Epoka imperium. Legendy Pierwszego Imperium. Tom 6 - Michael J. Sullivan - ebook

Epoka imperium. Legendy Pierwszego Imperium. Tom 6 ebook

Michael J.Sullivan

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Otwierają się drzwi. Nadchodzi armia smoków.

A los żyjących zależy od umarłych.

Zdobywszy sekret tworzenia smoków, przywódca Fhrejów ponownie odwrócił losy wojny, lecz zdobycie przewagi miało straszliwą cenę. Podczas gdy Imaly planuje obalenie fane’a za wykroczenia, których dopuścił się wobec swego ludu, mistyczka i Strażniczka Praw pozostają jedyną nadzieją Rhunów. Czasu jest coraz mniej, a przyszłość obu ras wisi na włosku. W porywającym finale Legend Pierwszego Imperium Wielka Wojna wreszcie osiąga punkt kulminacyjny, który zwiastuje nadejście nowej ery – Epoki imperium.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 583

Oceny
4,8 (5 ocen)
4
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
anchesenamon02

Dobrze spędzony czas

Zakończenie w porządku chociaż liczyłam na coś lepszego, mam wrażenie że poprzednie części były za bardzo rozciągnięte, a ta z kolei z bardzo pospieszona, nie satysfakcjonuje mnie do końca to w jaki sposób rozwiązały się wszystkie wątki, tak jakby miała być jeszcze jedna, ostatnia część.
00
barabiel1965

Nie oderwiesz się od lektury

Ostatni tom świetnego cyklu,. Napisany pięknym językiem i dobrze przetłumaczony. Bohaterowie muszą przejść trudną drogę, zrozumieć siebie i wiele poświęcić by uratować swoją rasę.
00

Popularność




Od autora

Witaj­cie w ostat­niej czę­ści Legend Pierw­szego Impe­rium. To moja szes­na­sta powieść w fik­cyj­nym świe­cie Elan i zwień­cze­nie epoki mitów i legend, która sta­nowi fun­da­ment mojej poprzed­niej serii.

Niniej­sza książka uka­zuje się w bez­pre­ce­den­so­wym okre­sie w naszej histo­rii. Piszę te słowa w kwiet­niu 2020 roku. Pan­de­mia koro­na­wi­rusa sza­leje na świe­cie, a całe rodziny cier­pią z powodu przy­mu­so­wych lock­dow­nów. Czy­tel­nicy, któ­rzy wspie­rają mnie na Kick­star­te­rze, zasy­py­wali moją skrzynkę mailami, doma­ga­jąc się kolej­nej książki, która pomo­głaby im się wyrwać z czte­rech ścian i uwol­nić od codzien­nych wia­do­mo­ści. Robin i ja mie­li­śmy swoje pro­blemy, ale udało nam się dotrzy­mać ter­minu wyda­nia powie­ści w postaci elek­tro­nicz­nej oraz audio booka. Byli­śmy zachwy­ceni, że dru­kar­nia w ogóle zdo­łała wypro­du­ko­wać książkę z zale­d­wie trzy­ty­go­dnio­wym opóź­nie­niem.

Pod­czas gdy więk­szość ludzi była zmu­szona pozo­stać w domach, życie w naszej doli­nie nie­wiele się zmie­niło. Jak więk­szość z was wie, miesz­kamy w gór­skiej chatce w Wir­gi­nii. Jestem peł­no­eta­to­wym pisa­rzem, a moja żona jest moją redak­torką, agentką, mena­dżerką i przed­sta­wi­cielką pra­sową, co spra­wia, że od dawna z wyboru wie­dziemy pustel­ni­cze życie. W prze­szło­ści zapra­sza­li­śmy do swo­jej chatki ludzi z całego świata. Cie­szy­li­śmy się towa­rzy­stwem dzien­ni­ka­rzy nagra­dza­nych nagrodą Pulit­zera, eme­ry­to­wa­nych gene­ra­łów, słyn­nych oraz aspi­ru­ją­cych pisa­rzy, fanów mojej twór­czo­ści, a nawet osób, które nie miały poję­cia, kim jestem i czym się zaj­muję. Wszystko to, oczy­wi­ście, skoń­czyło się w 2020 roku, ale mam nadzieję, że kiedy ten czas prze­mi­nie, wró­cimy do przyj­mo­wa­nia gości. Dla­tego jeśli kie­dyś zbłą­dzi­cie w oko­lice Luray w Wir­gi­nii, napisz­cie do nas (michael@micha­el­sul­li­van-author.com), a zapro­simy was na drinka.

Jeśli nie może­cie nas odwie­dzić, ist­nieje szansa, że przyje dziemy do was. W tym roku Robin i ja kupi­li­śmy jeepa i przy­czepę kem­pin­gową z myślą o wspól­nych podró­żach. Kiedy tylko obostrze­nia zwią­zane z wiru­sem zostaną znie­sione, mamy nadzieję wyru­szyć w drogę. Przez lata ludzie mówili nam: jeśli kie­dy­kol­wiek będzie­cie w <wstaw-nazwę-miej­sca>, ode­zwij­cie się, a ponie­waż żyli­śmy jak pustel­nicy, nie­stety nawet nie zapi­sy­wa­li­śmy tych miejsc. Ale obec­nie mamy już sys­tem, który nam na to pozwala. Może­cie odwie­dzić stronę http://micha­elj sul­li­van.survey.fm/if-you-are-ever-out-this-way i dać nam znać, gdzie miesz­ka­cie. Jeśli aku­rat będziemy w oko­licy, posta­ramy się z wami spo­tkać.

Oka­zało się, że przy­czepa kem­pin­gowa poja­wiła się w ide­al­nym momen­cie. Pod koniec marca Robin zacho­ro­wała i wciąż wyko­rzy­stuje ją, by się izo­lo­wać. Mamy nadzieję, że już za kilka dni będzie mogła wyjść, ale, podob­nie jak wszy­scy, posta­no­wi­li­śmy dmu­chać na zimne.

Koń­czy­łem tę książkę w co naj­mniej cie­ka­wych oko­licz­no­ściach. Robin i ja pra­cu­jemy za pośred­nic­twem Discorda, gdy ona aku­rat nie zaj­muje się popra­wia­niem błę­dów zgło­szo­nych przez pierw­szych czy­tel­ni­ków. Zazwy­czaj towa­rzy­szymy Timowi w stu­diu pod­czas nagrań (na co zawsze bar­dzo cze­kamy), ale tym razem oka­zało się to nie­moż­liwe. Otrzy­my­wa­li­śmy od Tima codzienne mate­riały i komu­ni­ko­wa­li­śmy się z nim mailowo. Dzięki temu, że dys­po­nuje domo­wym stu­diem, mógł trzy­mać się har­mo­no­gramu, i audio­book nie był opóź­niony. Jak zwy­kle jeste­śmy mu nie­zmier­nie wdzięczni za wło­żoną pracę. Musiał pra­co­wać samot­nie, bez inży­niera dźwięku ani reży­sera, ale za sprawą jego wysił­ków wyda­nie audio­booka nie było zagro­żone.

Nasza długa podróż dobiega końca. Chyba jesz­cze to do nas nie dotarło. Dzięki wyda­niu książki w maju dotrzy­ma­li­śmy obiet­nicy, którą zło­żyła Robin, a to było dla niej ważne. Mam nadzieję, że ta książka cho­ciaż w nie­wiel­kim stop­niu wam pomoże. Chcę wie­rzyć, że stwo­rzy­li­śmy coś dobrego i trwa­łego, czym ludzie będą mogli się dzie­lić i co będzie dla nich jak łyk świe­żego powie­trza, który pozwoli im się odstre­so­wać i uśmiech­nąć. Mam nadzieję, że wszy­scy, któ­rzy zaczęli czy­tać tę serię, będą mogli ją dokoń­czyć. Uwa­żaj­cie na sie­bie. Nie trać­cie otu­chy. No i zapra­szam na ostat­nią podróż do Legend Pierw­szego Impe­rium.

Rozdział pierwszy. Sięganie dna

Roz­dział pierw­szy

Się­ga­nie dna

Ludzie czę­sto wspo­mi­nają o się­ga­niu dna. Nie mają poję­cia, o czym mówią.

Księga Brin

W wiecz­nej ciszy i abso­lut­nej ciem­no­ści nie­wy­obra­żal­nych głębi Otchłani Iver usły­szał krzyk. Począt­kowo słaby, zmie­nił się w prze­szy­wa­jące zawo­dze­nie, a potem ucichł, gdy ucięło go głoś ne kla­śnię­cie. Dźwięki były rzad­ko­ścią w tej oko­licy, a tym bar­dziej świa­tło, jed­nak coś słabo oświe­tlało wej­ście do jego jaskini. Przed wyciem roz­le­gła się gwał­towna seria huk­nięć. Iver nie zba­dał ich pocho­dze­nia, ponie­waż i tak niczego by nie zoba­czył, więc nie­po­trzeb­nie zmę­czyłby się czoł­ga­niem.

Ale ten krzyk był inny. Nie­wiele rze­czy było w sta­nie skło­nić Ivera do tak dra­stycz­nych kro­ków jak cho­dze­nie, ale to była wyjąt­kowa oka­zja. Wie­dział, kto spadł; roz­po­znał ten wrzask.

Wycią­gnął przed sie­bie ręce, szu­ka­jąc ściany, a następ­nie podą­żył wzdłuż niej do wąskiej szcze­liny, która sta­no­wiła wej­ście do jego lokum. Nie chciał nazy­wać tej jaskini domem, ponie­waż to słowo koja­rzyło się z cie­płem i wygodą. Nawet w naj­trud­niej­szych cza­sach dom był czymś atrak­cyj­niej­szym niż zwy­kłe schro­nie­nie. Ta jaski­nia była tylko miej­scem, w któ­rym mógł prze­by­wać, sie­dzieć, ukry­wać się.

Nie pamię­tał, kiedy ostat­nio z niej wyszedł. To go nie zasko­czyło, ponie­waż miał coraz więk­sze trud­no­ści z zapa­mię­ty­wa­niem cze­go­kol­wiek. Wciąż wie­dział, jak się nazywa, a przy­naj­mniej znał swoje imię. Oprócz niego było coś jesz­cze, jakieś okre­śle­nie, ale nie potra­fił sobie przy­po­mnieć jakie. Jego życie bla­kło, wspo­mnie­nia się roz­pły­wały. Ostat­nim waż­nym wyda­rze­niem, które potra­fił przy­wo­łać, było spo­tka­nie Edvarda, Gula z klanu Erlinga. Iver był mar­twy dopiero od nie­dawna, gdy Edvard pobił go i zawlekł na urwi­sko. Dopiero lecąc w dół, uświa­do­mił sobie, dla­czego męż­czy­zna to zro­bił. Gula zawo­łał w ślad za nim:

– To za moją żonę, Reannę, ty spa­siony dra­niu! Obyś gnił na zawsze.

Iver spo­dzie­wał się, że na dole czeka coś strasz­nego, ale natra­fił tam tylko na pustkę, co oka­zało się jesz­cze gor­sze.

Ale teraz…

Wypełzł z jaskini i zoba­czył biały blask bijący od cze­goś, co leżało na ziemi, cał­kiem nie­da­leko. Wyglą­dało jak jakaś torba, może z ubra­niami. Iver je pamię­tał. Ale kiedy się zbli­żył, zoba­czył, że to czło­wiek. Nie powi­nien być zasko­czony. Oka­zało się, że naj­więk­sze wyda­rze­nie stu­le­cia to tylko ofiara bru­tal­nej walki. Jakiś bie­dak spadł w prze­paść, którą wszy­scy nazy­wali Otchła­nią, i dotarł do dna, z któ­rego nikt nie wra­cał.

Iver pod­szedł bli­żej i zoba­czył drobną kobietę o ciem­nych, krótko ostrzy­żo­nych wło­sach, a raczej to, co z niej zostało.

Jestem pewien, że roz­po­zna­łem ten wrzask.

Poczuł pod­eks­cy­to­wa­nie, po raz pierw­szy od… no cóż, nie miał poję­cia, od jak dawna. Ale jego nadzieje legły w gru­zach, gdy skar­ciło go Doświad­cze­nie.

Nie­moż­liwe. To nie może być ona.

Ciało kobiety ule­gło zmiaż­dże­niu pod wpły­wem upadku na zmro­żony grunt: oto cena wstępu na naj­gor­szy poziom ist­nie­nia. Iver osza­co­wał, że wszyst­kie kości były zła­mane, a czaszka popę­kała. Ciało w więk­szo­ści skry­wało się pod pomarsz­czoną szatą, ale Iver oparł swoją dia­gnozę na doświad­cze­niu. Pozbie­ra­nie się do kupy zajęło mu całą wiecz­ność. Na­dal nie miał poję­cia, czy odniósł suk­ces. W Otchłani nie można zoba­czyć swo­jego odbi­cia.

Zbli­żył się do leżą­cego ciała i uświa­do­mił sobie, że kobieta pora­dziła sobie lepiej od niego. Mimo wszystko jej ciało było nie­na­tu­ral­nie powy­krę­cane – oczy były otwarte, czujne i wciąż tkwiły w oczo­do­łach. Kiedy go zoba­czyła, sze­rzej roz­warła powieki. Pró­bo­wała krzyk­nąć, ale z jej krtani wydo­był się tylko wil­gotny bul­got.

– Roan – ode­zwał się Iver, ze zdu­mie­niem uzmy­sła­wia­jąc sobie, że może mówić. – To naprawdę ty!

Mimo swo­jego stanu kobieta pró­bo­wała się odsu­nąć. Prze­chy­liła głowę na skrę­co­nym karku.

– Roan, wró­ci­łaś do mnie.

– Nieee – zdo­łała wyję­czeć przez poła­mane zęby i ciek­nącą krew.

– O tak – odrzekł Iver. – Jestem tutaj. Szybko cię napra­wimy. Czy nie będzie świet­nie?

Po jego sło­wach kobieta jesz­cze bar­dziej wytrzesz­czyła oczy.

Wciąż mogą wypaść, pomy­ślał.

Iver pochy­lił się i wziął Roan na ręce. Jej poła­mane koń­czyny zwi­sały bez­wład­nie, jakby trzy­mał worek z drew­nem na opał.

Jęk­nęła, a po jej policzku spły­nęła poje­dyn­cza łza i spa­dła na zmro­żoną zie­mię.

– Nie przej­muj się, moja droga. – Wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu. – Kiedy cię poskła­damy, będzie jak daw­niej.

***

Kiedy palce Brin ześli­zgnęły się z kra­wę­dzi mostu i poczuła, że spada w Otchłań, ogar­nęła ją panika. Począt­kowo jej umysł zamarł, sku­pia­jąc się na poje­dyn­czej myśli: To nie może się dziać naprawdę. Potem, kiedy runęła głę­biej w ciem­ność, zaczęła się zasta­na­wiać, co poczuje, gdy spad­nie na dno. Miała nadzieję, że odbije się od ziemi, ale doszła do wnio­sku, że jej ciało zachowa się raczej jak upusz­czony sopel.

Czy roz­trza­skam się na milion kawał­ków?

Po nie­wy­tłu­ma­czal­nie dłu­gim cza­sie odkryła, że chce, by to wresz­cie się skoń­czyło. Nie mogła unik­nąć ude­rze­nia, nie mogła się oca­lić, a ocze­ki­wa­nie odbie­rało jej zmy­sły. Świa­do­mość, że upa­dek może nadejść w każ­dej chwili, prze­peł­niała ją grozą. Zamknęła oczy, nie chciała patrzeć.

Niech to już się skoń­czy!

Wresz­cie to się stało. Zetknęła się z zie­mią z taką siłą, jakby zesko­czyła z wyso­kiej na cztery stop­nie werandy. Wylą­do­wała na nogach, zato­czyła się do przodu i pod­parła się rękami, co uchro­niło ją przed poważ­niej­szymi obra­że­niami. Ska­le­czyła się tylko w lewą dłoń o szorstki szron pokry­wa­jący grunt. Ranka przez chwilę pie­kła. Brin wstała i popa­trzyła na zmro­żoną skałę, która sta­no­wiła dno świata. Wyobra­ziła sobie, że oddy­cha, i zoba­czyła wydo­by­wa­jący się z jej ust obłok pary, jak w środku zimy.

Nie było tak źle, pomy­ślała z ulgą.

Ale świa­tło ją zasko­czyło. Nie­ska­zi­tel­nie białe i pozor­nie pozba­wione źró­dła, roz­świe­tlało ota­cza­jący ją nowy świat. Widziała drugą stronę kanionu i urwi­ska, któ­rych szczyty zni­kały w ciem­no­ści. Znaj­do­wała się na dnie Otchłani, gdzie nie było niczego poza roz­le­głą zmro­żoną nie­równą poła­cią gruntu, na którą dawno uci­chły wiatr naniósł nędzne fałdy śniegu.

– Roan?! – zawo­łała, ale nikt jej nie odpo­wie­dział. Jej przy­ja­ciółka rów­nież spa­dła, więc powinna być nie­da­leko.

Może się odda­liła? To w jej stylu, aby wybrać się na prze­chadzkę, zawsze była przede wszyst­kim cie­kaw­ska.

Zasta­na­wiała się, czy kto­kol­wiek inny ześli­zgnął się z kra­wę­dzi, więc pod­nio­sła wzrok, ale niczego nie zoba­czyła.

Mam nadzieję, że wszy­scy są cali. Jestem tutaj sama, nie licząc Roan. Koniecz­nie muszę ją odna­leźć.

Ruszyła w przy­pad­ko­wym kie­runku i zna­la­zła się w labi­ryn­cie szcze­lin, które two­rzyły wąskie kręte kaniony zni­ka­jące w mroku. Te roz­pa­dliny z pew­no­ścią były powo­dem, dla któ­rego, wędru­jąc rów­niną Kil­corth do zamku króla Mide­ona, musieli prze­kra­czać tyle mostów. Powierzch­nia nie­moż­li­wie wyso­kich i poro­wa­tych jak gąbka ścian była usiana ciem­nymi otwo­rami i jaski­niami: nie­które znaj­do­wały się na pozio­mie gruntu, inne wyżej, jak okiem się­gnąć.

Od czasu do czasu przy­sta­wała i wołała Roan. Jej głos nie niósł się daleko. Otchłań była cichym miej­scem i roz­brzmie­wał w niej tylko chrzęst jej stóp na zmro­żo­nym grun­cie. Roan nie odpo­wia­dała, więc Brin wybrała jedną z odnóg i nią podą­żyła. Zga­dy­wała, że są ich dzie­siątki, może nawet setki, więc ich prze­szu­ka­nie mogło zająć mnó­stwo czasu, ale tego jej nie bra­ko­wało. W końcu znaj­dzie Roan. Takie zada­nie w tej chwili stało przed Straż­niczką Praw, a nagrodą będzie pozo­sta­nie przy zdro­wych zmy­słach. Poza tym poszu­ki­wa­nie dawało jej jakieś zaję­cie, dzięki czemu nie uża­lała się nad sobą z powodu dozna­nej porażki.

Im dalej zanu­rzała się w roz­pa­dli­nie, tym węż­sze sta­wało się przej­ście, ale w porów­na­niu z otwar­tym tere­nem, na który spa­dła, ta cia­snota dawała jej nie­spo­dzie­wane poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Jej pies, Darby, czę­sto wpeł­zał pod stół albo łóżko, gdy się bał, a ojciec Brin wyja­śnił, że zwie­rzęta cza­sem czują się pew­niej w nie­wiel­kich prze­strze­niach. Brin teraz czuła to samo i dzi­wiło ją, że Otchłań jej nie prze­raża. Naj­gor­szym, co mogła o niej powie­dzieć, było to, że panuje w niej chłód.

Oraz samot­ność. Nagle coś przy­szło jej do głowy. A jeśli każda osoba spada do wła­snej odręb­nej Otchłani? Czy to dla­tego nie mogę zna­leźć Roan?

Zaczęła się bać i natych­miast odrzu­ciła tę myśl, jakby instynk­tow­nie cof­nęła dłoń po dotknię­ciu gorą­cego garnka. Pró­bo­wała się uspo­koić.

Nie ma powodu, by tak myśleć… jesz­cze nie.

Otrzą­snęła się i sku­piła. Roan mogła wpeł­znąć do któ­rejś z licz­nych jaskiń, tak jak Darby pod łóżko.

– Roaaaaan! – zawo­łała ponow­nie.

Tym razem nagro­dził ją ruch. Zoba­czyła jakiś prze­su­wa­jący się cień na pobruż­dżo­nym zbo­czu urwi­ska, gdzie nie było żad­nej roślin­no­ści. Wytę­żyła wzrok, licząc na to, że dostrzeże zna­jomą syl­wetkę przy­ja­ciółki. Prze­szła na drugą stronę parowu, by lepiej widzieć. Zasta­na­wiała się, dla­czego Roan mia­łaby tak wysoko się wspiąć. Nagle uświa­do­miła sobie, że to nie ona. Ta syl­wetka była zbyt niska i sze­roka. Cokol­wiek to było, raczej nie miała do czy­nie­nia z czło­wie­kiem.

Co zro­bi­łaby Moya?

Wzięła głę­boki wdech, by się uspo­koić, a potem zaci­snęła zęby, wypro­sto­wała ramiona i pode­szła bli­żej. Zauwa­żyła kolejne otwory w ścia­nie, która przy­po­mi­nała pla­ster miodu. Więk­szość była zbyt mała, by uznać je za jaski­nie; to były raczej pęk­nię­cia w skale. Brin dostrze­gła wię­cej cieni. Jakieś postaci wypeł­zały z otwo­rów, każda miała dwie ręce, dwie nogi i głowę. Kształ­tem przy­po­mi­nały ludzi, ale nie dało się ukryć, że nie są Rhu­nami, Fhre­jami ani kar­łami. Wyda­wało się, że są zbu­do­wane z czę­ściowo sto­pio­nego wosku. Miały zgar­bione ramiona i wydłu­żone koń­czyny. Ich obli­cza skła­dały się z nie­wy­raź­nych kon­tu­rów oraz wybrzu­szeń w miej­scu nosa i policz­ków. Nie­które zamiast ust miały tylko płyt­kie zagłę­bie­nia.

Brin zro­biło się nie­do­brze.

Dzie­siątki, może setki istot wypeł­zały ze szpar. Cześć była pomarsz­czona jak rodzynki, inne miały postać nie­kształt­nych brył. W nie­któ­rych miej­scach z otwo­rów wypły­wał tylko gęsty szlam.

Brin trzy­mała się z dala od cieni, co nie było trudne ze względu na ich powolne ruchy. Ich wędrówce towa­rzy­szyło prze­cią­głe sior­ba­nie – odgłos, jaki mógłby wyda­wać z sie­bie pół­to­ra­me­trowy śli­mak.

Plask!

Dźwięk roz­legł się tak bli­sko, że Brin aż pod­sko­czyła. Obró­ciła się gwał­tow­nie i odkryła, że jedna z istot spa­dła u jej stóp. Wyglą­dała jak kula mazi z jed­nym wytrzesz­czo­nym okiem. Jej usta poru­szały się bez­gło­śnie jak u pacynki.

Prze­ra­żona Brin zato­czyła się do tyłu i skrzy­wiła. Co to takiego, na Wielką Matkę Wszech­rze­czy?

Chlup. Szur. Chlup. Klap.

Dzie­siątki kolej­nych istot zaczęły spa­dać wokół niej. Lądo­wały bli­sko i daleko, przed nią i za nią. Kolejne setki wypły­wały z jaskiń nad zie­mią, cią­gnąc swoje bez­kształtne ciała po chru­pią­cym szro­nie, a wszyst­kie zmie­rzały w jej stronę.

***

Gif­ford spadł na zie­mię, skrę­ca­jąc sobie kostkę i obi­ja­jąc kolano oraz bio­dro. Ude­rze­nie było bole­sne, ale dało się wytrzy­mać. Przez całe życie się prze­wra­cał, więc był w tej mate­rii spe­cja­li­stą. Pomimo nie­sław­nej repu­ta­cji Otchłani nie sądził, by to był jego naj­gor­szy upa­dek w życiu. Po chwili zdo­łał się pozbie­rać i wstać. Wziął głę­boki oddech i otrzą­snął się z bólu, a następ­nie ruszył na poszu­ki­wa­nie Roan.

Kiedy ostat­nio widział swoją żonę, lata­jący stwór ścią­gnął ją z mostu. Moya pró­bo­wała ura­to­wać Roan, tra­fia­jąc napast­nika strzałą, ale się spóź­niła. Kiedy ban­kor upu­ścił Roan, była już wysoko i zbyt daleko, by spaść na prze­prawę pro­wa­dzącą do wrót Aly­sinu. W jego pamięci zapi­sał się prze­ra­żony krzyk Roan, który coraz bar­dziej cichł, gdy się odda­lała. Usi­ło­wał za nią podą­żyć, pod­biegł do kra­wę­dzi mostu i chciał sko­czyć, ale Deszcz go powstrzy­mał. Cho­ciaż karzeł miał dobre zamiary, niczego nie rozu­miał. Wcale nie oca­lił Gif­for­dowi życia, ponie­waż jego życie spa­dło w Otchłań.

Gif­ford obró­cił się wokół wła­snej osi, ale nie zna­lazł Roan. Zoba­czył za to… śnieg.

Płatki nie spa­dały z nieba, ale zie­mia była okryta bia­łym kocem, tak daleko, jak był w sta­nie się­gnąć okiem, czyli nie­zbyt. W pobliżu znaj­do­wało się jakieś źró­dło świa­tła, ale miało nie­wielki zasięg. Gif­ford nie wie­dział, skąd pocho­dziła ta jasność. Na pewno nie biła z góry ani z dołu, ale roz­po­ście­rała się w każ­dym kie­runku, odpy­cha­jąc wieczną noc jak latar­nia. Gif­ford znów miał na sobie podróżny strój. Zbroja wykuta przez Albe­ri­cha Ber­linga znik­nęła, więc to nie ona była źró­dłem świa­tła.

Zro­bił krok, a świa­tło prze­mie­ściło się razem z nim.

To ja!

Popa­trzył na swoje dło­nie, ale one nie lśniły.

Widzę to, czego się spo­dzie­wam, a nie był­bym zachwy­cony, gdy­bym miał świe­cące ręce. To byłoby nie tylko dzi­waczne, ale i prze­ra­ża­jące.

Ten nowy świat był jało­wym pust­ko­wiem peł­nym zmro­żo­nych skał i zasp śniegu. Ota­czały go mroczne ściany, któ­rych szczyty ginęły w ciem­no­ści poza zasię­giem jego świa­tła. Gif­ford zro­bił kilka kro­ków. Śnieg chrzę­ścił mu pod sto­pami. Nie był to przy­jemny głę­boki puch, ale cienka, surowa powłoka, która bar­dziej przy­po­mi­nała szron.

Ponow­nie zato­czył nie­wielki krąg, bez­sku­tecz­nie szu­ka­jąc Roan.

Nagle usły­szał dwa krzyki. Dobie­gały z góry i przy­bie­rały na sile. Zbli­żały się z zatrwa­ża­jącą pręd­ko­ścią, a potem uci­chły przy wtó­rze potęż­nego trza­sku.

Gif­ford pobiegł w stronę naj­bliż­szego miej­sca upadku i zna­lazł kobietę leżącą w nie­na­tu­ral­nej pozy­cji, z jedną nogą wygiętą do tyłu, zbyt mocno wykrę­coną szyją i zmiaż­dżoną głową, która wyglą­dała jak melon wyrzu­cony z dru­giego pię­tra. Miała otwarte, ale nie­wi­dzące oczy. Z jej jed­nego noz­drza wypły­wała cienka strużka krwi.

– Tressa? – ode­zwał się.

Żad­nej reak­cji.

W biją­cym od sie­bie świe­tle dostrzegł drugą osobę.

Tesh leżał na brzu­chu z roz­rzu­co­nymi rękami i nogami. Lewa strona jego twa­rzy wyglą­dała, jakby czę­ściowo wbiła się w zie­mię, ale Gif­ford domy­ślał się, że skała nie ule­gła znisz­cze­niu. To czaszka Tesha musiała ustą­pić. Szczęki wypa­dły z zawia­sów, a zęby leżały na ziemi, obry­zgane różo­wawą krwią.

– Nie może­cie być mar­twi – powie­dział Gif­ford, ale może chciał tylko sam sie­bie uspo­koić. W tej chwili nie mógł mieć pew­no­ści. Widok roz­rzu­co­nych zębów Tesha przy­pra­wiał go o mdło­ści, ale nie miał żołądka ani żółci i musiał wyra­żać grozę spoj­rze­niem nie­ist­nie­ją­cych oczu.

Kiedy pró­bo­wał sobie pora­dzić z uczu­ciem uwię­zie­nia w wie­lo­war­stwo­wym kosz­ma­rze, pra­wie zmiaż­dżył go olbrzymi kamień, który runął na zmro­żony grunt. Po chwili spadł kolejny głaz, a po nim dwa następne. Wokół niego lądo­wały olbrzy­mie skalne płyty, od któ­rych trzę­sła się zie­mia, a w górę wzbi­jały się obłoki śniegu. Gif­ford podej­rze­wał, że to Fer­rol ciska w nich kamie­niami. Chwy­cił Tesha i Tressę i powlekł ich ciała w stronę naj­bliż­szego urwi­ska, licząc, że znaj­dzie tam schro­nie­nie. Oka­zało się, że deszcz kamieni nie padał długo.

– Gif… for­dzie. – Chra­pliwy głos wydo­był się z ust Tressy i wystra­szył go bar­dziej niż na śmierć. Kobieta wciąż miała otwarte oczy, ale nie potra­fiła sku­pić wzroku. – Pomóż… Giffor­dzie… pro­szę. Boli… pro­szę…

Nie­gdyś kaleki garn­carz prze­niósł wzrok z Tressy na Tesha. Oboje leżeli bez­wład­nie, a na rów­ni­nie, po któ­rej ich cią­gnął, pozo­stały kawałki ciał. Słowo „bez­sil­ność” nie było w sta­nie opi­sać tego, co czuł.

– Nie wiem jak.

– Znaj… omoc – wykrztu­sił Tesh, któ­rego szczęka ledwo trzy­mała się głowy.

Zna­leźć pomoc? Tutaj? Gif­ford się rozej­rzał. Widział tylko roz­le­głą, pustą i nie­przy­ja­zną rów­ninę pokrytą suro­wymi krysz­tał­kami szronu.

Nikt im nie pomoże. Dotarli do końca, do miej­sca wiecz­nego spo­czynku. To była Otchłań.

Rozdział drugi. Nastaje zima

Roz­dział drugi

Nastaje zima

Zima zazwy­czaj skrada się jak sta­ruszka z kocem, która zamie­rza zadu­sić świat.

Księga Brin

Nolyn wstał i wybiegł na zewnątrz, gdy usły­szeli krzyki.

W wieku pię­ciu i pół roku jasno­włosy syn Per­se­fony był pełen zapału jak wie­wiórka i zwinny jak kozica. To pierw­sze zapewne wyni­kało z tego, że był dziec­kiem, ale dru­gie odzie­dzi­czył po ojcu. Nolyn przy­sta­nął i zacze­kał na nią.

– Mamo?

Per­se­fona odchy­liła klapę namiotu. Wciąż śnie­żyło, cięż­kie płatki nie­śpiesz­nie opa­dały z nieba. To był już czwarty śnieg tej zimy, ale pierw­szy na tyle uparty, by z nimi pozo­stać. Namioty pobie­lały. Śnieg pokrył brą­zową trawę, a ścieżki jesz­cze poprzed­niego dnia przy­po­mi­na­jące bagno teraz wyglą­dały nie­ska­zi­tel­nie, nie licząc śla­dów jakie­goś ran­nego ptaszka. Per­se­fonę zawsze fascy­no­wała iro­nia zimy, pory roku, która przy­no­siła zara­zem piękno i śmierć. Świat w ciągu jed­nej nocy zmie­nił wygląd i brzmie­nie. Nawet o tak wcze­snej godzi­nie obo­zo­wi­sko zazwy­czaj tęt­niło życiem, ale biały koc wszystko stłu­mił, dopóki nie roz­le­gły się nie­wąt­pli­wie roz­myślne krzyki.

To nie są okrzyki rado­ści.

– Co się dzieje? – spy­tał Nolyn.

Był za niski, by cokol­wiek zoba­czyć; na próżno pod­ska­ki­wał w miej­scu, korzy­sta­jąc z nie­spo­ży­tej ener­gii, jaką mają wszyst­kie dzieci. Per­se­fona chcia­łaby jej od niego zaczerp­nąć. Dni sta­wały się krót­sze, a ona i tak nie miała siły, by przez nie prze­brnąć. Miała czter­dzie­ści pięć lat, ale wiek sta­no­wił tylko część pro­blemu. Sporą rolę odgry­wały także poczu­cie winy oraz strach.

Po chwili poja­wił się zakap­tu­rzony Sikar, wydmu­chu­jąc obłoki pary. Zgod­nie z obiet­nicą Nyph­ron mia­no­wał go jej nową Tar­czą. Nie­gdy­siej­szy kapi­tan Alon Rhist tego nie powie­dział, ale z pew­no­ścią nie był zachwy­cony, że opie­kuje się Rhunką.

– Wra­caj po pele­rynę! – zawo­łała do syna.

Nolyn popa­trzył na nią sze­roko otwar­tymi oczami, a jego usta przy­po­mi­nały literę O. Myśl, że miałby poświę­cić dodat­kową minutę na wło­że­nie cie­plej­szego stroju, wyda­wała mu się absur­dalna.

– No dalej. Nie zoba­czysz, co się stało, dopóki się nie ubie­rzesz.

Pomimo tej groźby i tak musiała wcią­gnąć go do środka.

Justine spała zwi­nięta w nogach łóżka. Nolyn chciał ją obu­dzić, ale Per­se­fona go powstrzy­mała.

– Daj jej spo­kój.

Owi­nęła go minia­tu­ro­wym leigh mor, który spięła na ramie­niu. Wzdy­chał z nie­za­do­wo­le­niem, ale się nie poru­szył. Jego próba usta­nia w miej­scu była godna podziwu, ale wyni­kała z wyra­cho­wa­nia. Zro­biłby wszystko, by przy­śpie­szyć ten pro­ces. Kiedy skoń­czyła, wyglą­dał jak wzór dziecka z klanu Rhen – nie licząc zie­lo­nych oczu.

Co to ozna­cza?

W świe­cie brą­zo­wo­okich Rhu­nów i nie­bie­sko­okich Fhre­jów Nolyn był wyjąt­kowy. Płatki śniegu przy­kle­jały mu się do rzęs, dzięki czemu wyglą­dał jesz­cze bar­dziej osza­ła­mia­jąco. Nawet bio­rąc pod uwagę mat­czyne uprze­dze­nia, Per­se­fona była prze­ko­nana, że ni­gdy nie widziała tak pięk­nego dziecka. Szorst­kie ludz­kie cechy wygła­dziła w nim fhrej­ska ele­gan­cja, z kolei dzie­dzic­two Rhu­nów stłu­miło aurę pogar­dli­wej wyż­szo­ści, która cha­rak­te­ry­zo­wała kra­jan jego ojca. Zada­nie Per­se­fony pole­gało na zadba­niu o to, by Nolyn ni­gdy nie osią­gnął peł­nego poten­cjału – dziwne zada­nie jak na matkę, ale żadna kobieta ni­gdy nie wydała na świat takiego dziecka jak Nolyn.

Per­se­fona nie była tak naiwna, by uwa­żać, że jej lud wygra wojnę, ale gdyby im się udało, wszystko by się zmie­niło, a jej dziecko, pocho­dzące z dwóch świa­tów, pew­nego dnia rzą­dzi­łoby całą ludz­ko­ścią. Musiała zadbać, by stał się tego godzien, co nie było łatwe z ojcem takim jak Nyph­ron. Musiała wal­czyć z jego wpły­wami, nie­świa­do­mymi uprze­dze­niami i aro­gan­cją. No i musiała liczyć na łut szczę­ścia. Mar­twiła się, że Nolyn, jako w poło­wie czło­wiek, będzie żył kró­cej od swo­jego ojca. Nie była tego pewna, ale chło­piec wyglą­dał na Rhuna. Nie miał spi­cza­stych uszu ani deli­kat­nej syl­wetki Fhreja, a jego włosy nie były olśnie­wa­jąco jasne, tylko miały pia­skowy kolor.

Jeśli bogo­wie odmó­wili mu dłu­giego życia, to co się sta­nie, gdy Nolyn, który zosta­nie wycho­wany na przy­szłego księ­cia, dowie się, że jego ojciec prze­żyje go o całe wieki? Mar­twiła się, że ego­tyzm jej syna może wzbu­dzić w nim nie­chęć do wiecz­nego ojca, który będzie blo­ko­wał jego dostęp do Pierw­szego Krze­sła. Tak czy ina­czej, wie­działa, że nie dożyje roz­wią­za­nia tego kon­fliktu, i ma tylko kilka lat, by pokie­ro­wać bie­giem przy­szłych wyda­rzeń. Ude­rzała na oślep we mgle, pró­bu­jąc tra­fić wroga, który mógł nie ist­nieć, a stawką był los ludz­ko­ści. Ale tym mogła się przej­mo­wać innego dnia. Tego śnież­nego poranka wzięła za rękę nie­win­nego chłopca, który uśmiech­nął się do niej bez­tro­sko. Dla niego świat był cudow­nym miej­scem, a ona w tej chwili czuła to samo.

Wszystko zmie­niło się w mgnie­niu oka.

***

Żoł­nie­rze pędzili po świe­żym śniegu, jakby ktoś ich gonił. Ośmiu męż­czyzn w leśnych zbro­jach prze­bie­gło przez polanę w stronę obozu. Spod ich stóp w powie­trze wzbi­jały się białe obłoki. Gdyby śnieg był nieco głęb­szy, nie mogliby biec, ale stale go przy­by­wało.

Jeśli nic się nie zmieni, nikt nie będzie w sta­nie nie tylko bie­gać, ale nawet cho­dzić. Per­se­fona roz­wa­żyła tę myśl, jakby to było nie­chciane pro­roc­two. Jak dotąd nie brała pod uwagę ucieczki, jed­nak widząc grozę na twa­rzach bie­gną­cych ku niej męż­czyzn, pomy­ślała, że może to był błąd.

Per­se­fona, Nolyn i Sikar dotarli do szer­szej dróżki, oddzie­la­ją­cej namioty szpi­talne od kwa­ter żoł­nie­rzy rezerwy. Krzyki nio­sły się po obo­zie i wszę­dzie pod­no­siły się klapy namio­tów, spod któ­rych wyglą­dały ostroż­nie oczy. Nie­któ­rzy zdą­żyli wło­żyć buty i pele­ryny, ale inni wciąż byli owi­nięci kocami i spo­glą­dali na nie­przy­ja­zny świt oraz jego nie­chciane dary.

Nolyn dotarł do gra­nicy obo­zo­wi­ska i wska­zał bie­gną­cych męż­czyzn.

– Kto to jest? – spy­tał.

– Techy­lo­ro­wie – odpo­wie­działa matka.

Kiedy zasta­na­wiała się, co mogło skło­nić oddział Techy­lo­rów do ucieczki, zorien­to­wała się, że ci nie są sami.

Zza zasłony pada­ją­cego śniegu wyło­nili się kolejni męż­czyźni. Przy­po­mi­nali widma, sze­roką ścianę cie­nia pły­nącą nad rów­niną.

– To pełen odwrót – zauwa­żył Nyph­ron, pod­cho­dząc do niej od tyłu. Rzu­cił te słowa jakby od nie­chce­nia. Nie mówił do nich. Nie zwra­cał się do nikogo.

– Witaj, tato! – Nolyn uśmiech­nął się sze­roko i poma­chał wolną ręką.

– Jak myślisz, co się dzieje? – spy­tała Per­se­fona.

– Podej­rze­wam, że nie­długo się dowiemy – odrzekł Nyph­ron. – Ale nie spo­dzie­wał­bym się dobrych wie­ści.

– Witaj, tato! – powtó­rzył chło­piec, tym razem gło­śniej.

Nyph­ron popa­trzył na syna i zmarsz­czył czoło.

– Dla­czego nie jesteś więk­szy?

– Jestem duży – popra­wił go chło­piec.

– Może jak na mysz, ale jeśli masz być moim synem, powi­nie­neś rosnąć szyb­ciej.

– Ale jak?

– Myśl o więk­szych rze­czach.

– Dobrze – odpo­wie­dział Nolyn, jakby ta rada miała sens.

Może jemu rze­czy­wi­ście wyda­wała się sen­sowna, ale Per­se­fona wyczu­wała cza­jącą się w niej grozę.

Pod­biegł do nich zdy­szany Edgar. Miał czer­woną twarz i nos jak posi­niały burak. Śnieg zebrał się na jego bro­dzie, a krysz­tałki lodu ota­czały usta.

– Złóż raport – roz­ka­zał Nyph­ron, gdy dowódca Techy­lo­rów był jesz­cze w odle­gło­ści kilku kro­ków.

Edgar zatrzy­mał się i przez kilka sekund tylko wydmu­chi­wał obłoki pary, dzięki czemu Atkins zdo­łał go dogo­nić. Obaj męż­czyźni wciąż mieli na sobie kil­ku­war­stwowe zie­lono-brą­zowe poszar­pane szmaty, które upo­dab­niały ich do stert liści, a ich ramiona przy­pró­szył śnieg.

– Mają jed­nego – wykrztu­sił Edgar, łap­czy­wie chwy­ta­jąc powie­trze.

Per­se­fona zro­biła chwiejny krok. Obej­rzała się, nie­pewna, czy chce roz­ma­wiać o woj­sko­wych spra­wach w obec­no­ści syna.

– Sika­rze, odpro­wadź Nolyna do mojego namiotu. Obudź Justine i powiedz jej, żeby zabrała go na śnia­da­nie.

Fhrej­ski dowódca posłał jej surowe spoj­rze­nie i nawet nie drgnął. Per­se­fona nie zwy­kła wyda­wać roz­ka­zów Fhre­jom, a tym bar­dziej dowódcy obozu. Sikar nie był zachwy­cony, ale Per­se­fona miała więk­sze zmar­twie­nia niż jego duma.

– Zapo­mnia­łeś, jak się idzie do namiotu keenig, Sika­rze? – spy­tał Nyph­ron.

– Nie jestem niańką – odparł Insta­rya lodo­wa­tym tonem. – To jest…

– Jesteś Tar­czą keenig i jej syna. Speł­niaj swoją powin­ność.

Sikar zmarsz­czył czoło, ale wziął chłopca za rękę i popro­wa­dził ścieżką.

– Na pewno jest tylko jeden? – spy­tał Nyph­ron Edgara.

– Tylko jego widzie­li­śmy. Ale jeden wystar­czył. Wła­śnie wra­ca­li­śmy na poste­ru­nek, kiedy zaata­ko­wał naj­da­lej wysu­nięte obo­zo­wi­sko. Nie spo­dzie­wam się, by ktoś jesz­cze oca­lał.

Edgar obej­rzał się w stronę lasu.

– Smok pod­pa­lił obóz i las. Nie widać dymu z powodu pada­ją­cego śniegu, ale drzewa płoną. Uzna­łem, że lepiej będzie zło­żyć raport niż dołą­czyć do walki.

Per­se­fona patrzyła na śnieg. Miała wra­że­nie, że niebo spada im na głowę, pła­tek po płatku.

***

Ode­sław­szy resztę Techy­lo­rów i pozo­sta­łych żoł­nie­rzy, któ­rzy przy­szli w ślad za nimi z lasu, Per­se­fona, Nyph­ron i Edgar prze­nie­śli się do wygod­nego namiotu keenig. Per­se­fona zamó­wiła jedze­nie, ale miała zbyt ści­śnięty żołą­dek, by się poży­wić. Nyph­ron także odmó­wił, choć podej­rze­wała, że z innego powodu. Po latach impasu wresz­cie miał coś do roboty. Coś, na czym wyjąt­kowo się znał.

– Gila­ra­brywn ma ogra­ni­czony zasięg – ode­zwała się Per­se­fona. – Jeśli stwo­rzono go w Avem­par­th­cie, nie dotrze poza Har­wood. Oddziały Lothiana nie będą w sta­nie sko­rzy­stać z niego tak daleko.

Nyph­ron z namy­słem poma­so­wał się po bro­dzie.

– Znasz dokładny zasięg smoka?

Per­se­fona pokrę­ciła głową.

– Nie­stety nie.

– Może Lothian rów­nież go nie zna. Nie­wy­klu­czone, że w ogóle nie wie o takim ogra­ni­cze­niu. Jeżeli tak, to na razie mamy sytu­ację patową. On nie może zaata­ko­wać naszych pozy­cji ze względu na naszego smoka, a my nie możemy podejść do Avem­par­thy.

– Ale czy oni po pro­stu nie stwo­rzą kolej­nych i nie będą kon­ty­nu­ować natar­cia? – spy­tał Edgar, prze­łknąw­szy kęs wczo­raj­szego chleba i solo­nego mięsa.

Per­se­fona żało­wała, że nie mogła im zapew­nić cze­goś lep­szego.

Ci ludzie zasłu­gują na znacz­nie wię­cej, pomy­ślała.

– Ja bym tak zro­bił, gdy­bym miał moż­li­wość przej­ścia, a Suri nie odmó­wiła stwo­rze­nia kolej­nych smo­ków – odpo­wie­dział Nyph­ron. – Ale naj­pierw zajął­bym pozy­cję po dru­giej stro­nie rzeki i użył smoka jako ochrony pod­czas gro­ma­dze­nia wojsk. Lothian nie zna się na wojaczce, a jeśli spo­dziewa się, że smok nas znisz­czy, zapewne nie zapla­no­wał tego klu­czo­wego pośred­niego kroku.

Per­se­fona zigno­ro­wała uwagę doty­czącą Suri i doce­niła fakt, że Nyph­ron nie pocią­gnął tematu. Mógł to zro­bić. Miał pełne prawo. Może jej mąż nie widział sensu w podą­ża­niu tą ścieżką. Oboje wie­dzieli, że to była wina Per­se­fony. To ona dostar­czyła mistyczkę fane’owi.

Nyph­ron, który sie­dział na jed­nym z mięk­kich krze­seł, wstał i popa­trzył na pół­noc.

– W tej chwili nic nie powstrzy­muje fane’a przed podej­ściem na obrzeża naszego obozu i stwo­rze­niem smoka na naszym progu. Gdyby tak się stało… – Bez­rad­nie zała­mał ręce. – To byłby nasz koniec.

– Więc co zro­bimy? – spy­tał Edgar.

Nyph­ron zwró­cił się w stronę żoł­nie­rza.

– Czy kto­kol­wiek tam został? Jacyś obrońcy?

– Nie jestem pewien. Od razu ode­szli­śmy. Moż­liwe, że nie­któ­rzy znad rzeki ucie­kli albo aku­rat nie było ich w obo­zie. Jeśli tak, to zapewne przyjdą tutaj.

– Będzie­cie musieli wró­cić do lasu.

Edgar spra­wiał wra­że­nie zaszo­ko­wa­nego.

– Har­wood pło­nie.

– To nie mój pro­blem.

– Nie mogą wal­czyć z Gila­ra­bryw­nem – wtrą­ciła się Per­se­fona.

Nyph­ron prze­niósł na nią uwagę.

– Edgar i jego Techy­lo­ro­wie żyją, ponie­waż smok Lothiana ma ogra­ni­czony zasięg, tak samo jak nasz. Muszę się dowie­dzieć, ile wynosi ten zasięg, i nie dopu­ścić, by fane zgro­ma­dził oddziały po naszej stro­nie Nidwal­den. Ta armia nie będzie niczym ogra­ni­czona. Ale przede wszyst­kim muszę się upew­nić, że żaden z Mira­ly­ithów nie uciek­nie z tego lasu. Nie możemy ich do sie­bie dopu­ścić.

– Będziemy potrze­bo­wać wię­cej ludzi – odrze­kła Per­se­fona. – Wezwę posiłki. Ilu potrze­bu­jesz żoł­nie­rzy?

– Wszyst­kich – odparł Nyph­ron.

– Naprawdę jest tak źle?

– Możemy liczyć tylko na naszą prze­wagę liczebną. Ow­szem, jest fatal­nie. Prawdę mówiąc, powin­ni­śmy jak naj­szyb­ciej zwi­nąć obóz. – Zawa­hał się, jakby te słowa były tru­jące. – Musimy się wyco­fać. Posiłki dołą­czą do nas w nowym punk­cie zbor­nym.

– Jesteś pewien? – spy­tała Per­se­fona.

– Nie możemy dłu­żej utrzy­mać tej pozy­cji. Powin­ni­śmy wyco­fać się na gra­nice zasięgu naszego smoka. Alon Rhist od Mer­re­dydd dzieli mniej wię­cej taka sama odle­głość jak od tego miej­sca, więc smok powi­nien być w sta­nie do nas dołą­czyć. Tak się sta­nie?

– Nie jestem pewna. Suri kon­tro­lo­wała go po dro­dze, ale… – Per­se­fona się zawa­hała. Nawet teraz. Te słowa były wypa­lone w jej sercu. – Tak, myślę, że za nami podąży.

– Dobrze. – Nyph­ron poki­wał głową i z namy­słem powiódł wkoło wzro­kiem.

– Ale co nam da odwrót? – spy­tał Edgar. – Czy po pro­stu nie odwle­czemy tego, co nie­unik­nione?

– Nie – odrze­kła Per­se­fona. – Za stwo­rze­nie smoka trzeba zapła­cić strasz­liwą cenę. Każdy kolejny może osła­biać morale sił fane’a. – Popa­trzyła na Nyph­rona. – Sto­jąc przed tak trud­nym wybo­rem, może zacząć dążyć do pokoju.

– Myślę, że ta moż­li­wość jest już wyklu­czona – odparł Nyph­ron. – Edga­rze, dokoń­czysz posi­łek po dro­dze. Zbierz swo­ich ludzi, żoł­nie­rzy z innych obo­zów oraz połowę naszych rezer­wi­stów. Wyślij gońca z codzien­nym rapor­tem doty­czą­cym liczby Fhreyów po naszej stro­nie rzeki. Nie wypusz­czaj ich spo­mię­dzy tych drzew, chyba że stwo­rzą kolej­nego smoka.

– A jeśli to zro­bią?

– Wyco­faj się i dołącz do posił­ków.

– Tak jest. – Edgar zasa­lu­to­wał, chwy­cił garść jedze­nia i wyszedł z namiotu.

Po jego wyj­ściu zapa­dła długa cisza. Per­se­fona nie miała ochoty wra­cać do tego tematu, ale musiała spy­tać.

– Ona nie żyje, prawda?

– Suri? – upew­nił się Nyph­ron. – Tak sądzę. Nie mieli powodu, by zacho­wać ją przy życiu, skoro prze­ka­zała im to, co miała naj­cen­niej­szego.

Per­se­fonę naj­bar­dziej ude­rzyła nie treść jego słów, ale rze­czowy ton, jakim je wypo­wie­dział.

– Wola­ła­byś, żebym cię okła­mał?

Pokrę­ciła głową.

– Nie.

Nyph­ron nie był naj­gor­szym mężem, ale nie był też naj­lep­szy. Reglan miał wiele wad, ale przy­tu­liłby Per­se­fonę do piersi, objął ją i pozwo­lił jej się wypła­kać. Rozu­miał, że tego potrze­bo­wała. Fhre­jo­wie, za któ­rych wycho­dziła, nie mieli poję­cia o takich rze­czach. To nie była wina Nyph­rona; podobne zacho­wa­nia po pro­stu nie leżały w jego natu­rze.

Nie­świa­do­mie wbiła wzrok w miecz z czar­nego brązu wiszący na środ­ko­wej pod­po­rze namiotu.

Ptaki latają, ryby pły­wają, pomy­ślała. Po chwili namy­słu uświa­do­miła sobie, że kaczki potra­fią jedno i dru­gie.

– Widzę, że myślisz o tym samym, co ja – ode­zwał się Nyph­ron.

Per­se­fona bar­dzo w to wąt­piła.

– A o czym ty myślisz? – spy­tała, odwra­ca­jąc się w jego stronę.

Wska­zał ostrze, na które patrzyła.

– Nie powin­ni­śmy tutaj trzy­mać tego mie­cza. Może nam zaszko­dzić.

– Jak to?

– Siły fane’a już nie są zablo­ko­wane, a to jedyna broń, którą można zabić smoka Suri, czyż nie?

Per­se­fona zdzi­wiła się, że Nyph­ron o tym wie. Ni­gdy nie roz­ma­wiali na ten temat.

– Tak. Sym­bole na ostrzu to jego imię. To węzeł, który pod­trzy­muje splot. Jeśli wbije się w ciało Gila­ra­brywna, prze­ła­mie zaklę­cie, a istota znik­nie.

– Wła­śnie. Dla­czego więc ktoś z ludzi fane’a nie miałby go ukraść, by znisz­czyć naszą naj­sil­niej­szą obronę?

– Po pierw­sze, musiałby zda­wać sobie sprawę z ist­nie­nia takiej broni. Po dru­gie, musiałby wie­dzieć, że to ja ją posia­dam. Po trze­cie, musiałby podejść wystar­cza­jąco bli­sko, by z niej sko­rzy­stać, a Gila­ra­brywn raczej na to nie pozwoli. Mal­colm wrę­czył mi ten miecz, by Suri nie musiała oso­bi­ście ode­słać smoka, ale kiedy teraz o tym myślę…

– Tak?

– Może wie­dział, że Suri już z nami nie będzie, i wła­śnie dla­tego mi go prze­ka­zał. Powie­dział, żebym go pil­no­wała. Nie spy­ta­łam dla­czego. Ostat­nio zaczę­łam podej­rze­wać, że Mal­colm jest widzą­cym i potrafi prze­wi­dy­wać przy­szłość, tak jak Tura czy Suri. Wie wiele rze­czy, któ­rych nie powi­nien wie­dzieć.

Nyph­ron wes­tchnął.

– Nie trać czasu na próby zro­zu­mie­nia Mal­colma. Jest zagadką, ale zapew­niam cię, że kryje się w nim wię­cej, niż wydaje się na pierw­szy rzut oka. Powin­naś przy­naj­mniej ukryć to ostrze. Losy wojny się odwró­ciły, Per­se­fono. Musimy zacho­wać ostroż­ność i wyko­rzy­stać każdą prze­wagę, w prze­ciw­nym razie prze­gramy.

Poki­wała głową i jesz­cze raz zer­k­nęła na miecz. Poły­ski­wał w świe­tle wcze­snego poranka.

– Zapy­tam o niego Mal­colma.

– Cudow­nie – odrzekł Nyph­ron z sar­ka­zmem. – A przy oka­zji spy­taj, jaka będzie pogoda w Mer­ry­dydd.

Rozdział trzeci. Ratowanie Moyi

Roz­dział trzeci

Rato­wa­nie Moyi

Jeśli umie­ra­nie cze­goś mnie nauczyło, to tej pro­stej prawdy, że nie­za­leż­nie od tego, jak nie­cie­kawe, straszne czy trudne wydaje nam się nasze życie, sprawy zawsze mogą przy­brać gor­szy obrót – i zbyt czę­sto wła­śnie tak się dzieje.

Księga Brin

Moya zoba­czyła, jak most pęka i spada.

Ban­kor przy­niósł ją do kró­lo­wej, a teraz unie­ru­cho­mił ją jakiś potężny męż­czy­zna, a może nawet nie­wielki olbrzym. Chwy­cił ją od tyłu, więc wie­działa jedy­nie, że cuch­nął potem i krwią. Ści­skał ją tak mocno, że spra­wiał jej ból. Nie pozwa­lał jej uciec, ale zara­zem nie dopu­ścił, by spa­dła z walą­cego się mostu. Przed chwilą kró­lowa zapy­tała ją, kto ma klucz, a Moya pró­bo­wała powstrzy­mać się przed udzie­le­niem odpo­wie­dzi, ale to przy­po­mi­nało wstrzy­my­wa­nie odde­chu. Cho­ciaż bar­dzo chciała wytrwać, w końcu musiała zaczerp­nąć powie­trza. Roz­cza­ro­wało ją, jak nie­wiele czasu potrze­bo­wali, by ją zła­mać – nie­całą minutę. Ale dopiero upa­dek z mostu spra­wił, że ugięły się pod nią nogi.

Widziała, jak spa­dli. Naj­pierw Roan, potem Brin, Gif­ford i wresz­cie Tesh oraz Tressa. Szlak pro­wa­dzący do wrót Aly­sinu został znisz­czony, a klucz na zawsze zna­lazł się poza zasię­giem. Moya zawio­dła Per­se­fonę i całą ludz­kość, a przy oka­zji stra­ciła przy­ja­ciół. Jakimś spo­so­bem na­dal ist­niała, ale oni znik­nęli. To nie miało sensu. Prze­cież stała na ich czele.

To wszystko moja wina. Jestem odpo­wie­dzialna. Jak to moż­liwe, że wciąż tu jestem, a oni ode­szli? Nie powinno tak być.

Po raz pierw­szy poczuła się naprawdę mar­twa.

Dło­nie, które ją przy­trzy­my­wały, roz­warły się i upa­dła na kamie­nie na skraju odła­ma­nego jęzora mostu. Sie­działa oszo­ło­miona, wpa­tru­jąc się w wyrwę na środku.

Oni nie umarli. Nie mogli umrzeć. To nie­moż­liwe, kiedy już się jest w Phyre.

Otrzą­snęła się z kosz­maru i rozej­rzała. Kró­lowa znik­nęła, podob­nie jak ohydne ban­kory oraz Orr. Wszę­dzie wokół Moyi roz­pra­szały się armie. Ludzie, Fhre­jo­wie, karły, olbrzymy i gobliny roz­cho­dzili się w ciszy. Nikt się nie śmiał ani nie wiwa­to­wał. Melen i kilku innych nie­śli zma­sa­kro­wane ciała Gatha i Brana. Więk­szość pole­głych pozo­stała na swo­ich miej­scach. Wokół leżały setki ciał. Fene­liusa poma­gała iść kule­ją­cemu Mide­onowi.

– Co się dzieje?! – zawo­łała do nich Moya.

Fene­liusa się na nią obej­rzała.

– Prze­gra­li­śmy.

– Więc to już koniec? Wszy­scy po pro­stu wra­cają do domu?

– Tak. Tutaj tak to wygląda.

– Wła­śnie. Tutaj tak to wygląda.

– Ale… nie, to nie może być koniec. Musimy ich wydo­stać. Moich przy­ja­ciół, któ­rzy spa­dli. Musimy coś zro­bić.

Fene­liusa pokrę­ciła głową.

– Nie­moż­liwe. To rze­czy­wi­ście już koniec i jak zwy­kle nie miało to żad­nego celu. Wła­śnie dla­tego prze­sta­łam uczest­ni­czyć w tych próż­nych afe­rach. Wró­ci­łam tylko ze względu na cie­bie. Tym razem miało być ina­czej. Beatrice powie­działa, że ty i twoi przy­ja­ciele jeste­ście wyjąt­kowi. – Fene­liusa wes­tchnęła i ponow­nie pokrę­ciła głową. – Myliła się.

Fhrejka pomo­gła Mide­onowi ruszyć w dal­szą drogę.

– To nie koniec! – zawo­łała za nią Moya. – Musi ist­nieć jakiś spo­sób, by im pomóc.

– Nie ma żad­nego. – Głos Fene­liusy zabrzmiał osta­tecz­nie jak trza­śnię­cie zamy­ka­nych drzwi.

– Wróć z nami, Moyu – zapro­po­no­wał Mideon sła­bym gło­sem. – Napi­jemy się i odpocz­niemy, a jutro wszystko będzie wyglą­dało lepiej. Jak zawsze.

Moya obej­rzała się na zie­jącą gar­dziel Otchłani.

Nie, nie mogę tak ich zosta­wić.

Wstała.

Nie odejdę i ich nie porzucę.

Zbli­żyła się o krok do kra­wę­dzi.

– Moyu? – ode­zwał się Deszcz. Stał gdzieś za jej ple­cami.

– Daj mi spo­kój, Desz­czu.

– Ale Moyu… tam. Popatrz.

Zda­wała sobie sprawę, że kopacz zna jej zamiary. Powstrzy­mał Gif­forda przed rzu­ce­niem się z mostu, a teraz chciał prze­szko­dzić także jej. Nie zamie­rzała na to pozwo­lić, ale coś w tonie jego głosu spra­wiło, że się obej­rzała.

Karzeł wska­zy­wał stertę ciał tuż przed mostem. To były ofiary potęż­nego topora Mide­ona i mło­tów Melena. Kró­lowa pozo­sta­wiła kil­ka­na­ście ciał swo­ich pod­da­nych. Jedna twarz rzu­ciła jej się w oczy.

– Tek­chin! – Moya pod­bie­gła i padła na kolana. – Desz­czu, pomóż mi!

Razem zepchnęli zwłoki z Insta­rya, a wtedy ich oczom uka­zał się paskudny widok.

Tek­chin wal­czył dziel­nie. Nie padł od poje­dyn­czej rany. Moya widziała zaszlach­to­wane świ­nie w bar­dziej nie­na­ru­szo­nym sta­nie. Stra­cił rękę, miał nie­mal odciętą głowę oraz głę­bo­kie rany na piersi i udach. Ostrza prze­cięły jego zbroję, jakby była uszyta ze szmat. Uwol­nie­nie go ze sterty tru­pów nie było łatwe. Bali się, że roze­rwą jego ciało na strzępy.

– Tek­chin! Tek­chin! – Moya szlo­chała, a łzy nie­mal ją ośle­piły. – Desz­czu, pomóż mi!

Karzeł był przy niej. Zna­lazł kawa­łek mate­riału z jakie­goś sztan­daru. Roz­ło­żyli go i ostroż­nie umie­ścili na nim Tek­china.

– Teraz możemy pocią­gnąć – rzekł Deszcz. – Nic mu nie będzie. Tro­chę to potrwa, ale doj­dzie do sie­bie.

Moya wciąż pła­kała, ale poki­wała głową.

– Wydo­brzeje szyb­ciej i będzie mniej cier­piał, jeśli będziesz przy nim – powie­działa Beatrice.

Nie­wy­soka bia­ło­włosa widząca sie­działa na kamien­nej półce w odle­gło­ści kilku metrów. Zapewne była tam od początku, ale zoba­czyli ją dopiero, gdy tłum się prze­rze­dził.

Moya splu­nęła na zie­mię.

– Wie­dzia­łaś, że tak się sta­nie. Wła­śnie tego nie chcia­łaś nam powie­dzieć.

– Tak – przy­znała Beatrice.

– Pro­si­łaś, żeby­śmy ci zaufali.

– Nie skła­ma­łam. Mówi­łam, że sprawy przy­biorą bar­dzo zły obrót, a potem wszystko jesz­cze bar­dziej się pogor­szy. To szczera prawda, nie uwa­żasz?

– Ale ukry­łaś to przede mną. Dla­czego?

Kar­lica wstała i popa­trzyła na pęk­nięty most.

– Ponie­waż ni­gdy byś nie przy­szła, gdy­byś znała cenę, a zwłasz­cza wie­działa, że to oni ją zapłacą, a nie ty. Zabra­ła­byś klucz i kazała resz­cie bez­piecz­nie zacze­kać w zamku. Bar­dzo by się sprze­ci­wiali, krzy­czeli i pła­kali, ale osta­tecz­nie posta­wi­ła­byś na swoim, a wtedy kró­lowa zdo­by­łaby klucz, bramy Phyre sta­nę­łyby otwo­rem, a wasza wojenka nad rzeką Nidwal­den poszłaby w nie­pa­mięć i zastą­piłby ją nowy kon­flikt, nie­wy­obra­żal­nie potężny i strasz­liwy. Wiem, o czym mówię. Widzia­łam to setki razy. Glo­rok to cen­trum labi­ryntu, gdzie spo­ty­kają się wszyst­kie ścieżki. Nie da się tego unik­nąć. Przy­naj­mniej na razie.

– Skoro nie da się tego unik­nąć, to dla­czego nie mogli­śmy wybrać takiej wer­sji wyda­rzeń, w któ­rej oni nie musie­liby spaść?

– Ponie­waż potrze­bu­jemy nowych ście­żek i moż­li­wo­ści.

Moya ponow­nie splu­nęła i otarła nos.

– Poło­ży­łaś na szali moich przy­ja­ciół, wiecz­ność ich dusz.

Beatrice odwró­ciła się w jej stronę.

– To nie jest gra, Moyu, a ty wciąż masz swoją rolę do ode­gra­nia, więc nie mogę powie­dzieć ci nic poza tym, że Tek­chin cię potrze­buje. Miłość… świa­do­mość, że ktoś się o cie­bie trosz­czy… to potężny lek, zarówno w Elan, jak i tutaj. Daje nadzieję, a to nie­sa­mo­wita siła.

Rozdział czwarty. Tracąc światło

Roz­dział czwarty

Tra­cąc świa­tło

Bar­dzo czę­sto naj­bar­dziej mylimy się co do tego, czego jeste­śmy naj­bar­dziej pewni, a to może wszystko zmie­nić.

Księga Brin

Gif­ford wędro­wał pośród popę­ka­nych skał pokry­tych war­stwami skry­sta­li­zo­wa­nego szronu. Każ­demu jego kro­kowi towa­rzy­szył sta­now­czy chrzęst.

Za gło­śno, pomy­ślał, cho­ciaż sam nie wie­dział dla­czego.

Otchłań była odludna, opusz­czona i przy­gnę­bia­jąca. W porów­na­niu z nią Dureya, z jej kru­chymi tra­wami i prze­stwo­rzami peł­nymi obło­ków, była rajem życia i piękna. Gif­ford bez celu wałę­sał się po otwar­tej rów­ni­nie pomię­dzy dwoma urwi­skami. Szu­kał pomocy w miej­scu, w któ­rym zapewne nie można było jej zna­leźć. Czuł się ocię­żały i powolny. Poza tym bio­dro wciąż go bolało po upadku. Kon­tu­zja coraz bar­dziej się pogłę­biała. A może nie doce­nił pier­wot­nych obra­żeń? Cho­dze­nie spra­wiało mu ból i wyraź­nie go męczyło, przy­naj­mniej w porów­na­niu z tym, jak dotych­czas czuł się po śmierci. Po trzy­dzie­stu latach życia i tak była to mało zna­cząca nie­do­god­ność, zwłasz­cza w świe­tle tego, że nie był w sta­nie pomóc Teshowi ani Tres­sie. No i była także Roan, któ­rej brak czy­nił go jesz­cze bar­dziej zde­spe­ro­wa­nym. Odkrył, że Otchłań jest kra­iną bez­na­dziei.

Kiedy zszedł na niż­szą skalną półkę, poczuł ukłu­cie bólu w bio­drze. Roz­ma­so­wał bole­sny skurcz i odczu­cie znik­nęło.

Nie mam ciała, przy­po­mniał sobie. Sam spra­wiam sobie ten ból. To zmu­siło go do posta­wie­nia nowego, osza­ła­mia­ją­cego pyta­nia: Dla­czego Tressa i Tesh tak bar­dzo ucier­pieli na sku­tek upadku?

Przy­po­mi­nali obrzy­dliwe zapad­nięte namioty. Cho­ciaż wie­dzieli, że nie mają ciał, nurzali się w bólu i cier­pie­niu. Gif­ford wspiął się na kolejną półkę i ponow­nie poczuł ukłu­cie w bio­drze.

Nie mogę pozbyć się wra­że­nia, że rana staje się coraz bar­dziej dotkliwa. Ta świa­do­mość go nie­po­ko­iła. Co to ozna­cza? Wygląda na to, że sami jeste­śmy swo­imi naj­gor­szymi wro­gami.

Jakiś dźwięk.

Usły­szał go albo tylko mu się wyda­wało.

Zatrzy­mał się i wytę­żył słuch. Wbił wzrok w ciem­ność i pró­bo­wał spra­wić, by odgłos znów się roz­legł.

Nic. To tylko pobożne życze­nia.

Ale z braku innych odczuć otwo­rzył się na nadzieję, wyobra­ził sobie, że dźwięk dobiegł od strony pobli­skiej skal­nej ściany i odbił w jej stronę. Jego oczom uka­zały się pio­nowe pęk­nię­cia, niczym bli­zny na ciem­no­sza­rym kamie­niu – ślady pazu­rów jakiejś olbrzy­miej bestii. Kiedy zbli­żył się do pod­nóża roz­pa­dliny, usły­szał głosy, a raczej jeden głos.

Coś jest w środku.

Zda­wał sobie sprawę, że pomy­ślał „coś”, a nie „ktoś”. Przy­po­mniał sobie, jak Brin opo­wia­dała mu o raowie, któ­rego sły­szała w Alon Rhist, a on z całą pew­no­ścią nie był osobą. Ale w tym nowym świe­cie wszystko było moż­liwe. Tylko wizja zma­sa­kro­wa­nych ciał Tesha i Tressy oraz ich woła­nia o pomoc skło­niły go do zagłę­bie­nia się w szcze­li­nie. Wszedł powoli, pozwa­la­jąc, by bijące od niego świa­tło odsło­niło tajem­nice wnę­trza. Wej­ście było wąskie, ale szcze­lina robiła się coraz szer­sza. Zatrzy­mał się, żeby posłu­chać. Żad­nego dźwięku. Może się pomy­li­łem? Jaski­nie zazwy­czaj były puste. Odgłos był taki deli­katny.

Myli­łem się. To Otchłań. Nie ma w niej niczego poza pustką.

– Byłaś nie­grzeczną dziew­czynką, prawda? – Głos dobiegł z głębi jaskini. – Bar­dzo, bar­dzo nie­grzeczną.

Znam ten głos!

– Otru­łaś tatu­sia. Nakar­mi­łaś mnie czymś paskud­nym i patrzy­łaś, jak umie­ram z pianą na ustach, niczym jedna z owiec Gel­stona. Nie dzi­wię się, że tutaj tra­fi­łaś. Bogo­wie nie wyba­czą takiego zabój­stwa.

Matko Wszech­rze­czy, tylko nie on! Ale z kim roz­ma­wia? Gif­ford znał odpo­wiedź, cho­ciaż odpy­chał ją i nie dawał jej prawa ist­nie­nia. Nie! Nie ona! Nie z nim! Pośpiesz­nie wszedł do jaskini, a jego świa­tło odsło­niło prawdę.

Iver Sny­cerz stał pochy­lony w nie­wiel­kiej komo­rze. Był miękki, gruby i tłu­sty. Gif­ford ni­gdy wcze­śniej tego nie zauwa­żył, ale teraz, widząc tę nalaną twarz, wor­ko­wate policzki i podwójną szyję, zdał sobie sprawę, że Iver jako jedyny w dahlu aż tak się zaokrą­glił. To nie była zwy­kła oty­łość. Wyglą­dał jak świeczka, która sto­piła się na słońcu.

Iver pochy­lał się nad czymś, co leżało na ziemi.

– Jak się miewa moja córeczka, co? – zagru­chał.

Córeczka?

Iver zauwa­żył świa­tło i się odwró­cił. Woskowy czło­wiek był ubrany w szmaty, pozo­sta­ło­ści dawno zapo­mnia­nej tuniki. Poszar­pane nitki, cien­kie jak paję­cza sieć, falo­wały niczym dłu­gie włosy pod wodą. Ślina lśniła na dol­nej war­dze męż­czy­zny, a malut­kie oczka były wytrzesz­czone z rado­ści. Kiedy Iver się poru­szył, Gif­ford wstrzy­mał oddech.

U jego stóp leżała Roan. Nie poru­szała się, tylko lekko drżała, a z jej ust wydo­by­wały się jęki.

Jaski­nia w jed­nej chwili uro­sła, gdy zapło­nął gniew Gif­forda.

– Zostaw moją żonę!

– Gif­ford? Gif­ford… Kaleka? – Iver cof­nął się oszo­ło­miony.

Gif­ford nie miał na sobie zbroi ani nie dzier­żył mie­cza, ale to nie miało zna­cze­nia. Zaszar­żo­wał z furią i unie­sioną pię­ścią.

– Powie­dzia­łem, żebyś ją zosta­wił!

Cichy garn­carz z dahlu Rhen dygo­tał, ale nie z zimna. Miał sze­roko otwarte oczy i mocno zaci­śnięte zęby.

Iver się sku­lił.

– Jeśli jesz­cze raz ją tkniesz, znajdę kamień i przez całą wiecz­ność będę ci roz­trza­ski­wał czaszkę! Rozu­miesz? – wrzesz­czał Gif­ford. – Czy mnie rozu­miesz, ty chory sukin­synu? Trzy­maj się od niej z dala!

Iver znik­nął w mrocz­nych zakąt­kach jaskini, a Gif­ford deli­kat­nie pod­niósł Roan. Kobieta nie prze­sta­wała pła­kać, gdy niósł ją do wyj­ścia.

– Nie idź tam – ode­zwał się Iver z cieni. – Tam nie jest bez­piecz­nie. Świa­tło… znajdą cię.

Roan zadrżała, gdy usły­szała jego głos.

– Już dobrze, Roan – wyszep­tał Gif­ford. – Jestem przy tobie. On już sobie poszedł. Ni­gdy wię­cej cię nie dotknie. Obie­cuję. Jeśli spró­buje, roz­szar­pię go gołymi rękami, klnę się na Etona i Elan.

***

Kiedy Gif­ford zaniósł Roan do pozo­sta­łych, sytu­acja wyglą­dała już odro­binę lepiej. Tesh i Tressa wciąż leżeli poła­mani na zmro­żo­nej ziemi, ale nieco doszli do sie­bie. Głowa Tesha już nie była zmiaż­dżona, a jedy­nie wyglą­dała jakby ktoś obił ją tęgim kijem. Wciąż bra­ko­wało mu zębów i miał prze­krzy­wiony nos, ale jego szczęka odzy­skała spraw­ność. Tressa wyglą­dała dużo gorzej. Mimo to prze­wró­ciła się na bok, a jej poskrę­cane koń­czyny uło­żyły się mniej wię­cej we wła­ści­wych miej­scach.

Oboje mogli mówić.

– Zna­la­złeś Roan – ode­zwał się Tesh. Lekko prze­krzy­wił głowę, pró­bu­jąc na nich popa­trzeć. Poru­szał szczęką, lecz miał słaby, drżący głos.

Gif­ford poki­wał głową i poło­żył Roan obok Tressy. Chciał się cof­nąć, ale Roan chwy­ciła go za rękę z zaska­ku­jącą siłą.

– Nie zosta­wiaj mnie.

– Ni­gdzie się nie wybie­ram – zapew­nił ją. – Powin­naś już wie­dzieć, że ni­gdy cię nie zosta­wię.

Roan mimo wszystko mocno go objęła.

– Tak się bałam.

– Gdy­bym mógł go dla cie­bie zabić, zro­bił­bym to.

– Kogo? – spy­tał Tesh.

– Ivera Sny­ce­rza.

– Iver tutaj jest? – spy­tała Tressa i skrzy­wiła się z wysiłku.

Gif­ford nie potra­fił oce­nić, która rana spra­wia jej naj­więk­szy ból. Była tak pokie­re­szo­wana, że nie mógł na nią patrzeć.

– Zabrał Roan.

– A ty go zna­la­złeś? – Pomimo widocz­nego cier­pie­nia Tressa zdo­łała się uśmiech­nąć. – Jak ci poszło?

– Nie musia­łem niczego robić. Po pro­stu krzyk­ną­łem.

– Naprawdę? Pozwo­li­łeś mu odejść?

Gif­ford wzru­szył ramio­nami.

– Obcho­dzi mnie tylko Roan.

Odgar­nął włosy z jej twa­rzy. Kiedy ją zna­lazł, wyglą­dała strasz­nie. Nie tak źle jak Tressa, ale pra­wie. Miała siną twarz i krwa­wiła z kil­ku­na­stu ska­le­czeń. Podob­nie jak Tesh stra­ciła kilka przed­nich zębów, miała zmiaż­dżony nos i prze­krwione oko. Teraz jej zęby wró­ciły na swoje miej­sce, oko wciąż było czer­wone, ale powoli jaśniało, a nos miała tylko posi­nia­czony. Podob­nie jak pozo­stali docho­dziła do sie­bie. Każde z nich odzy­ski­wało dawną spraw­ność we wła­snym tem­pie. Roan wyprze­dziła pozo­sta­łych, a jej sińce bły­ska­wicz­nie zni­kały.

– Wyglą­dasz już dużo lepiej – powie­dział ze łzami w oczach.

– To ty poma­gasz mi wró­cić – wyszep­tała drżą­cymi ustami.

– Wiesz, gdzie jest Brin? – spy­tał Tesh nieco pew­niej­szym gło­sem. – Widzia­łeś gdzieś jej ślady?

Gif­ford pokrę­cił głową.

– Niczego nie widzia­łem. Nie zna­la­zł­bym Roan, gdy­bym nie usły­szał głosu Ivera. Zacią­gnął ją do jaskini. – Gif­ford popa­trzył na twarz żony. – Skrzyw­dził cię?

Roan pokrę­ciła głową. Nie potra­fiła ode­rwać od niego wzroku nawet na chwilę.

– Nie zdą­żył. Było mu trud­niej mnie nieść niż tobie. Stra­cił wszyst­kie siły. Dzię­kuję, Gif­for­dzie. Dzię­kuję. Tak się bałam. Zupeł­nie sama… z nim.

Roan zadrżała.

– Kocham cię – odrzekł Gif­ford. – Zawsze cię kocha­łem i ni­gdy nie prze­stanę.

Roan się uspo­ko­iła, jakby jego słowa miały magiczną moc. Otarła łzy i usia­dła o wła­snych siłach. Potem uśmiech­nęła się do niego.

– Jesteś moim boha­te­rem.

Sły­sząc te słowa i widząc jej rado­sną minę, Gif­ford uświa­do­mił sobie, że już nie czuje bólu. Kłu­cie w bio­drze ustało i poczuł się dziw­nie lekki.

– Sta­łeś się jaśniej­szy – zauwa­żyła Roan. Uważ­nie mu się przyj­rzała. – Twoje świa­tło… pło­nie moc­niej niż wtedy, gdy mnie zna­la­złeś.

Wzru­szył ramio­nami.

– Pew­nie ty też poma­gasz mi wró­cić.

– To dobrze – ode­zwała się Tressa. – Strasz­nie tutaj ciemno… gdzie­kol­wiek jeste­śmy.

Roan popa­trzyła w stronę nie­obec­nego nieba.

– Czy ktoś jesz­cze spadł?

– Brin – odrzekł Tesh. Stęk­nął, z tru­dem pod­no­sząc głowę. – Ale jestem ocię­żały. Ledwo mogę się ruszać.

– Jak pod wodą – stwier­dziła Roan. – Im głę­biej nur­ku­jesz, tym więk­szy cię­żar na cie­bie napiera.

Pod­nie­śli wzrok i poki­wali gło­wami, jakby widzieli ten cię­żar.

– Myślę, że wła­śnie to poczuli Tressa i Tesh tam na górze – wska­zała Roan. – Ale tutaj jest jesz­cze gorzej. Wprost strasz­nie. Czu­jesz to, prawda, Gif­for­dzie?

Wzru­szył ramio­nami.

– Tro­chę. Wcze­śniej było gorzej. Teraz jestem tylko tro­chę ocię­żały.

– Cie­kawe, co się stało z Brin – ode­zwał się Tesh. – Myślisz, że ten Iver mógł coś jej zro­bić?

– Nie widzia­łem jej – odrzekł Gif­ford. – Uwierz mi, że gdy­bym ją spo­tkał, na pewno też bym ją tutaj spro­wa­dził.

– Oczy­wi­ście, nie chcia­łem powie­dzieć… – Tesh prze­łknął ślinę, a Gif­ford pomy­ślał, że być może ma usta pełne krwi. – Po pro­stu się boję.

– Zaufaj mi, rozu­miem cię.

Roan pokrę­ciła głową.

– Brin tam nie było. Tylko ja i Iver. Zacho­wy­wał się tak, jak­bym była pre­zen­tem zesła­nym przez bogów. Nie mogłam się poru­szyć. Nie mogłam mówić. – Zadrżała.

– Teraz jesteś bez­pieczna ze mną. Już nie jestem kaleką. I cho­ciaż może nie będę w sta­nie zabić tego sta­rego dra­nia, to jeśli kie­dy­kol­wiek będzie ci gro­ził, spra­wię, że tego poża­łuje.

– Nie boję się – odpo­wie­działa, po czym ponow­nie przy­cią­gnęła go do sie­bie i poło­żyła głowę na jego ramie­niu. – Po pro­stu… tutaj jest tak zimno.

Znów zadrżała, a jej odczu­cia zaczęły się udzie­lać pozo­sta­łym. Tressa zady­go­tała, a po chwili dołą­czył do nich Tesh.

– Rze­czy­wi­ście jest zimno. – Gif­ford się rozej­rzał, szu­ka­jąc roz­wią­za­nia, ale zoba­czył tylko nie­koń­czącą się popę­kaną rów­ninę, piw­nicę świata. – Może powin­ni­śmy roz­pa­lić ogni­sko.

Wystra­szona Roan sze­rzej otwo­rzyła oczy.

– Kró­lowa raczej nas tutaj nie dopad­nie – uspo­koił ją Gif­ford. Uniósł wzrok, ale niczego nie zoba­czył: ani kró­lo­wej, ani ban­ko­rów, ani nawet szczytu roz­pa­dliny. Wszystko poza zasię­giem jego świa­tła wyglą­dało iden­tycz­nie: kryło się w ciem­no­ści. – Nikt nas nie znaj­dzie.

Roan pokrę­ciła głową.

– Nie ma tutaj niczego do spa­le­nia.

– Niczego nie potrze­bu­jemy. To nie jest praw­dziwy ogień.

Roan przy­gry­zła drżącą dolną wargę. Popa­trzyła na niego z nie­po­ko­jem.

– Nie wiem, jak to zro­bić bez drewna. – Spra­wiała wra­że­nie zmar­twio­nej, że go zawio­dła.

– Nic nie szko­dzi. Nawet nie wiem, czy tutaj da się roz­pa­lić ogni­sko.

Otchłań spra­wiała wra­że­nie bar­dzo oso­bli­wego miej­sca, zapo­mnia­nego zakątka zaświa­tów, i nie wie­dzieli, co działa, a co nie działa na samym dnie świata. W Relu i na gór­nych pozio­mach Nifrelu ludzie byli w sta­nie wyko­rzy­sty­wać eshim do kształ­to­wa­nia oto­cze­nia zgod­nie ze swo­imi pra­gnie­niami, ale to miej­sce było jak czarne płótno… a raczej jak rama. Gif­ford wyobra­żał sobie, że całe Phyre przy­po­mi­nało Otchłań, gdy poja­wili się pierwsi umarli. Cię­żar i ciśnie­nie nie były aż tak przy­tła­cza­jące na wyżej poło­żo­nych obsza­rach, dzięki czemu Fer­rol czy Drome mogli nagiąć te miej­sca do swo­jej woli. Ale w głę­bi­nach Otchłani ich wola była stłam­szona, a eshim był rzad­ko­ścią. Nie byli w sta­nie wpły­wać na kra­jo­braz.

– To nie ogień jest pro­ble­mem. Źle do tego pod­cho­dzimy. Tak naprawdę wcale nie jest nam zimno. Potrze­bu­jemy idei cie­pła.

– Jest mi cie­plej przy tobie – przy­znała Roan.

Poki­wał głową.

– To jak stud­nia w wio­sce Rhe­nów w Relu. Wię­cej ludzi to wię­cej eshim.

Roan popa­trzyła na otwarty teren.

– Zimno nie jest praw­dziwe, ale jego idea ow­szem. Myślimy, że mar­z­niemy, ponie­waż tak wygląda nasze oto­cze­nie. Na tej zmro­żo­nej ziemi przy­cho­dzą nam do głowy tylko lodo­wate myśli.

– Jeśli znaj­dziemy schro­nie­nie, coś przy­tul­nego, jak jaski­nia Ivera, być może wyobra­zimy sobie, że ogrze­wamy się nawza­jem. Myślę, że to nam pomoże. Potem znaj­dziemy jakiś spo­sób, by się stąd wydo­stać.

Gif­ford roz­wa­żał wypę­dze­nie Ivera z jego jaskini, ale podej­rze­wał, że Roan może znieść ponowną wizytę w tym miej­scu gorzej niż sie­dze­nie pod gołym nie­bem.

– Wydo­stać? – spy­tała oszo­ło­miona Tressa.

– Spa­dli­śmy – odparł Gif­ford. – To chyba logiczne, że możemy się wspiąć?

– Nie sądzę.

– No dobrze, w tej chwili nic nie wydaje się moż­liwe, ale kiedy już znaj­dziemy schro­nie­nie, poczu­jemy się lepiej. Roan, możesz cho­dzić?

– Tak myślę. – Zgięła nogi i dźwi­gnęła się na kolana. – Myślę, że dam radę.

Gif­ford popa­trzył na Tesha.

– Ni­gdzie się nie wybie­ram. – Męż­czy­zna wciąż leżał na kamie­niu.

Gif­ford nawet nie pytał Tressy. Wyglą­dała jak worek pełen poła­ma­nych paty­ków. Nie był w sta­nie nieść ich wszyst­kich.

To nie ma sensu, pomy­ślał.

– Gif­for­dzie? – ode­zwała się Roan. – Co się stało? Twoje świa­tło… ponow­nie przy­gasa.

– Wybacz… nie wiem, dla­czego tak się dzieje.

– Nadzieja – odpo­wie­działa. – Może wiara. Z pew­no­ścią to ona daje nam moc, żeby­śmy bro­nili się przed mro­kiem.

– Naiwny opty­mizm – ode­zwała się Tressa. – W ogóle go nie rozu­miem. – Popa­trzyła na Gif­forda, nie była jed­nak w sta­nie dźwi­gnąć głowy. – Wio­dłeś żało­sne życie, pluli na cie­bie wszy­scy, nawet bogo­wie… Nie, oni przede wszyst­kim. Żyłam lepiej od cie­bie… przy­naj­mniej przez jakiś czas. A potem tra­fiło ci się kilka nieco mniej fatal­nych lat i nagle jesteś roz­pro­mie­niony jak sło­neczko. Jak to moż­liwe?

– Mam Roan – odpo­wie­dział. – Oraz bar­dzo nie­wiel­kie ocze­ki­wa­nia. Nie­wiele trzeba, żeby mnie uszczę­śli­wić.

– Ale nie jesteś szczę­śliwy – zauwa­żyła Roan. – Twoje świa­tło stale słab­nie. Co się dzieje?

Gif­ford pró­bo­wał siłą woli zapło­nąć jaśniej, nie­stety bez­sku­tecz­nie.

– Nie wiem, co mam robić. Wszy­scy jeste­ście ranni. Chcę wam pomóc, ale nie wiem jak. Czuję się… tro­chę przy­tło­czony i bar­dzo się boję.

– Ścią­gamy cię ze sobą w dół – stwier­dziła Roan.

Świa­tło Gif­forda jesz­cze przy­ga­sło.

– Nie jesteś dla mnie cię­ża­rem, Roan.

– Ale na pewno nie wspar­ciem – wtrą­ciła Tressa.

Tesh, który pró­bo­wał prze­to­czyć się na bok, w końcu dał za wygraną. Roan także oparła się na łok­ciach.

Tracę ich, pomy­ślał Gif­ford, a jego świa­tło znów osła­bło.

– Giff… odzie – wykrztu­siła Roan, mocno go ści­ska­jąc. – Niee poaawaj się. – Mówiła beł­ko­tli­wie. Coś było nie tak z jej ustami. Przed­nie zęby – znów je stra­ciła!

Gif­ford poczuł przy­pływ zimna. Zadrżał, a jego świa­tło, nie­gdyś mocne jak latar­nia pośród nocy, upodob­niło się do przy­ga­sa­ją­cej świeczki. Czuł przy­tła­cza­jący cię­żar, który wgnia­tał go w oszro­nioną zie­mię.

Objął i z całych sił uści­skał Roan. Wciąż czuł odro­binę cie­pła, dopóki była przy nim.

– Kocham cię – powie­dział, licząc na to, że magia ponow­nie zadziała.

Roan pod­nio­sła wzrok i uśmiech­nęła się, uka­zu­jąc ide­alne zęby.

Tressa, która leżała z policz­kiem na zmro­żo­nym grun­cie i wpa­try­wała się w dal, wyszep­tała:

– Co to takiego, na Phyre?

W oddali poja­wiło się jakieś świa­tło – ośle­pia­jący roz­błysk tuż nad hory­zon­tem.

– Jak gwiazda zaranna – wyszep­tała Roan.

„Nie idź tam”, ostrzegł go Iver. „Tam nie jest bez­piecz­nie. Świa­tło… znajdą cię”.

– Robi się więk­sze. – Gif­ford moc­niej przy­tu­lił Roan, aż w końcu wystra­szył się, że zrobi jej krzywdę.

Ze stra­chem spo­glą­dali na stale rosnącą świa­tłość, wstrzy­mu­jąc oddech. Leżeli na jej dro­dze.

Kim oni są? – zasta­na­wiał się Gif­ford.

Po chwili uświa­do­mił sobie, że to nie oni, ale ona, i że jest olśnie­wa­jąca.

***

– Tesh! – zawo­łała Brin, pod­bie­ga­jąc do nich.

Zna­le­zie­nie kogo­kol­wiek w Otchłani gra­ni­czyło z cudem, a fakt, że zna­la­zła aku­rat jego, nie­zwy­kle ją ura­do­wał. Z dru­giej strony to było ostat­nie miej­sce, w jakim chcia­łaby zoba­czyć Tesha.

Wyglą­dał strasz­nie, zma­sa­kro­wany, pora­niony, roz­cią­gnięty na twar­dej ziemi. Tressa wyglą­dała jesz­cze gorzej. Roan pre­zen­to­wała się nieco lepiej, a Gif­ford robił naj­lep­sze wra­że­nie, ale żadne z nich nie było w dobrej for­mie.

– Żyje­cie… – Brin się zre­flek­to­wała. – Nic wam nie jest.

Tesh osło­nił oczy dło­nią.

– Brin?

Pode­szła bli­żej i zoba­czyła, jak na jego posi­nia­czo­nej twa­rzy zasko­cze­nie ustę­puje miej­sca eufo­rii.

– To ja – potwier­dziła.

– Jesteś cała.

– Nic mi nie jest. No cóż… – Obej­rzała się przez ramię. – Goniły mnie te stra­szy­dła, ale chyba je zgu­bi­łam. Nie są zbyt szyb­kie, w odróż­nie­niu ode mnie. Mam nadzieję, że kiedy znik­nę­łam im z oczu, zatrzy­mały się. Ale nawet jeśli nie, to będą potrze­bo­wały roku, żeby dotrzeć tak daleko.

Tesh powoli ode­rwał dło­nie od ziemi. Dygo­tał z wysiłku, ale zdo­łał dotknąć jej twa­rzy. Deli­kat­nie przy­cią­gnął ją do sie­bie i się poca­ło­wali. Całe jego ciało drżało.

– Tak mi przy­kro, Brin. Zawio­dłem cię. Raithe bła­gał, żebym cię zabrał i zna­lazł jakieś spo­kojne miej­sce, gdzie mogli­by­śmy zacząć nowe życie. Poka­zy­wał mi, jak należy żyć… naprawdę żyć. Byłem ostat­nim z Dureyan, a przeze mnie… przez to, że nie posłu­cha­łem czło­wieka, który był dla mnie jak ojciec… mój cały klan prze­stał ist­nieć.

Łzy napły­nęły do oczu Brin. Męż­czy­zna, który był taki pewny sie­bie i zaradny, teraz leżał przed nią, zła­many i bez­silny. Nie potra­fiła wykrztu­sić ani słowa.

– To nie ma zna­cze­nia, jeśli nie będziesz w sta­nie mnie kochać – cią­gnął, wypeł­nia­jąc ciszę. – Kocham cię i powi­nie­nem był się z tobą oże­nić. Powi­nie­nem był usłu­chać Raithe’a, zabrać cię i mieć dzieci… – Zała­mał mu się głos. Dał za wygraną i ją przy­tu­lił.

– Ja też cię kocham – wykrztu­siła Brin. – Wciąż możemy mieć to wszystko, czego pra­gnął dla nas Raithe, kiedy się stąd wydo­sta­niemy.

– Jak możesz mnie kochać? Wiesz, co zro­bi­łem.

– Tak, wiem. Podą­ży­łeś za mną w głąb stawu.

– Nie o tym mówię.

Uśmiech­nęła się do niego.

– Kocham cię, Tesh. Nie proś, żebym to wyja­śniła. Po pro­stu tak jest.

– Nie rozu­miem.

– Tesh, miłość do cie­bie to nie jest moja decy­zja. To nie jest wybór. Może nie powin­nam cię kochać, ale nic na to nie pora­dzę. Nie mam na to wpływu.

– To nie ma sensu.

– Nie musi. Nie wszystko jest logiczne. Szalki nie muszą być w rów­no­wa­dze. Nie każdą krzywdę trzeba napra­wić. Nie jestem taka jak ty, Tesh.

– On także nie jest taki jak ty – ode­zwała się Tressa. – Jest idiotą.

– Być może – wtrą­cił się Gif­ford. – Ale przy­naj­mniej stoi.

Rozdział piąty. Niewygodne córki

Roz­dział piąty

Nie­wy­godne córki

Ni­gdy nie wia­domo, kogo spo­tkamy – nawet gdy już go spo­tka­li­śmy.

Księga Brin

Nie wiem, co jest ze mną nie tak.

Imaly czuła się fatal­nie, a z każ­dym dniem było coraz gorzej.

Może jestem już na to za stara.

Ta myśl koła­tała się jej w gło­wie od wielu dni, coraz hała­śli­wiej pró­bu­jąc prze­bić się przez domowe hałasy.

Rewo­lu­cja jest dla mło­dych, uznała Imaly, ale potem przy­po­mniała sobie tra­giczny los Maka­rety i Aidena. Nie, to nie­prawda. Mło­dzi są zbyt głupi.

Cho­ciaż mieli moty­wa­cję, ambi­cję i nie­za­chwianą wiarę w ide­ały, te narzę­dzia im nie wystar­czały. Klu­czo­wym skład­ni­kiem, któ­rego im bra­ko­wało, było doświad­cze­nie. Mło­dzi za mało widzieli, by rozu­mieć, jak działa świat. Brali wszystko za dobrą monetę, ponie­waż tak wyglą­dała ich rze­czy­wi­stość, a to ogra­ni­cze­nie zamy­kało im wiele drzwi.

Osoby, które widziały tylko skra­wek obrazu, wycią­gają pochopne i nie­bez­pieczne wnio­ski. Tylko powoli pły­nąc nur­tem rzeki czasu, można nauczyć się odróż­niać to, co jest, od tego, co było, i sza­co­wać praw­do­po­do­bień­stwo tego, co może się wyda­rzyć. Takie porów­na­nie zapew­nia mądrość i zro­zu­mie­nie. Nie­które rze­czy są wieczne, inne można cza­sowo zmie­nić, ale są także takie – bar­dzo nie­liczne – które pozwa­lają na zawsze odmie­nić świat. Nie warto poświę­cać się dla tego, co nie­zmienne lub przej­ściowe. Ale tak jak dal­to­ni­ści, któ­rzy stoją przed czer­wo­nymi, zie­lo­nymi i żół­tymi drzwiami, mło­dzi nie potra­fią dostrzec róż­nicy.

Dla­tego to moje zada­nie.

Imaly wes­tchnęła.

Po dru­giej stro­nie ściany ponow­nie roz­le­gło się stu­ka­nie. Po stłu­mio­nych krzy­kach zabrzmiał śmiech. Kiedy Suri się poja­wiła, Imaly oba­wiała się, że mistyczka i Maka­reta się nie doga­dają, a taki kon­flikt wpę­dzi Maka­retę w jesz­cze głęb­sze przy­gnę­bie­nie. Gdyby tak się stało, obie Artystki byłyby bez­u­ży­teczne dla Kura­torki. Ale ku jej zasko­cze­niu ich tra­giczna prze­szłość zaowo­co­wała wię­zami przy­jaźni.

Imaly mar­twiła się także, że obec­ność Suri wzbu­dzi zain­te­re­so­wa­nie sąsia­dów. Przy­ję­cie tak waż­nej osoby do jej domo­stwa musiało zwró­cić na nią uwagę. Imaly miała kosz­mary, w któ­rych Fhre­jo­wie z zewnętrz­nych wio­sek pukali do jej drzwi i pro­sili o spo­tka­nie z Suri. Ale nic takiego się nie stało. Nikt niczego nie chciał od „tej Rhunki”, a odkąd fane zaczął two­rzyć smoki, wszy­scy uni­kali Estram­na­donu. Nawet miesz­kańcy mia­sta zamy­kali się w swo­ich domach, oba­wia­jąc się puka­nia do drzwi.

Vidar stwo­rzył pierw­szego smoka i to nie­da­leko Avem­par­thy. Imaly czę­sto się zasta­na­wiała, jak wyglą­dała ich podróż. Czy roz­ma­wiał ze swoją sio­strą? Wyja­śniał jej, że nie ma wyboru? A może cały czas pła­kał i pro­sił o wyba­cze­nie? Suri wyja­śniła Imaly, co jest potrzebne, by „grać głę­bo­kie akordy”, dla­tego nie mogło dzi­wić, że Rhu­no­wie mieli tylko jed­nego smoka.

Lothian pra­gnął mieć ich wię­cej.

Imaly o tym wie­działa, tak jak wszy­scy. Wła­śnie dla­tego miesz­kańcy Estram­na­donu nie wycho­dzili z domów, tylko kryli się za zamknię­tymi drzwiami, licząc na to, że nikt do nich nie zapuka.

Jedyne dwie osoby, które nie oba­wiały się, że zostaną zło­żone w ofie­rze, doka­zy­wały za ścianą. Imaly bała się, że Suri i Maka­reta będą się doga­dy­wały jak woda z ogniem, ale oka­zało się, że mają na sie­bie kojący wpływ. Ich nie­spo­dzie­wana przy­jaźń cudow­nie podzia­łała na ponury nastrój Maka­rety i stę­piła ostrze nie­uf­no­ści, w które Jerydd wypo­sa­żył Suri, gdy źle ją trak­to­wał.

Łup! Por­tret Gylin­dory Fane pod­sko­czył i prze­krzy­wił się na ścia­nie.

– Prze­stań­cie! – wybu­chła Imaly. – Cokol­wiek robi­cie, prze­stań­cie natych­miast!

Kura­torka opa­dła na krze­sło w roz­świe­tlo­nym słoń­cem zakątku, z któ­rego roz­cią­gał się widok na ogró­dek warzywny przy­sy­pany śnie­giem.

– Woła­łaś nas? – Maka­reta wyj­rzała zza ściany z zawsty­dzoną miną. Miała na sobie brudny far­tuch.

Suri trzy­mała się z tyłu. Była ubrana w naj­lep­szą asykę Imaly, spe­cjal­nie dla niej skro­joną.

– Musi­cie burzyć mój dom? – Imaly wstała i wypro­sto­wała obraz.

– My tylko…

– Nie obcho­dzi mnie, co robi­ły­ście. Nie zniosę tego dłu­żej.

– Co się stało? – Maka­reta nie­pew­nie się zbli­żyła, a Imaly zauwa­żyła, że młoda Fhrejka ma mło­tek w dłoni.

Co one wypra­wiają, na Fer­rola?

– Nic – skła­mała Imaly, tym razem dla wygody. Nie miała ochoty tłu­ma­czyć, że czuje się jak owoc wino­grona, który wytła­cza się, by spo­rzą­dzić wino. Człon­ko­wie Aqu­ili tra­cili pew­ność sie­bie, a Vasek rów­nież się wahał. Był jak kru­chy kawa­łek cen­nego krysz­tału, który zosta­wiła na kra­wę­dzi stołu pod­czas przy­bie­ra­ją­cej na sile wichury.

Jakby tego było mało, ginęli nie­winni ludzie – a przy­naj­mniej wkrótce mieli zacząć ginąć. Tak wiele spo­częło na jej bar­kach: dzie­dzic­two przod­ków, wynik wojny i przy­szłość Fhre­jów. Trzy­mała dłoń na dźwi­gni i do niej nale­żało jej pocią­gnię­cie. A każ­dego wie­czoru po powro­cie do domu musiała zno­sić wybryki Suri i Maka­rety.

Imaly wes­tchnęła.

– Naj­wyż­szy czas wyja­śnić sobie kilka spraw, więc usiądź­cie. Obie.

Przy­cią­gnęły krze­sła i usia­dły w cie­niu, uni­ka­jąc ośle­pia­ją­cego słońca, które wdzie­rało się przez okna. Imaly uświa­do­miła sobie, że zasłony są roz­su­nięte, i je zacią­gnęła.

Mia­ła­bym za swoje, gdyby ktoś zoba­czył Maka­retę i na mnie doniósł. Zwłasz­cza teraz, gdy jest już pra­wie po wszyst­kim.

– Mówiąc o kilku spra­wach, masz na myśli… – zaczęła Maka­reta, a jej głos stał się cich­szy i poważ­niej­szy.

Imaly poki­wała głową i ponow­nie usia­dła, a następ­nie sku­piła się na Suri, która, pomimo wysił­ków Imaly, by zacho­wać otwarty umysł, wyglą­dała absur­dal­nie w asyce. Pomimo doko­na­nych popra­wek strój był na nią za duży i nie paso­wał do niej sty­lem. Imaly zazwy­czaj ubie­rała się tak na ofi­cjalne uro­czy­sto­ści, więc widok Rhunki w tym ubra­niu ją raził. Choć z dru­giej strony Suri była pomni­kiem wznie­sio­nym na cześć prze­ci­wieństw.

– Nie wiem, czy sły­sza­ły­ście, ale udało się stwo­rzyć smoka – zaczęła Imaly.

– Gdzie? – spy­tała Suri ponu­rym tonem, w porów­na­niu z któ­rym Maka­reta zabrzmiała swo­bod­nie.

– W wieży Avem­par­tha. – Imaly się spięła. To była pierw­sza z trzech nie­bez­piecz­nych prze­szkód, które musiała poko­nać. Wie­działa, że żadna z nich nie będzie łatwa.

– Mówi­łam, że nie pozwolę, by moim ludziom stała się krzywda. – Słowa Suri zabrzmiały jak groźba.

Imaly nie była zasko­czona. Spo­dzie­wała się tego, ale spo­dzie­wa­nie się, że tre­so­wany niedź­wiedź może nas zaata­ko­wać, to nie to samo, co usły­sze­nie jego war­cze­nia. Imaly już wie­działa, że Suri nie grze­szy sub­tel­no­ścią, więc zda­wała sobie sprawę, że ten ton nie ma na celu jedy­nie wypro­wa­dze­nia jej z rów­no­wagi.

Sta­nęła naprze­ciw grotu włóczni, ostroż­nie wypo­wia­da­jąc kolejne słowa.

– Nie zapo­mnia­łam o naszej umo­wie i zauważ, że mogłam ukryć przez tobą tę wia­do­mość, ale tego nie zro­bi­łam. To wyda­rze­nie spra­wia, że musimy zacząć dzia­łać szyb­ciej. Jutro wie­czo­rem zwo­łam ofi­cjalne zebra­nie Aqu­ili i wydamy decy­zję o usu­nię­ciu Lothiana z tronu. Następ­nego dnia go zabi­jemy, dzięki czemu dotrzy­mam swo­jej czę­ści umowy.

Obser­wo­wała Suri, która z namy­słem zmarsz­czyła czoło.

Cho­ciaż Imaly chciała to zała­twić jak naj­szyb­ciej, rozu­miała war­tość cier­pli­wo­ści. Nie mogła dzia­łać zbyt pochop­nie. Pośpiech sprzyja nie­szczę­śli­wym wypad­kom.

– Czy moi ludzie zostali zaata­ko­wani? – spy­tała mistyczka.

– Z tego, co mi wia­domo, smok znisz­czył obóz nad rzeką i prze­gnał sta­cjo­nu­ją­cych tam żoł­nie­rzy. Bestia pełni przede wszyst­kim rolę obronną. Ale stwo­rzą kolejne z myślą o natar­ciu i wła­śnie dla­tego… aby dotrzy­mać danego słowa… muszę nieco przy­śpie­szyć. Czy to cię zado­wala? A może chcesz mnie teraz zabić?

Maka­reta wytrzesz­czyła oczy i wypro­sto­wała się na krze­śle. Obej­rzała się na Suri, jakby ta nagle zmie­niła się w jakąś inną istotę.

– Na czym polega wasz układ?

Żadna jej nie odpo­wie­działa. Suri wbi­jała lodo­waty wzrok w Imaly, a Kura­torka zasta­na­wiała się, czy nie prze­sa­dziła z ble­fo­wa­niem i nie popeł­niła błędu w oce­nie dziew­czyny.

– Nie mówisz mi całej prawdy – odrze­kła Suri.

Imaly prze­łknęła ślinę i zebrała się w sobie, bojąc się, że da po sobie coś poznać.

Korzy­sta z magii, ale nie umie czy­tać w myślach. Nikt z Mira­ly­ithów tego nie potrafi.