Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Otwierają się drzwi. Nadchodzi armia smoków.
A los żyjących zależy od umarłych.
Zdobywszy sekret tworzenia smoków, przywódca Fhrejów ponownie odwrócił losy wojny, lecz zdobycie przewagi miało straszliwą cenę. Podczas gdy Imaly planuje obalenie fane’a za wykroczenia, których dopuścił się wobec swego ludu, mistyczka i Strażniczka Praw pozostają jedyną nadzieją Rhunów. Czasu jest coraz mniej, a przyszłość obu ras wisi na włosku. W porywającym finale Legend Pierwszego Imperium Wielka Wojna wreszcie osiąga punkt kulminacyjny, który zwiastuje nadejście nowej ery – Epoki imperium.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 583
Witajcie w ostatniej części Legend Pierwszego Imperium. To moja szesnasta powieść w fikcyjnym świecie Elan i zwieńczenie epoki mitów i legend, która stanowi fundament mojej poprzedniej serii.
Niniejsza książka ukazuje się w bezprecedensowym okresie w naszej historii. Piszę te słowa w kwietniu 2020 roku. Pandemia koronawirusa szaleje na świecie, a całe rodziny cierpią z powodu przymusowych lockdownów. Czytelnicy, którzy wspierają mnie na Kickstarterze, zasypywali moją skrzynkę mailami, domagając się kolejnej książki, która pomogłaby im się wyrwać z czterech ścian i uwolnić od codziennych wiadomości. Robin i ja mieliśmy swoje problemy, ale udało nam się dotrzymać terminu wydania powieści w postaci elektronicznej oraz audio booka. Byliśmy zachwyceni, że drukarnia w ogóle zdołała wyprodukować książkę z zaledwie trzytygodniowym opóźnieniem.
Podczas gdy większość ludzi była zmuszona pozostać w domach, życie w naszej dolinie niewiele się zmieniło. Jak większość z was wie, mieszkamy w górskiej chatce w Wirginii. Jestem pełnoetatowym pisarzem, a moja żona jest moją redaktorką, agentką, menadżerką i przedstawicielką prasową, co sprawia, że od dawna z wyboru wiedziemy pustelnicze życie. W przeszłości zapraszaliśmy do swojej chatki ludzi z całego świata. Cieszyliśmy się towarzystwem dziennikarzy nagradzanych nagrodą Pulitzera, emerytowanych generałów, słynnych oraz aspirujących pisarzy, fanów mojej twórczości, a nawet osób, które nie miały pojęcia, kim jestem i czym się zajmuję. Wszystko to, oczywiście, skończyło się w 2020 roku, ale mam nadzieję, że kiedy ten czas przeminie, wrócimy do przyjmowania gości. Dlatego jeśli kiedyś zbłądzicie w okolice Luray w Wirginii, napiszcie do nas (michael@michaelsullivan-author.com), a zaprosimy was na drinka.
Jeśli nie możecie nas odwiedzić, istnieje szansa, że przyje dziemy do was. W tym roku Robin i ja kupiliśmy jeepa i przyczepę kempingową z myślą o wspólnych podróżach. Kiedy tylko obostrzenia związane z wirusem zostaną zniesione, mamy nadzieję wyruszyć w drogę. Przez lata ludzie mówili nam: jeśli kiedykolwiek będziecie w <wstaw-nazwę-miejsca>, odezwijcie się, a ponieważ żyliśmy jak pustelnicy, niestety nawet nie zapisywaliśmy tych miejsc. Ale obecnie mamy już system, który nam na to pozwala. Możecie odwiedzić stronę http://michaelj sullivan.survey.fm/if-you-are-ever-out-this-way i dać nam znać, gdzie mieszkacie. Jeśli akurat będziemy w okolicy, postaramy się z wami spotkać.
Okazało się, że przyczepa kempingowa pojawiła się w idealnym momencie. Pod koniec marca Robin zachorowała i wciąż wykorzystuje ją, by się izolować. Mamy nadzieję, że już za kilka dni będzie mogła wyjść, ale, podobnie jak wszyscy, postanowiliśmy dmuchać na zimne.
Kończyłem tę książkę w co najmniej ciekawych okolicznościach. Robin i ja pracujemy za pośrednictwem Discorda, gdy ona akurat nie zajmuje się poprawianiem błędów zgłoszonych przez pierwszych czytelników. Zazwyczaj towarzyszymy Timowi w studiu podczas nagrań (na co zawsze bardzo czekamy), ale tym razem okazało się to niemożliwe. Otrzymywaliśmy od Tima codzienne materiały i komunikowaliśmy się z nim mailowo. Dzięki temu, że dysponuje domowym studiem, mógł trzymać się harmonogramu, i audiobook nie był opóźniony. Jak zwykle jesteśmy mu niezmiernie wdzięczni za włożoną pracę. Musiał pracować samotnie, bez inżyniera dźwięku ani reżysera, ale za sprawą jego wysiłków wydanie audiobooka nie było zagrożone.
Nasza długa podróż dobiega końca. Chyba jeszcze to do nas nie dotarło. Dzięki wydaniu książki w maju dotrzymaliśmy obietnicy, którą złożyła Robin, a to było dla niej ważne. Mam nadzieję, że ta książka chociaż w niewielkim stopniu wam pomoże. Chcę wierzyć, że stworzyliśmy coś dobrego i trwałego, czym ludzie będą mogli się dzielić i co będzie dla nich jak łyk świeżego powietrza, który pozwoli im się odstresować i uśmiechnąć. Mam nadzieję, że wszyscy, którzy zaczęli czytać tę serię, będą mogli ją dokończyć. Uważajcie na siebie. Nie traćcie otuchy. No i zapraszam na ostatnią podróż do Legend Pierwszego Imperium.
Rozdział pierwszy
Sięganie dna
Ludzie często wspominają o sięganiu dna. Nie mają pojęcia, o czym mówią.
Księga Brin
W wiecznej ciszy i absolutnej ciemności niewyobrażalnych głębi Otchłani Iver usłyszał krzyk. Początkowo słaby, zmienił się w przeszywające zawodzenie, a potem ucichł, gdy ucięło go głoś ne klaśnięcie. Dźwięki były rzadkością w tej okolicy, a tym bardziej światło, jednak coś słabo oświetlało wejście do jego jaskini. Przed wyciem rozległa się gwałtowna seria huknięć. Iver nie zbadał ich pochodzenia, ponieważ i tak niczego by nie zobaczył, więc niepotrzebnie zmęczyłby się czołganiem.
Ale ten krzyk był inny. Niewiele rzeczy było w stanie skłonić Ivera do tak drastycznych kroków jak chodzenie, ale to była wyjątkowa okazja. Wiedział, kto spadł; rozpoznał ten wrzask.
Wyciągnął przed siebie ręce, szukając ściany, a następnie podążył wzdłuż niej do wąskiej szczeliny, która stanowiła wejście do jego lokum. Nie chciał nazywać tej jaskini domem, ponieważ to słowo kojarzyło się z ciepłem i wygodą. Nawet w najtrudniejszych czasach dom był czymś atrakcyjniejszym niż zwykłe schronienie. Ta jaskinia była tylko miejscem, w którym mógł przebywać, siedzieć, ukrywać się.
Nie pamiętał, kiedy ostatnio z niej wyszedł. To go nie zaskoczyło, ponieważ miał coraz większe trudności z zapamiętywaniem czegokolwiek. Wciąż wiedział, jak się nazywa, a przynajmniej znał swoje imię. Oprócz niego było coś jeszcze, jakieś określenie, ale nie potrafił sobie przypomnieć jakie. Jego życie blakło, wspomnienia się rozpływały. Ostatnim ważnym wydarzeniem, które potrafił przywołać, było spotkanie Edvarda, Gula z klanu Erlinga. Iver był martwy dopiero od niedawna, gdy Edvard pobił go i zawlekł na urwisko. Dopiero lecąc w dół, uświadomił sobie, dlaczego mężczyzna to zrobił. Gula zawołał w ślad za nim:
– To za moją żonę, Reannę, ty spasiony draniu! Obyś gnił na zawsze.
Iver spodziewał się, że na dole czeka coś strasznego, ale natrafił tam tylko na pustkę, co okazało się jeszcze gorsze.
Ale teraz…
Wypełzł z jaskini i zobaczył biały blask bijący od czegoś, co leżało na ziemi, całkiem niedaleko. Wyglądało jak jakaś torba, może z ubraniami. Iver je pamiętał. Ale kiedy się zbliżył, zobaczył, że to człowiek. Nie powinien być zaskoczony. Okazało się, że największe wydarzenie stulecia to tylko ofiara brutalnej walki. Jakiś biedak spadł w przepaść, którą wszyscy nazywali Otchłanią, i dotarł do dna, z którego nikt nie wracał.
Iver podszedł bliżej i zobaczył drobną kobietę o ciemnych, krótko ostrzyżonych włosach, a raczej to, co z niej zostało.
Jestem pewien, że rozpoznałem ten wrzask.
Poczuł podekscytowanie, po raz pierwszy od… no cóż, nie miał pojęcia, od jak dawna. Ale jego nadzieje legły w gruzach, gdy skarciło go Doświadczenie.
Niemożliwe. To nie może być ona.
Ciało kobiety uległo zmiażdżeniu pod wpływem upadku na zmrożony grunt: oto cena wstępu na najgorszy poziom istnienia. Iver oszacował, że wszystkie kości były złamane, a czaszka popękała. Ciało w większości skrywało się pod pomarszczoną szatą, ale Iver oparł swoją diagnozę na doświadczeniu. Pozbieranie się do kupy zajęło mu całą wieczność. Nadal nie miał pojęcia, czy odniósł sukces. W Otchłani nie można zobaczyć swojego odbicia.
Zbliżył się do leżącego ciała i uświadomił sobie, że kobieta poradziła sobie lepiej od niego. Mimo wszystko jej ciało było nienaturalnie powykręcane – oczy były otwarte, czujne i wciąż tkwiły w oczodołach. Kiedy go zobaczyła, szerzej rozwarła powieki. Próbowała krzyknąć, ale z jej krtani wydobył się tylko wilgotny bulgot.
– Roan – odezwał się Iver, ze zdumieniem uzmysławiając sobie, że może mówić. – To naprawdę ty!
Mimo swojego stanu kobieta próbowała się odsunąć. Przechyliła głowę na skręconym karku.
– Roan, wróciłaś do mnie.
– Nieee – zdołała wyjęczeć przez połamane zęby i cieknącą krew.
– O tak – odrzekł Iver. – Jestem tutaj. Szybko cię naprawimy. Czy nie będzie świetnie?
Po jego słowach kobieta jeszcze bardziej wytrzeszczyła oczy.
Wciąż mogą wypaść, pomyślał.
Iver pochylił się i wziął Roan na ręce. Jej połamane kończyny zwisały bezwładnie, jakby trzymał worek z drewnem na opał.
Jęknęła, a po jej policzku spłynęła pojedyncza łza i spadła na zmrożoną ziemię.
– Nie przejmuj się, moja droga. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Kiedy cię poskładamy, będzie jak dawniej.
***
Kiedy palce Brin ześlizgnęły się z krawędzi mostu i poczuła, że spada w Otchłań, ogarnęła ją panika. Początkowo jej umysł zamarł, skupiając się na pojedynczej myśli: To nie może się dziać naprawdę. Potem, kiedy runęła głębiej w ciemność, zaczęła się zastanawiać, co poczuje, gdy spadnie na dno. Miała nadzieję, że odbije się od ziemi, ale doszła do wniosku, że jej ciało zachowa się raczej jak upuszczony sopel.
Czy roztrzaskam się na milion kawałków?
Po niewytłumaczalnie długim czasie odkryła, że chce, by to wreszcie się skończyło. Nie mogła uniknąć uderzenia, nie mogła się ocalić, a oczekiwanie odbierało jej zmysły. Świadomość, że upadek może nadejść w każdej chwili, przepełniała ją grozą. Zamknęła oczy, nie chciała patrzeć.
Niech to już się skończy!
Wreszcie to się stało. Zetknęła się z ziemią z taką siłą, jakby zeskoczyła z wysokiej na cztery stopnie werandy. Wylądowała na nogach, zatoczyła się do przodu i podparła się rękami, co uchroniło ją przed poważniejszymi obrażeniami. Skaleczyła się tylko w lewą dłoń o szorstki szron pokrywający grunt. Ranka przez chwilę piekła. Brin wstała i popatrzyła na zmrożoną skałę, która stanowiła dno świata. Wyobraziła sobie, że oddycha, i zobaczyła wydobywający się z jej ust obłok pary, jak w środku zimy.
Nie było tak źle, pomyślała z ulgą.
Ale światło ją zaskoczyło. Nieskazitelnie białe i pozornie pozbawione źródła, rozświetlało otaczający ją nowy świat. Widziała drugą stronę kanionu i urwiska, których szczyty znikały w ciemności. Znajdowała się na dnie Otchłani, gdzie nie było niczego poza rozległą zmrożoną nierówną połacią gruntu, na którą dawno ucichły wiatr naniósł nędzne fałdy śniegu.
– Roan?! – zawołała, ale nikt jej nie odpowiedział. Jej przyjaciółka również spadła, więc powinna być niedaleko.
Może się oddaliła? To w jej stylu, aby wybrać się na przechadzkę, zawsze była przede wszystkim ciekawska.
Zastanawiała się, czy ktokolwiek inny ześlizgnął się z krawędzi, więc podniosła wzrok, ale niczego nie zobaczyła.
Mam nadzieję, że wszyscy są cali. Jestem tutaj sama, nie licząc Roan. Koniecznie muszę ją odnaleźć.
Ruszyła w przypadkowym kierunku i znalazła się w labiryncie szczelin, które tworzyły wąskie kręte kaniony znikające w mroku. Te rozpadliny z pewnością były powodem, dla którego, wędrując równiną Kilcorth do zamku króla Mideona, musieli przekraczać tyle mostów. Powierzchnia niemożliwie wysokich i porowatych jak gąbka ścian była usiana ciemnymi otworami i jaskiniami: niektóre znajdowały się na poziomie gruntu, inne wyżej, jak okiem sięgnąć.
Od czasu do czasu przystawała i wołała Roan. Jej głos nie niósł się daleko. Otchłań była cichym miejscem i rozbrzmiewał w niej tylko chrzęst jej stóp na zmrożonym gruncie. Roan nie odpowiadała, więc Brin wybrała jedną z odnóg i nią podążyła. Zgadywała, że są ich dziesiątki, może nawet setki, więc ich przeszukanie mogło zająć mnóstwo czasu, ale tego jej nie brakowało. W końcu znajdzie Roan. Takie zadanie w tej chwili stało przed Strażniczką Praw, a nagrodą będzie pozostanie przy zdrowych zmysłach. Poza tym poszukiwanie dawało jej jakieś zajęcie, dzięki czemu nie użalała się nad sobą z powodu doznanej porażki.
Im dalej zanurzała się w rozpadlinie, tym węższe stawało się przejście, ale w porównaniu z otwartym terenem, na który spadła, ta ciasnota dawała jej niespodziewane poczucie bezpieczeństwa. Jej pies, Darby, często wpełzał pod stół albo łóżko, gdy się bał, a ojciec Brin wyjaśnił, że zwierzęta czasem czują się pewniej w niewielkich przestrzeniach. Brin teraz czuła to samo i dziwiło ją, że Otchłań jej nie przeraża. Najgorszym, co mogła o niej powiedzieć, było to, że panuje w niej chłód.
Oraz samotność. Nagle coś przyszło jej do głowy. A jeśli każda osoba spada do własnej odrębnej Otchłani? Czy to dlatego nie mogę znaleźć Roan?
Zaczęła się bać i natychmiast odrzuciła tę myśl, jakby instynktownie cofnęła dłoń po dotknięciu gorącego garnka. Próbowała się uspokoić.
Nie ma powodu, by tak myśleć… jeszcze nie.
Otrząsnęła się i skupiła. Roan mogła wpełznąć do którejś z licznych jaskiń, tak jak Darby pod łóżko.
– Roaaaaan! – zawołała ponownie.
Tym razem nagrodził ją ruch. Zobaczyła jakiś przesuwający się cień na pobrużdżonym zboczu urwiska, gdzie nie było żadnej roślinności. Wytężyła wzrok, licząc na to, że dostrzeże znajomą sylwetkę przyjaciółki. Przeszła na drugą stronę parowu, by lepiej widzieć. Zastanawiała się, dlaczego Roan miałaby tak wysoko się wspiąć. Nagle uświadomiła sobie, że to nie ona. Ta sylwetka była zbyt niska i szeroka. Cokolwiek to było, raczej nie miała do czynienia z człowiekiem.
Co zrobiłaby Moya?
Wzięła głęboki wdech, by się uspokoić, a potem zacisnęła zęby, wyprostowała ramiona i podeszła bliżej. Zauważyła kolejne otwory w ścianie, która przypominała plaster miodu. Większość była zbyt mała, by uznać je za jaskinie; to były raczej pęknięcia w skale. Brin dostrzegła więcej cieni. Jakieś postaci wypełzały z otworów, każda miała dwie ręce, dwie nogi i głowę. Kształtem przypominały ludzi, ale nie dało się ukryć, że nie są Rhunami, Fhrejami ani karłami. Wydawało się, że są zbudowane z częściowo stopionego wosku. Miały zgarbione ramiona i wydłużone kończyny. Ich oblicza składały się z niewyraźnych konturów oraz wybrzuszeń w miejscu nosa i policzków. Niektóre zamiast ust miały tylko płytkie zagłębienia.
Brin zrobiło się niedobrze.
Dziesiątki, może setki istot wypełzały ze szpar. Cześć była pomarszczona jak rodzynki, inne miały postać niekształtnych brył. W niektórych miejscach z otworów wypływał tylko gęsty szlam.
Brin trzymała się z dala od cieni, co nie było trudne ze względu na ich powolne ruchy. Ich wędrówce towarzyszyło przeciągłe siorbanie – odgłos, jaki mógłby wydawać z siebie półtorametrowy ślimak.
Plask!
Dźwięk rozległ się tak blisko, że Brin aż podskoczyła. Obróciła się gwałtownie i odkryła, że jedna z istot spadła u jej stóp. Wyglądała jak kula mazi z jednym wytrzeszczonym okiem. Jej usta poruszały się bezgłośnie jak u pacynki.
Przerażona Brin zatoczyła się do tyłu i skrzywiła. Co to takiego, na Wielką Matkę Wszechrzeczy?
Chlup. Szur. Chlup. Klap.
Dziesiątki kolejnych istot zaczęły spadać wokół niej. Lądowały blisko i daleko, przed nią i za nią. Kolejne setki wypływały z jaskiń nad ziemią, ciągnąc swoje bezkształtne ciała po chrupiącym szronie, a wszystkie zmierzały w jej stronę.
***
Gifford spadł na ziemię, skręcając sobie kostkę i obijając kolano oraz biodro. Uderzenie było bolesne, ale dało się wytrzymać. Przez całe życie się przewracał, więc był w tej materii specjalistą. Pomimo niesławnej reputacji Otchłani nie sądził, by to był jego najgorszy upadek w życiu. Po chwili zdołał się pozbierać i wstać. Wziął głęboki oddech i otrząsnął się z bólu, a następnie ruszył na poszukiwanie Roan.
Kiedy ostatnio widział swoją żonę, latający stwór ściągnął ją z mostu. Moya próbowała uratować Roan, trafiając napastnika strzałą, ale się spóźniła. Kiedy bankor upuścił Roan, była już wysoko i zbyt daleko, by spaść na przeprawę prowadzącą do wrót Alysinu. W jego pamięci zapisał się przerażony krzyk Roan, który coraz bardziej cichł, gdy się oddalała. Usiłował za nią podążyć, podbiegł do krawędzi mostu i chciał skoczyć, ale Deszcz go powstrzymał. Chociaż karzeł miał dobre zamiary, niczego nie rozumiał. Wcale nie ocalił Giffordowi życia, ponieważ jego życie spadło w Otchłań.
Gifford obrócił się wokół własnej osi, ale nie znalazł Roan. Zobaczył za to… śnieg.
Płatki nie spadały z nieba, ale ziemia była okryta białym kocem, tak daleko, jak był w stanie sięgnąć okiem, czyli niezbyt. W pobliżu znajdowało się jakieś źródło światła, ale miało niewielki zasięg. Gifford nie wiedział, skąd pochodziła ta jasność. Na pewno nie biła z góry ani z dołu, ale rozpościerała się w każdym kierunku, odpychając wieczną noc jak latarnia. Gifford znów miał na sobie podróżny strój. Zbroja wykuta przez Albericha Berlinga zniknęła, więc to nie ona była źródłem światła.
Zrobił krok, a światło przemieściło się razem z nim.
To ja!
Popatrzył na swoje dłonie, ale one nie lśniły.
Widzę to, czego się spodziewam, a nie byłbym zachwycony, gdybym miał świecące ręce. To byłoby nie tylko dziwaczne, ale i przerażające.
Ten nowy świat był jałowym pustkowiem pełnym zmrożonych skał i zasp śniegu. Otaczały go mroczne ściany, których szczyty ginęły w ciemności poza zasięgiem jego światła. Gifford zrobił kilka kroków. Śnieg chrzęścił mu pod stopami. Nie był to przyjemny głęboki puch, ale cienka, surowa powłoka, która bardziej przypominała szron.
Ponownie zatoczył niewielki krąg, bezskutecznie szukając Roan.
Nagle usłyszał dwa krzyki. Dobiegały z góry i przybierały na sile. Zbliżały się z zatrważającą prędkością, a potem ucichły przy wtórze potężnego trzasku.
Gifford pobiegł w stronę najbliższego miejsca upadku i znalazł kobietę leżącą w nienaturalnej pozycji, z jedną nogą wygiętą do tyłu, zbyt mocno wykręconą szyją i zmiażdżoną głową, która wyglądała jak melon wyrzucony z drugiego piętra. Miała otwarte, ale niewidzące oczy. Z jej jednego nozdrza wypływała cienka strużka krwi.
– Tressa? – odezwał się.
Żadnej reakcji.
W bijącym od siebie świetle dostrzegł drugą osobę.
Tesh leżał na brzuchu z rozrzuconymi rękami i nogami. Lewa strona jego twarzy wyglądała, jakby częściowo wbiła się w ziemię, ale Gifford domyślał się, że skała nie uległa zniszczeniu. To czaszka Tesha musiała ustąpić. Szczęki wypadły z zawiasów, a zęby leżały na ziemi, obryzgane różowawą krwią.
– Nie możecie być martwi – powiedział Gifford, ale może chciał tylko sam siebie uspokoić. W tej chwili nie mógł mieć pewności. Widok rozrzuconych zębów Tesha przyprawiał go o mdłości, ale nie miał żołądka ani żółci i musiał wyrażać grozę spojrzeniem nieistniejących oczu.
Kiedy próbował sobie poradzić z uczuciem uwięzienia w wielowarstwowym koszmarze, prawie zmiażdżył go olbrzymi kamień, który runął na zmrożony grunt. Po chwili spadł kolejny głaz, a po nim dwa następne. Wokół niego lądowały olbrzymie skalne płyty, od których trzęsła się ziemia, a w górę wzbijały się obłoki śniegu. Gifford podejrzewał, że to Ferrol ciska w nich kamieniami. Chwycił Tesha i Tressę i powlekł ich ciała w stronę najbliższego urwiska, licząc, że znajdzie tam schronienie. Okazało się, że deszcz kamieni nie padał długo.
– Gif… fordzie. – Chrapliwy głos wydobył się z ust Tressy i wystraszył go bardziej niż na śmierć. Kobieta wciąż miała otwarte oczy, ale nie potrafiła skupić wzroku. – Pomóż… Giffordzie… proszę. Boli… proszę…
Niegdyś kaleki garncarz przeniósł wzrok z Tressy na Tesha. Oboje leżeli bezwładnie, a na równinie, po której ich ciągnął, pozostały kawałki ciał. Słowo „bezsilność” nie było w stanie opisać tego, co czuł.
– Nie wiem jak.
– Znaj… omoc – wykrztusił Tesh, którego szczęka ledwo trzymała się głowy.
Znaleźć pomoc? Tutaj? Gifford się rozejrzał. Widział tylko rozległą, pustą i nieprzyjazną równinę pokrytą surowymi kryształkami szronu.
Nikt im nie pomoże. Dotarli do końca, do miejsca wiecznego spoczynku. To była Otchłań.
Rozdział drugi
Nastaje zima
Zima zazwyczaj skrada się jak staruszka z kocem, która zamierza zadusić świat.
Księga Brin
Nolyn wstał i wybiegł na zewnątrz, gdy usłyszeli krzyki.
W wieku pięciu i pół roku jasnowłosy syn Persefony był pełen zapału jak wiewiórka i zwinny jak kozica. To pierwsze zapewne wynikało z tego, że był dzieckiem, ale drugie odziedziczył po ojcu. Nolyn przystanął i zaczekał na nią.
– Mamo?
Persefona odchyliła klapę namiotu. Wciąż śnieżyło, ciężkie płatki nieśpiesznie opadały z nieba. To był już czwarty śnieg tej zimy, ale pierwszy na tyle uparty, by z nimi pozostać. Namioty pobielały. Śnieg pokrył brązową trawę, a ścieżki jeszcze poprzedniego dnia przypominające bagno teraz wyglądały nieskazitelnie, nie licząc śladów jakiegoś rannego ptaszka. Persefonę zawsze fascynowała ironia zimy, pory roku, która przynosiła zarazem piękno i śmierć. Świat w ciągu jednej nocy zmienił wygląd i brzmienie. Nawet o tak wczesnej godzinie obozowisko zazwyczaj tętniło życiem, ale biały koc wszystko stłumił, dopóki nie rozległy się niewątpliwie rozmyślne krzyki.
To nie są okrzyki radości.
– Co się dzieje? – spytał Nolyn.
Był za niski, by cokolwiek zobaczyć; na próżno podskakiwał w miejscu, korzystając z niespożytej energii, jaką mają wszystkie dzieci. Persefona chciałaby jej od niego zaczerpnąć. Dni stawały się krótsze, a ona i tak nie miała siły, by przez nie przebrnąć. Miała czterdzieści pięć lat, ale wiek stanowił tylko część problemu. Sporą rolę odgrywały także poczucie winy oraz strach.
Po chwili pojawił się zakapturzony Sikar, wydmuchując obłoki pary. Zgodnie z obietnicą Nyphron mianował go jej nową Tarczą. Niegdysiejszy kapitan Alon Rhist tego nie powiedział, ale z pewnością nie był zachwycony, że opiekuje się Rhunką.
– Wracaj po pelerynę! – zawołała do syna.
Nolyn popatrzył na nią szeroko otwartymi oczami, a jego usta przypominały literę O. Myśl, że miałby poświęcić dodatkową minutę na włożenie cieplejszego stroju, wydawała mu się absurdalna.
– No dalej. Nie zobaczysz, co się stało, dopóki się nie ubierzesz.
Pomimo tej groźby i tak musiała wciągnąć go do środka.
Justine spała zwinięta w nogach łóżka. Nolyn chciał ją obudzić, ale Persefona go powstrzymała.
– Daj jej spokój.
Owinęła go miniaturowym leigh mor, który spięła na ramieniu. Wzdychał z niezadowoleniem, ale się nie poruszył. Jego próba ustania w miejscu była godna podziwu, ale wynikała z wyrachowania. Zrobiłby wszystko, by przyśpieszyć ten proces. Kiedy skończyła, wyglądał jak wzór dziecka z klanu Rhen – nie licząc zielonych oczu.
Co to oznacza?
W świecie brązowookich Rhunów i niebieskookich Fhrejów Nolyn był wyjątkowy. Płatki śniegu przyklejały mu się do rzęs, dzięki czemu wyglądał jeszcze bardziej oszałamiająco. Nawet biorąc pod uwagę matczyne uprzedzenia, Persefona była przekonana, że nigdy nie widziała tak pięknego dziecka. Szorstkie ludzkie cechy wygładziła w nim fhrejska elegancja, z kolei dziedzictwo Rhunów stłumiło aurę pogardliwej wyższości, która charakteryzowała krajan jego ojca. Zadanie Persefony polegało na zadbaniu o to, by Nolyn nigdy nie osiągnął pełnego potencjału – dziwne zadanie jak na matkę, ale żadna kobieta nigdy nie wydała na świat takiego dziecka jak Nolyn.
Persefona nie była tak naiwna, by uważać, że jej lud wygra wojnę, ale gdyby im się udało, wszystko by się zmieniło, a jej dziecko, pochodzące z dwóch światów, pewnego dnia rządziłoby całą ludzkością. Musiała zadbać, by stał się tego godzien, co nie było łatwe z ojcem takim jak Nyphron. Musiała walczyć z jego wpływami, nieświadomymi uprzedzeniami i arogancją. No i musiała liczyć na łut szczęścia. Martwiła się, że Nolyn, jako w połowie człowiek, będzie żył krócej od swojego ojca. Nie była tego pewna, ale chłopiec wyglądał na Rhuna. Nie miał spiczastych uszu ani delikatnej sylwetki Fhreja, a jego włosy nie były olśniewająco jasne, tylko miały piaskowy kolor.
Jeśli bogowie odmówili mu długiego życia, to co się stanie, gdy Nolyn, który zostanie wychowany na przyszłego księcia, dowie się, że jego ojciec przeżyje go o całe wieki? Martwiła się, że egotyzm jej syna może wzbudzić w nim niechęć do wiecznego ojca, który będzie blokował jego dostęp do Pierwszego Krzesła. Tak czy inaczej, wiedziała, że nie dożyje rozwiązania tego konfliktu, i ma tylko kilka lat, by pokierować biegiem przyszłych wydarzeń. Uderzała na oślep we mgle, próbując trafić wroga, który mógł nie istnieć, a stawką był los ludzkości. Ale tym mogła się przejmować innego dnia. Tego śnieżnego poranka wzięła za rękę niewinnego chłopca, który uśmiechnął się do niej beztrosko. Dla niego świat był cudownym miejscem, a ona w tej chwili czuła to samo.
Wszystko zmieniło się w mgnieniu oka.
***
Żołnierze pędzili po świeżym śniegu, jakby ktoś ich gonił. Ośmiu mężczyzn w leśnych zbrojach przebiegło przez polanę w stronę obozu. Spod ich stóp w powietrze wzbijały się białe obłoki. Gdyby śnieg był nieco głębszy, nie mogliby biec, ale stale go przybywało.
Jeśli nic się nie zmieni, nikt nie będzie w stanie nie tylko biegać, ale nawet chodzić. Persefona rozważyła tę myśl, jakby to było niechciane proroctwo. Jak dotąd nie brała pod uwagę ucieczki, jednak widząc grozę na twarzach biegnących ku niej mężczyzn, pomyślała, że może to był błąd.
Persefona, Nolyn i Sikar dotarli do szerszej dróżki, oddzielającej namioty szpitalne od kwater żołnierzy rezerwy. Krzyki niosły się po obozie i wszędzie podnosiły się klapy namiotów, spod których wyglądały ostrożnie oczy. Niektórzy zdążyli włożyć buty i peleryny, ale inni wciąż byli owinięci kocami i spoglądali na nieprzyjazny świt oraz jego niechciane dary.
Nolyn dotarł do granicy obozowiska i wskazał biegnących mężczyzn.
– Kto to jest? – spytał.
– Techylorowie – odpowiedziała matka.
Kiedy zastanawiała się, co mogło skłonić oddział Techylorów do ucieczki, zorientowała się, że ci nie są sami.
Zza zasłony padającego śniegu wyłonili się kolejni mężczyźni. Przypominali widma, szeroką ścianę cienia płynącą nad równiną.
– To pełen odwrót – zauważył Nyphron, podchodząc do niej od tyłu. Rzucił te słowa jakby od niechcenia. Nie mówił do nich. Nie zwracał się do nikogo.
– Witaj, tato! – Nolyn uśmiechnął się szeroko i pomachał wolną ręką.
– Jak myślisz, co się dzieje? – spytała Persefona.
– Podejrzewam, że niedługo się dowiemy – odrzekł Nyphron. – Ale nie spodziewałbym się dobrych wieści.
– Witaj, tato! – powtórzył chłopiec, tym razem głośniej.
Nyphron popatrzył na syna i zmarszczył czoło.
– Dlaczego nie jesteś większy?
– Jestem duży – poprawił go chłopiec.
– Może jak na mysz, ale jeśli masz być moim synem, powinieneś rosnąć szybciej.
– Ale jak?
– Myśl o większych rzeczach.
– Dobrze – odpowiedział Nolyn, jakby ta rada miała sens.
Może jemu rzeczywiście wydawała się sensowna, ale Persefona wyczuwała czającą się w niej grozę.
Podbiegł do nich zdyszany Edgar. Miał czerwoną twarz i nos jak posiniały burak. Śnieg zebrał się na jego brodzie, a kryształki lodu otaczały usta.
– Złóż raport – rozkazał Nyphron, gdy dowódca Techylorów był jeszcze w odległości kilku kroków.
Edgar zatrzymał się i przez kilka sekund tylko wydmuchiwał obłoki pary, dzięki czemu Atkins zdołał go dogonić. Obaj mężczyźni wciąż mieli na sobie kilkuwarstwowe zielono-brązowe poszarpane szmaty, które upodabniały ich do stert liści, a ich ramiona przyprószył śnieg.
– Mają jednego – wykrztusił Edgar, łapczywie chwytając powietrze.
Persefona zrobiła chwiejny krok. Obejrzała się, niepewna, czy chce rozmawiać o wojskowych sprawach w obecności syna.
– Sikarze, odprowadź Nolyna do mojego namiotu. Obudź Justine i powiedz jej, żeby zabrała go na śniadanie.
Fhrejski dowódca posłał jej surowe spojrzenie i nawet nie drgnął. Persefona nie zwykła wydawać rozkazów Fhrejom, a tym bardziej dowódcy obozu. Sikar nie był zachwycony, ale Persefona miała większe zmartwienia niż jego duma.
– Zapomniałeś, jak się idzie do namiotu keenig, Sikarze? – spytał Nyphron.
– Nie jestem niańką – odparł Instarya lodowatym tonem. – To jest…
– Jesteś Tarczą keenig i jej syna. Spełniaj swoją powinność.
Sikar zmarszczył czoło, ale wziął chłopca za rękę i poprowadził ścieżką.
– Na pewno jest tylko jeden? – spytał Nyphron Edgara.
– Tylko jego widzieliśmy. Ale jeden wystarczył. Właśnie wracaliśmy na posterunek, kiedy zaatakował najdalej wysunięte obozowisko. Nie spodziewam się, by ktoś jeszcze ocalał.
Edgar obejrzał się w stronę lasu.
– Smok podpalił obóz i las. Nie widać dymu z powodu padającego śniegu, ale drzewa płoną. Uznałem, że lepiej będzie złożyć raport niż dołączyć do walki.
Persefona patrzyła na śnieg. Miała wrażenie, że niebo spada im na głowę, płatek po płatku.
***
Odesławszy resztę Techylorów i pozostałych żołnierzy, którzy przyszli w ślad za nimi z lasu, Persefona, Nyphron i Edgar przenieśli się do wygodnego namiotu keenig. Persefona zamówiła jedzenie, ale miała zbyt ściśnięty żołądek, by się pożywić. Nyphron także odmówił, choć podejrzewała, że z innego powodu. Po latach impasu wreszcie miał coś do roboty. Coś, na czym wyjątkowo się znał.
– Gilarabrywn ma ograniczony zasięg – odezwała się Persefona. – Jeśli stworzono go w Avemparthcie, nie dotrze poza Harwood. Oddziały Lothiana nie będą w stanie skorzystać z niego tak daleko.
Nyphron z namysłem pomasował się po brodzie.
– Znasz dokładny zasięg smoka?
Persefona pokręciła głową.
– Niestety nie.
– Może Lothian również go nie zna. Niewykluczone, że w ogóle nie wie o takim ograniczeniu. Jeżeli tak, to na razie mamy sytuację patową. On nie może zaatakować naszych pozycji ze względu na naszego smoka, a my nie możemy podejść do Avemparthy.
– Ale czy oni po prostu nie stworzą kolejnych i nie będą kontynuować natarcia? – spytał Edgar, przełknąwszy kęs wczorajszego chleba i solonego mięsa.
Persefona żałowała, że nie mogła im zapewnić czegoś lepszego.
Ci ludzie zasługują na znacznie więcej, pomyślała.
– Ja bym tak zrobił, gdybym miał możliwość przejścia, a Suri nie odmówiła stworzenia kolejnych smoków – odpowiedział Nyphron. – Ale najpierw zająłbym pozycję po drugiej stronie rzeki i użył smoka jako ochrony podczas gromadzenia wojsk. Lothian nie zna się na wojaczce, a jeśli spodziewa się, że smok nas zniszczy, zapewne nie zaplanował tego kluczowego pośredniego kroku.
Persefona zignorowała uwagę dotyczącą Suri i doceniła fakt, że Nyphron nie pociągnął tematu. Mógł to zrobić. Miał pełne prawo. Może jej mąż nie widział sensu w podążaniu tą ścieżką. Oboje wiedzieli, że to była wina Persefony. To ona dostarczyła mistyczkę fane’owi.
Nyphron, który siedział na jednym z miękkich krzeseł, wstał i popatrzył na północ.
– W tej chwili nic nie powstrzymuje fane’a przed podejściem na obrzeża naszego obozu i stworzeniem smoka na naszym progu. Gdyby tak się stało… – Bezradnie załamał ręce. – To byłby nasz koniec.
– Więc co zrobimy? – spytał Edgar.
Nyphron zwrócił się w stronę żołnierza.
– Czy ktokolwiek tam został? Jacyś obrońcy?
– Nie jestem pewien. Od razu odeszliśmy. Możliwe, że niektórzy znad rzeki uciekli albo akurat nie było ich w obozie. Jeśli tak, to zapewne przyjdą tutaj.
– Będziecie musieli wrócić do lasu.
Edgar sprawiał wrażenie zaszokowanego.
– Harwood płonie.
– To nie mój problem.
– Nie mogą walczyć z Gilarabrywnem – wtrąciła się Persefona.
Nyphron przeniósł na nią uwagę.
– Edgar i jego Techylorowie żyją, ponieważ smok Lothiana ma ograniczony zasięg, tak samo jak nasz. Muszę się dowiedzieć, ile wynosi ten zasięg, i nie dopuścić, by fane zgromadził oddziały po naszej stronie Nidwalden. Ta armia nie będzie niczym ograniczona. Ale przede wszystkim muszę się upewnić, że żaden z Miralyithów nie ucieknie z tego lasu. Nie możemy ich do siebie dopuścić.
– Będziemy potrzebować więcej ludzi – odrzekła Persefona. – Wezwę posiłki. Ilu potrzebujesz żołnierzy?
– Wszystkich – odparł Nyphron.
– Naprawdę jest tak źle?
– Możemy liczyć tylko na naszą przewagę liczebną. Owszem, jest fatalnie. Prawdę mówiąc, powinniśmy jak najszybciej zwinąć obóz. – Zawahał się, jakby te słowa były trujące. – Musimy się wycofać. Posiłki dołączą do nas w nowym punkcie zbornym.
– Jesteś pewien? – spytała Persefona.
– Nie możemy dłużej utrzymać tej pozycji. Powinniśmy wycofać się na granice zasięgu naszego smoka. Alon Rhist od Merredydd dzieli mniej więcej taka sama odległość jak od tego miejsca, więc smok powinien być w stanie do nas dołączyć. Tak się stanie?
– Nie jestem pewna. Suri kontrolowała go po drodze, ale… – Persefona się zawahała. Nawet teraz. Te słowa były wypalone w jej sercu. – Tak, myślę, że za nami podąży.
– Dobrze. – Nyphron pokiwał głową i z namysłem powiódł wkoło wzrokiem.
– Ale co nam da odwrót? – spytał Edgar. – Czy po prostu nie odwleczemy tego, co nieuniknione?
– Nie – odrzekła Persefona. – Za stworzenie smoka trzeba zapłacić straszliwą cenę. Każdy kolejny może osłabiać morale sił fane’a. – Popatrzyła na Nyphrona. – Stojąc przed tak trudnym wyborem, może zacząć dążyć do pokoju.
– Myślę, że ta możliwość jest już wykluczona – odparł Nyphron. – Edgarze, dokończysz posiłek po drodze. Zbierz swoich ludzi, żołnierzy z innych obozów oraz połowę naszych rezerwistów. Wyślij gońca z codziennym raportem dotyczącym liczby Fhreyów po naszej stronie rzeki. Nie wypuszczaj ich spomiędzy tych drzew, chyba że stworzą kolejnego smoka.
– A jeśli to zrobią?
– Wycofaj się i dołącz do posiłków.
– Tak jest. – Edgar zasalutował, chwycił garść jedzenia i wyszedł z namiotu.
Po jego wyjściu zapadła długa cisza. Persefona nie miała ochoty wracać do tego tematu, ale musiała spytać.
– Ona nie żyje, prawda?
– Suri? – upewnił się Nyphron. – Tak sądzę. Nie mieli powodu, by zachować ją przy życiu, skoro przekazała im to, co miała najcenniejszego.
Persefonę najbardziej uderzyła nie treść jego słów, ale rzeczowy ton, jakim je wypowiedział.
– Wolałabyś, żebym cię okłamał?
Pokręciła głową.
– Nie.
Nyphron nie był najgorszym mężem, ale nie był też najlepszy. Reglan miał wiele wad, ale przytuliłby Persefonę do piersi, objął ją i pozwolił jej się wypłakać. Rozumiał, że tego potrzebowała. Fhrejowie, za których wychodziła, nie mieli pojęcia o takich rzeczach. To nie była wina Nyphrona; podobne zachowania po prostu nie leżały w jego naturze.
Nieświadomie wbiła wzrok w miecz z czarnego brązu wiszący na środkowej podporze namiotu.
Ptaki latają, ryby pływają, pomyślała. Po chwili namysłu uświadomiła sobie, że kaczki potrafią jedno i drugie.
– Widzę, że myślisz o tym samym, co ja – odezwał się Nyphron.
Persefona bardzo w to wątpiła.
– A o czym ty myślisz? – spytała, odwracając się w jego stronę.
Wskazał ostrze, na które patrzyła.
– Nie powinniśmy tutaj trzymać tego miecza. Może nam zaszkodzić.
– Jak to?
– Siły fane’a już nie są zablokowane, a to jedyna broń, którą można zabić smoka Suri, czyż nie?
Persefona zdziwiła się, że Nyphron o tym wie. Nigdy nie rozmawiali na ten temat.
– Tak. Symbole na ostrzu to jego imię. To węzeł, który podtrzymuje splot. Jeśli wbije się w ciało Gilarabrywna, przełamie zaklęcie, a istota zniknie.
– Właśnie. Dlaczego więc ktoś z ludzi fane’a nie miałby go ukraść, by zniszczyć naszą najsilniejszą obronę?
– Po pierwsze, musiałby zdawać sobie sprawę z istnienia takiej broni. Po drugie, musiałby wiedzieć, że to ja ją posiadam. Po trzecie, musiałby podejść wystarczająco blisko, by z niej skorzystać, a Gilarabrywn raczej na to nie pozwoli. Malcolm wręczył mi ten miecz, by Suri nie musiała osobiście odesłać smoka, ale kiedy teraz o tym myślę…
– Tak?
– Może wiedział, że Suri już z nami nie będzie, i właśnie dlatego mi go przekazał. Powiedział, żebym go pilnowała. Nie spytałam dlaczego. Ostatnio zaczęłam podejrzewać, że Malcolm jest widzącym i potrafi przewidywać przyszłość, tak jak Tura czy Suri. Wie wiele rzeczy, których nie powinien wiedzieć.
Nyphron westchnął.
– Nie trać czasu na próby zrozumienia Malcolma. Jest zagadką, ale zapewniam cię, że kryje się w nim więcej, niż wydaje się na pierwszy rzut oka. Powinnaś przynajmniej ukryć to ostrze. Losy wojny się odwróciły, Persefono. Musimy zachować ostrożność i wykorzystać każdą przewagę, w przeciwnym razie przegramy.
Pokiwała głową i jeszcze raz zerknęła na miecz. Połyskiwał w świetle wczesnego poranka.
– Zapytam o niego Malcolma.
– Cudownie – odrzekł Nyphron z sarkazmem. – A przy okazji spytaj, jaka będzie pogoda w Merrydydd.
Rozdział trzeci
Ratowanie Moyi
Jeśli umieranie czegoś mnie nauczyło, to tej prostej prawdy, że niezależnie od tego, jak nieciekawe, straszne czy trudne wydaje nam się nasze życie, sprawy zawsze mogą przybrać gorszy obrót – i zbyt często właśnie tak się dzieje.
Księga Brin
Moya zobaczyła, jak most pęka i spada.
Bankor przyniósł ją do królowej, a teraz unieruchomił ją jakiś potężny mężczyzna, a może nawet niewielki olbrzym. Chwycił ją od tyłu, więc wiedziała jedynie, że cuchnął potem i krwią. Ściskał ją tak mocno, że sprawiał jej ból. Nie pozwalał jej uciec, ale zarazem nie dopuścił, by spadła z walącego się mostu. Przed chwilą królowa zapytała ją, kto ma klucz, a Moya próbowała powstrzymać się przed udzieleniem odpowiedzi, ale to przypominało wstrzymywanie oddechu. Chociaż bardzo chciała wytrwać, w końcu musiała zaczerpnąć powietrza. Rozczarowało ją, jak niewiele czasu potrzebowali, by ją złamać – niecałą minutę. Ale dopiero upadek z mostu sprawił, że ugięły się pod nią nogi.
Widziała, jak spadli. Najpierw Roan, potem Brin, Gifford i wreszcie Tesh oraz Tressa. Szlak prowadzący do wrót Alysinu został zniszczony, a klucz na zawsze znalazł się poza zasięgiem. Moya zawiodła Persefonę i całą ludzkość, a przy okazji straciła przyjaciół. Jakimś sposobem nadal istniała, ale oni zniknęli. To nie miało sensu. Przecież stała na ich czele.
To wszystko moja wina. Jestem odpowiedzialna. Jak to możliwe, że wciąż tu jestem, a oni odeszli? Nie powinno tak być.
Po raz pierwszy poczuła się naprawdę martwa.
Dłonie, które ją przytrzymywały, rozwarły się i upadła na kamienie na skraju odłamanego jęzora mostu. Siedziała oszołomiona, wpatrując się w wyrwę na środku.
Oni nie umarli. Nie mogli umrzeć. To niemożliwe, kiedy już się jest w Phyre.
Otrząsnęła się z koszmaru i rozejrzała. Królowa zniknęła, podobnie jak ohydne bankory oraz Orr. Wszędzie wokół Moyi rozpraszały się armie. Ludzie, Fhrejowie, karły, olbrzymy i gobliny rozchodzili się w ciszy. Nikt się nie śmiał ani nie wiwatował. Melen i kilku innych nieśli zmasakrowane ciała Gatha i Brana. Większość poległych pozostała na swoich miejscach. Wokół leżały setki ciał. Feneliusa pomagała iść kulejącemu Mideonowi.
– Co się dzieje?! – zawołała do nich Moya.
Feneliusa się na nią obejrzała.
– Przegraliśmy.
– Więc to już koniec? Wszyscy po prostu wracają do domu?
– Tak. Tutaj tak to wygląda.
– Właśnie. Tutaj tak to wygląda.
– Ale… nie, to nie może być koniec. Musimy ich wydostać. Moich przyjaciół, którzy spadli. Musimy coś zrobić.
Feneliusa pokręciła głową.
– Niemożliwe. To rzeczywiście już koniec i jak zwykle nie miało to żadnego celu. Właśnie dlatego przestałam uczestniczyć w tych próżnych aferach. Wróciłam tylko ze względu na ciebie. Tym razem miało być inaczej. Beatrice powiedziała, że ty i twoi przyjaciele jesteście wyjątkowi. – Feneliusa westchnęła i ponownie pokręciła głową. – Myliła się.
Fhrejka pomogła Mideonowi ruszyć w dalszą drogę.
– To nie koniec! – zawołała za nią Moya. – Musi istnieć jakiś sposób, by im pomóc.
– Nie ma żadnego. – Głos Feneliusy zabrzmiał ostatecznie jak trzaśnięcie zamykanych drzwi.
– Wróć z nami, Moyu – zaproponował Mideon słabym głosem. – Napijemy się i odpoczniemy, a jutro wszystko będzie wyglądało lepiej. Jak zawsze.
Moya obejrzała się na ziejącą gardziel Otchłani.
Nie, nie mogę tak ich zostawić.
Wstała.
Nie odejdę i ich nie porzucę.
Zbliżyła się o krok do krawędzi.
– Moyu? – odezwał się Deszcz. Stał gdzieś za jej plecami.
– Daj mi spokój, Deszczu.
– Ale Moyu… tam. Popatrz.
Zdawała sobie sprawę, że kopacz zna jej zamiary. Powstrzymał Gifforda przed rzuceniem się z mostu, a teraz chciał przeszkodzić także jej. Nie zamierzała na to pozwolić, ale coś w tonie jego głosu sprawiło, że się obejrzała.
Karzeł wskazywał stertę ciał tuż przed mostem. To były ofiary potężnego topora Mideona i młotów Melena. Królowa pozostawiła kilkanaście ciał swoich poddanych. Jedna twarz rzuciła jej się w oczy.
– Tekchin! – Moya podbiegła i padła na kolana. – Deszczu, pomóż mi!
Razem zepchnęli zwłoki z Instarya, a wtedy ich oczom ukazał się paskudny widok.
Tekchin walczył dzielnie. Nie padł od pojedynczej rany. Moya widziała zaszlachtowane świnie w bardziej nienaruszonym stanie. Stracił rękę, miał niemal odciętą głowę oraz głębokie rany na piersi i udach. Ostrza przecięły jego zbroję, jakby była uszyta ze szmat. Uwolnienie go ze sterty trupów nie było łatwe. Bali się, że rozerwą jego ciało na strzępy.
– Tekchin! Tekchin! – Moya szlochała, a łzy niemal ją oślepiły. – Deszczu, pomóż mi!
Karzeł był przy niej. Znalazł kawałek materiału z jakiegoś sztandaru. Rozłożyli go i ostrożnie umieścili na nim Tekchina.
– Teraz możemy pociągnąć – rzekł Deszcz. – Nic mu nie będzie. Trochę to potrwa, ale dojdzie do siebie.
Moya wciąż płakała, ale pokiwała głową.
– Wydobrzeje szybciej i będzie mniej cierpiał, jeśli będziesz przy nim – powiedziała Beatrice.
Niewysoka białowłosa widząca siedziała na kamiennej półce w odległości kilku metrów. Zapewne była tam od początku, ale zobaczyli ją dopiero, gdy tłum się przerzedził.
Moya splunęła na ziemię.
– Wiedziałaś, że tak się stanie. Właśnie tego nie chciałaś nam powiedzieć.
– Tak – przyznała Beatrice.
– Prosiłaś, żebyśmy ci zaufali.
– Nie skłamałam. Mówiłam, że sprawy przybiorą bardzo zły obrót, a potem wszystko jeszcze bardziej się pogorszy. To szczera prawda, nie uważasz?
– Ale ukryłaś to przede mną. Dlaczego?
Karlica wstała i popatrzyła na pęknięty most.
– Ponieważ nigdy byś nie przyszła, gdybyś znała cenę, a zwłaszcza wiedziała, że to oni ją zapłacą, a nie ty. Zabrałabyś klucz i kazała reszcie bezpiecznie zaczekać w zamku. Bardzo by się sprzeciwiali, krzyczeli i płakali, ale ostatecznie postawiłabyś na swoim, a wtedy królowa zdobyłaby klucz, bramy Phyre stanęłyby otworem, a wasza wojenka nad rzeką Nidwalden poszłaby w niepamięć i zastąpiłby ją nowy konflikt, niewyobrażalnie potężny i straszliwy. Wiem, o czym mówię. Widziałam to setki razy. Glorok to centrum labiryntu, gdzie spotykają się wszystkie ścieżki. Nie da się tego uniknąć. Przynajmniej na razie.
– Skoro nie da się tego uniknąć, to dlaczego nie mogliśmy wybrać takiej wersji wydarzeń, w której oni nie musieliby spaść?
– Ponieważ potrzebujemy nowych ścieżek i możliwości.
Moya ponownie splunęła i otarła nos.
– Położyłaś na szali moich przyjaciół, wieczność ich dusz.
Beatrice odwróciła się w jej stronę.
– To nie jest gra, Moyu, a ty wciąż masz swoją rolę do odegrania, więc nie mogę powiedzieć ci nic poza tym, że Tekchin cię potrzebuje. Miłość… świadomość, że ktoś się o ciebie troszczy… to potężny lek, zarówno w Elan, jak i tutaj. Daje nadzieję, a to niesamowita siła.
Rozdział czwarty
Tracąc światło
Bardzo często najbardziej mylimy się co do tego, czego jesteśmy najbardziej pewni, a to może wszystko zmienić.
Księga Brin
Gifford wędrował pośród popękanych skał pokrytych warstwami skrystalizowanego szronu. Każdemu jego krokowi towarzyszył stanowczy chrzęst.
Za głośno, pomyślał, chociaż sam nie wiedział dlaczego.
Otchłań była odludna, opuszczona i przygnębiająca. W porównaniu z nią Dureya, z jej kruchymi trawami i przestworzami pełnymi obłoków, była rajem życia i piękna. Gifford bez celu wałęsał się po otwartej równinie pomiędzy dwoma urwiskami. Szukał pomocy w miejscu, w którym zapewne nie można było jej znaleźć. Czuł się ociężały i powolny. Poza tym biodro wciąż go bolało po upadku. Kontuzja coraz bardziej się pogłębiała. A może nie docenił pierwotnych obrażeń? Chodzenie sprawiało mu ból i wyraźnie go męczyło, przynajmniej w porównaniu z tym, jak dotychczas czuł się po śmierci. Po trzydziestu latach życia i tak była to mało znacząca niedogodność, zwłaszcza w świetle tego, że nie był w stanie pomóc Teshowi ani Tressie. No i była także Roan, której brak czynił go jeszcze bardziej zdesperowanym. Odkrył, że Otchłań jest krainą beznadziei.
Kiedy zszedł na niższą skalną półkę, poczuł ukłucie bólu w biodrze. Rozmasował bolesny skurcz i odczucie zniknęło.
Nie mam ciała, przypomniał sobie. Sam sprawiam sobie ten ból. To zmusiło go do postawienia nowego, oszałamiającego pytania: Dlaczego Tressa i Tesh tak bardzo ucierpieli na skutek upadku?
Przypominali obrzydliwe zapadnięte namioty. Chociaż wiedzieli, że nie mają ciał, nurzali się w bólu i cierpieniu. Gifford wspiął się na kolejną półkę i ponownie poczuł ukłucie w biodrze.
Nie mogę pozbyć się wrażenia, że rana staje się coraz bardziej dotkliwa. Ta świadomość go niepokoiła. Co to oznacza? Wygląda na to, że sami jesteśmy swoimi najgorszymi wrogami.
Jakiś dźwięk.
Usłyszał go albo tylko mu się wydawało.
Zatrzymał się i wytężył słuch. Wbił wzrok w ciemność i próbował sprawić, by odgłos znów się rozległ.
Nic. To tylko pobożne życzenia.
Ale z braku innych odczuć otworzył się na nadzieję, wyobraził sobie, że dźwięk dobiegł od strony pobliskiej skalnej ściany i odbił w jej stronę. Jego oczom ukazały się pionowe pęknięcia, niczym blizny na ciemnoszarym kamieniu – ślady pazurów jakiejś olbrzymiej bestii. Kiedy zbliżył się do podnóża rozpadliny, usłyszał głosy, a raczej jeden głos.
Coś jest w środku.
Zdawał sobie sprawę, że pomyślał „coś”, a nie „ktoś”. Przypomniał sobie, jak Brin opowiadała mu o raowie, którego słyszała w Alon Rhist, a on z całą pewnością nie był osobą. Ale w tym nowym świecie wszystko było możliwe. Tylko wizja zmasakrowanych ciał Tesha i Tressy oraz ich wołania o pomoc skłoniły go do zagłębienia się w szczelinie. Wszedł powoli, pozwalając, by bijące od niego światło odsłoniło tajemnice wnętrza. Wejście było wąskie, ale szczelina robiła się coraz szersza. Zatrzymał się, żeby posłuchać. Żadnego dźwięku. Może się pomyliłem? Jaskinie zazwyczaj były puste. Odgłos był taki delikatny.
Myliłem się. To Otchłań. Nie ma w niej niczego poza pustką.
– Byłaś niegrzeczną dziewczynką, prawda? – Głos dobiegł z głębi jaskini. – Bardzo, bardzo niegrzeczną.
Znam ten głos!
– Otrułaś tatusia. Nakarmiłaś mnie czymś paskudnym i patrzyłaś, jak umieram z pianą na ustach, niczym jedna z owiec Gelstona. Nie dziwię się, że tutaj trafiłaś. Bogowie nie wybaczą takiego zabójstwa.
Matko Wszechrzeczy, tylko nie on! Ale z kim rozmawia? Gifford znał odpowiedź, chociaż odpychał ją i nie dawał jej prawa istnienia. Nie! Nie ona! Nie z nim! Pośpiesznie wszedł do jaskini, a jego światło odsłoniło prawdę.
Iver Snycerz stał pochylony w niewielkiej komorze. Był miękki, gruby i tłusty. Gifford nigdy wcześniej tego nie zauważył, ale teraz, widząc tę nalaną twarz, workowate policzki i podwójną szyję, zdał sobie sprawę, że Iver jako jedyny w dahlu aż tak się zaokrąglił. To nie była zwykła otyłość. Wyglądał jak świeczka, która stopiła się na słońcu.
Iver pochylał się nad czymś, co leżało na ziemi.
– Jak się miewa moja córeczka, co? – zagruchał.
Córeczka?
Iver zauważył światło i się odwrócił. Woskowy człowiek był ubrany w szmaty, pozostałości dawno zapomnianej tuniki. Poszarpane nitki, cienkie jak pajęcza sieć, falowały niczym długie włosy pod wodą. Ślina lśniła na dolnej wardze mężczyzny, a malutkie oczka były wytrzeszczone z radości. Kiedy Iver się poruszył, Gifford wstrzymał oddech.
U jego stóp leżała Roan. Nie poruszała się, tylko lekko drżała, a z jej ust wydobywały się jęki.
Jaskinia w jednej chwili urosła, gdy zapłonął gniew Gifforda.
– Zostaw moją żonę!
– Gifford? Gifford… Kaleka? – Iver cofnął się oszołomiony.
Gifford nie miał na sobie zbroi ani nie dzierżył miecza, ale to nie miało znaczenia. Zaszarżował z furią i uniesioną pięścią.
– Powiedziałem, żebyś ją zostawił!
Cichy garncarz z dahlu Rhen dygotał, ale nie z zimna. Miał szeroko otwarte oczy i mocno zaciśnięte zęby.
Iver się skulił.
– Jeśli jeszcze raz ją tkniesz, znajdę kamień i przez całą wieczność będę ci roztrzaskiwał czaszkę! Rozumiesz? – wrzeszczał Gifford. – Czy mnie rozumiesz, ty chory sukinsynu? Trzymaj się od niej z dala!
Iver zniknął w mrocznych zakątkach jaskini, a Gifford delikatnie podniósł Roan. Kobieta nie przestawała płakać, gdy niósł ją do wyjścia.
– Nie idź tam – odezwał się Iver z cieni. – Tam nie jest bezpiecznie. Światło… znajdą cię.
Roan zadrżała, gdy usłyszała jego głos.
– Już dobrze, Roan – wyszeptał Gifford. – Jestem przy tobie. On już sobie poszedł. Nigdy więcej cię nie dotknie. Obiecuję. Jeśli spróbuje, rozszarpię go gołymi rękami, klnę się na Etona i Elan.
***
Kiedy Gifford zaniósł Roan do pozostałych, sytuacja wyglądała już odrobinę lepiej. Tesh i Tressa wciąż leżeli połamani na zmrożonej ziemi, ale nieco doszli do siebie. Głowa Tesha już nie była zmiażdżona, a jedynie wyglądała jakby ktoś obił ją tęgim kijem. Wciąż brakowało mu zębów i miał przekrzywiony nos, ale jego szczęka odzyskała sprawność. Tressa wyglądała dużo gorzej. Mimo to przewróciła się na bok, a jej poskręcane kończyny ułożyły się mniej więcej we właściwych miejscach.
Oboje mogli mówić.
– Znalazłeś Roan – odezwał się Tesh. Lekko przekrzywił głowę, próbując na nich popatrzeć. Poruszał szczęką, lecz miał słaby, drżący głos.
Gifford pokiwał głową i położył Roan obok Tressy. Chciał się cofnąć, ale Roan chwyciła go za rękę z zaskakującą siłą.
– Nie zostawiaj mnie.
– Nigdzie się nie wybieram – zapewnił ją. – Powinnaś już wiedzieć, że nigdy cię nie zostawię.
Roan mimo wszystko mocno go objęła.
– Tak się bałam.
– Gdybym mógł go dla ciebie zabić, zrobiłbym to.
– Kogo? – spytał Tesh.
– Ivera Snycerza.
– Iver tutaj jest? – spytała Tressa i skrzywiła się z wysiłku.
Gifford nie potrafił ocenić, która rana sprawia jej największy ból. Była tak pokiereszowana, że nie mógł na nią patrzeć.
– Zabrał Roan.
– A ty go znalazłeś? – Pomimo widocznego cierpienia Tressa zdołała się uśmiechnąć. – Jak ci poszło?
– Nie musiałem niczego robić. Po prostu krzyknąłem.
– Naprawdę? Pozwoliłeś mu odejść?
Gifford wzruszył ramionami.
– Obchodzi mnie tylko Roan.
Odgarnął włosy z jej twarzy. Kiedy ją znalazł, wyglądała strasznie. Nie tak źle jak Tressa, ale prawie. Miała siną twarz i krwawiła z kilkunastu skaleczeń. Podobnie jak Tesh straciła kilka przednich zębów, miała zmiażdżony nos i przekrwione oko. Teraz jej zęby wróciły na swoje miejsce, oko wciąż było czerwone, ale powoli jaśniało, a nos miała tylko posiniaczony. Podobnie jak pozostali dochodziła do siebie. Każde z nich odzyskiwało dawną sprawność we własnym tempie. Roan wyprzedziła pozostałych, a jej sińce błyskawicznie znikały.
– Wyglądasz już dużo lepiej – powiedział ze łzami w oczach.
– To ty pomagasz mi wrócić – wyszeptała drżącymi ustami.
– Wiesz, gdzie jest Brin? – spytał Tesh nieco pewniejszym głosem. – Widziałeś gdzieś jej ślady?
Gifford pokręcił głową.
– Niczego nie widziałem. Nie znalazłbym Roan, gdybym nie usłyszał głosu Ivera. Zaciągnął ją do jaskini. – Gifford popatrzył na twarz żony. – Skrzywdził cię?
Roan pokręciła głową. Nie potrafiła oderwać od niego wzroku nawet na chwilę.
– Nie zdążył. Było mu trudniej mnie nieść niż tobie. Stracił wszystkie siły. Dziękuję, Giffordzie. Dziękuję. Tak się bałam. Zupełnie sama… z nim.
Roan zadrżała.
– Kocham cię – odrzekł Gifford. – Zawsze cię kochałem i nigdy nie przestanę.
Roan się uspokoiła, jakby jego słowa miały magiczną moc. Otarła łzy i usiadła o własnych siłach. Potem uśmiechnęła się do niego.
– Jesteś moim bohaterem.
Słysząc te słowa i widząc jej radosną minę, Gifford uświadomił sobie, że już nie czuje bólu. Kłucie w biodrze ustało i poczuł się dziwnie lekki.
– Stałeś się jaśniejszy – zauważyła Roan. Uważnie mu się przyjrzała. – Twoje światło… płonie mocniej niż wtedy, gdy mnie znalazłeś.
Wzruszył ramionami.
– Pewnie ty też pomagasz mi wrócić.
– To dobrze – odezwała się Tressa. – Strasznie tutaj ciemno… gdziekolwiek jesteśmy.
Roan popatrzyła w stronę nieobecnego nieba.
– Czy ktoś jeszcze spadł?
– Brin – odrzekł Tesh. Stęknął, z trudem podnosząc głowę. – Ale jestem ociężały. Ledwo mogę się ruszać.
– Jak pod wodą – stwierdziła Roan. – Im głębiej nurkujesz, tym większy ciężar na ciebie napiera.
Podnieśli wzrok i pokiwali głowami, jakby widzieli ten ciężar.
– Myślę, że właśnie to poczuli Tressa i Tesh tam na górze – wskazała Roan. – Ale tutaj jest jeszcze gorzej. Wprost strasznie. Czujesz to, prawda, Giffordzie?
Wzruszył ramionami.
– Trochę. Wcześniej było gorzej. Teraz jestem tylko trochę ociężały.
– Ciekawe, co się stało z Brin – odezwał się Tesh. – Myślisz, że ten Iver mógł coś jej zrobić?
– Nie widziałem jej – odrzekł Gifford. – Uwierz mi, że gdybym ją spotkał, na pewno też bym ją tutaj sprowadził.
– Oczywiście, nie chciałem powiedzieć… – Tesh przełknął ślinę, a Gifford pomyślał, że być może ma usta pełne krwi. – Po prostu się boję.
– Zaufaj mi, rozumiem cię.
Roan pokręciła głową.
– Brin tam nie było. Tylko ja i Iver. Zachowywał się tak, jakbym była prezentem zesłanym przez bogów. Nie mogłam się poruszyć. Nie mogłam mówić. – Zadrżała.
– Teraz jesteś bezpieczna ze mną. Już nie jestem kaleką. I chociaż może nie będę w stanie zabić tego starego drania, to jeśli kiedykolwiek będzie ci groził, sprawię, że tego pożałuje.
– Nie boję się – odpowiedziała, po czym ponownie przyciągnęła go do siebie i położyła głowę na jego ramieniu. – Po prostu… tutaj jest tak zimno.
Znów zadrżała, a jej odczucia zaczęły się udzielać pozostałym. Tressa zadygotała, a po chwili dołączył do nich Tesh.
– Rzeczywiście jest zimno. – Gifford się rozejrzał, szukając rozwiązania, ale zobaczył tylko niekończącą się popękaną równinę, piwnicę świata. – Może powinniśmy rozpalić ognisko.
Wystraszona Roan szerzej otworzyła oczy.
– Królowa raczej nas tutaj nie dopadnie – uspokoił ją Gifford. Uniósł wzrok, ale niczego nie zobaczył: ani królowej, ani bankorów, ani nawet szczytu rozpadliny. Wszystko poza zasięgiem jego światła wyglądało identycznie: kryło się w ciemności. – Nikt nas nie znajdzie.
Roan pokręciła głową.
– Nie ma tutaj niczego do spalenia.
– Niczego nie potrzebujemy. To nie jest prawdziwy ogień.
Roan przygryzła drżącą dolną wargę. Popatrzyła na niego z niepokojem.
– Nie wiem, jak to zrobić bez drewna. – Sprawiała wrażenie zmartwionej, że go zawiodła.
– Nic nie szkodzi. Nawet nie wiem, czy tutaj da się rozpalić ognisko.
Otchłań sprawiała wrażenie bardzo osobliwego miejsca, zapomnianego zakątka zaświatów, i nie wiedzieli, co działa, a co nie działa na samym dnie świata. W Relu i na górnych poziomach Nifrelu ludzie byli w stanie wykorzystywać eshim do kształtowania otoczenia zgodnie ze swoimi pragnieniami, ale to miejsce było jak czarne płótno… a raczej jak rama. Gifford wyobrażał sobie, że całe Phyre przypominało Otchłań, gdy pojawili się pierwsi umarli. Ciężar i ciśnienie nie były aż tak przytłaczające na wyżej położonych obszarach, dzięki czemu Ferrol czy Drome mogli nagiąć te miejsca do swojej woli. Ale w głębinach Otchłani ich wola była stłamszona, a eshim był rzadkością. Nie byli w stanie wpływać na krajobraz.
– To nie ogień jest problemem. Źle do tego podchodzimy. Tak naprawdę wcale nie jest nam zimno. Potrzebujemy idei ciepła.
– Jest mi cieplej przy tobie – przyznała Roan.
Pokiwał głową.
– To jak studnia w wiosce Rhenów w Relu. Więcej ludzi to więcej eshim.
Roan popatrzyła na otwarty teren.
– Zimno nie jest prawdziwe, ale jego idea owszem. Myślimy, że marzniemy, ponieważ tak wygląda nasze otoczenie. Na tej zmrożonej ziemi przychodzą nam do głowy tylko lodowate myśli.
– Jeśli znajdziemy schronienie, coś przytulnego, jak jaskinia Ivera, być może wyobrazimy sobie, że ogrzewamy się nawzajem. Myślę, że to nam pomoże. Potem znajdziemy jakiś sposób, by się stąd wydostać.
Gifford rozważał wypędzenie Ivera z jego jaskini, ale podejrzewał, że Roan może znieść ponowną wizytę w tym miejscu gorzej niż siedzenie pod gołym niebem.
– Wydostać? – spytała oszołomiona Tressa.
– Spadliśmy – odparł Gifford. – To chyba logiczne, że możemy się wspiąć?
– Nie sądzę.
– No dobrze, w tej chwili nic nie wydaje się możliwe, ale kiedy już znajdziemy schronienie, poczujemy się lepiej. Roan, możesz chodzić?
– Tak myślę. – Zgięła nogi i dźwignęła się na kolana. – Myślę, że dam radę.
Gifford popatrzył na Tesha.
– Nigdzie się nie wybieram. – Mężczyzna wciąż leżał na kamieniu.
Gifford nawet nie pytał Tressy. Wyglądała jak worek pełen połamanych patyków. Nie był w stanie nieść ich wszystkich.
To nie ma sensu, pomyślał.
– Giffordzie? – odezwała się Roan. – Co się stało? Twoje światło… ponownie przygasa.
– Wybacz… nie wiem, dlaczego tak się dzieje.
– Nadzieja – odpowiedziała. – Może wiara. Z pewnością to ona daje nam moc, żebyśmy bronili się przed mrokiem.
– Naiwny optymizm – odezwała się Tressa. – W ogóle go nie rozumiem. – Popatrzyła na Gifforda, nie była jednak w stanie dźwignąć głowy. – Wiodłeś żałosne życie, pluli na ciebie wszyscy, nawet bogowie… Nie, oni przede wszystkim. Żyłam lepiej od ciebie… przynajmniej przez jakiś czas. A potem trafiło ci się kilka nieco mniej fatalnych lat i nagle jesteś rozpromieniony jak słoneczko. Jak to możliwe?
– Mam Roan – odpowiedział. – Oraz bardzo niewielkie oczekiwania. Niewiele trzeba, żeby mnie uszczęśliwić.
– Ale nie jesteś szczęśliwy – zauważyła Roan. – Twoje światło stale słabnie. Co się dzieje?
Gifford próbował siłą woli zapłonąć jaśniej, niestety bezskutecznie.
– Nie wiem, co mam robić. Wszyscy jesteście ranni. Chcę wam pomóc, ale nie wiem jak. Czuję się… trochę przytłoczony i bardzo się boję.
– Ściągamy cię ze sobą w dół – stwierdziła Roan.
Światło Gifforda jeszcze przygasło.
– Nie jesteś dla mnie ciężarem, Roan.
– Ale na pewno nie wsparciem – wtrąciła Tressa.
Tesh, który próbował przetoczyć się na bok, w końcu dał za wygraną. Roan także oparła się na łokciach.
Tracę ich, pomyślał Gifford, a jego światło znów osłabło.
– Giff… odzie – wykrztusiła Roan, mocno go ściskając. – Niee poaawaj się. – Mówiła bełkotliwie. Coś było nie tak z jej ustami. Przednie zęby – znów je straciła!
Gifford poczuł przypływ zimna. Zadrżał, a jego światło, niegdyś mocne jak latarnia pośród nocy, upodobniło się do przygasającej świeczki. Czuł przytłaczający ciężar, który wgniatał go w oszronioną ziemię.
Objął i z całych sił uściskał Roan. Wciąż czuł odrobinę ciepła, dopóki była przy nim.
– Kocham cię – powiedział, licząc na to, że magia ponownie zadziała.
Roan podniosła wzrok i uśmiechnęła się, ukazując idealne zęby.
Tressa, która leżała z policzkiem na zmrożonym gruncie i wpatrywała się w dal, wyszeptała:
– Co to takiego, na Phyre?
W oddali pojawiło się jakieś światło – oślepiający rozbłysk tuż nad horyzontem.
– Jak gwiazda zaranna – wyszeptała Roan.
„Nie idź tam”, ostrzegł go Iver. „Tam nie jest bezpiecznie. Światło… znajdą cię”.
– Robi się większe. – Gifford mocniej przytulił Roan, aż w końcu wystraszył się, że zrobi jej krzywdę.
Ze strachem spoglądali na stale rosnącą światłość, wstrzymując oddech. Leżeli na jej drodze.
Kim oni są? – zastanawiał się Gifford.
Po chwili uświadomił sobie, że to nie oni, ale ona, i że jest olśniewająca.
***
– Tesh! – zawołała Brin, podbiegając do nich.
Znalezienie kogokolwiek w Otchłani graniczyło z cudem, a fakt, że znalazła akurat jego, niezwykle ją uradował. Z drugiej strony to było ostatnie miejsce, w jakim chciałaby zobaczyć Tesha.
Wyglądał strasznie, zmasakrowany, poraniony, rozciągnięty na twardej ziemi. Tressa wyglądała jeszcze gorzej. Roan prezentowała się nieco lepiej, a Gifford robił najlepsze wrażenie, ale żadne z nich nie było w dobrej formie.
– Żyjecie… – Brin się zreflektowała. – Nic wam nie jest.
Tesh osłonił oczy dłonią.
– Brin?
Podeszła bliżej i zobaczyła, jak na jego posiniaczonej twarzy zaskoczenie ustępuje miejsca euforii.
– To ja – potwierdziła.
– Jesteś cała.
– Nic mi nie jest. No cóż… – Obejrzała się przez ramię. – Goniły mnie te straszydła, ale chyba je zgubiłam. Nie są zbyt szybkie, w odróżnieniu ode mnie. Mam nadzieję, że kiedy zniknęłam im z oczu, zatrzymały się. Ale nawet jeśli nie, to będą potrzebowały roku, żeby dotrzeć tak daleko.
Tesh powoli oderwał dłonie od ziemi. Dygotał z wysiłku, ale zdołał dotknąć jej twarzy. Delikatnie przyciągnął ją do siebie i się pocałowali. Całe jego ciało drżało.
– Tak mi przykro, Brin. Zawiodłem cię. Raithe błagał, żebym cię zabrał i znalazł jakieś spokojne miejsce, gdzie moglibyśmy zacząć nowe życie. Pokazywał mi, jak należy żyć… naprawdę żyć. Byłem ostatnim z Dureyan, a przeze mnie… przez to, że nie posłuchałem człowieka, który był dla mnie jak ojciec… mój cały klan przestał istnieć.
Łzy napłynęły do oczu Brin. Mężczyzna, który był taki pewny siebie i zaradny, teraz leżał przed nią, złamany i bezsilny. Nie potrafiła wykrztusić ani słowa.
– To nie ma znaczenia, jeśli nie będziesz w stanie mnie kochać – ciągnął, wypełniając ciszę. – Kocham cię i powinienem był się z tobą ożenić. Powinienem był usłuchać Raithe’a, zabrać cię i mieć dzieci… – Załamał mu się głos. Dał za wygraną i ją przytulił.
– Ja też cię kocham – wykrztusiła Brin. – Wciąż możemy mieć to wszystko, czego pragnął dla nas Raithe, kiedy się stąd wydostaniemy.
– Jak możesz mnie kochać? Wiesz, co zrobiłem.
– Tak, wiem. Podążyłeś za mną w głąb stawu.
– Nie o tym mówię.
Uśmiechnęła się do niego.
– Kocham cię, Tesh. Nie proś, żebym to wyjaśniła. Po prostu tak jest.
– Nie rozumiem.
– Tesh, miłość do ciebie to nie jest moja decyzja. To nie jest wybór. Może nie powinnam cię kochać, ale nic na to nie poradzę. Nie mam na to wpływu.
– To nie ma sensu.
– Nie musi. Nie wszystko jest logiczne. Szalki nie muszą być w równowadze. Nie każdą krzywdę trzeba naprawić. Nie jestem taka jak ty, Tesh.
– On także nie jest taki jak ty – odezwała się Tressa. – Jest idiotą.
– Być może – wtrącił się Gifford. – Ale przynajmniej stoi.
Rozdział piąty
Niewygodne córki
Nigdy nie wiadomo, kogo spotkamy – nawet gdy już go spotkaliśmy.
Księga Brin
Nie wiem, co jest ze mną nie tak.
Imaly czuła się fatalnie, a z każdym dniem było coraz gorzej.
Może jestem już na to za stara.
Ta myśl kołatała się jej w głowie od wielu dni, coraz hałaśliwiej próbując przebić się przez domowe hałasy.
Rewolucja jest dla młodych, uznała Imaly, ale potem przypomniała sobie tragiczny los Makarety i Aidena. Nie, to nieprawda. Młodzi są zbyt głupi.
Chociaż mieli motywację, ambicję i niezachwianą wiarę w ideały, te narzędzia im nie wystarczały. Kluczowym składnikiem, którego im brakowało, było doświadczenie. Młodzi za mało widzieli, by rozumieć, jak działa świat. Brali wszystko za dobrą monetę, ponieważ tak wyglądała ich rzeczywistość, a to ograniczenie zamykało im wiele drzwi.
Osoby, które widziały tylko skrawek obrazu, wyciągają pochopne i niebezpieczne wnioski. Tylko powoli płynąc nurtem rzeki czasu, można nauczyć się odróżniać to, co jest, od tego, co było, i szacować prawdopodobieństwo tego, co może się wydarzyć. Takie porównanie zapewnia mądrość i zrozumienie. Niektóre rzeczy są wieczne, inne można czasowo zmienić, ale są także takie – bardzo nieliczne – które pozwalają na zawsze odmienić świat. Nie warto poświęcać się dla tego, co niezmienne lub przejściowe. Ale tak jak daltoniści, którzy stoją przed czerwonymi, zielonymi i żółtymi drzwiami, młodzi nie potrafią dostrzec różnicy.
Dlatego to moje zadanie.
Imaly westchnęła.
Po drugiej stronie ściany ponownie rozległo się stukanie. Po stłumionych krzykach zabrzmiał śmiech. Kiedy Suri się pojawiła, Imaly obawiała się, że mistyczka i Makareta się nie dogadają, a taki konflikt wpędzi Makaretę w jeszcze głębsze przygnębienie. Gdyby tak się stało, obie Artystki byłyby bezużyteczne dla Kuratorki. Ale ku jej zaskoczeniu ich tragiczna przeszłość zaowocowała więzami przyjaźni.
Imaly martwiła się także, że obecność Suri wzbudzi zainteresowanie sąsiadów. Przyjęcie tak ważnej osoby do jej domostwa musiało zwrócić na nią uwagę. Imaly miała koszmary, w których Fhrejowie z zewnętrznych wiosek pukali do jej drzwi i prosili o spotkanie z Suri. Ale nic takiego się nie stało. Nikt niczego nie chciał od „tej Rhunki”, a odkąd fane zaczął tworzyć smoki, wszyscy unikali Estramnadonu. Nawet mieszkańcy miasta zamykali się w swoich domach, obawiając się pukania do drzwi.
Vidar stworzył pierwszego smoka i to niedaleko Avemparthy. Imaly często się zastanawiała, jak wyglądała ich podróż. Czy rozmawiał ze swoją siostrą? Wyjaśniał jej, że nie ma wyboru? A może cały czas płakał i prosił o wybaczenie? Suri wyjaśniła Imaly, co jest potrzebne, by „grać głębokie akordy”, dlatego nie mogło dziwić, że Rhunowie mieli tylko jednego smoka.
Lothian pragnął mieć ich więcej.
Imaly o tym wiedziała, tak jak wszyscy. Właśnie dlatego mieszkańcy Estramnadonu nie wychodzili z domów, tylko kryli się za zamkniętymi drzwiami, licząc na to, że nikt do nich nie zapuka.
Jedyne dwie osoby, które nie obawiały się, że zostaną złożone w ofierze, dokazywały za ścianą. Imaly bała się, że Suri i Makareta będą się dogadywały jak woda z ogniem, ale okazało się, że mają na siebie kojący wpływ. Ich niespodziewana przyjaźń cudownie podziałała na ponury nastrój Makarety i stępiła ostrze nieufności, w które Jerydd wyposażył Suri, gdy źle ją traktował.
Łup! Portret Gylindory Fane podskoczył i przekrzywił się na ścianie.
– Przestańcie! – wybuchła Imaly. – Cokolwiek robicie, przestańcie natychmiast!
Kuratorka opadła na krzesło w rozświetlonym słońcem zakątku, z którego rozciągał się widok na ogródek warzywny przysypany śniegiem.
– Wołałaś nas? – Makareta wyjrzała zza ściany z zawstydzoną miną. Miała na sobie brudny fartuch.
Suri trzymała się z tyłu. Była ubrana w najlepszą asykę Imaly, specjalnie dla niej skrojoną.
– Musicie burzyć mój dom? – Imaly wstała i wyprostowała obraz.
– My tylko…
– Nie obchodzi mnie, co robiłyście. Nie zniosę tego dłużej.
– Co się stało? – Makareta niepewnie się zbliżyła, a Imaly zauważyła, że młoda Fhrejka ma młotek w dłoni.
Co one wyprawiają, na Ferrola?
– Nic – skłamała Imaly, tym razem dla wygody. Nie miała ochoty tłumaczyć, że czuje się jak owoc winogrona, który wytłacza się, by sporządzić wino. Członkowie Aquili tracili pewność siebie, a Vasek również się wahał. Był jak kruchy kawałek cennego kryształu, który zostawiła na krawędzi stołu podczas przybierającej na sile wichury.
Jakby tego było mało, ginęli niewinni ludzie – a przynajmniej wkrótce mieli zacząć ginąć. Tak wiele spoczęło na jej barkach: dziedzictwo przodków, wynik wojny i przyszłość Fhrejów. Trzymała dłoń na dźwigni i do niej należało jej pociągnięcie. A każdego wieczoru po powrocie do domu musiała znosić wybryki Suri i Makarety.
Imaly westchnęła.
– Najwyższy czas wyjaśnić sobie kilka spraw, więc usiądźcie. Obie.
Przyciągnęły krzesła i usiadły w cieniu, unikając oślepiającego słońca, które wdzierało się przez okna. Imaly uświadomiła sobie, że zasłony są rozsunięte, i je zaciągnęła.
Miałabym za swoje, gdyby ktoś zobaczył Makaretę i na mnie doniósł. Zwłaszcza teraz, gdy jest już prawie po wszystkim.
– Mówiąc o kilku sprawach, masz na myśli… – zaczęła Makareta, a jej głos stał się cichszy i poważniejszy.
Imaly pokiwała głową i ponownie usiadła, a następnie skupiła się na Suri, która, pomimo wysiłków Imaly, by zachować otwarty umysł, wyglądała absurdalnie w asyce. Pomimo dokonanych poprawek strój był na nią za duży i nie pasował do niej stylem. Imaly zazwyczaj ubierała się tak na oficjalne uroczystości, więc widok Rhunki w tym ubraniu ją raził. Choć z drugiej strony Suri była pomnikiem wzniesionym na cześć przeciwieństw.
– Nie wiem, czy słyszałyście, ale udało się stworzyć smoka – zaczęła Imaly.
– Gdzie? – spytała Suri ponurym tonem, w porównaniu z którym Makareta zabrzmiała swobodnie.
– W wieży Avempartha. – Imaly się spięła. To była pierwsza z trzech niebezpiecznych przeszkód, które musiała pokonać. Wiedziała, że żadna z nich nie będzie łatwa.
– Mówiłam, że nie pozwolę, by moim ludziom stała się krzywda. – Słowa Suri zabrzmiały jak groźba.
Imaly nie była zaskoczona. Spodziewała się tego, ale spodziewanie się, że tresowany niedźwiedź może nas zaatakować, to nie to samo, co usłyszenie jego warczenia. Imaly już wiedziała, że Suri nie grzeszy subtelnością, więc zdawała sobie sprawę, że ten ton nie ma na celu jedynie wyprowadzenia jej z równowagi.
Stanęła naprzeciw grotu włóczni, ostrożnie wypowiadając kolejne słowa.
– Nie zapomniałam o naszej umowie i zauważ, że mogłam ukryć przez tobą tę wiadomość, ale tego nie zrobiłam. To wydarzenie sprawia, że musimy zacząć działać szybciej. Jutro wieczorem zwołam oficjalne zebranie Aquili i wydamy decyzję o usunięciu Lothiana z tronu. Następnego dnia go zabijemy, dzięki czemu dotrzymam swojej części umowy.
Obserwowała Suri, która z namysłem zmarszczyła czoło.
Chociaż Imaly chciała to załatwić jak najszybciej, rozumiała wartość cierpliwości. Nie mogła działać zbyt pochopnie. Pośpiech sprzyja nieszczęśliwym wypadkom.
– Czy moi ludzie zostali zaatakowani? – spytała mistyczka.
– Z tego, co mi wiadomo, smok zniszczył obóz nad rzeką i przegnał stacjonujących tam żołnierzy. Bestia pełni przede wszystkim rolę obronną. Ale stworzą kolejne z myślą o natarciu i właśnie dlatego… aby dotrzymać danego słowa… muszę nieco przyśpieszyć. Czy to cię zadowala? A może chcesz mnie teraz zabić?
Makareta wytrzeszczyła oczy i wyprostowała się na krześle. Obejrzała się na Suri, jakby ta nagle zmieniła się w jakąś inną istotę.
– Na czym polega wasz układ?
Żadna jej nie odpowiedziała. Suri wbijała lodowaty wzrok w Imaly, a Kuratorka zastanawiała się, czy nie przesadziła z blefowaniem i nie popełniła błędu w ocenie dziewczyny.
– Nie mówisz mi całej prawdy – odrzekła Suri.
Imaly przełknęła ślinę i zebrała się w sobie, bojąc się, że da po sobie coś poznać.
Korzysta z magii, ale nie umie czytać w myślach. Nikt z Miralyithów tego nie potrafi.