Epoka śmierci. Legendy Pierwszego Imperium. Tom 5 - Michael J. Sullivan - ebook
NOWOŚĆ

Epoka śmierci. Legendy Pierwszego Imperium. Tom 5 ebook

Michael J.Sullivan

4,5

Opis

Mróz skuł ziemię, umarło coś więcej niż nadzieja. Nie mogąc wkroczyć do krainy Fhrejów bronionej przez wieżę Avempartha, zachodnia armia szuka drogi przez rzekę Nidwalden, zanim fane pozna sekret tworzenia smoków. W miarę jak czas ucieka zarówno dla ludzi, jak i dla mistyczni Suri, jedyną nadzieją żywych stają się umarli. Czy po powzięciu doniosłej decyzji, garstka wyrzutków zdoła dokonać niemożliwego czy na zawsze zaginie w podziemnym świecie, z którego nie ma ucieczki? Czy bogowie naprawdę istnieją? Czy można poznać przyszłość? I co kryje się za zasłoną śmierci?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 471

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (21 ocen)
12
8
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
katarzyna_czernic

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle doskonała część. Brakuje może trochę Persefony, ale nowi bohaterowie również są fascynujący.
00
Paralyze

Dobrze spędzony czas

Ciekawe podejście do podróży przez zaświaty.
00

Popularność




Od Autora

Cóż, zbli­żamy się do końca. Zostały już tylko dwa tomy! Pozwól­cie, że zacznę od powtó­rze­nia kilku rze­czy z mojej ostat­niej przed­mowy. Po pierw­sze, jeśli czy­ta­li­ście poprzed­nie książki, ale potrze­bu­je­cie przy­po­mnie­nia, co wyda­rzyło się do tej pory, może­cie zna­leźć stresz­cze­nia na www.fir­stem­pi­re­se­ries.com/book-recaps. Po dru­gie, może­cie rów­nież rzu­cić okiem na „Słow­ni­czek pojęć i imion”, który można też zna­leźć na www.fir­stem­pi­re­se­ries.com/age-of-death-glos­sary. Są one wolne od spo­ile­rów i aktu­ali­zo­wane w każ­dym kolej­nym tomie, w miarę jak wycho­dzi na jaw coraz wię­cej tajem­nic. Dla­czego zostały one prze­nie­sione do sieci? Ist­nieje ku temu kilka powo­dów, a wszyst­kie mają zwią­zek z tym, jaki obszerny i zło­żony stał się ten słow­nik. Dla tych, któ­rzy korzy­stają z czyt­ni­ków, jego dołą­cze­nie spra­wiało, że nie wia­domo było, ile jesz­cze tek­stu zostało, i niektó­rzy się na to skar­żyli. Dla tych, któ­rzy czy­tają książki w wer­sji papie­ro­wej, cze­ka­nie na pełny słow­nik ozna­cza­łoby opóź­nie­nie druku, a w związku z tym rów­nież wyda­nie nie tylko tego, ale rów­nież następ­nego tomu. Zwa­żyw­szy na to, warto było prze­nieść słow­ni­czek do sieci.

Po omó­wie­niu tej kwe­stii chcę poświę­cić chwilę na roz­mowę o pisa­niu tego tomu, ponie­waż ma to wiele wspól­nego z kon­struk­cją dru­giej czę­ści Legend. Jak wspo­mnia­łem w swo­jej ostat­niej książce, cykl miał się zakoń­czyć Epoką Wojny i w tym tomie rze­czy­wi­ście łączy się wiele wąt­ków, ale nie wszyst­kie. Kiedy zaczą­łem pisać część, która, jak sądzi­łem, będzie ostat­nią z cyklu, poja­wiła się myśl, żeby poko­pać w skale macie­rzy­stej Elan i zgłę­bić początki histo­rii tego świata. Wie­dzia­łem, że nie będzie to krótka opo­wieść i nie byłem nawet pewny, czy zdo­łam przed­sta­wić całą histo­rię (ponie­waż było tyle do opo­wie­dze­nia), uzna­łem jed­nak, że powi­nie­nem spró­bo­wać.

Gdy podą­ży­łem w tym kie­runku, czwarty tom zaczął się roz­ra­stać i roz­ra­stać. Rów­nież moja żona (którą zapewne już pozna­li­ście jako geniuszkę i naj­bar­dziej godną zaufa­nia kry­tyczkę) stwier­dziła, że w swoim pisa­niu za bar­dzo zbli­żam się „do szpiku kości”.

To okre­śle­nie może wyma­gać pew­nych wyja­śnień. Robin zwró­ciła mi uwagę, że choć poszcze­gólne ele­menty fabuły są dobrze wymy­ślone, na tym szkie­le­cie nie ma dość ciała. W swoim pra­gnie­niu, żeby dopa­so­wać do sie­bie wszyst­kie ele­menty, poświę­ca­łem nar­ra­cję i tra­ci­łem wiele dosko­na­łych oka­zji, żeby wpły­nąć na emo­cje czy­tel­nika. Po zasta­no­wie­niu zro­zu­mia­łem, że Robin ma cał­ko­witą rację. I wie­cie co? Opo­wieść znowu zaczęła się roz­ra­stać.

W końcu histo­ria stała się zbyt obszerna, żeby zmie­ścić się w jed­nym tomie. Tak, mogli­śmy bawić się wiel­ko­ścią czcionki, odstę­pem mię­dzy wier­szami albo gru­bo­ścią papieru. Lecz nawet przy róż­nych ustęp­stwach mie­li­by­śmy dwu­ipół­ca­lowy grzbiet, co sta­no­wi­łoby ogra­ni­cze­nie dla więk­szo­ści dru­karni. Musie­li­by­śmy rów­nież wyrzu­cić moje ulu­bione przed­mowy i posło­wia Robin. Nie chcie­li­śmy wpro­wa­dzać tych zmian, ponie­waż ja na­dal czy­tam książki dru­ko­wane i uwa­żam, że ich wygląd ma zna­cze­nie. Jeśli czcionka jest zbyt drobna, a odstępy mię­dzy wier­szami zbyt małe, czy­ta­nie nie spra­wia mi przy­jem­no­ści. A chcia­łem kochać wszyst­kie wer­sje mojej książki.

Tak więc po wielu roz­wa­ża­niach zde­cy­do­wa­li­śmy się podzie­lić czwarty tom na dwie czę­ści. Jedyny pro­blem pole­gał na tym, że nie było wła­ści­wego miej­sca, w któ­rym miałby nastą­pić ten podział. W trak­cie pisa­nia nie zaprzą­ta­łem sobie głowy licze­niem stron czy słów. Powta­rza­łem, że naj­waż­niej­sze jest snu­cie opo­wie­ści. Moim zada­niem było stwo­rze­nie zaj­mu­ją­cej histo­rii, a to, w jakiej for­mie saga zosta­nie wydana, nie sta­no­wiło dla mnie naj­waż­niej­szej kwe­stii.

W końcu jed­nak musia­łem zająć się bar­dziej prak­tycz­nymi stro­nami przed­się­wzię­cia, jakim jest dostar­cze­nie książki do rąk czy­tel­ni­ków. Kiedy spoj­rze­li­śmy obiek­tyw­nie na moje dzieło, stało się oczy­wi­ste, że mamy trzy­ak­tową sztukę z dwoma punk­tami zwrot­nymi. Pro­blem była jed­nak rów­no­waga. Mógł­bym zro­bić jedną książkę o nor­mal­nej obję­to­ści i jedną o podwój­nej, ale nie wyda­wało mi się to wła­ści­wym podej­ściem. Poza tym spodo­bał mi się pomysł dwóch try­lo­gii w ramach jed­nej epic­kiej opo­wie­ści. Rów­nież jako opo­wia­dacz lubi­łem, kiedy poja­wiały się dwa punkty kul­mi­na­cyjne, i uwa­ża­łem, że jest w tym więk­szy dra­ma­tyzm.

Poza tym zamiana dwóch ostat­nich tomów cyklu na trzy pozwo­li­łaby równo podzie­lić pierw­szą i drugą jego część. Podo­bała mi się ta rów­no­waga i syme­tria, którą zbu­rzy­łaby jedna książka dwa razy obszer­niej­sza niż pozo­stałe z serii. Ponie­waż mie­li­śmy kon­trolę nad tego rodzaju rze­czami, wła­śnie tak zro­bi­li­śmy. Wzo­ru­jąc się na Władcy pier­ścieni, stwo­rzy­łem jedną długą histo­rię roz­bitą na trzy tomy.

Tak więc pro­blem został roz­wią­zany. Pozo­stała jed­nak jesz­cze jedna kwe­stia. W prze­ci­wień­stwie do moich poprzed­nich ksią­żek (z któ­rych każda była samo­dziel­nym epi­zo­dem), druga część Legend koń­czyła się nagle i dra­ma­tycz­nie. Spo­dzie­wa­łem się złych recen­zji (i kilka dosta­łem), ale dużo wię­cej było pochleb­nych. Wie­dzia­łem rów­nież, że kiedy wszyst­kie tomy zostaną wydane, aspekt zawie­sze­nia nie będzie już taką wielką sprawą. Sztuczka pole­gała na tym, żeby wydać książki naj­szyb­ciej, jak to moż­liwe.

Teraz, jak już wielu z was wie, Del Rey pod­pi­sało umowę na pierw­szą połowę cyklu Legend i wydało je po jed­nej rocz­nie (czer­wiec 2016, lipiec 2017, czer­wiec 2018). Więk­szość naj­bar­dziej tra­dy­cyj­nych wydaw­nictw publi­kuje według takiego sche­matu, ale ja nie obra­łem tra­dy­cyj­nego kursu, więc chcia­łem przy­śpie­szyć te daty. Zamie­rza­łem wszyst­kie sześć tomów wypusz­czać na rynek co pół roku (w tem­pie, w jakim to robi­łem, kiedy sam wyda­wa­łem swoje książki), ale Robin chciała dzia­łać jesz­cze bar­dziej agre­syw­nie. Chciała, żeby cała druga część cyklu wyszła w ciągu jed­nego roku albo jesz­cze szyb­ciej. Jak czę­sto bywa, to Robin wygrała, więc opu­bli­ko­wa­li­śmy wszyst­kie trzy książki w ciągu dzie­się­ciu mie­sięcy. Oto daty:

• Epoka Legendy – lipiec 2019

• Epoka Śmierci – luty 2020

• Epoka Impe­rium – maj 2020

Ale nawet ten przy­śpie­szony plan nie był dosta­tecz­nie szybki dla Robin, więc kon­ty­nu­owa­li­śmy naszą tra­dy­cję, prze­ka­zu­jąc książki plat­for­mie Kick­star­ter kilka mie­sięcy przed ich wej­ściem do sprze­daży deta­licz­nej. Ci, któ­rzy zamó­wili Epokę Śmierci w przed­sprze­daży, dostali ją w paź­dzier­niku 2019. Jesz­cze nie znamy daty wyda­nia Epoki Impe­rium, ale spon­so­rzy dostaną ten ostatni tom w lutym zamiast w maju.

To naprawdę wszystko, co potrze­bu­je­cie wie­dzieć, kiedy zacznie­cie czy­tać tę książkę, ale powtó­rzę coś, o czym napi­sa­łem w innej z moich przed­mów: Bar­dzo sobie cenię wszyst­kie wasze zdu­mie­wa­jące ema­ile, więc, pro­szę, przy­sy­łaj­cie je na­dal na adres michael@micha­el­sul­li­van-author.com. Ni­gdy nie dość wia­do­mo­ści od czy­tel­ni­ków. To dla mnie zaszczyt i przy­wi­lej.

Po tym wstę­pie zbierzmy się wszy­scy wokół ognia w przy­tul­nej cha­cie, a ja zapro­szę was do epoki mitów i legend, do cza­sów, kiedy ludzie byli znani jako Rhu­no­wie, a elfy uwa­żano za bogów. Pozwól­cie, że zabiorę was teraz do Epoki Śmierci.

Rozdział pierwszy

Wielka Brama

Dobra wia­do­mość jest taka, że śmierć to nie koniec, lecz zara­zem jest to zła wia­do­mość.

Księga Brin

Och, Mari, co ja zro­bi­łam? Myśl przy­szła spóź­niona. Staw wcią­gnął Brin z cichym odgło­sem zasy­sa­nia, a ona, czu­jąc szlam wokół stóp, miała wra­że­nie, jakby zna­la­zła się w gar­dzieli bez­zęb­nego węża. Lodo­wate zimno, jakiego jesz­cze ni­gdy w życiu nie zaznała, sunęło w górę jej nóg i jesz­cze wyżej, aż za talię. To, co ją uwię­ziło, nie było cie­czą ani bło­tem, lecz raczej gęstą smołą, która wyda­wała się żywa. Brin zadrżała z prze­ra­że­nia, kiedy maź cal po calu się­gnęła do jej piersi, utrud­nia­jąc oddy­cha­nie.

Tesh krzyk­nął, jakby on też umie­rał, jakby śmierć Brin koń­czyła jego wła­sne życie.

Jak mogę to zro­bić? On naprawdę mnie kocha, a ja…

Breja oto­czyła jej szyję niczym dłoń trupa z naj­gor­szego kosz­maru. Zagłę­bia­jąc się coraz bar­dziej, Brin odchy­liła głowę do tyłu w ostat­niej despe­rac­kiej pró­bie utrzy­ma­nia twa­rzy nad powierzch­nią męt­nej sadzawki. Kiedy szlam zakrył jej usta i oczy, już nie była w sta­nie dłu­żej hamo­wać krzyku.

Jej usta wypeł­niła maź, więc krzyk oka­zał się bez­gło­śny. Tesh ni­gdy miał się nie dowie­dzieć, że jej ostat­nim sło­wem było jego imię. Potem Brin prze­stała nabie­rać tchu. Instynkt, żeby nie oddy­chać pod wodą, oka­zał się sil­niej­szy niż pra­gnie­nie powie­trza.

Hero­iczne myśli, które dały jej odwagę, żeby wejść do stawu, znik­nęły. Tuż za nimi podą­żyły rozum, reflek­sja i kon­tem­pla­cja. Zostało jedy­nie stac­cato obra­zów: blask słońca na liściach, desz­czówka w wia­drze, pokro­jona mar­chew, śmiech matki, lodo­wata sadzawka. Kiedy jej umysł zamarł z prze­ra­że­nia, ciało zaczęło się mio­tać i rzu­cać w bez­na­dziej­nej walce o prze­ży­cie. Jej dłoń na krótko prze­biła powierzch­nię wody. Brin poczuła powie­trze… powie­trze!

Tak bli­sko.

I tak krótko. Jej ręka znowu została wchło­nięta przez breję.

Ramiona osła­bły. Nogi odmó­wiły posłu­szeń­stwa roz­ka­zom pły­ną­cym z umy­słu i prze­stały się ruszać.

Poja­wiły się kolejne obrazy: komi­nek w cha­cie, owce na pastwi­sku omia­ta­nym przez wiatr, dłoń Tesha w jej rękach, słowa na kartce.

Choć próba oddy­cha­nia mogła ją zabić, ciało uznało, że nie­od­dy­cha­nie z pew­no­ścią to zrobi, więc nabrała tchu. Breja dostała się do jej ust i nosa. Kolejne próby, żeby zaczerp­nąć wię­cej powie­trza, skoń­czyły się tak rap­tow­nie, jak lot ptaka ude­rza­ją­cego w okno. Mimo­wolny kaszel był próbą oczysz­cze­nia dróg odde­cho­wych, ale oka­zał się rów­nie daremny jak krzyk prze­ra­żo­nego dziecka w cza­sie burzy.

Paniczny strach minął. Brin ogar­nął spo­kój, kiedy zawi­sła bez ruchu w zim­nej, bez­cza­so­wej prze­strzeni.

Jej umysł powoli ożył. Myśli znowu nabrały kształtu, a pierw­sza z nich była naj­bar­dziej oczy­wi­sta.

Popeł­ni­łam błąd, swój ostatni błąd.

Brin wie­działa, że śmierć się spóź­nia, więc cze­kała cier­pli­wie.

Minęło jesz­cze wię­cej czasu. Nic się nie wyda­rzyło.

Już po wszyst­kim? Czy ja…?

Ciem­ność była tak abso­lutna, że nie miała pew­no­ści, czy jej oczy są otwarte, czy zamknięte. Nie­do­rzeczna myśl, bo nie potra­fiła nawet stwier­dzić, czy w ogóle jesz­cze ma oczy.

Czy ja jestem mar­twa? Na pewno.

Ta myśl poja­wiła się wraz z oso­bliwą, spo­kojną akcep­ta­cją, dziw­nie roz­sąd­nym wnio­skiem w nie­zwy­kłej sytu­acji. Kon­klu­zja nie była oczy­wi­sta, ponie­waż Brin nie miała żad­nych wyraź­nych dowo­dów swej śmierci. Panika znik­nęła, podob­nie jak kosz­mar dusze­nia się. Poza tym już nie czuła zimna. Ale te rze­czy same w sobie nie­ko­niecz­nie ozna­czały śmierć. Szybko roz­wa­żyła myśl, że może żyje i tylko stra­ciła przy­tom­ność.

Pró­bo­wała poru­szyć rękami i nogami, a one zaczęły słu­chać jej pole­ceń. Koń­czyny mel­do­wały, że Brin znaj­duje się w jakiejś cie­czy, ale nie w gęstym szla­mie stawu.

Woda. Jestem w wodzie.

Chwilę póź­niej jej głowa wychy­nęła na powierzch­nię. Brin odru­chowo zaczerp­nęła powie­trza i zaczęła się mio­tać.

Jakoś prze­ży­łam? Czy ja…?

Wszystko na­dal było czarne, ale nie­które rze­czy stały się oczy­wi­ste. Nie znaj­do­wała się w sta­wie ani ni­gdzie indziej na wyspie. Wiedźma znik­nęła, Tesh rów­nież, na zawsze.

Rzeka Śmierci.

Brin znała różne histo­rie. Ci, któ­rzy omal nie umarli, opo­wia­dali o potęż­nej, ciem­nej rzece, która nio­sła ich w stronę jasnego świa­tła. Ona nie widziała żad­nego bla­sku i nie czuła się mar­twa. Miała ręce i nogi, a pły­wa­nie szło jej rów­nie kiep­sko jak zawsze. Porzu­ciła wszel­kie wysiłki, prze­stała machać ramio­nami i wierz­gać. Zamiast uto­nąć, uno­siła się na powierzchni. Nie docie­rały do niej żadne bodźce: świa­tło, dźwięk, zapach, smak ani dotyk. Pogrą­żona w tej nico­ści, zasta­na­wiała się: Czy ja tylko wyobra­żam sobie ist­nie­nie rąk i nóg? Nie miała jak tego potwier­dzić, żad­nej moż­li­wo­ści, żeby opa­no­wać nara­sta­jący strach.

Czy ja na­dal ist­nieję? Wraz z tą myślą poja­wiła się druga, jesz­cze bar­dziej prze­ra­ża­jąca. Czy w ogóle ist­niał ktoś imie­niem Brin? Czy cokol­wiek z tego, co pamię­tam ze swo­jego życia, naprawdę się wyda­rzyło?

Nie była w sta­nie odpo­wie­dzieć na te pyta­nia. Myśli potrze­bo­wały ram, odnie­sień i fun­da­men­tów. Ona nie miała niczego. Poczuła, że traci sie­bie z braku bodź­ców pły­ną­cych ze zmy­słów.

Czy ja…?

Wra­że­nie, że jest w wodzie, znik­nęło. Uczu­cie pod­ska­ki­wa­nia na falu­ją­cej powierzchni rów­nież.

Czy ja ist­nieję?

Nie mając żad­nych punk­tów odnie­sie­nia, Brin stra­ciła poczu­cie wła­snego ist­nie­nia.

Ja nie tonę. Ja się roz­pusz­czam.

To, co z niej zostało, roz­pro­szyło się, pękło i sto­piło. Ona zbla­kła, nie­mal znik­nęła, a potem…

Poja­wiło się świa­tło.

Brin je zoba­czyła.

Zale­d­wie punk­cik, jak bar­dzo daleką gwiazdę.

Coś jed­nak ist­nieje, więc może ja też. Nie znik­nę­łam cał­kiem.

Świa­tełko się powięk­szyło. W jego bla­sku uka­zała się rzeka, ciemny, atra­men­towy wąż wijący się przez ogromny ska­li­sty wąwóz. Gdy Brin zoba­czyła, że jego ściany prze­su­wają się obok niej, zro­zu­miała, że się poru­sza, dokądś zmie­rza. Ogar­nął ją spo­kój, tak że w końcu miała chwilę, żeby pomy­śleć. Od razu prze­szyło ją wspo­mnie­nie Tesha, jego krzyku. Ten straszny dźwięk na­dal roz­brzmie­wał w jej uszach, podą­żał za nią przez całą drogę.

Prze­pra­szam.

Tym­cza­sem świa­tło sta­wało się coraz jaśniej­sze. Ani żółte, ani poma­rań­czowe, przy­ga­szone i blade jak póź­nym popo­łu­dniem w środku zimy, kiedy słońce kryje się za kocem z chmur. Zbli­ża­jąc się do niego, Brin dostrze­gła po obu stro­nach nie­praw­do­po­dob­nie wyso­kie, poszar­pane, skalne ściany. W miej­scu, gdzie rzeka się koń­czyła, był staw i plaża ską­pana w bla­sku. Poru­szały się na niej jakieś posta­cie.

Ludzie! Tak, to z pew­no­ścią są inni.

Źró­dło świa­tła znaj­do­wało się za nimi, więc Brin widziała tylko ich syl­wetki, tłum zło­żony z setek ludzi sto­ją­cych przed wielką bramą. Ogromne podwoje były zamknięte, ale bijąca zza nich jasność tak silna, że prze­są­czała się przez szcze­liny mię­dzy fra­mugą a skrzy­dłami.

Stopy Brin nie­ocze­ki­wa­nie dotknęły piasz­czy­stego dna. Woda wlo­kła ją jesz­cze kawa­łek, ale w końcu udało się jej sta­nąć na wła­snych nogach.

– Brin! – wykrzyk­nęła Roan, rusza­jąc w jej stronę. Nie wyglą­dała na mar­twą. Wyda­wała się taka sama jak przed wej­ściem do stawu. Nie miała na sobie ani śladu szlamu, kiedy poma­gała przy­ja­ciółce wyjść z rzeki.

– Głu­pia dziew­czyna. – Moya pode­szła i mocno uści­skała Brin. Potem się odsu­nęła i odgar­nęła luźne kosmyki z jej twa­rzy. – Mówi­łam ci, żebyś tu nie przy­cho­dziła. Roz­ka­za­łam ci. Dla­czego nie posłu­cha­łaś?

– Coś sobie uświa­do­mi­łam, choć powin­nam zro­bić to wcze­śniej. Na tabli­cach z Agawy obok imion Fer­rol, Drome’a i Mari jest wymie­nione imię Muriel. Jeśli ona jest bogi­nią, jej ojciec też musi być bogiem. Tressa miała rację co do Mal­colma, a on chciał, żebym tu przy­szła.

– Więc ty też jesteś teraz wyznaw­czy­nią? I ta wiara wystar­czyła, żebyś się zabiła?

– Nie tylko ona. Mal­colm stwier­dził, że Księga Brin może być naj­waż­niej­szą rze­czą stwo­rzoną przez ludz­kość. Wie­dział, że wszystko spi­szę. Chce, żebym opo­wie­działa prawdę, i uważa, że znajdę ją tutaj.

– Mimo wszystko nie powin­naś była tego robić. – Głos Moyi zdra­dzał napię­cie. – Per­se­fona ni­gdy mi nie wyba­czy.

– Wyba­czy, jeśli się nam uda.

– To mało praw­do­po­dobne.

We trzy pode­szły do Gif­forda, Tressy i Desz­cza, któ­rzy stali w cia­snym kręgu przy sta­wie i tłu­mie zgro­ma­dzo­nym przed wro­tami. Tamci powi­tali ją uśmie­chami bez śladu weso­ło­ści, jakby dzie­lili ze sobą jakąś uro­czy­stą tajem­nicę. Brin wie­działa, co jest tym sekre­tem. Byli razem, ale mar­twi.

Deszcz miał swój kilof, Moya łuk, a Tressa tę samą za dużą, prze­wią­zaną w pasie sznur­kiem koszulę, którą zabrała Gel­sto­nowi. Brin nie zdą­żyła uszyć stroju, który obie­cała Tres­sie za to, że nauczyła ją czy­tać. Teraz poczuła ukłu­cie wstydu, że bie­daczka będzie musiała spę­dzić całą wiecz­ność w takim nędz­nym odzie­niu.

Moya zmie­rzyła Straż­niczkę Praw wzro­kiem, a potem spoj­rzała ponad jej ramie­niem na wodę. Jej oczy pociem­niały.

– Tesh?

Brin udała, że się uśmie­cha.

– Pozwo­lił mi iść – odparła weso­łym tonem, który nawet w jej uszach zabrzmiał na wymu­szony.

Moya ze smut­kiem poki­wała głową.

– Pró­bo­wał mnie powstrzy­mać. Prze­ko­na­nie go zajęło mi tro­chę czasu. Mar­twi­łam się, że sobie pój­dzie­cie, a ja nie będę wie­działa, gdzie was szu­kać.

– Mało praw­do­po­dobne. – Gif­ford wska­zał na tłum zebrany w pobliżu wiel­kiej bramy. – Zdaje się, że trzeba będzie tro­chę pocze­kać na wej­ście.

Roan obró­ciła się nagle i popa­trzyła na niego ze zdu­mie­niem.

– Gif­for­dzie?

– Co?

– Ty wła­śnie… Co powie­dzia­łeś?

Gif­ford wzru­szył ramio­nami.

– Pomy­śla­łem sobie, że chyba była jakaś wielka bitwa, skoro tylu ludzi tu czeka.

– Znowu to zro­bi­łeś! – Roan aż pod­sko­czyła na pal­cach.

– Co takiego?

– Gif­for­dzie, wymów moje imię.

Gif­ford zmarsz­czył brwi i spoj­rzał na nią zdez­o­rien­to­wany.

– Roan, co ty… – Potem jego oczy się roz­sze­rzyły.

– Potra­fisz mówić jak wszy­scy. – Roan musnęła pal­cem jego wargi.

– Roan – powie­dział Gif­ford, tym razem gło­śniej. – Roan, Roan, Rrroan!

Potem ze śmie­chem objął żonę i mocno ją uści­skał.

Brin także się uśmiech­nęła. Wszy­scy mieli roz­ra­do­wane miny z wyjąt­kiem…

– Gdzie jest Tek­chin?

– Poszedł do bramy… – Moya poma­chała łukiem nad głową. – Wła­śnie wraca.

Fhrej pod­biegł do nich z taką samą lek­ko­ścią, jaką cecho­wał się za życia.

– Są zamknięte na głu­cho. Nikt nie wie, dla­czego nie można wejść. Wszy­scy się zga­dzają, że coś jest nie w porządku.

– Chyba tak. – Moya zmarsz­czyła brwi. – Znie­śli­śmy cały trud umie­ra­nia, żeby teraz tu utknąć? W ogóle wiemy, dokąd pro­wa­dzi ta brama?

– Tak. Oczy­wi­ście do Phyre. Zwy­kle jest otwarta. Świa­tło w środku przy­ciąga nowych umar­łych. Za nią znaj­dują cze­ka­jącą na nich rodzinę i przy­ja­ciół.

– Skąd to wiesz?

– Od kobiety, która była tu już wcze­śniej, ale została wcią­gnięta z powro­tem do swo­jego ciała. Przy­naj­mniej tak mi powie­działa. A według pew­nego gościa, który umarł w połu­dnio­wym Rhu­ly­nie, gorącz­ku­jąc, te drzwi są zamknięte na głu­cho od dłu­giego czasu.

– Jak dłu­giego?

Tek­chin wska­zał na ciem­ność spo­wi­ja­jącą wąwóz.

– A kto to wie?

***

Moya popro­wa­dziła ich w stronę wrót. Zebrany przed nimi tłum skła­dał się głów­nie z Rhu­nów, a ją zanie­po­ko­iła duża liczba dzieci. Poza jedy­nym Fhre­jem Tek­chi­nem było też sporo kar­łów. Obec­nych łączyło to, że wyglą­dali na prze­stra­szo­nych, zagu­bio­nych i oszo­ło­mio­nych.

Wszy­scy tutaj są mar­twi.

Przy­zwy­cza­je­nie się do tej myśli zajęło Moyi sporo czasu. Nikt z tej gro­mady nie wyglą­dał jak duch. To byli zwy­kli ludzie, choć dziw­nie ubrani. Nie­wielu z wyjąt­kiem jej grupki miało na sobie stroje podróżne. Więk­szość kobiet była w suk­niach, a męż­czyźni w swo­ich naj­lep­szych tuni­kach. Nikt nie miał płasz­cza, torby albo cho­ciaż tobołka, ale pra­wie wszy­scy kur­czowo ści­skali w rękach kamie­nie. Nie­któ­rzy zawie­sili je sobie na szyi.

– Z drogi, z drogi! – Tek­chin prze­py­chał się przez zbitą masę ludzi, a oni posłusz­nie robili im przej­ście.

Fhrej szedł z wycią­gniętą przed sie­bie ręką i niczym dziób statku toro­wał sobie drogę przez morze duchów. Nikt nie wyglą­dał na ura­żo­nego jego obce­so­wo­ścią. Prze­ciw­nie, zde­cy­do­wany krok musiał przy­da­wać auto­ry­tetu ich grupce, bo ludzie pod­cho­dzili do nich z proś­bami.

– To pomyłka – oświad­czył pewien męż­czy­zna, kiedy się obok niego prze­py­chali. Ubra­nie wisiało na nim w strzę­pach. W prze­ci­wień­stwie do innych nie miał kamie­nia. – Nie powi­nie­nem tu tra­fić. Nawet nie cho­ro­wa­łem. Byłem w lesie…

Gdy odda­lili się poza zasięg jego głosu, Moya poczuła ulgę, że nie musi wysłu­chi­wać reszty tej histo­rii.

– Moje dzieci, moje dzieci… – Szlo­cha­jąca kobieta, która sie­działa na ziemi i koły­sała się objęta ramio­nami, popa­trzyła na Moyę. – Jak będą żyć beze mnie?

Inna, ład­nie ubrana, spio­ru­no­wała ich wzro­kiem i prze­nio­sła oczy na wrota.

– Mamy tu cze­kać przez całą wiecz­ność? Jeśli ludzie na­dal będą umie­rać, na tej plaży zrobi się naprawdę tło­czono.

Tek­chin wziął Moyę za rękę, kiedy wkro­czyli w naj­więk­szy gąszcz. W miarę jak zbli­żali się do bramy, Moya stwier­dziła, że podwoje są jesz­cze więk­sze, niż wyglą­dały z daleka. Na nad­prożu stały ramię w ramię trzy posta­cie wycio­sane z kamie­nia i patrzyły na nich z góry: jeden karzeł i dwie kobiety, Rhunka i Fhrejka. U ich stóp wyrzeź­biono istoty rzu­ca­jące kamie­niami. Ogromne wrota, dużo wyż­sze niż te w Alon Rhist – więk­sze nawet od tych, która pro­wa­dziły do Neith – były masywne i wyglą­dały, jakby wykuto je ze złota. Ich skrzy­dła ozdo­biono relie­fami przed­sta­wia­ją­cymi ludzi, któ­rych spo­ty­kały różne prze­ciw­no­ści losu. Nie­któ­rzy spa­dali z dużych wyso­ko­ści. Inni uno­sili ramiona, żeby osło­nić się przed kamie­niami rzu­ca­nymi przez posta­cie przy­cup­nięte na nad­prożu. Jesz­cze innych prze­szy­wano mie­czami, duszono albo skra­cano o głowę. Na dol­nym panelu kobietę pochła­niały ogromne fale, a ona jedną rękę wycią­gała po pomoc, która miała ni­gdy nie nadejść.

Blask prze­są­cza­jący się wokół ran­tów drzwi wyle­wał się na plażę i sta­no­wił jedyne źró­dło świa­tła.

Jakby był tam uwię­ziony księ­życ.

– Co ci tak śpieszno? – rzu­cił jakiś karzeł do Tek­china, kiedy ten prze­ci­skał się obok niego. – Ktoś na cie­bie czeka, co?

Galan­tia­nin posłał mu brzyd­kie spoj­rze­nie, a karzeł już nic wię­cej nie powie­dział. Po jesz­cze paru groź­nych łyp­nię­ciach i kuk­sań­cach wymie­rzo­nych przez Tek­china w końcu dotarli do bramy. Moya pode­szła do samych drzwi i dotknęła zim­nej, kamien­nej twa­rzy toną­cej kobiety.

– Jakie pokrze­pia­jące rzeźby tu mają – zauwa­żyła. – Aż chce się wbiec do środka. Jak myślisz, kim jest ta trójka na górze?

– Nie mam poję­cia – odparł Tek­chin. – A jeśli cho­dzi o wej­ście do środka, to masz może jakiś plan?

Wraz z pyta­ją­cym spoj­rze­niem posłał jej szel­mow­ski uśmiech. Wszyst­kiemu, co mówił i robił Tek­chin, towa­rzy­szyła jakaś wer­sja roz­ba­wio­nej miny. Dla niego życie było nie­koń­czącą się przy­godą. Śmierć nie zmie­niła tego nasta­wie­nia, co Moyę bar­dzo ucie­szyło.

On mnie kocha. Wielki Gala­tia­nin, nie­gdyś bóg-zza-rzeki, kocha mnie, Moyę, nie­okieł­znaną córkę praczki Audrey.

Na­dal nie mogła pogo­dzić się z tym, że Tek­chin wyrzekł się dla niej ponad tysiąca lat życia. Przez cały ten czas, który ze sobą spę­dzili, ni­gdy nie mówił: „kocham cię”. Ale w tam­tej jed­nej zdu­mie­wa­ją­cej chwili samo­po­świę­ce­nia, kiedy porwał ją na ręce i zaniósł do stawu, udo­wod­nił swoje odda­nie.

Moya spoj­rzała w górę na ogromne podwoje i wzru­szyła ramio­nami. Obej­rzała się na tłum.

– Czy ktoś pró­bo­wał zapu­kać?

– Osza­la­łaś? – rzu­ciła nie­cier­pliwa ele­gantka.

Moya poki­wała głową.

– Praw­do­po­dob­nie.

Unio­sła ręce, nama­cała gładki kawa­łek drzwi i trzy razy zabęb­niła w nie wnę­trzem dłoni.

Hałas był gło­śniej­szy, niż się spo­dzie­wała, ale nic się nie wyda­rzyło.

Moya mocno pchnęła wrota, ale te nawet nie drgnęły.

Draż­liwa kobieta prze­wró­ciła oczami.

– Warto było spró­bo­wać – skon­klu­do­wała Moya.

Wspięła się na palce i ponad gło­wami spoj­rzała na rzekę. Tłum się powięk­szał. Głowy pod­ska­ki­wały na wodzie jak rzu­cone w toń liście, nowo przy­byli wycho­dzili na piasz­czy­sty brzeg.

– Jest ich tutaj z kilka setek, może wię­cej. – Moya skie­ro­wała wzrok na męż­czy­znę w koszuli noc­nej. Na jego piersi i pod pachami wid­niały żółte plamy. Wąsy i broda wyglą­dały jak pokryte zaschnię­tym ślu­zem. – Jak długo musimy cze­kać?

– Gdy­bym to ja wie­dział. – Męż­czy­zna z posępną miną popra­wił brudną koszulę. – Leża­łem w łóżku. Spa­łem, a potem obu­dzi­łem się tutaj!

Moya zmie­rzyła go wzro­kiem.

– Och, bie­daku, umar­łeś we wła­snym łóżku, tak? Jakie to smutne. Nie­któ­rzy z nas uto­nęli w paskud­nym muli­stym sta­wie. Tam­ten nie­szczę­śnik – wska­zała na męż­czy­znę w podar­tym ubra­niu – wygląda, jakby został zaata­ko­wany przez niedź­wie­dzia. A spoj­rza­łeś na te wrota? Widzia­łeś obrazki? Pomyśl o tym, w jaki jesz­cze spo­sób można zgi­nąć. – Pokrę­ciła głową. – Umar­łeś we śnie. Też coś!

Męż­czy­zna wyco­fał się w tłum, zosta­wia­jąc im miej­sce przy bra­mie.

Kiedy Ślu­zo­wata Broda znik­nął, Moya spoj­rzała na Desz­cza.

– No dobrze, więc jak to wła­ści­wie działa? Sam wiesz co.

Karzeł wypro­sto­wał się z nie­pewną miną.

– Co? A, racja. – Podob­nie jak Moya on też naj­pierw się upew­nił, że w pobliżu nikogo nie ma. Potem rzu­cił ści­szo­nym gło­sem: – Klucz wcho­dzi w zamek.

– To zna­czy? – zapy­tała Moya.

– No… one wyglą­dają jak otwory. Trzeba szu­kać małych dziu­rek, do któ­rych pasuje klucz.

Wszy­scy spoj­rzeli na wiel­kie skrzy­dła drzwi.

– Są ich dzie­siątki – stwier­dziła Moya, poka­zu­jąc pal­cem. – O, tam jest wgłę­bie­nie. I tam rów­nież. Które jest wła­ściwe?

– Możemy wypró­bo­wać wszyst­kie – pod­su­nął Gif­ford.

Moya pokrę­ciła głową.

– Nie możemy eks­pe­ry­men­to­wać przed widow­nią. Nikt nie powi­nien się dowie­dzieć, pamię­tasz?

– Masz rację – ode­zwała się Tressa. – Więc po pro­stu cze­kajmy przez całą wiecz­ność, która tutaj nie jest tylko prze­no­śnią.

Maya łyp­nęła na nią spode łba.

– Nadzieja, że po śmierci sta­niesz się mniej­szą suką, była złudna, prawda?

– Jestem, jaka jestem – skwi­to­wała Tressa, teatral­nym gestem prze­su­wa­jąc dłońmi po bokach, jakby pre­zen­to­wała nową suk­nię.

– Na pewno nie na samej górze – ode­zwał się Deszcz. – Zbyt trudno byłoby użyć klu­cza. Dla wygody więk­szość zam­ków znaj­duje się w łatwym do się­gnię­cia miej­scu. Spójrz­cie tam. – Wska­zał na otwór bli­sko środka panelu ze sceną, w któ­rej niedź­wiedź roz­szar­puje trzech męż­czyzn. Obok wyrzeź­biono słońce pod posta­cią męż­czyzny z roz­wia­nymi wło­sami. Jego usta były sze­roko otwarte. – To jest Eton, a ona ma klucz. – Odwró­cił się do Tressy. – Wsuń go naj­pierw mię­dzy jego zęby i prze­kręć w ten spo­sób. – Karzeł poru­szył cha­rak­te­ry­stycz­nie nad­garst­kiem.

– Może ty powi­nie­neś to zro­bić – zapro­po­no­wała Tressa ze stra­chem w gło­sie. – Wiesz, jak to działa.

– Nie – wtrą­ciła się Moya. – Mal­colm dał go tobie i to ty nas w to wszystko wpa­ko­wa­łaś. Więc nie pró­buj zepchnąć odpo­wie­dzial­no­ści na innych.

Tressa popa­trzyła na roz­dzia­wione usta boga, a potem na tłum.

– Jeśli tam się­gnę, ludzie to zoba­czą.

Tressa spoj­rzała na Moyę, jakby to ona znała roz­wią­za­nia wszyst­kich zaga­dek. Tak jed­nak nie było, a nawet gdyby, bycie mar­twym ozna­czało, że reguły się zmie­niły.

Roan szep­nęła coś do ucha mężowi.

– Ja się tym zajmę – oświad­czył Gif­ford. – Przy­go­tuj­cie się.

– Na co? – spy­tała Moya, ale zanim zdą­żyła dodać coś wię­cej, Gif­ford ruszył w dół zbo­cza w stronę tłumu. – Co on robi?

Roan się uśmiech­nęła.

– Tylko patrz.

Gif­ford zerwał szynę z nogi, odrzu­cił ją na bok i poma­sze­ro­wał, wysoki i wypro­sto­wany, na brzeg rzeki. Tam krzyk­nął:

– Cześć wszyst­kim! – Się­gnął do torby, którą miał przy boku, i wyjął z niej trzy kamie­nie. – Cie­kawe, czy ktoś z was mnie zna. Jestem Gif­ford z dahlu Rhen. Kie­dyś byłem garn­ca­rzem.

– Ja znam! – wykrzyk­nęła jakaś kobieta, jakby mogła tym samym wygrać jakąś nagrodę. – Kupi­łam w Ver­nes misę zro­bioną przez garn­ca­rza o imie­niu Gif­ford z Rhen. Dobre naczy­nie. Naprawdę dobre naczy­nie. – W tym momen­cie zmie­szała się i dodała: – Ale powie­dziano mi, że zro­bił je kaleka.

– Rze­czy­wi­ście! To ja jestem tym nie­szczę­śni­kiem. Przez całe życie nie potra­fi­łem dobrze mówić. Mia­łem straszną wadę wymowy. Nie potra­fi­łem wypo­wie­dzieć nawet imie­nia mojej pięk­nej żony. Przy oka­zji, ono brzmi Roan… Rrroan! Kiedy żyłem, nie umia­łem powie­dzieć: straszny, ręka, robić, prawy. – Gif­ford uśmiech­nął się sze­roko, a ten uśmiech odbił się na twa­rzach ludzi z tłumu.

Roan, sto­jąca obok Moyi i Brin, patrzyła na męża z zachwy­tem. Trzy­mała sple­cione ręce przy ustach i pod­ska­ki­wała z taką miną, jakby była zara­zem na skraju pła­czu i śmie­chu.

– Tak, byłem bez­na­dziejny. Mia­łem plecy powy­krzy­wiane jak mar­chew rosnąca w ogro­dzie peł­nym kamieni. Nie potra­fi­łem cho­dzić bez pomocy. Ludzie z mojego dahlu nazy­wali mnie Gobli­nem z powodu tego, jak powłó­czy­łem nogami. Byłem żało­sną istotą, ale spójrz­cie na to!

Gif­ford zaczął żon­glo­wać trzema kamie­niami, które dała mu Suri. Tłum sku­pił na nim uwagę, podą­ża­jąc wzro­kiem za kamy­kami rzu­ca­nymi wysoko w powie­trze. Moya domy­ślała się, że ta roz­rywka jest mile widzianą odmianą dla tłu­mów cze­ka­ją­cych na plaży nie wia­domo od jak dawna. Patrzyli wszy­scy, łącz­nie z Tressą.

– Hej! – Moya potrzą­snęła ją za ramię. – Zrób to teraz! Pośpiesz się!

– Och, dobrze.

Tressa wyjęła spod koszuli skrę­cony kawa­łek metalu zawie­szony na łań­cuszku.

– A teraz patrz­cie na to! – wykrzyk­nął Gif­ford.

Moya nie widziała jego kolej­nej sztuczki, ale tłum był pod takim wra­że­niem, że roz­le­gło się zbio­rowe: „Och!”, a po nim: „Ach!”.

Tressa wsu­nęła klucz w usta Etona i go prze­krę­ciła. Roz­le­gło się szczęk­nię­cie. Gło­śne. Kiedy Moya się obej­rzała, zoba­czyła, że wszyst­kie oczy na­dal są skie­ro­wane na Gif­forda, który teraz łapał kamie­nie za ple­cami.

Tressa wyjęła klucz z dziurki i scho­wała go pod koszulę.

Moya lekko pchnęła oba skrzy­dła wrót, a one zaczęły prze­su­wać się do wewnątrz. Świa­tło sta­wało się coraz jaśniej­sze. To w końcu przy­cią­gnęło uwagę tłumu.

Drzwi na­dal się otwie­rały, jakby od środka cią­gnęli je giganci. Kiedy otwór się posze­rzył, jasność ośle­piła wszyst­kich.

Rozdział drugi

Szu­ka­nie błędu

Za każdy błąd ktoś musi być odpo­wie­dzialny, kara wymie­rzona. Myśleć ina­czej to wie­rzyć, że nie jeste­śmy cen­trum wszech­świata, a świat nie obraca się wokół nas.

Księga Brin

Zimny wiatr prze­szył na wylot brec­kon mor Per­se­fony, która stała w zamglo­nym poran­nym słońcu. Drobne płatki dry­fo­wały w powie­trzu, wesołe i ładne. Śnieżny pył nadał tra­wia­stemu pagór­kowi jaśniej­szy odcień zie­leni. Choć Per­se­fona odda­liła się zale­d­wie o kil­ka­set jar­dów od obozu, czuła się swo­bod­nie. Znaj­do­wała się po zawietrz­nej stro­nie bestii. Pra­wie wszy­scy na­dal bali się skrzy­dla­tego węża, który odpo­czy­wał na szczy­cie wzgó­rza, ale nie spał. Oczy wiel­kiej istoty były zamknięte i choć Per­se­fona czę­sto tu bywała, smok ni­gdy się nie poru­szył, a ode­zwał się tylko raz. I ten jeden raz wystar­czył.

Per­se­fona zacho­wała dystans wzglę­dem smoka. On ją prze­ra­żał, ale odwie­dzała go pra­wie codzien­nie. Rano albo późną nocą, kiedy nikt nie mógł jej zoba­czyć, wspi­nała się na wzgó­rze, sta­wała przed tą istotą i wyzna­wała jej swoje obawy i porażki, zwie­rzała się z nadziei i marzeń. Wie­działa, że smok sły­szy i rozu­mie. I wie­rzyła, że jej słu­cha. Nie miała naj­mniej­szego poję­cia, jak działa magia, ale była pewna, że kiedy do niego mówiła, Raithe słu­chał.

– Już powinni wró­cić – powie­działa. – Mar­twię się. Mieli tylko zro­bić reko­ne­sans na bagnach i od razu wró­cić. Wyprawa powinna zająć im jeden dzień, naj­wy­żej dwa albo trzy.

Wykrę­ciła palce rąk.

– Posła­łam Moyę, żeby ich pil­no­wała. Tek­chin też poszedł. I Tesh, więc wszystko powinno być dobrze. To dla­czego nie wra­cają? – Nie spo­dzie­wała się odpo­wie­dzi i jej nie dostała. Smok nawet nie otwo­rzył oczu. – Dla­czego ich puści­łam?

Per­se­fona wes­tchnęła w mroź­nym powie­trzu i sku­piła wzrok na masyw­nych szczę­kach bestii.

– Bo byłam prze­ra­żona, że niebo pociem­nieje od takich jak ty, wła­śnie dla­tego. Na­dal się boję. – Patrząc na szare niebo i czu­jąc łagodny poca­łu­nek śniegu na policz­kach, Per­se­fona wyobra­ziła sobie ogromne czarne cie­nie, całe ich roje jak sza­rań­czy. – Potrze­bu­jemy kolej­nego cudu, Raithe.

Opa­dła na kolana, splo­tła ręce i skło­niła głowę jak w modli­twie.

– Już nie wie­rzę w plany Nyph­rona. Wysła­li­śmy Ely­sana na pół­noc, żeby poroz­ma­wiał z gigan­tami, a połowa dru­giego legionu ruszyła na połu­dnie, żeby poszu­kać łatwiej­szej prze­prawy przez rzekę. Nie liczę ani na jedno, ani na dru­gie. Wydaje się, że jedyne, co ostat­nio robimy, to wysy­łamy ludzi na zatra­ce­nie. Wyczer­pały mi się pomyły. Nam obojgu wyczer­pały się pomy­sły. Choć Nyph­ron ni­gdy tego nie przy­zna, ani przed sobą, ani przede mną, czuje taką samą despe­ra­cję. Mam wra­że­nie, że tym razem fala nas zatopi. Wszystko wydaje się takie bez­na­dziejne i absur­dalne. Kiedy pierw­szy raz usły­sze­li­śmy, że Fhre­jo­wie nad­cho­dzą, żeby znisz­czyć dahle, łatwo było pogo­dzić się z prze­graną. W Tirre, kiedy nie mie­li­śmy żad­nego keeniga ani broni, ocze­ki­wa­nie, że zgi­niemy, miało sens. Nawet w Alon Rhist wygrana była odle­głym marze­niem. Ale jakoś prze­trwa­li­śmy. Tyle razy o włos unik­nę­li­śmy klę­ski, zda­rzyło się tyle cudów.

Per­se­fona pomy­ślała o gło­dzie, cho­ro­bach i potycz­kach mię­dzy kla­nami, które Rhen musiał prze­trwać za jej życia. Lecz żadna z tych rze­czy nie rów­nała się z nie­bez­pie­czeń­stwami, z któ­rymi mieli do czy­nie­nia w ciągu kilku ostat­nich lat. Ludz­kość wyda­wała się sła­bym pło­mie­niem, ale za każ­dym razem, gdy nad­cią­gał podmuch, coś sta­wało mu na dro­dze: nie­ocze­ki­wany łut szczę­ścia, nie­moż­liwy w nor­mal­nych oko­licz­no­ściach.

– Jest pra­wie tak, jakby…

Za sobą Per­se­fona usły­szała ciężki oddech i sze­lest trawy. Odwró­ciła się i zoba­czyła wysoką, chudą postać w płasz­czu. Przy­bysz uży­wał włóczni jako laski, wspi­na­jąc się na zbo­cze… Zna­jomy, ale nie­ocze­ki­wany widok.

– Mal­colm?

– Dzień dobry – rzu­cił męż­czy­zna pogod­nym tonem. – Tak myśla­łem, że cię tutaj znajdę.

Per­se­fona wstała z kolan i spoj­rzała na niego z dziwną mie­sza­niną rado­ści i iry­ta­cji.

– Nie widzia­łam cię od lat. Gdzie się podzie­wa­łeś?

– W wielu miej­scach: Tirre, Caric, Neith i sam czu­bek lądu, który wysuwa się w Zie­lone Morze.

– Na wypa­dek gdy­byś nie sły­szał, toczy się wojna. Dla­czego odsze­dłeś? Potrze­bo­wa­li­śmy każ­dego męż­czy­zny mogą­cego wal­czyć.

Mal­colm dokoń­czył wspi­naczkę, oparł się na włóczni i uśmiech­nął do Per­se­fony.

– Ja też za tobą tęsk­ni­łem.

– Ja… – Per­se­fona poczuła zakło­po­ta­nie. – Prze­pra­szam. Nie chcia­łam na cie­bie krzy­czeć. Bar­dzo mi cie­bie bra­ko­wało.

Uświa­do­miła sobie, że to stwier­dze­nie jest bar­dziej praw­dziwe, niż przy­pusz­czała. Uści­skała Mal­colma jak sta­rego przy­ja­ciela. Lecz on był kimś wię­cej. Zanim ten skromny towa­rzysz Raithe’a znik­nął, stał się cen­nym doradcą. Po Bitwie przy Wiel­kim Moście Roan stwier­dziła, że ten czło­wiek jest wyjąt­kowy, ale jej uwagi czę­sto były nie­ja­sne i trudne do zro­zu­mie­nia.

Per­se­fona pierw­szy raz zauwa­żyła ukryty talent Mal­colma, kiedy ten prze­po­wie­dział naro­dziny Nolyna. Nie tylko prze­wi­dział, że ona wkrótce będzie mieć dziecko, ale powie­dział jej, że uro­dzi Nyph­ro­nowi syna w namio­cie na brzegu rzeki Bern w Doli­nie Wyso­kiej Włóczni w cza­sie pierw­szej bitwy następ­nej wio­sny. Śmiałe twier­dze­nie w tam­tym cza­sie, zwa­żyw­szy na to, że ona na­dal prze­by­wała w Alon Rhist i nie była pewna, czy jesz­cze kie­dyś zoba­czy Nyph­rona, a tym bar­dziej, że go poślubi. W prze­szło­ści spo­ty­kała jasno­wi­dzów, więc nie zanie­po­koił jej jego wyraźny, choć dopiero nie­dawno odkryty dar. Suri i Tura uży­wały kości i wyra­żały się w nie­ja­sny, czę­sto­kroć tajem­ni­czy spo­sób, przy­zna­jąc jed­no­cze­śnie, że nie wie­dzą, co dokład­nie się wyda­rzy, nato­miast prze­po­wied­nie Mal­colma były rów­nie pre­cy­zyjne, jak stwier­dze­nia fak­tów.

Per­se­fona wypu­ściła Mal­colma z objęć i posłała mu smutny uśmiech.

– Tylko że sprawy nie ukła­dają się dobrze, a ja…

Mal­colm poki­wał głową, a w kąci­kach jego ust poja­wił się wszyst­ko­wie­dzący uśmiech.

– Jesteś prze­ra­żona. Mar­twisz się, że Fhre­jo­wie uni­ce­stwią całą ludz­kość.

Per­se­fona zamru­gała.

– No, tak.

– Lecz nie tylko o tym myślisz, prawda?

– A czy to nie wystar­czy?

– Dla więk­szo­ści tak, ale szanse, że Rhu­no­wie poko­nają Fhre­jów zawsze były nikłe. Twoje obawy są umiej­sco­wione bli­żej serca. – Mal­colm spoj­rzał na smoka. – Wie­rzysz, że masz krew Raithe na rękach, że wysła­nie Suri do Avem­par­thy było czy­stą głu­potą, a zgoda na to, żeby naj­bliżsi przy­ja­ciele udali się na bagno Ith, nie przy­nie­sie niczego oprócz ich śmierci.

Jego słowa zabo­lały, ale Per­se­fona odpa­ro­wała:

– Może pochop­nie wyzna­łam, że za tobą tęsk­ni­łam. – Wszystko, co mówił Mal­colm, było prawdą, ale takie rze­czy sły­szane z ust przy­ja­ciela powo­do­wały dru­zgo­czący efekt. – Wró­ci­łeś, żeby mi przy­po­mnieć, jaka jestem bez­na­dziejna?

Jego spoj­rze­nie prze­nio­sło się z bestii z powro­tem na nią, dolna warga wykrzy­wiła się ze współ­czu­ciem.

– Wcale nie. Jestem tutaj mię­dzy innymi po to, by ci poka­zać, jak bar­dzo się mylisz.

– Jak możesz tak mówić? Wysła­łam ptaki, naiw­nie szu­ka­jąc pokoju. Powin­nam zda­wać sobie sprawę, że fane nie będzie chciał nego­cjo­wać z Suri. Odda­łam naszą naj­cen­niej­szą broń, a Lothian zmusi ją, żeby wyja­wiła tajem­nicę smo­ków. Prze­gra­łam tę wojnę, Mal­col­mie. Wszystko znisz­czy­łam.

Mal­colm pokrę­cił głową.

– Ta wojna nie zosta­nie prze­grana ani wygrana dzięki pta­kom czy smo­kom, chci­wo­ści czy nie­na­wi­ści, ale dzięki odwa­dze i dziel­no­ści tych nie­wielu, któ­rzy wyrzekną się wszyst­kiego, żeby rato­wać przy­szłość. Tak to działa, wiesz? Dumni, chciwi i mściwi ni­gdy nie zmie­niają świata, a przy­naj­mniej nie na lep­sze. Nie potra­fią. Nie mają narzę­dzi. To tak, jakby pro­sić rybę, żeby latała. W ich natu­rze nie leży poświę­ce­nie się dla innych. Ale ci, któ­rzy poszli na bagna, wie­dzą, co trzeba zro­bić, kiedy nadej­dzie pora, i nie są jedyni.

– Kogo masz na myśli?

– Cie­bie, Per­se­fono. Twoje poświę­ce­nie wiele zmie­niło i na­dal tak będzie.

Per­se­fona zaśmiała się ze smut­kiem.

– Mnie? Może zro­bi­łam parę dobrych rze­czy w prze­szło­ści. Podróż do Neith i prze­nie­sie­nie się do Alon Rhist dało nam tro­chę czasu, ale od lat nie doko­na­łam niczego war­to­ścio­wego.

– Naprawdę? Tak uwa­żasz? – Mal­colm zer­k­nął na smoka. – Dla­czego wybra­łaś Nyph­rona zamiast Raithe’a?

– Nie rozu­miem, jaki zwią­zek z czym­kol­wiek ma mój wybór męża?

– A ja rozu­miem. I sądzę, że ty rów­nież. Dla­czego jesteś taka nie­chętna, żeby powie­dzieć to na głos? Mów.

Per­se­fona nie chciała odpo­wia­dać, lecz stra­ciła już tylu ludzi, że zostało jej tylko kilku, z któ­rymi mogła swo­bod­nie roz­ma­wiać, a Mal­com był jed­nym z nich. Wes­tchnęła zakło­po­tana.

– Bo on był naj­lep­szy.

– Jako kto? Kocha­nek? Ojciec? Powier­nik?

– Nie. – Per­se­fona wbiła wzrok w trawę.

– No więc?

Per­se­fonę tro­chę zasko­czył jego upór. Mal­colm ni­gdy wcze­śniej nie był taki natar­czywy.

– Władca – powie­działa w końcu.

– Tak. – Mal­colm poki­wał głową. – Nie­zu­peł­nie takiej cechy więk­szość kobiet szu­ka­łaby u męż­czy­zny. Ale dla­czego ona się liczy? Rhu­no­wie mają swo­ich przy­wód­ców.

– Świat się zmie­nił. Nie możemy wró­cić do cza­sów podziału na klany, skoro pozna­li­śmy korzy­ści wyni­ka­jące z posia­da­nia jed­nego władcy.

– Ale ty już jesteś keeni­giem, przy­wód­czy­nią wszyst­kich Rhu­nów, prawda?

– Na razie tak, ale skoń­czy­łam już czter­dzie­ści lat. Będę miała szczę­ście, jeśli zoba­czę, jak Nolyn wyra­sta na męż­czy­znę. Kiedy pomy­śla­łam, że ist­nieje szansa na zwy­cię­stwo, zoba­czy­łam w Nyph­ro­nie pew­nego, uczci­wego wodza. Kiep­ski z niego mąż, ani namiętny, ani oddany, ale silny i roz­sądny. I jest naszą naj­więk­szą nadzieją na lep­szą przy­szłość. Poza tym pew­nie będzie żył przez kolej­nych tysiąc lat. W tym cza­sie zapewni sta­bil­ność naszemu ludowi.

– I wła­śnie dla­tego poświę­ci­łaś swoją przy­szłość i szczę­ście, któ­rego mogłaś zaznać z Raithe’em. Zro­bi­łaś to dla dobra tego świata i przy­szłych poko­leń. I będziesz to robić przez resztę życia.

Per­se­fona wzięła głę­boki oddech i pokrę­ciła głową.

– Chcia­ła­bym, żeby to było moje jedyne brze­mię, ale nie jest. To przeze mnie Raithe umarł. Ode­bra­łam mu życie!

– Nie. – Pod­czas gdy Per­se­fona na­dal wpa­try­wała się w trawę mię­dzy swo­imi sto­pami, Mal­colm patrzył na chmury. – Raithe nie umarł dla­tego, że go odrzu­ci­łaś. Co wię­cej, Suri nie poje­chała do Avem­par­thy dla­tego, że ją o to popro­si­łaś, a Brin, Moya, Roan i Gif­ford nie wyru­szyli na bagna dla­tego, że im pozwo­li­łaś. Zasta­nów się chwilę. Odłóż na bok swój żal i poczu­cie winy i weź pod uwagę, że wszyst­kie te rze­czy się wyda­rzyły, bo wła­śnie tak musiało być. Wszy­scy mieli swoją rolę do ode­gra­nia. Swoją wła­sną rolę. Oni poświę­cają się dla więk­szego dobra, tak jak ty to zro­bi­łaś.

– W ten spo­sób mi mówisz, że cały świat nie kręci się wokół mnie?

Mal­colm się uśmiech­nął.

– Mniej wię­cej. Cho­dzi mi o to, że wiele z tego, co się wyda­rzyło, jest twoją zasługą, ale rze­czy, które uwa­żasz za porażki, nie wyni­kają z two­jej winy. Ani wojna, ani śmierć Raithe’a, ani poj­ma­nie Suri.

– W takim razie czyja to wina?

Mal­colm zawa­hał się i rozej­rzał, jakby coś wła­śnie usły­szał.

– Gdzie jest Nolyn? – spy­tał, jakby dopiero teraz zauwa­żył, że są sami.

– Co? – Per­se­fonę zasko­czyła nagła zmiana tematu.

– Wiem, że jest wcze­śnie, ale czy mali chłopcy nie budzą się o świ­cie?

– Jest z Justine.

Mal­colm poki­wał głową.

– Oczy­wi­ście – powie­dział zna­czą­cym tonem.

– O co ci cho­dzi?

Mal­com zmarsz­czył brwi. Jego mina wyra­żała dez­apro­batę.

– Tylko się zasta­na­wia­łem… czy Nypron w ogóle spę­dza czas z dziec­kiem?

– Uni­kasz odpo­wie­dzi na moje pyta­nie.

– Hmm?

Per­se­fona skrzy­żo­wała ręce na piersi.

– Czyja to wina, Mal­col­mie?

Jej przy­ja­ciel spo­sęp­niał, zgar­bił plecy i wes­tchnął.

– Wina. Inte­re­su­jące słowo, nie sądzisz? Kiedy zosta­łaś keeni­giem, nie pyta­łaś, czyja to wina, ale jestem pewien, że przy­wódcy Gulów ow­szem. O winie jest mowa tylko wtedy, kiedy dzieje się coś złego. Suk­ces jest wolny od takiego brze­mie­nia. Może byłoby naj­le­piej wstrzy­mać się z oceną wyda­rzeń, zanim przy­pi­sze się cze­muś winę.

Tura powie­dzia­łaby jedy­nie: „Nie wiem”. Suri bez wąt­pie­nia napo­mknę­łaby o moty­lach, chmu­rach albo czymś jesz­cze bar­dziej non­sen­sow­nym. Mal­colm znał odpo­wiedź – tego była pewna – ale zacho­wał ją dla sie­bie.

Dla­czego?

Per­se­fona zmie­rzyła go wzro­kiem, a w jej gło­wie zaświ­tała nowa myśl. Jasno­wi­dze potra­fili cza­sami odczy­ty­wać mistyczne znaki, które dawały im wej­rze­nie w przy­szłość. O ile wie­działa, żaden z nich nie był w sta­nie kształ­to­wać przy­szłych wyda­rzeń.

Czy to w ogóle jest moż­liwe?

Kiedy Tressa wspo­mniała, że to Mal­colm powie­dział jej o tunelu, któ­rego można użyć, żeby ura­to­wać Suri, Per­se­fona nie myślała o tym za dużo. Ale teraz…

Mal­colm był z Raithe’em, kiedy She­gon został zabity, co oka­zało się punk­tem zwrot­nym, bo wła­śnie wtedy Rhu­no­wie zaczęli kwe­stio­no­wać boskość Fhre­jów. Kiedy Per­se­fona poznała Raithe’a, to Mal­colm pomógł prze­ko­nać go do powrotu do dahlu Rhen w samą porę, żeby sta­wić czoło Nyph­ro­nowi i jego Galan­tia­nom. Rów­nież kiedy przy­była Arion, żeby aresz­to­wać Nyph­rona, Mal­colm ude­rzył ją kamie­niem, w ten spo­sób zatrzy­mu­jąc zarówno galan­tiań­skiego przy­wódcę, jak i Mira­ly­ithkę w dahlu Rhen.

Czy to wszystko mogły być jedy­nie przy­padki?

– Mal­col­mie, skąd wie­dzia­łeś, że Suri zosta­nie schwy­tana, na lata przed tym, nim to się stało? – zapy­tała.

– Nie to naprawdę chcesz wie­dzieć.

Miał rację.

– Ist­nieje jaka­kol­wiek szansa na prze­trwa­nie ludz­ko­ści?

Mal­colm ski­nął głową.

– Nie twier­dzę, że to pewne. Lecz kiedy odsze­dłem, odkry­łem rze­czy, które spra­wiają, że sytu­acja jest jesz­cze bar­dziej nie­bez­pieczna. Wró­ci­łem, by ci powie­dzieć, że plany zostały pusz­czone w ruch, a ja na­dal mam wiarę. Chcę, żebyś ty też ją miała.

– Mówisz o ludziach, któ­rzy poszli na bagna, prawda? Wszystko u nich w porządku? Co się z nimi stało?

– Może usią­dziesz.

– Och, Mari. – Per­se­fona zawa­hała się, a potem opa­dła na kolana jak ska­za­niec cze­ka­jący na katow­ski topór.

Mal­colm ukląkł obok niej i ujął jej dło­nie.

– Moya, Tek­chin, Brin, Roan, Gif­ford, Tressa i Deszcz… oni…

– Co?

Mal­com poru­szył się nie­spo­koj­nie.

– Mów!

– Oni… nie żyją.

Per­se­fona poczuła, że jej serce się zatrzy­muje. I czas rów­nież.

– To nie­moż­liwe. Nie. Nie może być. Oni jedy­nie poszli na zwiady, nic wię­cej. Nie ruszyli do walki.

– Masz rację. Nie było żad­nej potyczki. Oni uto­nęli.

Per­se­fona gwał­tow­nie pokrę­ciła głową.

– Wszy­scy? Nie… nie…

Och, Mari, tylko nie oni. Ilu jesz­cze musi umrzeć?

– Ale… – Mal­colm umilkł, a potem dodał z wywa­żo­nym uśmie­chem: – Wszystko jest w porządku.

Per­se­fona nie była pewna, czy dobrze go usły­szała, ale wyraz twa­rzy Mal­colma – ten lekki uśmiech – potwier­dzał jego słowa.

– Na litość Elan, jak coś w takiej sytu­acji może być w porządku?

– Bo… – Mal­colm się wypro­sto­wał – ist­nieje szansa, że wrócą.

Per­se­fona osłu­piała. Tym razem nie miała trud­no­ści ze spoj­rze­niem mu w oczy.

– Osza­la­łeś?

Mal­colm pokrę­cił głową i uniósł ręce, żeby ją uspo­koić albo ode­przeć jej atak.

– To… hmm, nie będzie łatwe. Wła­ści­wie będzie dużo trud­niej­sze, niż z początku się spo­dzie­wa­łem.

– Wie­dzia­łeś, że oni tam pójdą? – Nagłe olśnie­nie spra­wiło, że Per­se­fo­nie zaparło dech w płu­cach. – Ty to zapla­no­wa­łeś. – Zaczęła krę­cić głową. – To nie jest moja wina, tylko twoja!

– Tak – potwier­dził Mal­colm. – Wszystko, ale to jesz­cze nie koniec. Pozwól mi wyja­śnić, dokąd oni poszli. Widzisz, Per­se­fono, posła­łem ich do…

– Na śmierć. Zabi­łeś ich!

– To prawda. – Mal­colm uniósł palec. – Ale wysy­łam im pomoc.

Rozdział trzeci

Mistrzo­wie Sekre­tów

Edu­ka­cja zawsze łączy się z kosz­tami, wszyst­kie naprawdę cenne lek­cje pozo­sta­wiają bli­zny.

Księga Brin

Wszy­scy mar­twi fane’owie mieli wła­sne krypty, ozdo­bione sce­nami poka­zu­ją­cymi ich liczne doko­na­nia. Te sank­tu­aria były nie tylko miej­scami wiecz­nego spo­czynku, ale rów­nież hoł­dem dla wiel­ko­ści przy­wód­ców. Każde sta­no­wiło cud archi­tek­tury, a człon­ko­wie szczepu Eily­win nie szczę­dzili wydat­ków na ich wznie­sie­nie. Wszyst­kie pięć mau­zo­leów stało na hono­ro­wym miej­scu tuż obok placu Flo­rella w cen­trum Estram­na­donu, tak że każdy Fhrej mógł łatwo je odwie­dzać, żeby wpaść w sto­sowny nabożny zachwyt i czer­pać z nich natchnie­nie.

Nie­wielu przy­cho­dziło.

Ten brak odda­nia zasmu­cał Imaly, bo sta­no­wił kolejny dowód na to, że spo­łe­czeń­stwo Fhre­jów jest budowlą o kru­szą­cych się fun­da­men­tach i w rezul­ta­cie znaj­duje się na kra­wę­dzi upadku. Lecz rzadko odwie­dzane krypty były rów­nież bar­dzo potrzeb­nym, dogod­nym, odizo­lo­wa­nym azy­lem.

– Dla­czego tu jeste­śmy? – spy­tał Nana­gal, kiedy Imaly zamknęła drzwi mau­zo­leum, w któ­rym spo­czy­wała Gylin­dora Fane.

– Nana­galu, jesteś Eily­wi­nem – odparła Imaly pogod­nie. – Mógł­byś roz­pa­lić jesz­cze jeden ogień w tam­tym pie­cyku w kącie? Tro­chę tu ciemno, prawda?

– Ognia się nie roz­pala. Trzeba go wykrze­sać.

– O, tak, jesteś mądry. Możesz w takim razie to zro­bić, mój drogi? Jesteś dosta­tecz­nie wysoki, żeby dosię­gnąć do kok­sow­nika. – Imaly posłała mu zna­czący uśmiech.

– Nie odpo­wie­dzia­łaś na pyta­nie Nana­gala, Imaly – zauwa­żył Her­mon. Przy­sa­dzi­sty i nie­zwy­kle owło­siony jak na Fhreja, nie ogo­lił się tego dnia, tak że na jego twa­rzy widać było cień zaro­stu. – Będziemy komu­ni­ko­wać się ze zmarłą? Spró­bu­jemy poroz­ma­wiać z twoją pra­pra­babką? – Spoj­rzał na Vol­ho­rika. – Czy Fer­rol dopusz­cza takie rze­czy?

– Abso­lut­nie nie – odparł naj­wyż­szy kapłan.

– Nie przy­szli­śmy tutaj w żad­nym tak non­sen­sow­nym celu – zapal­czy­wie oświad­czyła Imaly. – Na litość Fer­rola, jeste­śmy w gro­bowcu mojej przod­kini. Okaż­cie tro­chę sza­cunku, dobrze?

– Więc po co? – nie ustę­po­wał Her­mon.

– Żeby odbyć spo­tka­nie.

Pie­cyk zapło­nął, wnę­trze poja­śniało. Migo­tliwy żółty blask odbity od złota i zło­co­nego sre­bra wywo­ły­wał nie­zwy­kły efekt. Tylna część krypty stała się widoczna, a wraz z nią sar­ko­fag Gylin­dory. Kamienna pła­sko­rzeźba na wieku w ogóle jej nie przy­po­mi­nała. Wize­run­kowi bra­ko­wało praw­dzi­wego arty­zmu, był zbyt sztywny i nie zdo­łał uchwy­cić istoty pierw­szej wład­czyni.

– Spo­tka­nie? – powtó­rzył Nana­gal, wypusz­cza­jąc z ręki krze­siwo wiszące na sznu­rze. – Może nie jesteś tego świa­doma, ale mamy dosko­nałe miej­sce do spo­tkań tro­chę dalej przy tej ulicy. Nazywa się ono Airen­the­non – ładne miej­sce, gdzie są kolumny i ławy, prze­zna­czone wła­śnie na tego rodzaju zgro­ma­dze­nia.

– Nie na tego rodzaju – zapew­niła go Imaly.

Zja­wili się pra­wie wszy­scy starsi przy­wódcy szcze­pów: Nana­gal z ludu Eily­wi­nów, Osla Asen­dway­rów, Her­mon Gwy­dry i Vol­ho­rik Uma­ly­nów. Mimo nie­obec­no­ści Mira­ly­ithy Vidara zebrało się dość dorad­ców na kwo­rum. I choć człon­ko­wie Aqu­ili nie spo­tkali się w Airen­the­no­nie, ich decy­zje miały być wią­żące.

– Zapro­si­łam was tutaj, bo to sza­cowne grono może być jedyną rze­czą, która ochroni naszą spo­łecz­ność przed cał­ko­wi­tym uni­ce­stwie­niem. Muszę poznać wasze opi­nie na temat fane Lothiana i jego zdol­no­ści do rzą­dze­nia… Praw­dziwe opi­nie.

– I uzna­łaś za sto­sowne zapy­tać o nie tutaj? – prze­mó­wiła Osla. Nie­dawno dołą­czyła do Aqu­ili i rzadko zabie­rała głos, więc Imaly uznała za inte­re­su­jące, że to ona pierw­sza się ode­zwała. Ci bar­dziej doświad­czeni cze­kali.

– Tak – potwier­dziła Imaly. – To, co robimy w Airen­the­no­nie, sta­nowi powszechną wie­dzę. To, co mówimy w kryp­cie, w niej zostaje. – Ostat­nie dwa słowa wypo­wie­działa tonem suge­ru­ją­cym groźbę.

– A co dokład­nie chcia­ła­byś wie­dzieć? – spy­tał od nie­chce­nia Nana­gal. Nie był głup­cem, ale nie inte­re­so­wały go hipo­te­tyczne roz­wa­ża­nia. Wolał, żeby wszystko było jasne i nie­odwo­łalne.

– Ilu z was pochwala dzia­ła­nia fane’a, odkąd objął tron?

Nikt się nie ode­zwał.

– Zga­dzam się z wami – oświad­czyła Imaly. – Od jego wstą­pie­nia na tron prze­ży­li­śmy bunt Mira­ly­ithów, który omal nie zbu­rzył Airen­the­nonu, otwartą rewoltę szczepu Insta­rya i wojnę, która może znisz­czyć całą naszą cywi­li­za­cję. A on jest władcą dopiero od kilku lat, co sta­nowi zale­d­wie jedno ude­rze­nie serca wobec całych rzą­dów dowol­nego fane’a. Nic z tego nie było konieczne ani nie­unik­nione, a wszystko sta­nowiło bez­po­średni rezul­tat jego dzia­łań albo ich braku.

Imaly wygła­dziła przód asyki i dała im czas, żeby pode­lek­to­wali się aro­ma­tem posiłku, który dla nich przy­go­to­wała.

– A dla­czego jego pano­wa­nie jest taką porażką? Bo Lothian nie pyta nas o zda­nie. Od obję­cia tronu rzadko zaszczy­cał Airen­the­non swoją obec­no­ścią, nie licząc wyda­wa­nia edyk­tów, sta­wia­nia ulti­ma­tów albo wygła­sza­nia ogól­ni­ko­wych dekla­ra­cji. Nie tak powinno to wyglą­dać. Aqu­ilę utwo­rzono po to, żeby poma­gała naszym przy­wód­com w podej­mo­wa­niu decy­zji wyko­rzy­stu­ją­cych naszą zbio­rową mądrość. Ale Lothian nie życzy sobie takiej pomocy, nie chce żad­nych rad. Jego dotych­cza­sowe dzia­ła­nia świad­czą o złym osą­dzie.

– Do czego zmie­rzasz, Imaly? – Znowu to Osla zapy­tała, bo tylko ona tak naprawdę niczego nie rozu­miała.

– Cóż, do niczego… Przy­naj­mniej na razie. Ja jedy­nie zadaję pyta­nie. Ale może powin­nam wyra­zić je ina­czej, więc pozwól­cie, że pod­dam pod waszą roz­wagę, czy chcie­li­by­ście mieć innego władcę, gdyby to było moż­liwe?

– Lothian został wybrany przez Fer­rola – przy­po­mniała Osla, jakby ta oczy­wi­stość czy­niła hipo­te­tyczne pyta­nie Imaly bez­sen­sow­nym.

Imaly przez chwilę szu­kała takiego samego bez­myśl­nego przy­wią­za­nia do tra­dy­cji w oczach innych, ale go nie zna­la­zła. Vol­ho­rik, który razem z nią uknuł ten plan, już był prze­ko­nany, więc Imaly cze­kała na reak­cję Nana­gala i Her­mona. Żaden się nie ode­zwał, obaj prze­szy­wali ją podejrz­li­wymi spoj­rze­niami.

– Fer­rol nie dzia­łał sam, wybie­ra­jąc Lothiana – powie­działa Imaly. – I może my jako jedyni zawie­dli­śmy naszego pana, nie znaj­du­jąc lep­szego pre­ten­denta niż Zephy­ron. Nie cho­dzi jed­nak o prze­szłość. Czy nikt nie odpo­wie na to pro­ste, nie­szko­dliwe pyta­nie? – Imaly skrzy­żo­wała ręce na piersi i oparła się o ozdobną ścianę wybu­do­waną z kafel­ków.

– Mówisz o zdra­dzie – stwier­dziła Osla.

– Nie, moja droga. Ja jedy­nie zadaję pyta­nie. Po pro­stu roz­ma­wiamy. Nikt nie pro­po­nuje, żeby­śmy się uzbro­ili i zaata­ko­wali pałac… To byłaby zdrada. Ja jedy­nie pro­szę was o opi­nię i odwo­łuję się do zbio­ro­wej mądro­ści Aqu­ili. Wła­śnie po to ją utwo­rzono, czyż nie?

– A jed­nak spo­ty­kamy się tutaj, a nie w Airen­the­no­nie, więc nie pró­buj uda­wać, że jedy­nie zada­jemy sobie nie­szko­dliwe pyta­nia – oskar­żyła ją Osla.

Imaly skło­niła głowę, przy­zna­jąc jej rację.

– Tak czy ina­czej, na­dal nie dosta­łam odpo­wie­dzi.

Nana­gal zro­bił krok do przodu.

– Sądzę, że wszystko zale­ża­łoby od tego, kto go zastąpi. – W prze­ci­wień­stwie do Imaly, która sta­ran­nie wybrała nie­dbałą postawę, żeby zasu­ge­ro­wać pew­ność sie­bie, on stał sztywno wypro­sto­wany.

– Słuszna uwaga, ale pozwól­cie, że zadam następne pyta­nie: Co musiałby zro­bić Lothian, żeby­ście woleli dowol­nego Fhreja zamiast niego?

Jej słowa wywo­łały uśmie­chy i kilka par­sk­nięć.

Nana­gal wzru­szył ramio­nami.

– Nie wiem. Chyba musiałby osza­leć i stać się nie­zdolny do racjo­nal­nego myśle­nia.

– Więc przy­zna­jesz, że w pew­nych oko­licz­no­ściach usu­nię­cie fane’a może być konieczne? A gdyby zagro­ził samemu ist­nie­niu Fhre­jów jako narodu? Czy wtedy był­byś gotowy pod­jąć kroki, żeby go usu­nąć?

Uśmie­chy zga­sły.

Nana­gal spoj­rzał na Vol­ho­rika.

– Czy sza­leń­stwem byłoby zerwa­nie przy­mie­rza z Fer­ro­lem? Czy w takich oko­licz­no­ściach nasz pan nie zażą­dałby usu­nię­cia fane’a?

Vol­ho­rik pokrę­cił głową.

– Jeśli ści­śle trzy­mać się Prawa Fer­rola, fane może robić, co chce, czy jest sza­lony, czy nie. Tylko tra­dy­cja, a nie edykt Fer­rola, wymaga, żeby fane dzia­łał dla dobra Fhre­jów. Pew­nie mógłby bez sądu stra­cić każ­dego Fhreja, gdyby tylko tak posta­no­wił. – Vol­ho­rik uniósł palec. – Z dru­giej strony rów­nież tylko tra­dy­cja wymaga, żeby­śmy go słu­chali. Prawo Fer­rola nie naka­zuje wprost naszego posłu­szeń­stwa.

– Zwa­żyw­szy na nie­zdol­ność Lothiana do spra­wo­wa­nia sku­tecz­nych rzą­dów, mamy mu pozwo­lić dalej spra­wo­wać wła­dzę, czy naszym obo­wiąz­kiem jest zadbać o to, żeby objął ją spra­wie­dliwy i zdolny przy­wódca? – naci­skała Imaly. – Jeśli się go nie powstrzyma, Lothian naprawdę może uni­ce­stwić całą naszą rasę. Myśli­cie, że Fer­rol by tego chciał? Nie powin­ni­śmy inter­we­nio­wać?

Wszy­scy spoj­rzeli po sobie.

Czego szu­kają? Pomocy? Wspar­cia? Prze­wod­nic­twa?

W prze­szło­ści Imaly zawsze doce­niała to, jacy giętcy są człon­ko­wie Aqu­ili, ale w tej chwili wola­łaby z ich strony nieco wię­cej siły i zde­cy­do­wa­nia.

– Nie jestem pewien – ode­zwał się Nana­gal i rozej­rzał po obec­nych. – Życze­nia Fer­rola nie są wyra­żone wprost, prawda?

– Więc zigno­ro­wał­byś takie postę­po­wa­nie? Sza­lony władca zabi­ja­jący nas wszyst­kich? I czy igno­ro­wa­nie nie byłoby tym samym co akcep­ta­cja? Czy jako człon­ko­wie Aqu­ili nie jeste­ście odpo­wie­dzialni za szczepy, które repre­zen­tu­je­cie?

– Cóż, ja nie…

– Myślę, że w takich oko­licz­no­ściach naszym obo­wiąz­kiem wobec Fer­rola byłoby usu­nię­cie takiego władcy – prze­rwał mu Vol­ho­rik.

– Tak. – Nana­gal nie­chęt­nie poki­wał głową. – Chyba tak.

Imaly spoj­rzała na Her­mona.

– Muszę się zgo­dzić z Nana­ga­lem – stwier­dził Gwy­dry.

Oczy­wi­ście, że tak. Zawsze to robisz.

Osla wpa­try­wała się w swoje stopy z rękami sple­cio­nymi przed sobą i wyglą­dała na głę­boko zamy­śloną.

– Zga­dzam się, ale… Zakła­dam, że mówimy tylko hipo­te­tycz­nie. Zagro­że­nie ze strony Lothiana jesz­cze nie osią­gnęło takiego poziomu, jaki przed­sta­wiła Imaly. Może jest nie­kom­pe­tentny, ale w rezul­ta­cie mię­dzy nami a Rhu­nami powstała patowa sytu­acja. Nie widzę nie­bez­pie­czeń­stwa, że w naj­bliż­szej przy­szło­ści zosta­niemy przez nich zmiaż­dżeni. Nie ma poważ­nego zagro­że­nia dla naszego ludu jako cało­ści. Poza tym, nie rozu­miem, jak mogli­by­śmy… – Osla zro­biła pauzę. – Czy w pra­wie ist­nieje klau­zula, że Aqu­ila może usu­nąć fane’a z tronu?

– Nie – odpo­wie­dział Vol­ho­rik.

– Więc jak mie­li­by­śmy…

– Musie­li­by­śmy go zabić – bez waha­nia dokoń­czyła Imaly.

Osla otwo­rzyła usta ze zdu­mie­nia.

– To by ozna­czało zła­ma­nie Prawa Fer­rola.

– Tak – przy­znała Imaly. – Nie­wielka cena za ura­to­wa­nie całego Eri­vanu. Jeste­śmy wodzami naszych szcze­pów. To nam powie­rzono obo­wią­zek ochrony naszej cywi­li­za­cji, a cza­sami to brze­mię wymaga cze­goś wię­cej niż tylko sie­dze­nia w pała­co­wym prze­py­chu i robie­nia wyłącz­nie tego, co jest bez­pieczne.

Echo jej słów jesz­cze przez chwilę wisiało w powie­trzu, a potem gro­bo­wiec wypeł­niła cisza. Wszy­scy obecni patrzyli na nią z prze­ra­że­niem.

Gylin­dora kie­dyś jej powie­działa, że jed­nym z sekre­tów wypla­ta­nia koszy jest wie­dza, jak bar­dzo można zgiąć trzcinę, zanim ta pęk­nie. Sztuczka z wyjąt­kowo sztyw­nymi kawał­kami pole­gała na mocze­niu ich przez całą noc albo nawet dłu­żej. Dzięki temu trzcina sta­wała się bar­dziej ela­styczna.

Na razie dość zro­bi­łam, pomy­ślała. Imaly.

– Cóż, to była poży­teczna dys­ku­sja, prawda? Zga­dzam się z Oslą, że czasy nie są jesz­cze takie złe, a jak już wspo­mnia­łam, to wszystko były tylko spe­ku­la­cje. Na razie nie musimy o nic się mar­twić. To kwe­stia do roz­wa­że­nia na inną chwilę, która, jeśli Fer­rol zechce, ni­gdy nie nadej­dzie. – Imaly otwo­rzyła drzwi, wpusz­cza­jąc do środka dzienne świa­tło. – Chcę wam bar­dzo podzię­ko­wać za przy­by­cie.

***

Umie­ściw­szy dwie liny pod trumną, zespół Vaseka dźwi­gnął ją i posta­wił obok wyko­pa­nej dziury. Vol­ho­rik odmó­wił Vase­kowi wstępu na estram­na­doń­ski cmen­tarz, ale las tuż za mia­stem dobrze posłu­żył jego celowi.

Skrzy­nia, do któ­rej Vasek wło­żył mistyczkę, naprawdę była trumną, sze­ścio­bocz­nym pudłem zwę­ża­ją­cym się od ramion ku kost­kom. Choć Lothian roz­ka­zał, żeby zabrać Suri do „Dziury” – ciągu małych cel pod kosza­rami Lwiej Gwar­dii – to pole­ce­nie fane’a, żeby ją „pogrze­bać”, nasu­nęło Mistrzowi Sekre­tów pomysł, żeby spró­bo­wać cze­goś jesz­cze bar­dziej dra­stycz­nego. Jej znana awer­sja do cia­snych prze­strzeni wyda­wała się naj­lep­szą formą naci­sku, a dodat­kową korzy­ścią było unik­nię­cie fizycz­nych uszko­dzeń, które zawsze nio­sły ze sobą nie­po­trzebne ryzyko.

Vasek wybrał trumnę o takich wymia­rach, żeby mistyczka nie miała moż­li­wo­ści się w jej wnę­trzu poru­szyć. Zamknię­cie Rhunki w jak naj­mniej­szej prze­strzeni mogło dać naj­lep­sze rezul­taty. Mistrz Tajem­nic był pewien, że ude­rze­nia i zapach ziemi sypa­nej na wieko, brak świa­tła, które wcze­śniej prze­są­czało się przez szcze­liny, i cał­ko­wita cisza grobu ide­al­nie nada­dzą się do tego, żeby prze­ko­nać ją do mówie­nia.

Klu­czowy był czas. Za krótko, a Rhunka na­dal będzie sta­wiać opór, za długo, a może cał­kiem stra­cić zdol­ność komu­ni­ko­wa­nia się. To było nie­bez­pieczne posu­nię­cie zarówno dla uwię­zio­nej, jak i dla niego. Gdyby zła­mał albo zabił zdo­bycz fane’a, sam mógłby z roz­kazu Lothiana tra­fić do tej skrzyni.

Mistrz Sekre­tów nie czer­pał przy­jem­no­ści ze swo­jej pracy. Nie żywił żad­nych uczuć wobec Rhu­nów. Opo­wia­dane o nich histo­rie, że są dzi­kimi zwie­rzę­tami – złymi, okrut­nymi i bez­ro­zum­nymi – były niczym wię­cej jak czczą pro­pa­gandą. Vasek to wie­dział, bo sam wymy­ślił więk­szość z tych bajek. Cho­dziło o przed­sta­wie­nie Rhu­nów jako bru­tal­nych, ale niż­szych istot. To połą­cze­nie miało budzić u Fhre­jów strach, ale nie roz­pacz. Lothian potrze­bo­wał wspar­cia swo­jego ludu, a nie jego rezy­gna­cji i gniewu. Fane był władcą abso­lut­nym, wcie­le­niem Fer­rola, ale ter­ror nisz­czył nawet naj­bar­dziej uświę­cone sym­bole.

Jak zawsze Vasek jedy­nie roz­wią­zy­wał pro­blem na pole­ce­nie fane’a. Miał wydo­być tajem­nicę z umy­słu Rhunki. Gdyby Lothian kazał mu oddzie­lić żółtko od białka, on wziąłby się do tego zada­nia z podobną deter­mi­na­cją. Lecz w głębi umy­słu żywił nadzieję, że Rhunka prze­żyła pogrze­ba­nie żyw­cem.

Z pudła nie docho­dził żaden dźwięk. Vasek poczuł, że żołą­dek pod­cho­dzi mu do gar­dła.

To były tylko dwie godziny!

Kiedy pod­wa­żano wieko łomami, Vasek szy­ko­wał się już, że ujrzy mar­twą Rhunkę i moż­liwe, że tym samym swoją wła­sną przy­szłość. Pokrywę odsu­nięto na bok. Mistyczka leżała w środku z zamknię­tymi oczami i rękami wycią­gnię­tymi po bokach. Jej pierś uno­siła się i opa­dała, powoli, rów­no­mier­nie.

Żyje!

Tę myśl szybko zastą­piła inna, rów­nie zaska­ku­jąca: Ona śpi.

***

Życie rzadko speł­niało ludz­kie ocze­ki­wa­nia. Wio­sna oka­zy­wała się nie taka cudowna jak w marze­niach snu­tych pod­czas suro­wej zimy, zła­ma­nie kości nie takie bole­sne, jak czło­wiek sobie wyobra­żał, a Suri podej­rze­wała, że naj­więk­szym ze wszyst­kich roz­cza­ro­wań byłaby śmierć. Wszy­scy poświę­cali dużo czasu na roz­my­śla­nie o tym, co będzie, kiedy umrą. Przy bla­sku ognia opo­wia­dano histo­rie, wszyst­kie prze­sa­dzone, co zakra­wało na iro­nię, gdy się nad tym głę­biej zasta­no­wić. Rze­czy­wi­stość nie mogła rywa­li­zo­wać z deka­dami spe­ku­la­cji. Takie myśli prze­bie­gały przez głowę Suri, kiedy wkła­dano ją do trumny.

Zabi­ja­nie skrzyni było trudne do znie­sie­nia, ale sytu­acja stała się jesz­cze gor­sza, kiedy na wieko zaczęły spa­dać grudy ziemi. Tro­chę pia­chu prze­do­stało się przez szcze­liny mię­dzy drew­nia­nymi deskami, w tym przez kiep­sko dopa­so­wane spo­je­nie bez­po­śred­nio nad jej twa­rzą. Z rękami uwię­zio­nymi po bokach musiała odwró­cić głowę, żeby w ogóle móc oddy­chać. Wła­śnie wtedy zro­zu­miała, że umrze. Ta myśl nie była zasko­cze­niem, ale fakt, że nie zaczęła krzy­czeć, już tak.

Naj­pierw pomy­ślała: To jest to. Mój naj­gor­szy kosz­mar w końcu się speł­nił.

Przez więk­szość życia Suri nie lubiła ścian, jaskiń i wszel­kich zamknię­tych prze­strzeni z powodu tego, co się jej przy­da­rzyło, kiedy miała sześć lat. Wpeł­zła do dziury wyko­pa­nej w piasz­czy­stym, stro­mym brzegu rzeki i nie potra­fiła z niej się wydo­stać. Była pewna, że to lisia nora i że się w niej zmie­ści, a bar­dzo chciała zoba­czyć, jak miesz­kają lisy. Mówiono jej, że są mądre, więc wyobra­żała sobie malut­kie sto­liki – jak te, któ­rymi bawiła się z Turą – zasta­wione minia­tu­ro­wymi fili­żan­kami i tale­rzy­kami.

Mają małe łóżeczka? Świece? Stroje wyj­ściowe, które ukry­wają przed innymi i wkła­dają je tylko w szcze­gólne noce, kiedy w lesie odby­wają się tajemne obrzędy?

Suri od dawna podej­rze­wała, że stwo­rze­nia z Księ­ży­co­wej Pusz­czy wydają pry­watne przy­ję­cia, o któ­rych nie roz­ma­wiają, kiedy ona jest w pobliżu. Tamta dziura była jej szansą, żeby poznać prawdę. Suri zamie­rzała zwró­cić się do pierw­szego napo­tka­nego zwie­rzę­cia i spy­tać je, dla­czego ni­gdy jej nie zapra­szają.

Szybko jed­nak się prze­ko­nała, że nie jest taka mała jak lis. Utknęła w poło­wie drogi. Kiedy pró­bo­wała wyczoł­gać się z powro­tem, osy­pał się na nią pia­sek. Im bar­dziej sta­rała się wydo­stać, w tym więk­sze tara­paty wpa­dała. W końcu otwór cał­kiem się zamknął. W środku zro­biło się ciemno, powie­trze było gęste od zapa­chu ziemi. Suri krzy­czała, aż zdarte gar­dło odmó­wiło jej posłu­szeń­stwa. Ura­to­wała ją Turi. Stara mistyczka zna­la­zła ją i odko­pała… trzy dni póź­niej.

Od tam­tej pory Suri prze­ra­żało każde cia­sne miej­sce, co do któ­rego nie była pewna, czy się z niego wydo­sta­nie. W tam­tej lisiej norze stra­ciła część sie­bie. Ta jej cząstka zagi­nęła albo być może umarła przy­du­szona zie­mią. Od tam­tej pory Suri spała na zewnątrz i wcho­dziła do domu Turi tylko w naj­zim­niej­sze noce.

Dla­tego uznała za dziwne, że w miarę jak odgłosy spa­da­ją­cej ziemi sta­wały się coraz bar­dziej odle­głe i stłu­mione, z jej gar­dła nie wyrwał się ani jeden krzyk. Panika nie nade­szła.

Powin­nam postra­dać zmy­sły. Dla­czego to się nie dzieje? Dla­czego jestem taka spo­kojna?

Prze­cież coś takiego zawsze znaj­do­wało się na czele jej listy naj­gor­szych kosz­ma­rów.

Tylko że już nim nie jest.

Suri nie miała pro­blemu ze ska­ka­niem z wodo­spa­dów, obroną przed sta­dem wil­ków czy wspi­na­niem się na wyso­kie drzewa w cza­sie burzy, ale nie zawsze tak było. W pier­wot­nych głę­biach jej pamięci zacho­wały się czasy, kiedy bała się takich rze­czy. Odwagę dała jej Minna. Mała wil­czyca była nie­ustra­szona. Suri nie mogła dopu­ścić do tego, żeby poko­nał ją szcze­niak. W rezul­ta­cie duma pchnęła ją do tego, żeby prze­zwy­cię­żyć wła­sne lęki. I wtedy odkryła, że strach jest tchórz­li­wym despotą: same prze­chwałki, żad­nej tre­ści. Po jed­nym uda­nym skoku z wodo­spadu nie potra­fiła zro­zu­mieć, co wcze­śniej tak ją prze­ra­żało.

Prze­by­wa­nie w cia­snych miej­scach takich jak małe pomiesz­cze­nia albo klatka, w któ­rej prze­trans­por­to­wano ją do sto­licy Fhre­jów, było nie­mal jak pogrze­ba­nie żyw­cem, ale to, że coś jest podobne, nie ozna­czało, że jest tym samym. Drę­czył ją strach przez realną rze­czą, ale to ocze­ki­wa­nie – ten nie­znany czyn­nik – zawsze naj­bar­dziej para­li­żo­wał. Nie musiała sta­wić czoła naj­więk­szemu lękowi swo­jego dzie­ciń­stwa, dopóki ludzie Vaseka naprawdę jej nie pogrze­bali.

Co więc się zmie­niło?

Roz­wi­kła­nie zagadki nie zabrało jej dużo czasu. Suri nie miała już sze­ściu lat, a czas spę­dzony w gro­bie uświa­do­mił jej, że tam­ten lęk jest niczym wię­cej jak zwy­kłym dzie­cię­cym stra­chem przed potwo­rami. Doj­rzała i nauczyła się, że są gor­sze okrop­no­ści.

W porów­na­niu z two­rze­niem gila­ra­brywn pogrze­ba­nie żyw­cem to nic.

Po tej myśli poja­wiła się następna. Minęło wiele dni, odkąd prze­spała noc, a ponie­waż leżała w ciem­no­ści, ucięła sobie drzemkę.

***

– Co z nią? – zapy­tała Imaly. Kura­torka Aqu­ili mówiła ści­szo­nym gło­sem, patrząc na Drzwi Ogrodu.

– Przy­pusz­czam, że to coś jak po uwię­zie­niu oraz pozba­wie­niu jedze­nia i wody – odparł Mistrz Sekre­tów swoim zwy­kłym spo­koj­nym tonem, który nie pozwa­lał odczy­tać jego praw­dzi­wych myśli. – Z pew­no­ścią widziała lep­sze dni.

Oboje sie­dzieli na jed­nej z dzie­sią­tek kamien­nych ławek w Ogro­dzie, który zaj­mo­wał cen­trum fhrej­skiego mia­sta Estram­na­don. Imaly po lewej, z ręką na opar­ciu, on po pra­wej, dosta­tecz­nie bli­sko, żeby mogli roz­ma­wiać cicho, ale na tyle daleko, by jasno dać do zro­zu­mie­nia, że nie są razem.

Jesień ustę­po­wała miej­sca zimie. Zie­lone arbo­re­tum teraz było ogo­ło­cone z liści, zre­du­ko­wane do nagich gałęzi, ciem­nych brą­zów, czerni i sza­ro­ści. W kul­tu­ral­nym i reli­gij­nym cen­trum fhrej­skiego wszech­świata bra­ko­wało rów­nież gości. Dobrze, ponie­waż to zapew­niało tej dwójce pry­wat­ność, ale źle, bo dużo pustych miejsc rodziło pyta­nie, dla­czego ci dwoje dzielą jedną ławkę, skoro nie są razem? Na szczę­ście w zasięgu wzroku był tylko jeden czło­wiek.

Tri­los sie­dział na swoim zwy­kłym miej­scu. Spra­wiał wra­że­nie, jakby nie obcho­dziła go pogoda. Nie wyda­wało się rów­nież, żeby zauwa­żył tam­tych dwoje, jako że zaj­mo­wali ławkę sto­jącą jak naj­da­lej od niego.

– Nie obcho­dzi mnie jej stan fizyczny – wyszep­tała Imaly. – Co z jej nasta­wie­niem?

– Jedno łączy się z dru­gim, nie sądzisz?

– Nie pyta­ła­bym, gdy­bym znała odpo­wiedź. Ona jest Rhunką. Ja zupeł­nie ich nie rozu­miem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki