Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pierwsza część cyklu „Wędrowcy” Anna Wilk z pozoru jest zwykłą nastolatką, która powoli wkracza w dorosłe życie. Pasjonuje się malowaniem, wybrała studia artystyczne. Choć urodzona w Polsce, od wielu lat mieszka razem z matką i Wiką, serdeczną przyjaciółką, w Londynie. Z okazji ukończenia szkoły matki Anny i Wiki zaplanowały dziewczynom niespodziankę: wyjazd do Francji. Przebojowa Wika odkrywa, że znajdą się tam akurat wtedy, gdy niedaleko, w Cannes, odbywać się będzie słynny festiwal filmowy. A że kocha się w jednym z popularnych aktorów, Leo Blacku, wymusza na Annie wspólne pójście po autografy. Wydarzenia w Cannes wywracają życie Anny do góry nogami, bowiem Leo Black nieoczekiwanie wyławia ją z tłumu i proponuje spotkanie. Szybko pojawia się zauroczenie. Leo nie jest jednak zwykłym człowiekiem – jest Wędrowcem, człowiekiem odradzającym się w nowych wcieleniach. Jak zmieni się życie Anny i jak potoczą się losy tego niezwykłego związku?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 652
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki: Dorothea Bylica
Copyright © INFOBIS Rafał Głąb
Copyright © Wydawnictwo BIS 2015
ISBN 978- 83-7551-447-6
Wydawnictwo BIS
ul. Lędzka 44a
01-446 Warszawa
tel. (22) 877-27-05, 877-40-33; fax (22) 837-10-84
e-mail: [email protected]
www.wydawnictwobis.com.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Tacie
Samochód zostawiłam w lesie. Ostatni kilometr zamierzałam przejść na piechotę. Od kilku dni padało, drogi zamieniły się w grząskie bajora, odbicia bieżnika w błocie były widoczne jak na dłoni.
Wyjęłam bladozieloną pigułkę i połknęłam na sucho. Teraz tylko przetrwać dziesięć minut...
Cała ta sytuacja mocno mnie zaskoczyła, nie zdążyłam się odpowiednio przygotować, nawet wziąć lepszych butów na tę wyprawę. Piękne szpilki w cielistym kolorze… Lecz telefon z informacją o nagłej śmierci jego matki zaskoczył mnie na sympozjum. Z trudem dokończyłam wystąpienie, zaraz potem ruszyłam w drogę. Gnałam jak wariatka przez pięć godzin i gdyby nie mój wynalazek, byłabym już skrajnie zmęczona – nie spałam przecież ponad dobę.
Mimo sporego dystansu szybko dotarłam pod jego dom. Na pierwszy rzut oka przez ostatnich szesnaście lat nic się nie zmieniło. Na zewnątrz budynek wyglądał prawie tak samo jak wtedy. Stary, drewniany, z niewielką werandą, pomalowany na biało, odcinał się od ciemnego lasu. Farba lekko się złuszczyła i teraz małymi płatkami odchodziła od powykrzywianych desek. Wiedziałam, że jeszcze go nie ma. Postanowiłam wejść pod schody –
spodziewałam się, że trochę osłoniły ziemię przed wszędobylską wodą. Ułożyłam się w miarę wygodnie, o ile leżenie nawet w niezbyt wielkiej, ale dosyć zimnej kałuży można nazwać komfortowym. „Moja jasna garsonka będzie po tej operacji wyglądać koszmarnie” – pomyślałam, ale po sekundzie przypomniałam sobie, że to nieistotne. Nie zamierzałam już nigdy nikomu w niej się pokazywać. Było zimno, trzęsłam się tak bardzo, że szczękały mi zęby.
Wreszcie światła samochodu delikatnie omiotły podwórko, widziałam je przez wąskie szczeliny w starych deskach stopni. Gdy po nich wchodził, poczułam, że na twarz wysypują mi się jakieś paprochy. Zamknęłam oczy, skupiłam się i już po sekundzie ujrzałam Astrum; choć tyle razy ją widziałam, znów mnie zaskoczyła, jej blask mnie oślepiał. Powoli przyzwyczajałam wzrok. Biała plama intensywnego światła płynęła po budynku. Krążyła między pomieszczeniami, czasami zatrzymywała się w jakimś miejscu na dłużej. Widziałam tylko te miejsca, które opuściła, i dokładnie im się przyglądałam. Wyglądało to tak, jakby ogromny piorun kulisty przemieszczał się po domu. Nie miałam pojęcia, ile to jeszcze może trwać, więc otworzyłam oczy i znów w ciemnościach widziałam jedynie fosforyzujące wskazówki zegarka.
Od mojego przybycia minęły prawie dwie godziny. Przeczekałam kolejną, w duchu przeklinając fatalną pogodę. Wreszcie ponownie zmierzyłam się z oślepiającym blaskiem małej gwiazdy. Już znieruchomiała, jej delikatnie drgające promienie przenikały przez jedną ze ścian. Wiedziałam, że zasnął. Powoli wspięłam się po schodach, delikatnie nacisnęłam klamkę. Drzwi ustąpiły bez oporu. W środku było dosyć ciemno, na szczęście dobrze pamiętałam rozkład pomieszczeń.
Zajrzałam do kuchni. W małym metalowym piecyku płonął ogień, słabe światło delikatnie odbijało się od posadzki. Zauważyłam pustą szklankę stojącą na stole i leżące obok niej opakowanie jakichś tabletek. Odetchnęłam z ulgą i wyszłam z kuchni. W innych pomieszczeniach panowała ciemność. Sięgnęłam do kieszeni, wyjęłam małą świecę i zapałki.
Znalazłam go w jego dawnym pokoju. Nadal miał to samo łóżko. Spał jak zabity. Chyba nie był przyzwyczajony do środków nasennych, bo w opakowaniu brakowało tylko kilku pigułek. Przyglądałam mu się przez dłuższą chwilę: leżał na wznak z jedną ręką założoną za głowę. Tylko raz w życiu widziałam go śpiącego i teraz patrzenie na niego sprawiało mi jakąś perwersyjną przyjemność. Postarzał się. Na skroniach wyrosło mu sporo siwych włosów, błyszczały w świetle świecy jak złote nici. Nie miał zarostu, ale twarz poorana głębokimi bruzdami sprawiała, że wyglądał na dużo starszego, niż był w rzeczywistości. Zawsze podobały mi się jego dłonie. Były dosyć duże – ale pasowały do niego, miał przecież prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Mogłam dobrze się przyjrzeć jego lewej ręce, leżącej wzdłuż tułowia. Skupiłam wzrok na dłoni, aż po knykcie pokrytej krótkimi i dosyć ciemnymi włoskami, długich palcach, nieco zaniedbanych paznokciach. Poczułam znajomy dreszcz przebiegający po całym ciele. Nawet nie przypuszczałam, że widok tego mężczyzny może jeszcze tak na mnie działać.
Dopiero po kilku minutach przypomniałam sobie, po co tu przyszłam. Postawiłam świeczkę na małym stoliku tuż obok łóżka – musiałam mieć wolne ręce. Otworzyłam ostrożnie wyjęty z torebki celofanowy woreczek. Na szczęście okazał się bardzo szczelny, nic nie wyparowało, a wata nasączona eterem pozostała wilgotna. Przyłożyłam ją wprawnym ruchem do jego twarzy. To było niepotrzebne, bo spał głęboko, ale wolałam mieć pewność, że nic nie poczuje.
Odłożyłam dokładnie zawiniętą folię na stolik, tuż obok świecy. Strzykawkę napełniłam wcześniej, teraz tylko nasadziłam igłę. Tętnica szyjna, najlepsza do tego typu iniekcji, lekko pulsowała, może coś mu się śniło? Docisnęłam ją przez moment. Miał ciepłą skórę, kiełkujący zarost lekko drażnił opuszkę mojego palca.
– Połowa dla ciebie, połowa dla mnie – zaśmiałam się cicho, wstrzykując biały płyn.
Delikatne falowanie krwi ustało. Zanim wyjęłam igłę, już nie żył.
„Gdzieś w świecie właśnie słychać twój płacz” – pomyślałam z czułością. Wiedziałam, że kiedyś odnajdę gwiazdę. Dotknęłam jego dłoni, była jeszcze ciepła. Schowałam strzykawkę do torebki. Po raz ostatni ogarnęłam wzrokiem pokój. Płomień lekko zachybotał, gdy przewróciłam świecę, ale nie zgasł.
Kim byłam, zanim go poznałam? Zwyczajną dziewczyną, która lubiła rysować. Odkąd sięgam pamięcią, rysowałam wszędzie i na wszystkim. Kiedy byłam mała, nieraz obrywało mi się za to od babci Zofii. Mieszkałyśmy – ja i moja mama Julia – w małym miasteczku koło Gdańska. Nasze niewielkie mieszkanie, narożna kawalerka w rozpadającym się powoli budynku, stało się dla mnie centrum wszechświata.
Przed moimi narodzinami rodzice wygospodarowali niewielki kąt, fragment jedynego pokoju. Ojciec wymurował dodatkowe ścianki, wstawił zwykłe drzwi i w ten sposób powstał mój pokoik. Było w nim nawet okno. Niestety, tato nigdy nie doczekał chwili, gdy zamieszkałam w swoim gniazdku – zmarł tego samego dnia, gdy się urodziłam.
Duży pokój zajmowała mama. Stał w nim wielki kaflowy piec, który potężnie dymił, przez co każdego roku musiałyśmy odświeżać ściany. Pewnego letniego dnia mama pod wpływem moich perswazji pomalowała ten pokój na różowo – naprawdę piękny kolor, taki bajkowy. Może gdybym była wtedy trochę starsza, zorientowałabym się, że nie pasuje on do niczego, z naszym ówczesnym życiem włącznie. Wówczas jednak miałam zaledwie osiem lat i patrzyłam na świat przez różowe okulary.
Któregoś dnia, nie mogąc się oprzeć pokusie, narysowałam ołówkiem na ścianie pokoik lalek: ze stolikiem,
z krzesełkami wyglądającymi jak odwrócone czwórki, szafą z książkami i nawet ze ślicznym żyrandolem. Rysunek był schowany za piecem, ale babcia, niestety, odkryła mój sekret i musiałam zamalować dzieło resztką farby.
Na szczęście babcia Zosia nie mieszkała z nami i tylko czasami robiła inspekcję, jak określała to mama. Zawsze miałam wrażenie, że babcia mnie nie lubi, i nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak zimno traktuje swoją jedyną wnuczkę. Dzieci jednak szybko zapominają krzywdy. Ja też nie rozpaczałam zbyt często z powodu niechęci babci. Miałam tak kochaną mamę, że nie potrzebowałam nikogo oprócz niej (i moich rysunków).
Naprzeciwko naszej kamienicy stał mały budynek. Mieszkała tam moja najlepsza przyjaciółka – Wiktoria. Jej mama, Wanda, też była pielęgniarką. Od kiedy pamiętam, nasze mamy przyjaźniły się i pracowały w jedynym szpitalu w naszej mieścinie. Wika spędzała ze mną cały czas, już od rana. W jednej szkole, w jednej klasie, w jednej ławce. Po lekcjach albo siedziałyśmy u mnie, albo u niej, w zależności od tego, która z mam miała akurat wolne. Matka Wiktorii rozwiodła się z mężem jeszcze przed jej narodzinami – i może to sprawiło, że moja mama tak świetnie się z nią dogadywała. Obie żyły przecież samotnie.
Wika… Kompletna wariatka, moje zupełne przeciwieństwo. Ja – blada szatynka z bardzo ciemnymi, lekko pofalowanymi włosami, ona – naturalna blondynka z włosami prostymi jak druty. Była szalona i miała sto pomysłów na minutę (z czego może pięć procent miało szansę na realizację), a ja miałam jeden pomysł na sto dni.
Czasami zaglądałam, jak się miewa moje tajemnicze dzieło za piecem. Po jakimś czasie rysunek wykonany ołówkiem przebił się przez farbę. Może przetrwał dziesięciolecia, ale nie miałam już okazji tego sprawdzić. Kiedy skończyłam dziewięć lat, zaraz po mojej komunii, opuściłyśmy z mamą nasze małe różowe mieszkanie i zaczęłyśmy nowe życie na Wyspach. Moje szczęście nie miało granic: teraz miałyśmy z Wiką być nierozłączne. Jej mama też sprzedała swoje lokum i zamieszkałyśmy we czwórkę w Londynie.
Lata mijały szybko, dobrze się nam żyło na obczyźnie, która powoli stawała się coraz bardziej nasza. Dom, w którym mieszkałyśmy, znajdował się w Ealing, dzielnicy pełnej Polaków, więc nie czułyśmy się wyobcowane. W naszej klasie uczyły się jeszcze dwie dziewczyny z Polski, ale ja i Wika zawsze trzymałyśmy się razem. Hambrough Road, ulica, przy której mieszkaliśmy, była typową wąską, londyńską uliczką. Naprzeciwko siebie stały domy jednorodzinne z niewielkimi podwórkami od frontu. Na takim podwórku od biedy zmieściłoby się jedno małe auto. Na szczęście dla naszej czwórki my z mamą nie miałyśmy własnych samochodów i nie zanosiło się na zmianę w tym zakresie. Mama wprawdzie zrobiła prawo jazdy jeszcze w Polsce, ale nie potrafiła przestawić się na jazdę po lewej stronie ulicy. Ja z kolei byłam typowym beztalenciem motoryzacyjnym i niedawno, po kilku podejściach do egzaminów, dałam w końcu za wygraną. Zawsze miałam argument dla tych, którzy dokuczali mi z tego powodu: najczęściej mówiłam, że muszę mieć jakąś wadę, bo życie z ideałem jest nie do zniesienia. Z reguły załatwiało to sprawę i ucinało dalsze złośliwości. Zdaniem mamy wiele rzeczy odziedziczyłam po tacie, ale brak zamiłowania do prowadzenia pojazdów mechanicznych przypadł mi w udziale wyłącznie po niej.
Dom wynajmowałyśmy, ale po tylu latach właściciele –starsze małżeństwo – traktowali nas jak własną rodzinę. Pani Collins, Polka, w młodości mieszkała w Warszawie. Tam jako dwudziestoletnia dziewczyna, zaraz po wojnie, poznała swojego przyszłego męża, Douglasa. Zakochali się w sobie na gruzach naszej zrujnowanej stolicy. Pan Collins, rodowity Brytyjczyk, pochodził z bardzo dobrze sytuowanej rodziny. Przyjechał do Londynu ze swoją piękną młodą żoną i razem kupili ten właśnie dom.
Urodziło im się dziecko. Mieli syna Jeffreya, rówieśnika mojej mamy. Niestety, zginął w czasie służby wojskowej. Chyba popełnił samobójstwo. To był drażliwy temat, nasi dobroczyńcy nigdy go nie poruszali. Coś tam wiedziałyśmy od sąsiadów, którzy chcieli nas na siłę uszczęśliwić opowieściami o tym przykrym zdarzeniu. Po kilku nieudanych próbach zainteresowania naszych mam tą historią w końcu odpuścili.
Państwo Collinsowie sprawili sobie domek kilkadziesiąt kilometrów za Londynem i przenieśli się tam, jak to nazywali, „na starość”. Kamienicę, w której mieszkałyśmy, zamierzali przekazać w testamencie fundacji zajmującej się opieką psychologiczną nad byłymi wojskowymi. Ale póki żyli, mogłyśmy tam mieszkać, płacić symboliczny czynsz i cieszyć się życiem.
Dom był świetny. Na parterze znajdowały się salon i jadalnia, którą nasze mamy przerobiły na sypialnię dla Wandy. Obok oczywiście kuchnia, z oknem od frontu budynku, i wąska łazienka. Po schodach wchodziło się na piętro z sypialnią mamy i moim pokojem. Przylegała do niego druga, jeszcze węższa łazienka. Wyżej, na poddaszu, królowała Wika. Jej dziuplę, czyli mały pokój z okienkami dachowymi, zaadaptowano z części strychu. Wchodziło się tam po niewygodnych schodkach – i to chyba jedyny mankament, bo poza tym pokoik był uroczy i przytulny. Wika wywalczyła go, idąc do celu niemal po trupach. Argument, który przeważył szalę, brzmiał tak: w tym pokoju będzie najcieplej (bo na górze), a Wika łatwo się przeziębia. Szczerze mówiąc, chyba żadna z nas w to nie wierzyła – tak naprawdę właśnie tam panowała zimą najniższa temperatura. Za to latem słońce nadrabiało nagrzewanie z nawiązką.
Mój pokój był koszmarny, totalnie obciachowy. Nic dziwnego – mieszkałam w małżeńskiej sypialni państwa Collinsów… Mieli do niej sentyment, więc poprosili nas, żebyśmy nie usuwały mebli: wielkich, teraz już chyba zabytkowych, przywiezionych przed laty z Polski. W moim ogromnym łóżku można było się zgubić. Na jednej połowie odpoczywałam, a na drugiej panoszyły się rzeczy: książki, rysunki, przybory artystyczne i… no cóż, trochę ciuchów. Mama spała w pokoju syna Collinsów – tylko jej nie przeszkadzało, że mieszka w pokoju po zmarłym. W końcu tyle lat przeżyła jako wdowa.
* * *
Gdy czytałam lub się uczyłam, lubiłam mieć włączony telewizor z wyciszonym głosem – takie małe dziwactwo. Mama zawsze zrzędziła, że marnuję prąd, ale w końcu machnęła na to ręką. Pewnego dnia, gdy leżałam w salonie i relaksowałam się na sofie, drzwi wejściowe otworzyły się z hukiem. Wnioskując po odgłosach, do domu wpadła moja najukochańsza przyjaciółka. Słyszałam, jak po drodze zrzuca buty i plecak. Perfekcyjna Pani Domu nie była jej idolką, niestety. Wanda co chwilę miała z córką przeprawy o wieczny bałagan.
Po sekundzie Wika znalazła się w naszym pokoju dziennym.
– Nie uwierzysz! Wiem, jaką będziemy mieć niespodziankę! – Podskakiwała w miejscu jak piłeczka.
Taki sposób okazywania radości został jej z dzieciństwa. Tego dnia uczesała się w te swoje śmieszne kucyki. Ubrana była, jak zwykle, bardzo ekstrawagancko: tym razem w szeroką cyklamenową spódnicę i krótką bluzkę z tkaniny w klasyczną pepitkę. Całość dopełniały białe, ażurowe podkolanówki. Odkąd pamiętam, Wika chciała zostać kimś sławnym: aktorką, piosenkarką, modelką, projektantką mody – kimkolwiek, byle sławnym – i twierdziła, że znane osoby muszą się ubierać inaczej niż zwykli ludzie. Zabawnie było obserwować, jak z biegiem lat odpuszczała kolejne pomysły: piosenkarka odpadła, bo Wika stwierdziła, że ma słaby głos, do modelingu i aktorstwa ponoć nie miała warunków (polemizowałabym z tą tezą). Projektantka mody też w końcu poległa ze względu na brak zdolności manualnych – ale wyzywający, oryginalny sposób ubierania się pozostał.
– Tak? Jak to odkryłaś? – Zaintrygowała mnie.
Nasze mamuśki umiały konspirować nie gorzej niż francuscy partyzanci, byłam więc zaskoczona, że Wika dotarła do takiej informacji. Szykowały dla nas jakąś nagrodę-niespodziankę z okazji ukończenia college’u. Udało się nam zdać egzaminy z całkiem dobrymi wynikami. Obie zamierzałyśmy kontynuować naukę: ja wybierałam się do dwuletniej szkoły o profilu artystycznym, a Wika – na studia, a raczej studium administracji. Pierwszy raz w życiu miałyśmy chodzić do dwóch różnych szkół.
– Nie ciekawi cię, co dostaniemy? Ty to jesteś jednak nie z tej planety! – Wika podskoczyła ponownie i na dodatek zamachała rękami, jakby miała zamiar odlecieć. Wyglądała jak mała dziewczynka, która za sekundę zacznie zrywać papier z gwiazdkowych prezentów.
– Może i jestem… Dobra, dawaj te rewelacje. – Oderwała mnie od studiowania książki o Salvadorze Dalim i chciałam już mieć za sobą tę rozmowę.
– Jedziemy we czwórkę na cały tydzień kamperem do Francji! W maju, jakoś w połowie miesiąca! To za niecałe trzy tygodnie! I na dodatek kemping jest zaraz obok Cannes! Wiesz, co się tam wtedy odbywa? – Wika prawie szczytowała z podniecenia.
– Nie wiem, chociaż coś mi świta… – udawałam ignorantkę.
– Skąd ty się urwałaś? Nie słyszałaś o festiwalu filmowym w Cannes?! – Moja przyjaciółka szeroko otworzyła oczy, dała się nabrać jak dziecko. Widocznie nadmiar pozytywnych emocji zmniejszył jej czujność.
– Jaja sobie robię. Wiem, co jest w Cannes – parsknęłam śmiechem.
– Cha, cha, ale zabawne. Masz szczęście, dzisiaj nikt nie jest w stanie mnie wkurzyć, bo… – przeciągnęła –zgadnij, kto tam będzie? – Prawie już lewitowała, częstotliwość podskoków nagle wzrosła.
– O Boże, ty to jednak jesteś całkowicie stuknięta…
Moja przybrana siostra miała kompletnego fioła na punkcie celebrytów, zwłaszcza angielskiego aktora Leo Blacka. To była absolutna, niemierzalna obsesja. Wika zgromadziła w komputerze setki jego zdjęć, wiedziała o nim wszystko. Kiedyś nawet chciała mnie wywlec na drugi koniec Londynu, żeby zakraść się pod dom jego rodziców z nadzieją na zdobycie fotki lub autografu, ale udało mi się wybić jej z głowy ten absurdalny pomysł. Niestety (dla Wiki) Leo Black coraz rzadziej bywał w Londynie. Albo kręcił filmy gdzieś w świecie, albo siedział w Stanach ze znajomymi i z kolejnymi przyjaciółkami.
Wika ubolewała z tego powodu, ale nie dawała za wygraną. Szukała w necie informacji o tym, gdzie mieszka jej idol, gdy wraca do miasta – ale bez większych efektów. Poszła też do agencji, która zajmowała się jego karierą, ale spławili ją już przy bramie wjazdowej. Zresztą to było do przewidzenia: czasami po głośniejszych premierach koczowały tam najbardziej zagorzałe wielbicielki, więc ochrona pewnie dawała z siebie wszystko, by uchronić aktora przed fanatyczkami.
Ten obłęd trwał już prawie siedem lat. Zaczął się, gdy telewizja wyemitowała amerykański miniserial Upalu, miasto obcych, ekranizację bardzo wtedy modnej sagi dla młodzieży. Black grał w nim jedną z głównych ról. Jak miliony nastolatek na całym świecie, obejrzałyśmy razem z Wiką wszystkie sześć półtoragodzinnych odcinków. Podobało mi się, ale tego szaleństwa, które się rozpętało później, nie mogłam pojąć.
– Czad, no nie? Zobaczę go wreszcie, musisz koniecznie tam ze mną iść i zrobić mi zdjęcia. Weźmiemy kilka jego fotek, może uda się nam zdobyć autografy! – Wika zupełnie straciła kontakt z rzeczywistością.
Widziałam ją, jak już tam jest, w tym Cannes, i razem stoimy przy barierce dla fanów. „Razem? Chwileczkę…”. – Właśnie uświadomiłam sobie tok myślenia mojej przyjaciółki.
– Wika, nie pójdę z tobą po te autografy, nie namówisz mnie – sprowadziłam ją na ziemię.
– Jak to?
– Tak to. Nie interesują mnie takie rzeczy, chyba już kiedyś to przedyskutowałyśmy? – Nie miałam zamiaru uczestniczyć w tym przedstawieniu.
– No proszę cię, to jedyna szansa! Rano trzeba zająć dobre miejsca, premiera filmu Blacka jest koło południa, przez tyle czasu zanudzę się na śmierć! Przecież jesteś jak moja siostra, a rodzinę się kocha i spełnia się jej prośby! – Niezbyt udanie próbowała uderzyć w czułe struny mojej siostrzanej empatii.
– Kocham cię jak mróz Alaskę, ale i tak odmawiam. – Czułam, że będę musiała zastosować metodę zdartej płyty.
– Nie chcesz zobaczyć tych wszystkich sławnych ludzi?! Zdobyć pamiątek?
– Tak mi te pamiątki potrzebne jak rybie buty. Nie zachęciłaś mnie – skwitowałam.
Perspektywa spędzenia kilku godzin w tłumie fanów, a raczej fanek, odstraszała mnie bardzo skutecznie. Nie miałam zamiaru dać się namówić na to wariactwo.
Na szczęście moja przyjaciółka dobrze mnie znała i wiedziała, że rzadko ustępuję, sprawę uznałam więc za zamkniętą. Z błogością zanurzyłam nos w książce…
– Coś ci powiem i na pewno to cię zainteresuje. – Słodki głosik przerwał mi lekturę. – Tylko odłóż te sflaczałe zegarki i pogadaj ze mną.
Uśmiechnięta Wiktoria wyglądała jak żywa emotka. Nie miałam zamiaru wdawać się z nią w dyskusje na temat jednego z największych dzieł Salvadora, a tym bardziej próbować przekazać jej idei, jaka przyświecała artyście podczas tworzenia Miękkich zegarów.
– No?
– Czyżbyś zapomniała, że za trzy dni mam urodziny? –zachichotała.
– To już teraz? Niemożliwe, przecież niedawno miałaś osiemnastkę, dałabym sobie głowę uciąć, że to było co najwyżej pół roku temu – wystękałam.
– A jednak! – wygłosiła tryumfalnie.
– No tak, załatwiłaś mnie. Zgadzam się, ale tylko dlatego, że nie mam innego wyjścia – zrezygnowana złożyłam album. Mój udział w akcji „Autograf” był zaklepany. – Cholerny szósty punkt dziewczyńskiej umowy… – sapnęłam do siebie.
– Cudowny szósty punkt! – Usiadła naprzeciwko i wywaliła nogi na stolik. – Jakoś nie narzekałaś w Nowy Rok, gdy musiałam ci przez cały dzień pozować, na dodatek przy akompaniamencie tego koszmarnego koncertu Filharmoników Wiedeńskich, a przypominam ci: byłam skacowana i ledwo żywa. Jeszcze mnie mdli, jak sobie przypomnę te polki galopki.
– Hm… Nie wiem, czy twoja ofiara była aż tak wielka, tym bardziej że przespałaś połowę sesji. Za to rok temu nieźle mnie przeczołgałaś: przez tydzień miałam wysypkę, a oczy łzawiły mi chyba z miesiąc. Poza tym upubliczniłaś mój wizerunek, choć jego styl dalece odbiegał od mojego – przypomniałam Wiktorii, jak wyglądał mój ubiegłoroczny prezent dla niej. Bycie modelką i znoszenie pięciogodzinnego tarmoszenia, czesania, malowania i przebierania tylko po to, aby Wika mogła umieścić na blogu kilka zdjęć z jakiejś głupiej sesji fotograficznej, było dla mnie marnotrawieniem czasu i kosmetyków.
– Nudzisz. Jako punkówa wyglądałaś czadowo, nikt cię nie rozpoznał, więc się nie ciskaj o tę publikację. Na dodatek wygrałam zestaw profesjonalnych kosmetyków do makijażu studyjnego. I wiesz, co ci obiecałam… – zawiesiła głos.
– Wiem, wiem. – Pokiwałam głową. Wika tak bardzo się ucieszyła z wygranej, że przyrzekła mi darmowe makijaże do końca moich dni, kiedy tylko wyrażę chęć poddania się tym skomplikowanym zabiegom.
– Wytłumacz mi jedną rzecz: o co ci chodzi z tym Leo? Po co ci to spotkanie z nim? I co na to twój Cameron? – próbowałam dojść do sedna sprawy i zrozumieć Wiktorię.
– Cameron? Od wczoraj to już historia.
– Żartujesz? – Ostatnia big love Wiki pojawiła się na tapecie jakiś miesiąc temu i według jej zapewnień miała to być „ostateczna ostateczność”.
– Nie. Był drętwy.
– W jakim sensie?
– Domyśl się – zachichotała.
– Hm. Biedny Cameron. – Pochyliłam się nad losem ekschłopaka Wiktorii, odrzuconego zapewne z powodu zbyt małego temperamentu.
– Nie żałuj go. Zresztą jak chcesz, jest wolny, możesz go sobie przygarnąć. Gorący jak lodowiec Rossa, będziecie do siebie pasować.
– Dziękuję, brzmi kusząco, ale nie skorzystam. No a co z Blackiem? Powiedz mi, chciałabyś być z kimś takim? –spytałam, wygodnie się sadowiąc. Moje stopy, podparte małą poduszką, wylądowały na blacie stolika.
– Czemu nie!
– Pamiętasz, co mi przedwczoraj pokazywałaś na YouTube? – przypomniałam Wice krótki film, który dla świętego spokoju z nią obejrzałam.
To było trzyminutowe nagranie wykonane telefonem przez jakąś fankę Blacka. Miejsce i czas akcji: Los Angeles, noc. Fabuła – oszczędna: słynny aktor wychodzi z knajpy w towarzystwie dwójki znajomych, kobiety i mężczyzny, a następnie wraz z nimi wsiada do samochodu i odjeżdża. Didaskalia: jakieś pięćset błyśnięć fleszy, tyleż samo okrzyków: „Leo, Leo, kocham cię, Leo!”. Matriks na maksa. Black idzie z opuszczoną głową, wzrok wbity w chodnik. Szybko próbuje wejść do auta, a gdy mu się to w końcu udaje, zasłania twarz rękami skrzyżowanymi w nadgarstkach. Wygląda, jakby zaraz ktoś miał go skuć kajdankami. Siedzi na środku tylnej kanapy, ciągle trzymając dłonie w tej pozycji. W tym samym czasie fotoreporterzy i przypadkowe osoby robią mu setki zdjęć, oświetlają wnętrze kabiny samochodu niezliczoną ilością błysków. W końcu samochód odjeżdża. Kurtyna.
– Kojarzę, no i co w związku z tym? – Wiktoria ewidentnie nie dostrzegała problemu.
– Boże, nic do ciebie nie dotarło? Powiem ci, że jak poszłaś do siebie, puściłam sobie to jeszcze kilka razy, nie wiem dlaczego, to było kompletnie irracjonalne, ale jakoś mnie kusiło. Dokładnie się przyjrzałam temu twojemu Leo. Zrobiło mi się go żal, on naprawdę ma przechlapane. Widziałam jego twarz… Jak on miał dość tego wszystkiego! Był taki zrezygnowany, gdy się próbował zasłonić, okropnie upokarzająca sytuacja. Nie wyobrażam sobie, jak podle się musiał czuć, chyba bym zwariowała, gdyby mnie tak zaszczuto – próbowałam przekazać Wice, jak bardzo mną wstrząsnął ten pozornie nieistotny obraz.
– No chyba sobie jaja robisz? Histeryzujesz, przecież nic mu się nie stało. To były zaledwie trzy minuty, nie umarł z tego powodu. No i jak to się ma do twojego wcześniejszego pytania? – Świdrowała mnie wzrokiem.
– Tak, trzy minuty, ale jego całe życie składa się z takich trzech minut, z ciągle powtarzających się podobnych sekwencji, nie pomyślałaś o tym? Gdy jesteś z kimś tak sławnym, ty też musisz tak żyć. Widziałaś, że tym ludziom, którzy z nim byli, też się nieźle dostało z fleszy? Nie mówiąc o spekulacjach w komentarzach pod tym filmem: kim jest ta kobieta, a kim facet, a może to, a może siamto… Daj spokój, to jakiś koszmar. Nie wiem, jak ten człowiek to znosi. – Byłam szczerze przejęta losem Blacka. Nigdy nie uważałam się za osobę wybitnie nieśmiałą, lubiłam ludzi, ale takiego stylu życia nie życzyłabym nikomu.
– Jakby mu było tak źle, toby z tym skończył. Ma tyle hajsu, że do emerytury nie musi nic robić. Zresztą będę się o to martwić, gdy już zostanę jego laską – zachichotała. – To zwykły koleś, niech to do ciebie dotrze.
– Za dużo Notting Hill – postawiłam diagnozę.
– Pitu, pitu…
– Współczuję mu, za to ty za grosz nie masz empatii. Na dodatek podstępnie zmusiłaś mnie do tego, żebym i ja dołączyła do tych prześladowań. To niemoralne i źle się z tym czuję – z przekąsem zakończyłam swoją wypowiedź.
Wiktoria na chwilę spoważniała, nad czymś się zastanawiała. Przez moment miałam wrażenie, że wreszcie zrozumiała, co chciałam jej przekazać, ale sromotnie się zawiodłam: nic nie było w stanie poruszyć sumienia mojej przyjaciółki.
– O, ty! Prawie ci się udało! – Zerwała się z fotela i wskoczyła na mnie. – Jesteś sprytna, Anno Wilk!
– Nie łaskocz! Litości…. – piszczałam jak oszalała. – Ja naprawdę tak myślę! To było szczere! Miałam czyste intencje, naprawdę mi go żal! – próbowałam się bronić.
– Nie wierzę ci… Ty paskudna manipulantko!
– Ratunku! Niech ktoś zdejmie ze mnie tę wariatkę… – chichotałam, bezskutecznie próbując osłonić się poduszką przed wszędobylskimi palcami Wiki.
– Ja ci dam wariatkę…
Szamotałyśmy się jeszcze z pięć minut. Przez to całe zamieszanie nigdy się nie dowiedziałam, jak Wiktoria dotarła do tajnych informacji. Wieczorem tego samego dnia Wanda wszystko nam oficjalnie powiedziała, a potem, szczerze mówiąc, zapomniałam spytać, skąd pochodził przeciek.
* * *
Siedziałyśmy z mamą u niej w pokoju. Była piękną kobietą. Nigdy nie farbowała swoich lekko falujących kasztanoworudych włosów. Czasami jakaś przypadkowa kobieta zaczepiała ją na ulicy i pytała, jaką farbą można uzyskać taki efekt. Mama miała bardzo jasną skórę i piegi. Jasne rzęsy i brwi co dwa tygodnie farbowała jasnobrązową henną w odcieniu tęczówek jej oczu. Nietypowe połączenie brązowych oczu i rudych włosów zawsze przyciągało spojrzenia – rzadko spotyka się taką kompozycję kolorystyczną. Mama, choć niezbyt wysoka, miała ładną, bardzo kobiecą figurę. Ja za to wdałam się w ojca ze swoim wzrostem, z ciemnymi włosami i owalną twarzą. Byłyśmy zupełnie niepodobne do siebie i często ludzie nie wierzyli, że jesteśmy matką i córką. Jedynie blada cera stanowiła nasz wspólny mianownik.
– Skąd weźmiecie kamper? – Zastanawiałam się nad tym od dwóch dni. Wika nie zdradziła szczegółów i teraz przypomniałam sobie, że miałam o to spytać.
– Wanda już załatwiła, i to za free. Jej kumpel z oddziału, jakiś lekarz, jest zapalonym podróżnikiem i zjeździł już z przyjaciółmi całą Europę. Niestety, tak nieszczęśliwie zwichnął rękę, że przez najbliższe trzy miesiące nigdzie się nie wybierze ze względu na rehabilitację, i okazało się, że chętnie pożyczy swój wóz. Sam namówił do tego Wandę.
Mama malowała sobie paznokcie u stóp i była bardzo skupiona. Zaczynała kiepsko widzieć z bliska, więc co sekundę odchylała się, żeby sprawdzić, jak wygląda jej pedicure. Na chwilę przerwała i popatrzyła na mnie.
– Czteroosobowy, naprawdę kapitalny: z kuchenką, jadalnią, łóżkami. Full wypas. Wanda już zarezerwowała miejsce na dobrym kempingu. Z tego, co wiem, wszystko tam jest: czyste łazienki, kilka knajpek, dyskoteka i nawet Internet bezprzewodowy. I co ty na to?
– Super, chociaż nawet bez tych wszystkich udogodnień byłabym zadowolona. – Cieszyłam się bardzo, bo jako dziecko zawsze marzyłam o wyprawie takim domem na kółkach. Fascynowało mnie to. – Jesteście po prostu najlepsze – podziękowałam.
Wszystko tak wymyśliły, że aż się nie chciało wierzyć. Wika miała swój festiwal i Leo Blacka, ja – kamper, piękne plenery i na dodatek wycieczkę do Muzeum Picassa. Na nas wszystkie czekały: słoneczna Prowansja, Saint-Tropez, Monako, Nicea, dyskoteki, plaża i słońce. Planowałyśmy nawet wycieczkę do słynnych na cały świat fabryk perfum w Grasse, gdyby jakimś cudem zabrakło nam wrażeń.
– Nie wiem, jak Wika z Wandą sobie poradzą z tak długą podróżą. Muszą się przestawić na prawą stronę… ale jakoś to będzie. Jest trochę świata do przejechania. –Mama zaśmiała się lekko. – W najgorszym wypadku ja je zmienię. – Puściła do mnie oko.
– Gdybym wiedziała wcześniej o tej waszej niespodziance, nie zapisywałabym się na warsztaty tanga –stwierdziłam po chwili.
– Dlaczego? – Mama podniosła wzrok.
– Przepadną mi zajęcia inauguracyjne, fatalny początek – zachichotałam.
– No cóż, nieważne, jak się zaczyna…
– Wiem, wiem. – Pokiwałam głową. – Na dodatek teraz trochę mi głupio.
– Bo?
– Nie dość, że pokryłaś połowę kosztów kursu, to jeszcze sporo wydałaś na moje buty – przypomniałam jej.
Tydzień wcześniej zostałam szczęśliwą posiadaczką fantastycznych, skórzanych bucików do łaciny. Od kiedy pamiętam, były dla mnie „mrocznym przedmiotem pożądania”, jak mawiała Wiktoria.
– Raz w życiu chyba mogę fundnąć córce sandałki? – zaśmiała się mama pod nosem.
– Ładne mi sandałki, ćwierć twojej pensji na nie poszło.
– No i co z tego? Jedną cię mam i co jak co, ale na tobie nie zamierzam oszczędzać – skwitowała moje marudzenie.
– Kocham cię najbardziej na świecie, wiesz? – Przytuliłam się do niej.
– Oj, ciekawe, czy zawsze tak będziesz mówić… Obawiam się, że gdy w twoim życiu pojawi się jakiś miły chłopak, pójdę w odstawkę. – Mama wygięła usta w podkówkę i pokiwała smętnie głową.
– O nie! Nie mam zamiaru tego słuchać. Nie interesują mnie te sprawy. – Podniosłam się z łóżka. Gdy tylko mama poruszała kwestie damsko-męskie, zwłaszcza w odniesieniu do mojej skromnej osoby, błyskawicznie się ewakuowałam, nawet jeśli żartowała. – Idę na dół, zrobić ci kawy?
– Chętnie. A co do tych spraw, to jeszcze cię zainteresują, zobaczysz. I coś czuję, że trafi cię w najmniej oczekiwanym momencie… – Jej słowa dobiegły mnie, gdy już wychodziłam z pokoju.
– Hm. Na pewno. Grom z jasnego nieba, strach z domu wychodzić – mamrotałam do siebie, schodząc na parter. – Koniecznie muszę sprawić sobie piorunochron…
Tyle czasu miałyśmy w rezerwie, a i tak główne pakowanie odbyło się rano w dniu wyjazdu z Londynu. Cztery dorosłe kobiety potrzebowały na co dzień miliona rzeczy. Aby zabrać je wszystkie ze sobą i niczego nie zapomnieć, potrzebowałybyśmy miesiąca i co najmniej dwóch koordynatorów do pakowania, a nie czterech kwadransów bezładnej szamotaniny. W końcu jakoś się udało, chociaż w domu zostawiłyśmy istne pobojowisko. Jechałyśmy do Francji. Czekało na nas Lazurowe Wybrzeże!
Podróż okazała się bardzo męcząca. To było do przewidzenia, więc jakieś sto kilometrów za Paryżem zrobiłyśmy postój, zatrzymując się na pierwszym strzeżonym parkingu, który się napatoczył, i przenocowałyśmy.
Nie był to dobry pomysł. Przez całą noc ktoś hałasował, ciągle słyszałyśmy samochody – i rano obudziłyśmy się półprzytomne. Wanda oświadczyła, że w drodze powrotnej nie da się namówić na powtórkę noclegu przy autostradzie.
W Cannes było przepięknie. Nasz kemping, położony około ośmiu kilometrów od ścisłego centrum miasta, okazał się rzeczywiście „światowy”, jak to określiła Wika, duży i wyposażony we wszelkie wygody zapowiedziane przez Wandę. A dodatkowo cichy.
Nazajutrz, nareszcie wypoczęte, z radością przywitałyśmy wszystkie dary, którymi obsypała nas Prowansja: słoneczną pogodę, piękną okolicę, morze. W Londynie zawsze brakowało mi gorących dni. Owszem, bywały, ale zbyt rzadko, przegrywały z konkurencją w postaci deszczu i nieba zaciągniętego chmurami, co wcale mi się nie podobało.
Pierwszego dnia pobytu odkrywałyśmy okolicę. Poszłyśmy się trochę pochlapać w morzu, ale woda jeszcze nie zdążyła się nagrzać. Brakowało co najmniej miesiąca, aby lato pokazało, na co je tu stać. Na szczęście byłyśmy przyzwyczajone do zimnej wody w Bałtyku, więc tutejsze temperatury wody nie robiły na nas specjalnego wrażenia.
Musiałyśmy wyglądać jak wariatki, gdy tak chlapałyśmy się i piszczałyśmy. Nikt się tak nie zachowywał. Ale miałyśmy to gdzieś: było tak świetnie, że nic nie mogło nam zepsuć humorów.
Wieczorem zaszalałyśmy w pobliskiej dyskotece. Było sporo ludzi i naprawdę się wybawiłam. Uwielbiałam tańczyć, tak samo jak moja mama, więc nawet się nie zorientowałam, kiedy wybiła północ i musiałyśmy wracać, bo impreza się skończyła.
Następnego dnia Wika zaplanowała wizytę w centrum Cannes: miałyśmy się zamienić w łowczynie autografów. Nie uśmiechało mi się to, ale musiałam się wywiązać z przyrzeczenia złożonego jeszcze w Londynie.
Rano wyruszyłyśmy uzbrojone po zęby w dwa aparaty fotograficzne (ten drugi na wypadek ewentualnej awarii), telefony komórkowe, kilka zdjęć ukochanego aktora Wiki, notes na autografy i co najmniej pięć długopisów. Oprócz tych gadżetów musiałyśmy oczywiście zabrać coś do picia i nawet naszykowałyśmy sobie kanapki na drogę. Nie wiedziałyśmy, ile czasu przyjdzie nam koczować w oczekiwaniu na gwiazdorów. Tego dnia odbywała się premiera Wietnamskiego dziecka – Leo Black miał się pojawić na tym seansie. Wiedziałam od Wiki, że nie grał głównej roli, ale mimo to przyjechał do Cannes promować film. Był bardzo popularny, jego nazwisko przyciągało kinomanów z całego świata.
Nie wiem, jak udało nam się przepchać pod same barierki. Gdy dotarłyśmy na miejsce, wszędzie kłębiły się tłumy ludzi. Przeważały oczywiście młode kobiety. Największe skupisko fanów okupowało teren wokół głównego budynku festiwalowego, przed którym czekał już na gwiazdy czerwony dywan. Stałyśmy dosyć daleko od wejścia, od słynnych czerwonych schodów, i nie widziałyśmy dobrze, co działo się z przodu. Moja przyjaciółka lekko podłamała się tym faktem i widziałam, że traci nadzieję na zdobycie cennych pamiątek w postaci zdjęć z Blackiem.
Trzy dziewczyny – dwie brunetki i blondynka z króciutkimi, prawie białymi włosami ułożonymi na żel, wyglądająca jak kosmitka – które stały ściśnięte zaraz obok nas, chyba usłyszały żale Wiki. Pocieszyły ją, że sławni aktorzy często przechodzą również w bardziej oddalone miejsca, by pokazać się wszystkim fanom, więc mamy jakieś szanse na autografy. Okazało się, że mieszkają w Londynie, a w Cannes są już trzeci raz.
Minęły dwie godziny, zaczynałyśmy się już prażyć w słońcu jak na patelni. Robiło się coraz cieplej, bardzo bliskie towarzystwo innych ludzi nie ułatwiało sytuacji, a na dodatek poczułam, że za chwilę będę musiała wyjść do toalety. Nogi wchodziły mi w miejsce, z którego wyrastały. Powoli zaczynałam mieć dość wszystkiego.
I wtedy właśnie cały tłum zafalował. Z samochodu, który zatrzymał się niedaleko nas, wyszła pierwsza gwiazda, aktorka grająca główną rolę w Wietnamskim dziecku –
Jane Scott, artystka wielkiego formatu. Wokół nas zapanował szał, zresztą ja też byłam podekscytowana, bo nigdy nie widziałam na żywo tak sławnej osoby. Wszyscy krzyczeli i przez moment czułam, że nie sposób sobie wyobrazić większego wariactwa. Myliłam się: po chwili z samochodu wyłonił się Black i rozpętało się prawdziwe piekło. Myślałam, że ludzie zaraz nas stratują, przebiegną po nas i zwalonych barierkach wprost na czerwony dywan.
Widziałam, jak Wiktoria krzyczy obok mnie, krzyczeli zresztą wszyscy wokół. To było naprawdę niesamowite, chyba udzielił mi się nastrój tych wszystkich rozemocjonowanych ludzi. Czułam, że krew szybciej krąży mi w żyłach. Adrenalina zaczęła działać, wyostrzył mi się słuch i hałas stawał się nie do zniesienia. Skupiłam wzrok na przyczynie tego całego chaosu.
Black szedł powoli i witał się z fanami, ale niestety po przeciwnej stronie chodnika – i chyba nie zamierzał do nas podejść. Za aktorem kroczył wielki, przypakowany facet. Wprawdzie obaj mieli na sobie garnitury, ale już na pierwszy rzut oka było widać, że marynarka nie jest ulubionym strojem Pana Bicepsa. Idol Wiki wyglądał naprawdę świetnie: granatowy garnitur, kolorystycznie dobrany krawat i ciemnobrązowa koszula leżały na nim jak na modelu. Spodobał mi się ten zestaw kolorystyczny. Black nie założył okularów przeciwsłonecznych, więc przez moment dokładnie widziałam jego twarz. Oddalał się od nas nieubłaganie. Podpisywał dziesiątki zdjęć, które wyciągnęli w jego kierunku fani – szczęśliwcy z drugiej strony chodnika.
– Rób zdjęcia! – Poczułam szturchnięcie. Wika dosyć gwałtownie przypomniała mi, po co tu przyszłyśmy. Chyba zdawała sobie sprawę, że nasze szanse na autograf od Leo zmalały prawie do zera, i nagle wypaliła po polsku:
– Boże! Proszę! Proszę! Niech on tu podejdzie! – Trzymała ręce złożone jak do modlitwy i wpatrywała się w obiekt swoich westchnień. I właśnie wtedy zdarzył się cud…
* * *
„Z roku na rok jest coraz gorzej, totalny obłęd” – pomyślałem. Wokół mnie rozpościerał się las wyciągniętych rąk trzymających kartki i moje zdjęcia.
„Angela, jeszcze pożałujesz” – wygrażałem w myślach swojej agentce, która zmusiła mnie do przyjazdu w to miejsce. Krwista czerwień dywanu chyba potęgowała wzburzenie tych wszystkich ludzi. Przez moment miałem nieodpartą ochotę zawrócić i schować się w samochodzie, który mnie przywiózł do tego piekielnego zakątka. Liczba błysków aparatów w ciągu kilku sekund przyprawiłaby o atak każdego epileptyka. Raz w życiu dałem się namówić na wypad do klubu nocnego z muzyką techno. Właśnie przypomniał mi się ten wieczór: migające stroboskopowe światła i wszechogarniający hałas.
„Ciekawe, co by zrobili, gdybym nagle się zatrzymał i zaczął wrzeszczeć tak jak oni?” – przez głowę przemknęła mi kusząca myśl. Tłum skandował moje imię na przemian z wyznaniami miłości.
Nagle przez te wszystkie krzyki przedarł się jakiś wysoki głos – niezbyt donośny, ale i tak natychmiast się odwróciłem. Zawsze tak reagowałem na dźwięk polskich słów. Niewątpliwie wykrzyczała je kobieta, i to młoda. Szybko przeleciałem wzrokiem po zgromadzonych przede mną fanach, chcąc ją zlokalizować.
Nagle poczułem wstrząs.
– Alex? – wymamrotałem bezwiednie.
Stała przy barierce, dokładnie ją widziałem. To była bez wątpienia ona, trzymała w dłoni aparat i chyba zamierzała zrobić mi zdjęcie, ale po kilku sekundach opuściła rękę. Wpatrywała się we mnie wytężonym wzrokiem. Czułem jakieś dziwne przyciąganie, jakby jej oczy mnie zahipnotyzowały. Zrobiło mi się gorąco, kilka razy głęboko odetchnąłem, ale ona nie znikała. Próbowałem szybko zracjonalizować całą sytuację. Bez wątpienia była człowiekiem z krwi i kości, ale skąd się tu wzięła?
„Duchy z reguły nie robią zdjęć!” – przekonywałem sam siebie. Odwróciłem się o sto osiemdziesiąt stopni. Niestety, nic to nie pomogło, przez moją głowę nadal przelatywał milion myśli. Nie wiedziałem, co zrobić. Nie mogłem tak po prostu odejść z tego miejsca! Musiałem z nią porozmawiać, kimkolwiek była. Szybko się rozejrzałem, przed nosem mignęła mi wyciągnięta ręka z notesem. Jakaś mała dziewczynka trzymała w dłoni kwadratową kostkę złożoną z białych karteczek. Szybko podjąłem decyzję, chociaż zdawałem sobie sprawę, że to czyste szaleństwo – na dodatek z góry skazane na niepowodzenie. Nawet jeśli miałem mniej niż jeden procent szans, i tak musiałem coś zrobić, nie chciałem stracić tej okazji. Zdałem się na instynkt. Szybko skreśliłem kilkanaście słów, oderwałem karteczkę i odruchowo oddałem notesik właścicielce, która ze zdumieniem patrzyła na pustą kartkę na górze.
„Leo, masz halucynacje. Jak jeszcze raz popatrzysz w to miejsce, Alex już tam nie będzie. Wtedy schowasz ten list do kieszeni, a po powrocie do Londynu udasz się do psychiatry, bo ewidentnie coś ci się stało z głową” –tak brzmiało moje kolejne bezgłośne oświadczenie.
Odwróciłem się. Moja zjawa z przeszłości nadal uparcie tam stała i wpatrywała się we mnie zdumionymi oczami. „Okej, pogrywasz ze mną? Wobec tego mówię: „Sprawdzam”.
– Mike – powiedziałem cicho do mojego ochroniarza – mam prośbę. Weź tę kartkę i daj dziewczynie, która tam stoi. – Dyskretnie wskazałem, o kogo mi chodzi.
– Tej z ciemnymi włosami? – upewnił się.
– Właśnie tej. Jest w niebieskiej bluzce, stoi obok blondynki z kucykami… – zawahałem się, ale po sekundzie dodałem: – Daj jej to jakoś tak, żeby nie zgubiła i powiedz, żeby zaraz stąd poszła.
Spojrzenie Mike’a – bezcenne. Jeszcze nigdy nie odstawiłem mu takiej akcji, zresztą sam byłem zszokowany własnym zachowaniem. Patrzył na mnie przez sekundę, potem ruszył w tłum. Podszedł do nieznajomej, nachylił się i coś jej szepnął na ucho. Jednocześnie włożył jej kartkę w dłoń, którą następnie delikatnie zacisnął w pięść. Dziewczyna przez krótką chwilę patrzyła na swoją rękę ze zdumieniem, jakby nie należała do niej. Nasze oczy na moment znów się spotkały.
– Załatwione. – Nie wiem, kiedy Mike wrócił i stanął obok mnie.
– Dzięki. – Nie mogłem stamtąd odejść, nadal wpatrywałem się w sobowtóra Alex, jakbym chciał zapamiętać tę twarz na długie lata.
„Dotknął jej, czyli ona nie może być duchem. Nie da się dotknąć ducha. Może po prostu to wszystko mi się śni?” – zastanawiałem się.
Nagle poczułem lekkie popchnięcie. Ze zdumieniem odkryłem, że ochroniarz próbuje mnie przywrócić do rzeczywistości.
– Leo, idziemy. Co się z tobą dzieje? – Prowadził mnie jak ślepca. Byłem tak otumaniony, że chyba faktycznie zachowywałem się jak niewidomy. Nie wiem, jak dotarliśmy do schodów.
* * *
Wszystko rozegrało się w ciągu kilku sekund.
Leo Black odwrócił się i spojrzał w naszym kierunku. Wydawało się, że patrzy na mnie i Wikę, ale po chwili spostrzegłam, że jego wzrok jest skierowany prosto na mnie. Nie wiem, ile trwał ten moment. Aktor przyglądał mi się intensywnie i widziałam, że coś powiedział, jakieś krótkie słowo, chyba na literę „A”. Po dłuższej chwili zawahał się i miałam wrażenie, że chce do nas podejść, ale zaraz potem odwrócił się w kierunku fanów czekających przy barierkach.
Wydawało mi się, że to tylko sen, ale zaraz poczułam, że mam coś w lewej ręce. Delikatnie odchyliłam palce i dostrzegłam biel papieru. Trzymałam w dłoni kartkę, którą wręczył mi wielki nieznajomy facet towarzyszący Blackowi.
– Chodźmy stąd. – Przypomniałam sobie nagle jego prośbę, która zabrzmiała jak polecenie. Wika była prawie tak samo zszokowana jak ja, ale odruchowo mnie posłuchała i już po sekundzie przedzierałyśmy się przez tłum zgromadzony przy barierkach. Torebka obijała mi się o bok, miałam wrażenie, że pasek się zaraz urwie i gdzieś ją zgubię. Ściskałam lewą dłoń w pięść tak mocno, jakby od tego zależało czyjeś życie. Prawą ręką trzymałam się kurczowo Wiki – za wszelką cenę nie chciałam stracić z nią kontaktu.
Nie wiem, ile to trwało, ale gdy w końcu opuściłyśmy największe skupisko ludzi i wokół nas krążyli jedynie pojedynczy fani, poczułam, że muszę usiąść. Wylądowałyśmy na pożółkłej trawie pod jakimś drzewem. Oddychałam ciężko, gdy Wika spytała zszokowana:
– Matko, co to było? Co on ci dał? – Twarz miała czerwoną i wilgotną od potu.
Odruchowo dotknęłam czoła i popatrzyłam na palce. „Ja też muszę tak samo wyglądać” – pomyślałam. Szybko sprawdziłam, czy nikt nie zwraca na nas uwagi, i delikatnie otworzyłam dłoń. W środku leżała mała kartka, zmięta i mokra.
– Rozwiń ją, coś tam musi być napisane! Widziałam, jak Black coś pisał! – popędzała mnie Wika.
Popatrzyłam na przyjaciółkę. Widok dobrze znanej twarzy dodał mi odwagi. Powoli rozchyliłam liścik, starałam się nie zgnieść papieru. Szybko przeleciałam wzrokiem kilka linijek skreślonych czarnym długopisem, ewidentnie w pośpiechu.
Wiem, że uznasz mnie za szaleńca,
ale proszę Cię ponad wszystko:
przyjdź dzisiaj wieczorem
do hotelu Stars.
Będę na Ciebie czekał o 21.00.
L.B.
– Boże! – wysapała moja zszokowana przyjaciółka. – On cię zaprosił do siebie! Leo Black zaprosił cię do hotelu, zaraz zwariuję! Uszczypnij mnie! – Wika zachowywała się jak obłąkana, ale ja, szczerze mówiąc, byłam chyba w jeszcze gorszym stanie. Patrzyłam na tych kilka linijek tekstu i ich treść nadal do mnie nie docierała.
– To nieporozumienie, musiał mnie z kimś pomylić. Albo ten ochroniarz dał kartkę mnie zamiast komuś innemu! Może tobie miał ją dać! – pisnęłam, bo właśnie wpadł mi do głowy ten pomysł. – Ta cała sytuacja to jakaś totalna bzdura!
– Nieprawda! – Wika nie dawała za wygraną. – Widziałam wszystko dobrze. Najpierw Leo nagle na nas popatrzył, a później gapił się tylko na ciebie. Potem się odwrócił i widziałam, jak zabrał jakiejś dziewczynce notes. Napisał ten liścik i dał go ochroniarzowi, pokazując na ciebie! – relacjonowała wydarzenia z prędkością światła. – Widziałam to dokładnie, bo nie spuszczałam z niego oka, od chwili gdy wysiadł z samochodu!
– Nie wierzę. – Byłam tak skołowana, że co chwilę spoglądałam na świstek papieru, jakbym się obawiała, że nagle zniknie, a ja wyjdę na wariatkę cierpiącą na halucynacje.
– To uwierz. Jak ten koleś dawał ci list, obserwowałam Blacka. Patrzył w twoim kierunku, dokładnie widział, kto dostał kartkę do ręki. Gdyby nie chodziło mu o ciebie, na pewno by jakoś zareagował! No, Anka, niech to do ciebie dotrze! – Moja ukochana Wika wychodziła ze skóry.
Kręciło mi się w głowie z nadmiaru wrażeń. Nagle poczułam, że muszę skorzystać z toalety, i szybko poszłyśmy w kierunku najbliższego fast foodu.
Stanęłam przed umywalką i ochlapałam sobie twarz zimną wodą, Wika obok myła ręce.
– Muszę zaraz coś zjeść! Spaliłam wszystkie kalorie i zaraz tu padnę, dostałam takiej gastrofazy po tej akcji. – Zawsze dopisywał jej apetyt i ostatnie wydarzenia bynajmniej tego nie zmieniły. Za to ja miałam żołądek ściśnięty z nerwów i choć wiedziałam, że nic w siebie nie wtłoczę, posłusznie poszłam z Wiką coś zamówić.
Siedziałyśmy przy stoliku: ja z colą, a ona z dużą torebką frytek i puszką fanty. Znalazłyśmy miejsce pod samym klimatyzatorem. Czułam, jak strumień zimnego powietrza płynie prosto na nasze spocone głowy.
– Co teraz? – Nie miałam pojęcia, jak postąpić.
– Jak to? Chyba nie zamierzasz nie skorzystać z zaproszenia? – W głosie Wiki słychać było niedowierzanie. – Gdyby to mnie zaprosił, zwariowałabym z radości – stwierdziła z nutką żalu w głosie.
– To idź za mnie. – Wpadłam na pomysł, jak to rozwiązać.
– Chyba jesteś nienormalna, przecież już to omówiłyśmy: zaprosił ciebie, nie mnie – dokończyła z wyraźnym zawodem.
Co za koszmar mi się trafił… Myślałam intensywnie. Widziałam, że Wiktorii jest przykro, chociaż naprawdę bardzo się starała nie okazywać rozczarowania. Podjęłam decyzję:
– Nigdzie nie idę. To jest jakiś głupi żart. – Twardo określiłam swoje stanowisko i zamierzałam go bronić do upadłego.
– Idziesz.
– Nie ma mowy – nie odpuszczałam. – Na szczęście następne urodziny masz za rok. – Zaśmiałam się szyderczo z własnego żartu.
– Cha, cha, cha, zaśmiała się hrabina po francusku – Wiktoria zacytowała jedno z ulubionych powiedzonek Wandy.
– Weź się zastanów: czego taki facet może ode mnie chcieć? – Szybko zauważyłam, że Wiktorii jednak nie rozbawił mój dowcip. Wyglądała na zawiedzioną i chciałam trochę poprawić atmosferę. Już nieco doszłam do siebie i mogłam zebrać myśli. – Może jest niebezpieczny? Albo chce, no wiesz… wykorzystać mnie. – Starałam się, by zabrzmiało to nonszalancko, ale zdecydowanie mi nie wyszło.
Czułam, że się rumienię, i niestety nie uszło to uwagi mojej przyjaciółki. Kucyki na jej głowie podskoczyły i nagle zobaczyłam, że śmieje się ze mnie na całego.
– Boże! Anna wieczna dziewica, znana też pod pseudonimem Jednorożec z Londynu. – Wywróciła oczami. – Weź ze sobą paralizator – poradziła tonem znawcy. – Albo gaz. – To już dodała z przekąsem. – Wiesz, czasami naprawdę zachowujesz się jak moja matka. We wszystkim widzisz śmiertelne zagrożenie. A może on chce z tobą zwyczajnie pogadać? Przecież cię nie zgwałci w hotelu pełnym ludzi. Wiesz, czytałam kiedyś taką historię, że jakaś fanka codziennie przychodziła w miejsce, gdzie on miał zdjęcia do filmu. Już nie pamiętam, co wtedy kręcili, nieważne. W końcu ją zauważył, podszedł do niej i zaprosił ją na plan. Ta dziewczyna występuje w jakiejś scenie w tym filmie, oczywiście tylko przez chwilkę, ale jednak.
Słuchałam jej i nadal nie miałam ochoty na zmianę decyzji. Nie wyobrażałam sobie pójścia do nieznanego człowieka, wciąż nie mogłam pojąć, co nim kierowało. Nigdy nie miałam większych problemów z nawiązywaniem znajomości z rówieśnikami, ale teraz sytuacja wyglądała zupełnie inaczej.
– Nie namówisz mnie. Zapomnij. – Byłam już zmęczona całym tym koszmarnym dniem i marzyłam tylko o tym, żeby wrócić na kemping. Jednak cały czas miałam przed oczami wzrok Leo Blacka. To spojrzenie, które prosiło: „Przyjdź do mnie…”.
– Nie muszę cię namawiać. Pamiętasz Erica? – Wika nadal pałaszowała frytki, ale teraz przerwała na chwilę i popatrzyła na mnie z wesołą miną.
Byłam w potrzasku. Zrozumiałam: załatwiła mnie na cacy.
– Czemu mi to robisz? – Myślałam, że zaraz ją uduszę. Wiedziałam już, że pójdę dzisiaj do tego przeklętego hotelu i że nie mogę jej odmówić. Chwyciłam się ostatniej deski ratunku: – Jak wytłumaczę się mamie? Nie mogę jej powiedzieć, nie puści mnie, w życiu!
– Hm… Widzisz, dziewczyno, masz dzisiaj wyjątkowego farta. Twoja najlepsza kumpela już to przemyślała. Po prostu zostaniesz w kamperze i powiesz mamie, że będziesz rysować. Ja po ósmej zabiorę nasze damy na dyskotekę. Po powrocie puścisz mi sygnał i będę wiedziała, że mogę bezpiecznie z nimi wrócić. Proste i genialne, prawda? – Wika była wyraźnie zadowolona ze swojego planu.
– Wiesz, że nie lubię kłamać. Nie podoba mi się to – marudziłam.
– Dobrze, to dla spokoju sumienia coś narysuj, zanim do niego pójdziesz. – Cóż, miała gotową odpowiedź na każdą moją wątpliwość.
Uznałam, że lepiej ustąpić, zanim Wika wywierci mi w brzuchu Rów Mariański. Gdy wracałyśmy na kemping, wymusiła jeszcze na mnie przyrzeczenie, że zdobędę dla niej upragniony autograf, no i pójdę w jej sukience. Było mi wszystko jedno, potakiwałam, jednak cały czas tłukła mi się w głowie myśl, by jednak zostać w kamperze. Zdawałam sobie sprawę, że na szali kładę przyjaźń z Wiką, ale znałam ją dobrze i wiedziałam, że kiedyś wybaczy mi złamanie słowa. Ostatecznie postanowiłam podjąć decyzję dopiero po wyjściu dziewczyn – i to mnie trochę uspokoiło.
Jakoś przetrwałem tę drogę przez mękę. Byłem na premierze Wietnamskiego dziecka, potem na konferencji prasowej, następnie na uroczystym obiedzie i kilku spotkaniach z dziennikarzami, a na koniec musiałem znieść krótkie zebranie w biurze festiwalu. Wszędzie obecny ciałem, ale nie duchem. Ten dzień ciągnął się jak najgorszy koszmar. Tysiąc razy chciałem zasymulować zasłabnięcie, aby wszyscy wreszcie dali mi spokój, ale obawiałem się, że zawieźliby mnie do najbliższego szpitala i zostawili tam na dwadzieścia cztery godziny do wyjaśnienia. Czułem się jak małe dziecko, któremu wszyscy wydają polecenia i za które podejmują decyzję. Przed oczami ciągle miałem tylko dziewczynę wyglądającą jak Alex.
Nienawidziłem oglądać filmów ze swoim udziałem. Za wszelką cenę próbowałem tego unikać. Ostatnią rzeczą, na jaką miałem ochotę po kilku miesiącach pracy, dziesiątkach godzin spędzonych na planie i setkach dubli było podziwianie efektów własnych wysiłków. Czasami udawało mi się oszczędzić sobie tej wątpliwej przyjemności, ale tym razem, niestety, musiałem przetrwać. Aby nie marnować czasu, cały seans poświęciłem na zastanawianie się nad tym wszystkim, co miało miejsce na czerwonym dywanie. Dwie godziny rozmyślań pozwoliły mi nieco ochłonąć. Uświadomiłem sobie, że jedynym logicznym wytłumaczeniem jest nieprawdopodobny zbieg okoliczności.
Nigdy nie zapomniałem brzmienia wielu polskich wyrazów, zawsze byłem w stanie rozpoznać polską mowę. I właś-nie to zwróciło moją uwagę: tych kilka przypadkowych słów wypowiedzianych przez którąś z dziewczyn. Nałożyło się na to niewiarygodne wręcz podobieństwo jednej z nich do mojej eks – największej, nieszczęśliwej miłości życia. Połączenie wspomnienia z widokiem dziewczyny kompletnie odebrało mi rozum. Nie mogłem uwierzyć, że napisałem tę kartkę.
Byłem pewny na sto procent: uznała mnie za jakiegoś kompletnego świra – zresztą chyba większość normalnych ludzi tak by mnie oceniła. Po głębszym zastanowieniu stwierdziłem z dużym prawdopodobieństwem: dziewczyna nie spełni mojej prośby. Przypuszczalnie widziałem ją pierwszy i ostatni raz w życiu, chyba że nie miała ani odrobiny instynktu samozachowawczego. Istniała jeszcze możliwość, że jest kompletnie zdesperowaną, napaloną małolatą – ale nie wyglądała mi na taką. Prędzej stawiałbym na jej koleżankę, ten szalony błysk w oku zawsze rozpoznawałem bez problemu.
Do hotelu wróciliśmy z Mike’em około siódmej. Mimo wszystko postanowiłem uprzedzić recepcjonistę, że ktoś może mnie odwiedzić. Nie miałem kłopotu z opisaniem ewentualnego gościa – po prostu powiedziałem kilka słów o wyglądzie Alex Holy. Nie miałem pojęcia, jak nazywa się ta dziewczyna, wiedziałem jedynie, że musi mieć coś wspólnego z Polską. Musiała znać angielski, bo Mike opowiedział mi o ich krótkiej rozmowie: wytłumaczył jej, co ma zrobić. Jak wynikało z tego, co powiedział, zrozumiała go i posłuchała.
Poprosiłem kierownika recepcji, aby natychmiast powiadomił mnie telefonicznie, gdyby mój gość się jednak pojawił. Spytał, czy sam zejdę po tę panią, ale wolałem, aby ktoś ją przyprowadził. Oczywiście nie wierzyłem, że przyjdzie. Bezskutecznie próbowałem sobie przypomnieć, co napisałem na tej nieszczęsnej kartce. Kojarzyłem tylko, że podałem nazwę hotelu i godzinę dziewiątą. Reszta pod wpływem emocji wyparowała mi z pamięci.
Szybko wziąłem prysznic i przebrałem się wreszcie w wygodne ciuchy. Minęła dziewiąta, zamierzałem właśnie iść do małego dwupokojowego apartamentu, który przylegał do mojego. Mieszkali tam dwaj moi ochroniarze i pomyślałem, że wypijemy po piwie. W tym momencie zadzwonił telefon. Popatrzyłem z niedowierzaniem na hotelowy aparat.
– Niech to szlag! – zakląłem cicho pod nosem.
Przez moment rozważałem zignorowanie tego denerwującego urządzenia, ale zaraz sobie przypomniałem, że po kilku sygnałach rozmowa przełączy się do pokoju chłopaków. Gdyby to Mike odebrał telefon, narobiłbym jeszcze większego ambarasu – zaraz by tu przyleciał sprawdzić, dlaczego nie odbieram. Zrezygnowany, podniosłem słuchawkę.
Po zaskakująco długim czasie w końcu usłyszałem ciche pukanie. Od telefonu upłynęło już kilka dobrych minut. Otworzyłem drzwi i od razu wiedziałem, skąd się wzięła ta zwłoka. Pracownik hotelu musiał wprowadzić mojego gościa jakimś bocznym korytarzem – i wiedziałem, dlaczego tak postąpił. Dziewczyna ubrała się co najmniej dwuznacznie. Była naprawdę śliczna, a w lekkim makijażu wyglądała jeszcze piękniej niż rano. Jej długie, rozpuszczone włosy lśniły, zauważyłem też, że ma zaróżowione policzki. Zgrabne nogi od razu rzucały się w oczy, a to z powodu nieprawdopodobnie krótkiej sukienki w krzykliwym niebieskim kolorze, całej z jakiegoś mieniącego się materiału. Strój dopełniały: mała torebka i niezbyt pasujące do zestawu białe klapki.
Wyglądała niesamowicie, aż mnie zatkało. Kompletnie zbity z tropu, zastanawiałem się gorączkowo, co robić.
Nagle odezwała się:
– Cześć, przepraszam za spóźnienie, ale nie przewidziałam, że o tej porze będzie taki ruch na drodze, i zbyt późno wezwałam taksówkę. – Stała i nerwowo przygryzała wargę.
Nadal nie wiedziałem, co mam myśleć o całej sytuacji. Przybycie dziewczyny mnie zaskoczyło, miałem mętlik w głowie. Gdzieś w głębi serca jej współczułem, bo nawet ktoś bez szczególnie mocno rozwiniętej inteligencji emocjonalnej zauważyłby, że jest bardzo zawstydzona i skrępowana. Jedynym dysonansem był kontrast między jej strojem a zachowaniem – kompletnie do siebie nie pasowały.
– Cześć – odpowiedziałem w końcu.
Dopiero po chwili dotarło do mnie, że zachowuję się niezbyt uprzejmie, stojąc w progu i ją obserwując. Szybko naprawiłem błąd i zaprosiłem gościa do środka.
– Cieszę się, że przyszłaś – wymamrotałem po sekundzie.
Nie wiem, dlaczego to powiedziałem. Może chciałem ją jakoś ośmielić, bo w oczach miała coraz większą panikę i obawiałem się, że zaraz się rozpłacze. Zaproponowałem jej, by się rozgościła. Od razu podeszła do jednego z foteli i usiadła, przy okazji odsłaniając długie nogi. Szybko zauważyła, gdzie powędrowało moje spojrzenie, i chyba jeszcze bardziej się speszyła. Przez moment wydawało mi się, że oczy dziewczyny niepokojąco się zaczerwieniły, ale było to chyba złudzenie.
* * *
Jakoś się uspokoiłam. No cóż, nie tak wyobrażałam sobie powitanie. „Nie oczekiwałam kolorowych balonów i meksykańskiej orkiestry, ale odrobinę entuzjazmu mógłby z siebie wykrzesać” – pomyślałam.
Dobrze pamiętałam treść listu, przeczytałam go kilkanaście razy i znałam na pamięć. Po chwili namysłu stwierdziłam, że Leo pewnie jest zadufanym w sobie dupkiem i nie dopuścił możliwości mojej odmowy. Trochę nie pasował mi do tego wytłumaczenia błagalny ton liściku, ale po chwili bezowocnego rozważania problemu odpuściłam sobie dalszą analizę. Cała sytuacja była idiotyczna, więc jeden dodatkowy bezsensowny element i tak już nie mógł w niczym zaszkodzić.
Rozglądałam się z zainteresowaniem. Jeszcze nigdy nie gościłam w takim hotelu, a już na pewno – w takim apartamencie. Siedziałam na skórzanym fotelu w czekoladowym kolorze, w saloniku utrzymanym w kremowej tonacji. Ściany, oklejone satynowymi tapetami, odbijały światło kilku stojących lamp. To był naprawdę piękny, gustownie urządzony pokój.
Mój gospodarz podszedł leniwym krokiem do barku i spytał, czego się napiję. Zdecydowałam się na wodę, czułam, że z emocji zaschło mi w gardle. Podał mi szklankę napełnioną prawie po brzeg, a sobie zrobił chyba jakiegoś drinka, bo długo coś dolewał i na początku wyraźnie słyszałam brzęk kostek lodu wpadających do szklanki. Klimatyzacja szumiała bardzo dyskretnie gdzieś nad naszymi głowami, w apartamencie panował przyjemny chłód. Starałam się nie patrzeć w lewą stronę. Od razu jak weszłam, przez przypadek rzuciłam tam okiem – zauważyłam lekko uchylone drzwi i widoczny brzeg mebla, który bez wątpienia był łóżkiem. Black włączył sprzęt grający i do pracujących klimatyzatorów dołączyła równie cicha muzyka operowa. Niestety, na niewiele się zdały zabiegi mojego gospodarza. Nastrój stał się tak gęsty, że powietrze dałoby się krajać nożem.
– Może być? Lubisz Pucciniego? – Leo przerwał mi rozmyślania. Zaskoczył mnie tym pytaniem, na dźwięk jego słów podskoczyłam na fotelu i niechcący wylałam nieco wody.
– Przepraszam – wyjąkałam przerażona, gdy zobaczyłam, że woda zachlapała parkiet tuż pod moim fotelem. Każdy przedmiot w tym pokoju wyglądał jak tysiąc dolarów, aż bałam się oddychać.
– Daj spokój, to tylko woda, zaraz wyschnie. –Uśmiechnął się lekko i podniósł szklankę. – Zdrowie! I za spotkanie.
– Za spotkanie – odruchowo powtórzyłam jego ostatnie słowa. Powiedzieć, że czułam skrępowanie całą tą sytuacją, to zdecydowanie za mało. Czułam się, jakbym zjadła kilogram chili i popiła szklanką wódki. Chyba byłam jednym wielkim rumieńcem. Co ja sobie wyobrażałam? Po kiego diabła dałam się namówić Wice na przyjście tutaj?
„Mogłam zostać w kamperze, kiedyś by mi wybaczyła” – pomyślałam. Plułam sobie w brodę, ale teraz i tak było już pozamiatane. O dziewiątej wieczorem, zamiast bawić się w dyskotece na plaży, przyszłam tu jak jakaś branka turecka.
Nagle za ścianą ktoś głośno się zaśmiał. Gdy słuchałam tego tubalnego rechotu, miałam wrażenie, że ten mężczyzna – to na pewno nie był kobiecy śmiech – siedzi pod moim fotelem.
– No tak, pięciogwiazdkowy hotel, a ściany z dykty jak w lokalu socjalnym. – Black z przekąsem pokiwał głową. – Poczekaj sekundę, zaraz wracam.
Wyszedł gdzieś, a ja zaczęłam się gorączkowo zastanawiać, czy będę w stanie się stąd wydostać. Skapitulowałam od razu: piętnaście razy bym się zgubiła, zanim znalazłabym drogę ucieczki. Zresztą, zanim zdążyłam rozpatrzyć wszystkie za i przeciw, Leo już wrócił.
– Kazałem im iść na dół do baru. – Wyszczerzył w uśmiechu równy rząd idealnie białych zębów. – Niech chłopaki trochę odpoczną, mieli dzisiaj ciężki dzień – dodał po chwili.
Wyraz mojej twarzy widocznie dał mu jasno do zrozumienia, że nie bardzo kojarzę, jakich chłopaków ma na myśli, bo szybko dodał:
– Ochroniarze.
– Aha. – Pokiwałam ze zrozumieniem głową, jakbym sama zatrudniała na co dzień co najmniej pięciu bodyguardów.
– No to zostaliśmy sami… – Leo delikatnie przeciągał słowa. – Co proponujesz?
Chyba każdy ma taki punkt, w którym ciśnienie osiąga pułap krytyczny. U mnie właśnie wtedy nastąpił ten moment. Zerwałam się z fotela i nerwowo poprawiłam idiotycznie krótką sukienkę.
„Wika, zamorduję cię za tę kieckę, ale to później” – pomyślałam szybko. Mój gospodarz chyba zauważył, jak próbuję naciągnąć nieco brzeg mojej turbominiówki, bo rzucił od niechcenia:
– Fajny ciuszek.
To już było zdecydowanie zbyt wiele dla mojego i tak już porządnie zachwianego systemu nerwowego.
– Przepraszam, ale chyba źle cię zrozumiałam. Ta cała sytuacja to jakieś wielkie nieporozumienie, przypuszczam, że wziąłeś mnie za… – Zawahałam się. W sumie nie miałam pojęcia, co on o mnie myślał. Jedyne, co mi przychodziło do głowy, to wizja napalonej małolaty, która ma zamiar wskoczyć mu do łóżka, ale nie mogłam tego powiedzieć, bo słowa ugrzęzły mi w gardle. Byłam bliska samozapłonu. „Pewnie jeszcze bardziej się czerwienię” – pomyślałam, chociaż wydawało się to niemożliwe, bo moje policzki od pięciu minut płonęły jak lasy w Australii. W oczach stanęły mi łzy i obawiałam się, że już ich nie powstrzymam. Od totalnej katastrofy dzieliły mnie ułamki sekund…
– Siadaj. – Leo skrócił moje męki słowem wypowiedzianym takim tonem, że chyba nawet Rambo wróciłby na miejsce, i to szybko. Ja nie byłam bohaterem, więc ta komenda zadziałała na mnie jeszcze bardziej. Nawet nie wiem, kiedy klapnęłam z powrotem na fotel, a raczej na skórzany placek mokry od mojego potu.
Leo nagle się podniósł, przykucnął przede mną i oparł dłonie o poręcze mojego siedziska. Znalazł się tak blisko mnie, że czułam jego oddech i dokładnie widziałam oczy. Na jednej z tęczówek zauważyłam malutką ciemną plamę. Przez głowę przeleciała mi myśl, że kiedyś czytałam o metodzie diagnozowania chorób na podstawie plam widocznych na oku. Ewidentnie coś mi się musiało stać z głową, skoro przypomniałam to sobie w takich okolicznościach.
Patrzyłam na niego jak sparaliżowana. Tak chyba czują się zwierzęta, które na sekundę przed śmiercią zamierają przed oprawcą. Byłam w potrzasku, ręce Leo odbierały mi możliwość wydostania się z pułapki. Jeszcze nigdy w życiu nie znalazłam się w tak krępującej sytuacji.
Popatrzyłam odruchowo na jego lewą rękę. Nosił klasyczny męski zegarek: biała tarcza plus prawie czarny skórzany pasek. Jego dłonie były duże i nieco kościste, ale bardzo kształtne, miał długie, proste palce – jak pianista. Całe przedramiona pokrywały dość dobrze widoczne włoski – nie bardzo liczne, ale ciemne, odcinające się od jasnej skóry. Przeniosłam wzrok na twarz mojego dyktatora, prawie idealnie symetryczną. Do tej pory zdążyłam narysować dziesiątki portretów różnych osób i chyba cierpiałam na skrzywienie zawodowe, które pozwalało mi szybko zauważyć tę stosunkowo rzadko spotykaną cechę.
Najbardziej rzuciły mi się w oczy wyraźnie zarysowane, zdecydowanie zbyt szerokie, ciemne brwi Blacka, nadające jego twarzy mroczny, tajemniczy charakter. Drugim detalem, na który zwróciłam uwagę, był niesamowity kolor tęczówek. Miały niebieską barwę, ale nie w odcieniu błękitu nieba, dosyć często spotykanym u blondynów. Ciepła tonacja przywodziła na myśl raczej kolor źródlanej wody z przebijającymi błyskami zieleni. Długie, gęste rzęsy rzucały cień na policzki. Pewnie w pierwszej chwili każdy postrzegał to jako cienie pod oczami.
Wypukłe kości policzkowe, bardzo mocno zarysowana szczęka z niewielkim wgłębieniem na końcu brody, wąskie wargi, lekko skierowane w dół kąciki ust, nieco krzywy, dość wydatny nos (jedyny niedoskonały element, który tylko dodawał charakteru całej fizjonomii Leo) – to wszystko miałam przed sobą. Całość z pewnością nie odpowiadała najbardziej wyśrubowanym kanonom urody, ale mimo to porażała męskością. Black bez wątpienia był przystojnym facetem.
Nagle, nie wiadomo skąd, przypłynęło do mnie tak dobrze znane pragnienie: chciałam natychmiast narysować tego mężczyznę, w tym apartamencie, na nie wiadomo którym piętrze i z niezapamiętanym numerem na drzwiach.
– Masz tu może jakąś kartkę? – spytałam.
– Kartkę? – Black odpowiedział pytaniem, był wyraźnie zaskoczony moją prośbą. – Na pewno się jakaś znajdzie, a jak nie będzie w biurku, mogę poprosić obsługę.
Powoli się podniósł i przeszedł na drugi koniec salonu, do biurka. Nawet nie wiem, kiedy stanął przede mną z wyciągniętą ręką, w której trzymał papier firmowy z logo hotelu. Wyglądało to jak papeteria.
– Może być – mruknęłam do siebie. Położyłam kartkę na stoliku i zaczęłam gorączkowo szperać w torebce. Zawsze miałam przy sobie jakieś ołówki, gumkę, czasami nawet flamastry do rysowania grafik. Po chwili znalazłam jedynie ołówek – tępy, ale zawsze.
Spojrzałam na Leo, wstałam i delikatnie chwyciłam go za ręce. Patrzył na mnie tak przenikliwym wzrokiem, jakby właśnie czytał w moich myślach. Nie miałam ochoty mu się tłumaczyć ze swoich zamierzeń. Delikatnie go popchnęłam. Cofając się, lekko uderzył tyłem o krawędź fotela i odruchowo usiadł.
Zabrałam tacę ze stolika – musiałam coś podłożyć pod papier, a ona była idealna. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie, rysowałam go na kartce z papeterii hotelu Stars i od tej chwili wszystko, co wydarzyło się wcześniej, straciło znaczenie.
Widziałam tylko twarz siedzącego przede mną mężczyzny i z każdą sekundą zauważałam nowe szczegóły: pulsującą żyłkę na czole otoczonym włosami w bliżej nieokreślonym, jasnobrązowym kolorze, zmarszczki mimiczne w kącikach oczu, lekką falę pojawiającego się zarostu. Z każdym spojrzeniem odkrywałam kolejne fragmenty składające się na fascynującą całość.
* * *
Sytuacja była tak absurdalna, że zachwyciłaby dadaistów. Ta mała, wątła istota prawie siłą posadziła mnie w fotelu i teraz rysowała mój portret na kartce z papeterii hotelu Stars. Siedziała naprzeciwko w tej śmiesznej, prowokującej mini, oparła tacę na kolanach i sprawiała wrażenie kompletnie wyalienowanej. Mogłem się jej bezkarnie przyglądać. Oddałem się temu z ogromnym zadowoleniem. Z każdą upływającą minutą coraz bardziej mi się to podobało, czułem magię.