Była prawie ładna, miała rysy delikatne, okolone gęstymi puklami jasnych, jedwabistych włosów, lekko siwiejących, upiętych w warkocze z tyłu głowy. Ale serce Emilki podbiły jej oczy. Były to takie okrągłe, niebieskie, bardzo niebieskie oczy. Trudno się było otrząsnąć z wrażenia wobec takiego natężenia błękitu. A kiedy przemówiła, okazało się, że ma piękny, słodki głos.
– Ty biedne, kochane dzieciątko – rzekła i objęła Emilkę ramieniem.
Emilka oddała jej uściśnięcie i o mało co nie pokazała Murrayom swoich łez. Ocalił ją tylko fakt, że Helena pchnęła ją nagle w kąt, ku oknu.
– Oto jest twoja ciotka Elżbieta.
Tak, to była ciotka Elżbieta. Miała na sobie czarną suknię ze sztywnego atłasu, tak sztywnego, tak wspaniałego, że Emilka nie wątpiła, iż jest to najlepsza suknia ciotki. Cokolwiek ciotka Elżbieta sądziła o jej ojcu, oddała mu hołd, wkładając na jego pogrzeb najlepszą ze swych sukien. A sama ciotka Elżbieta była drobną kobietą o ciężkiej koronie szpakowatych włosów, o rysach wydatnych i ponurym stylu całej postaci. Na głowie miała czepeczek z czarnej koronki. Oczy jej, podobnie jak oczy ciotki Ruth, były zimne, stalowe, a usta surowo zaciśnięte. Pod jej chłodnym, badawczym spojrzeniem Emilka znowu zamknęła się w sobie, zatrzasnęła drzwi swej duszy. Chciałaby pozyskać względy ciotki Elżbiety, która była zarządcą Srebrnego Nowiu, ale czuła, że nie podoła…
Ciotka Elżbieta uścisnęła jej rękę i nic nie powiedziała. Prawdę powiedziawszy, wiedziała, co ma rzec. Elżbieta Murray nie czułaby onieśmielenia wobec króla lub generała-gubernatora. Duma Murrayów podyktowałaby jej sposób bycia najwłaściwszy; ale odczuwała coś dziwnego wobec tego obcego dziecka, patrzącego na nią ku górze, dziecka, które już pokazało, że nie jest bynajmniej słabe ani uprzejme. Ciotka Elżbieta nigdy by się przyznała, że nie życzy sobie być potraktowaną przez tę małą tak jak Wallace lub Ruth.
– Siadaj na sofie – rozkazała Helena.
Emilka usiadła na sofie ze spuszczonymi oczami. Ręce złożyła na kolanach, nogi postawiła jedną przy drugiej.
Niech widzą, że ma dobre maniery.
Helena wróciła do kuchni, dziękując swej dobrej gwieździe, że ma już to za sobą.
Emilka nie lubiła Heleny, ale poczuła się opuszczona po jej odejściu. Teraz była sama wobec trybunału Murrayowskiego. Dużo by za to dała, żeby się znaleźć poza obrębem tego pokoju. Ale na dnie jej świadomości rodził się jednocześnie zamiar opisania tego wszystkiego w swym starym zeszycie. To będzie ciekawe. Będzie mogła opisać ich wszystkich: wiedziała, że potrafi. Miała już określenie na oczy ciotki Ruth: „kamiennoszare”. Były zupełnie podobne do kamieni, takie twarde, zimne, obojętne. Wtem trwoga przeszyła jej serce. Ojciec nigdy już nie przeczyta tego, co ona wpisze do żółtego zeszytu!
A jednak… czuła, że chętnie się wypisze. Jak najlepiej będzie określić oczy ciotki Laury? Takie piękne oczy! Nazwać je niebieskimi, to nic nie mówi… setki ludzi mają niebieskie oczy… aha! już ma! „Błękitne otchłanie”, oto jest właściwe określenie.
I w tejże chwili zjawił się „promyk”.
Było to po raz pierwszy od tego okropnego wieczora, kiedy Helena czekała na nią na progu. Myślała, że już nigdy nie wróci, a oto teraz, w tym najnieodpowiedniejszym miejscu, zjawił się… ujrzała oczami, innymi, niż zmysł wzroku, ten cudowny świat poza zasłoną. Otucha i nadzieja zalały jej duszyczkę jak fala różowego światła. Podniosła głowę i patrzyła przed siebie odważnie – „hardo”, jak się wyraziła później ciotka Ruth.
Tak, opisze ich wszystkich w żółtym zeszycie, opisze ich w najdrobniejszych szczegółach: słodką ciotkę Laurę, miłego kuzyna Jimmy’ego, marsowego wuja Wallace’a, wuja Olivera o twarzy jak księżyc, wyniosłą ciotkę Elżbietę i nienawistną ciotkę Ruth.
– Jest to delikatne, wątłe dziecko – rzekła ciotka Ewa swym smutnym, bezbarwnym głosem.
– No, a czegóż mogłaś się spodziewać? – rzuciła ciotka Addie z westchnieniem, które wydawało się Emilce bardzo znaczące. – Ona jest blada; gdyby miała rumieńce, nie byłaby wcale brzydka.
– Nie wiem, do kogo ona jest podobna – rzekł wuj Oliver, patrząc na Emilkę.
– Ona nie wdała się w Murrayów, to jest pewne – rzekła ciotka Elżbieta stanowczo i niechętnie.
„Oni mówią o mnie tak, jakby mnie tu nie było”, pomyślała Emilka z oburzeniem w sercu wobec takiej niestosowności.
– Do Starrów też nie jest podobna – rzekł wuj Oliver. – Wygląda raczej tak, jak dziewczęta z rodziny Byrdów, ma oczy i włosy swej babki.
– Nos ma Jerzego Byrda – rzekła ciotka Ruth tonem niepozostawiającym wątpliwości co do jej zdania o nosie Jerzego.
– Czoło ma swego ojca – rzekła ciotka Ewa, również niechętnie.
– Uśmiech ma swej matki – odezwała się ciotka Laura, lecz tak cichym głosem, że nikt jej nie słyszał.
– I rzęsy też ma Julii… wszak Julia miała bardzo długie rzęsy? – odezwała się ciotka Addie.
Tu przekroczono granice cierpliwości Emilki.
– Zachowujecie się, jakbym była lalką z gałganków i z trocin! – wybuchnęła oburzeniem.
Murrayowie popatrzyli na nią. Może odczuwali pewną skruchę, bo, w gruncie rzeczy, nikt z nich nie był potworem, wszyscy byli mniej lub więcej ludzcy. Widocznie żadne z nich nie umiało znaleźć odpowiednich słów. Milczenie przerwał dopiero tłumiony chichot kuzyna Jimmy’ego, pełen wesołości, całkiem niezłośliwy.
– Dobrze tak, kurczątko! – rzekł. – Staw im czoło, broń się!
– Jimmy! – rzekła ciotka Ruth.
Jimmy uspokoił się.
Ciotka Ruth patrzyła na Emilkę.
– Kiedy ja byłam małą dziewczynką – rzekła – nigdy nie odzywałam się, dopóki mnie nie pytano.
– Gdyby nikt się nie odzywał, dopóki go nie pytają, to w ogóle nie byłoby rozmowy – odrzekła Emilka logicznie.
– Nigdy się nie upierałam przy moim zdaniu – ciągnęła dalej ciotka Ruth surowo. – Za moich czasów małe dziewczynki były odpowiednio wychowywane. Byłyśmy grzeczne i posłuszne starszym. Uczono nas, jak się zachowywać i byłyśmy zawsze „na swoim miejscu”.
– Nie sądzę, żebyście się dobrze bawiły – rzekła Emilka i wtem zastygła w przerażeniu. Nie miała zamiaru wypowiedzieć tego głośno, ona to tylko pomyślała. Ale tak już przywykła przy ojcu do myślenia na głos!
– Bawiły! – powtórzyła ciotka Ruth ze zgorszeniem. – Nie myślałam o zabawie, gdy byłam małą dziewczynką.
– Nie, wiem o tym – rzekła Emilka poważnie. Głos jej i postawa były teraz pełne szacunku, gdyż pragnęła okupić swoje mimowolne wykroczenie. Niemniej ciotka Ruth patrzyła wciąż na nią, jakby chciała wytargać ją za uszy. To dziecko urągało jej starości swą idealną, doskonałą dziecięcością. To było nie do zniesienia, zwłaszcza u córki Starra. A ten wstrętny Jimmy śmieje się znowu! Elżbieta powinna go doprowadzić do porządku.
Na szczęście w tym momencie naprężenia zjawiła się Helena Greene i oznajmiła, że kolacja już jest gotowa.
– Ty zaczekasz – szepnęła Emilce – dla ciebie nie ma miejsca przy stole. – Emilka była zadowolona. Wiedziała, że nie przełknie ani kęsa pod okiem Murrayów. Jej ciotki i wujowie wyszli z pokoju, nie oglądając się na nią, z wyjątkiem ciotki Laury, która od drzwi obejrzała się i przesłała jej ukradkiem pocałunek. Zanim Emilka zdążyła odpowiedzieć, Helena Greene zatrzasnęła drzwi jadalni.
Emilka pozostała sama w pokoju, który zaludniał się teraz cieniami półmroku. Duma, która ją podtrzymywała w obecności Murrayów, opuściła ją nagle; czuła przypływ łez. Poszła prosto do zamkniętych drzwi w głębi saloniku, otworzyła je i weszła do gabinetu ojca. Trumna ojca stała pośrodku tego niewielkiego pokoju, który niegdyś był jego sypialnią. Podłoga usłana była wieńcami; Murrayowie, jak zawsze, spisali się godnie. Ogromny wieniec z białych róż przysłany przez wuja Wallace’a stał na stoliku w nogach trumny, wyzywający, zbyt wspaniały. Emilka nie mogła zobaczyć twarzy ojca, bo stos białych hiacyntów, przywieziony przez ciotkę Ruth, leżał na szkle w tym miejscu, gdzie się znajdowała głowa zmarłego. Emilka nie śmiała dotknąć tych kwiatów. Ale położyła się, skulona, na podłodze i przytuliła policzek do drewna trumny. Tak ją zastali, śpiącą, Murrayowie, wszedłszy tu po kolacji. Ciotka Laura podniosła ją i rzekła:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki